FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  Galeria AvatarówGaleria Avatarów  ZalogujZaloguj
 Ogłoszenie 
Forum archiwalne, nie można zakładać nowych kont.

Poprzedni temat :: Następny temat
  Szubienica
Wersja do druku
dejmones Płeć:Mężczyzna

Dołączył: 16 Sty 2009
Status: offline
PostWysłany: 16-01-2009, 10:05   Szubienica

Witam. Jeżeli ktos będzie zainteresowany to poniżej zamieszczam kawałek mojej twórczosci. Jako że uwielbiam sagi, więc stworzyłem własną w której występują Ludzie Lodu, choć książka nie jest o nich. Są tylko tłem. Nic zamieszczone poniżej nie jest kopiowane i nie kopiuję również Margit Sandemo. Pozdrawiam.


Norwegia, rok 1581

Kiedy dżuma zaatakowała miasto, ludzie umierali niczym ptaki podczas silnego, nieustępującego przymrozku. Śmierć czaiła się wszędzie, zaglądając do każdego domu, nie omijając bogatych i biednych, bo chociaż istniały różnice klasowe, to teraz granice te wyraźnie się zacierały. W ten dziwny, naznaczony ponurym mrokiem i zapachem czającej się w pobliżu śmierci czas, wszyscy stawali się równi… W obliczu śmierci ludzie w końcu zapominali o bogactwie, gdyż nawet ono nikogo nie potrafiło uchronić przed nadchodzącym najgorszym...

W ten dzień, mroźny, zimowy, tylko z jednego komina unosił się dym, lecz w tę stronę ludzie woleli raczej nie patrzeć… Najlepiej traktować to tak, jakby żaden dom w tym miejscu, położonym daleko w lesie, nie istniał, bo chociaż daleko, to jednak budził wstręt i obawę przed jego jedyną mieszkanką…

Osłabieni chorobą ludzie rzadko kiedy wstawali z łóżka niezdolni do jakichkolwiek wysiłków a ci, co czuli się zdrowi, będący jeszcze na siłach, ogarnięci strachem leżeli w swoich posłaniach, nie wychylając nosa z domów, które zamknięte stały pogrążone w ciszy i spokoju, jakby wtedy dżuma była w stanie przejść obok nich niezauważenie. Jakby w ten spodob można było ją oszukać.

Dżuma zaś była bystrzejsza. Zamknięte drzwi nie stanowiły dla niej żadnego problemu z zaatakowaniem kolejnej osoby.

Kiedy zaraza krążyła wokół już kolejny miesiąc, w ludziach pozostawało coraz mniej życia i wiary w jutro. Coraz więcej ich umierało aż w końcu nie można było nigdzie doszukać się śmiechu dzieci i ludzkich głosów. Zamarła praca i jakiekolwiek życie. Najpierw umierali słabsi i biedni, ci bowiem byli najbardziej bezbronni i narażeni na atak niewidzialnego stwora czającego się w powietrzu. Wychudzone biedą ciała nie potrafiły oprzeć się sile zarazy. Później przyszła kolej i na tych silniejszych, zdrowych i bogatych…


Daleko w lesie ciemny cień tuż przy małej starej chacie poruszał się niezdarnie w oddali.Z komina nieustannie sączył się cieniutki dym…


W jednym z domów przy życiu pozostała już tylko jedna kobieta trzymająca w ręku dopiero co narodzone dziecko. Mała leżała cicho w ramionach osłabionej matki, jakby wyczuwając, że oto na świecie dzieje się coś niedobrego.

Osłabiona matka po tygodniach wegetacji bez większej ilości jedzenia, po uciążliwym porodzie, nie miała już pokarmu. Jej piersi stały się zwiotczałe, potem suche i nawet kropla mleka z nich nie pociekła po urodzeniu małej, choć ugniatała je aż ból wyciskał łzy. Dziecko wyczuwało czające się zło i dlatego pozostawało ciche w ramionach młodej matki. Powoli ginęło w rękach cierpiącej kobiety.

Kiedyś niebieskie oczy kobiety, teraz stały się szare i puste w środku, pozbawione nadzieji i skrywające ogromny smutek. Wybacz mi, szeptała, wybacz. I chociaż ją i jej córeczkę zaraza jeszcze nie zaatakowała, to jednak wycieńczony głodem organizm nie miał siły bronić się przed śmiercią, zimnem i chłodem, wdzierającym się wszędzie, gdzie tylko się dało, do każdego kąta, przechodząc przez najmniejsze szczeliny.

Naraz kobieta, choć wzrok zakrywała jej szara mgła, zauważyła przez okno dym unoszący się z daleka z głębi ciemnego lasu. Smużka czerni snuła się powoli, jakby sennie i leniwie w górę. Przeżegnałaby się, gdyby tylko miała więcej siły, lecz nie zdołała. Organizm odmawiał posłuszeństwa. Była więźniem własnego ciała. Wiedziała bowiem skąd pochodzi dym i mimowolnie wstrząsnęła się z odrazą.

Spójrz w inną stronę, mówiła do siebie, więcej tam nie patrz. Lecz nie potrafiła się przemóc aby nie patrzeć. Dym oznaczał jedno - ciepło a ciepło zaś - życie. Jakże pragnęła podarować swemu dziecku szczęśliwe życie, odrobinę ciepła ale w tej chwili nie była w stanie. Wszyscy pomarli i tylko ona jedna przeżyła z całej rodziny. Nieustannie miała w pamięci ich martwe, blade twarze. Teraz czekała kiedy i na nią przyjdzie czas…

Minęła cała doba zanim zauważyła, że dziecko już tylko prawie niedosłyszalnie oddycha w jej ramionach. Było takie ciche, takie spokojne. A kiedy dotknęła małej rączki, przeraziła się nie na żarty, ciałko dziecka było lodowato zimne. Po jej twarzy nie płynęły już łzy, organizm nie miał sił na żadną, jakąkolwiek reakcję. Dusza jednak płakała rozdzierająco.
Kobieta w czasie, gdy chwyciły ją pierwsze skurcze upadła pod stół boleśnie raniąc się w głowę. Na jakiś czas straciła przytomność. Obudził ją dopiero kolejny skurcz, gdy dziecko przychodziło już na świat. Dom pełen martwych i ciemność zapadająca nad światem przeraziły ją. Z bólu zagryzała wargi aż poczuła smak krwi, resztkami sił trzymała się nóg stołu powstrzymując się przed krzykiem. W drugiej izbie leżeli martwi członkowie jej rodziny, krzyk w domu gdzie śmierć zbierała swe żniwo wydawał jej się nie na miejscu, był jakby profanacją tych, którzy jeszcze niedawno prowadzili tu spokojne, ustatkowane i w miarę szczęśliwe życie.

Po długich minutach ciągnących się niemiłosiernie niczym godziny, w bólu i z pierwszym i jedynym krzykiem, na świat wydała dziecko.

Bała się. Nie o siebie ale o tę małą istotkę spoczywającą w jej ramionach, słabą i zimną, oddychającą z trudem.

Ciało Ingrid trawiła gorączka. Ciepło rozchodziło się po całym ciele. Złe ciepło. Gdyby tak nie nadeszła ta przeklęta zaraza, gdyby…

Wspomniała na swą rodzinę, kiedy jeszcze wszyscy żyli przed dżumą, kiedy jeszcze wszystko wyglądało inaczej, życie stało przed nią otworem a nieokiełznane marzenia roiły się w głowie.

Teraz marzenia prysnęły, pozostawiając strach przed śmiercią. Strach, że pozostawi swoje dziecko na pastwę losu lub, co gorsze, umrze, widząc najpierw śmierć dziecka, któremu wczoraj dała życie. Nie może być nic gorszego niż zmuszonym być przypatrywać się dopiero co urodzonemu, konającemu w ramionach dziecku.

Właściwie powinna nie chcieć tego dziecka, zważywszy na jego ojca i sytuacją w jakiej zostało poczęte, lecz nie potrafiła. Ojcem małej był kat o którym mówiono, że jest synem zła, opętanym przez szatana, jego najlepszym pomocnikiem. Bo to on sprowadzał złemu najwięcej dusz z tego ludzkiego padołu. Nikt nie wiedział jaki kat jest przystojny, bo nikt nie widział nigdy jego twarzy skrywanej pod czerwonym kapturem a w czasie gdy żył na uboczu, nie wykonując swej pracy, ludzie bali się podnieść na niego wzrok. Nikt… Ingrid jednak wiedziała jak wygląda i nie był to straszny widok, wręcz przeciwnie. Pokochała go od tamtego czasu, kiedy po raz pierwszy zobaczyła go nad jeziorem, tak przystojnego, osamotnionego. Oddała się mu wtedy i nigdy tego nie żałowała, zatrzymując to w sekrecie dla siebie, chowając w najgłębsze zakamarki swej młodej duszy, by tam, w skrytości móc pielęgnować piękne wspomnienie i rozwijać jeduje w swoim rodzaju uczucie.

Gdzie się podział teraz? Czy nie zamierza do niej przyjść pod osłoną nocy? Czy to aby nie było z jej strony szaleństwem oczekiwać go każdego dnia? Tak bardzo jednak pragnęła wierzyć w niego i w to co jej obiecał...

Dzisiejszej nocy po raz pierwszy zapłonęło ognisko nieopodal chaty gdzie leżała wychudzona kobieta z nowo narodzonym dzieckiem. Tyle martwych ciał leżących wszędzie i zaraza panosząca się wokół sprawiło, że palono ludzkie zwłoki, obawiając się wybuchnięcia jeszcze większej epidemii. Nie było ludzi, którzy wykopaliby w zmarzniętej ziemi odpowiednią ilość grobów, dlatego postanowiono wrzucać ciała wprost do ognia. Ten jako jednyny był zdolny oczyścić miasto z zarazy i takiej ilości martwych.
Nawet po domu rozchodził się zapach śmierci, wiele dni bowiem już leżeli tam martwi członkowie jej rodziny.

Ingrid wstała ostatkiem sił. Zakręciło jej się w głowie, tak długo leżała nieprzytomna i bez sił. Musiała uważać aby nie upaść, zdrętwiałe nogi nie chciały słuchać, wymęczone porodem ciało bolało wszędzie. Miała wrażenie jakby cała chata się na nią zapadła, tak źle się czuła. Była skostniała i zmęczona. Dziewczynka leżała jak martwa, nie poruszała się. Kobieta przyłożyła ucho do ciałka dziecka i posłuchała bicia serca. Biło, lecz bardzo cicho i powoli, jakby zaraz miało przestać. Pozwól jej żyć, Boże. Uratuj moje dziecko, błagała.
Zatoczyła się gdy mrok wtargnął w głąb jej głowy i runęła z powrotem na ziemię. Co dziwne – nie odczuła przy upadku żadnego bólu. Siłą woli podniosła się jeszcze raz.
Utrzymując się na czworakach otuliła małą grubą derką, następnie w jeszcze jeden wełniany koc i z trudem sama nałożyła na siebie płaszcz zawieszony na drzwiach. Rozejrzała się przed wyjściem po izbie, grymas bólu rozlał się na jej twarzy. Tyle pięknych wspomnień i tyle cierpienia jednocześnie. Wiedziała, że widzi to po raz ostatni. Już tu nie wróci. Ludzie przed śmiercią czują zbliżający się koniec, mawiała babka. I miała rację, bo teraz takie odczucie pojawiło się w jej głowie. A więc nadchodzi najgorsze...

Minęła wieczność, zanim wyszła na skąpaną w śniegu i mrozie ulicę. Mieszkali poza obrębem miasta, więc nie musiała się obawiać, że zostanie zatrzymana przez strażnika stojącego przed bramą. Miał za zadanie kontrolować przychodzących i wychodzących, jednak prawda była teraz taka, że nikt nie mógł do niego zostać wpuszczony, tak samo jak nikt nie mógł go opuścić.

Jej dom znajdował się za wzgórzem, nieopodal bram miasta, niegdyś domy te należały do niego, ale z czasem brama powstała w innym miejscu niż wcześniej planowano, dlatego też zmalała granica i mieszkańcy zostali poproszeni o przeniesienie się w inne miejsce, lecz któż by się na to zdecydował? Nikt!

Teraz z daleka widziała wielkie języki ognia unoszące się wraz z chmarami dymu w górę białego nieba. Musiała powstrzymać się całą pozostałą siłą woli, aby nie obrać tamtego kierunku. Nie, ona musiała iść w przeciwną stronę. Będzie dobrze. Da sobie radę. Wytrzyma. A może nie... Myśl o dziecku, po prostu myśl o dziecku. Musisz mu pomóc.
Powoli poruszała się naprzód, krok za krokiem, bacząc na pokryta lodem, skostniałą ziemię. Nogi bolały a stopy w letnich trzewikach sztywniały coraz bardziej. Poruszanie się sprawiało wiele trudności. Mróz szczypał w policzki, nie czuła nosa a dłonie trzymające dziecko, po chwili nie były w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Tak jak się zamknęły, tak już pozostały.

Wiał zimny wiatr. Dzięki Bogu za to, że nie pada śnieg, inaczej byłaby stracona. Lecz podziękowania zdały się na nic, bo już po chwili z nieba spadł na jej czerwony, zmarznięty nos, pierwszy płatek śniegu.

Po chwili śnieg rozpadał się na dobre i wraz z wiejącym wiatrem wdzierał się niemalże wszędzie, przesłaniał widok. Powoli traciła orientację w terenie a mgła przed oczyma jeszcze bardziej utrudniała jej widoczność.

W pewnej chwili rozległ się krzyk. Zatrzmała się lecz nie była zdolna odwrócić się, by popatrzeć kto tak krzyczał. Ruszyła dalej, nie mogła się zatrzymywać, nie powinna. Pamiętaj o dziecku. Pamiętaj o dziecku... Co rusz opierała się o stojące obok drzewa, mając nadzieję, że może na chwilę pomogą jej nie upaść, dodadzą trochę sił. Opierała sina twarz o zmarzniętą korę oddychając jak po szaleńczym biegu a słaba para unosiła się z jej otwartych ust, co oznaczało, że jeszcze żyje. Jak daleko? Jak dlugo jeszcze? Czy odmawiające posłuszeństwa nogi wytrzymią jeszcze i poniosą ją dalej, czy też za chwilę nie wykonają żadnego ruchu, zmuszając ją do pozostania w tym samym miejscu?
Wtedy coś ciemnego przebiegło tuż przed nią. Przestraszona, nie wiedziała co począć. To znowu jakieś przywidzenia, pomyślała. Szaleństwo. Ojciec mowił jej, że jest tak samo szalona jak jej babka i matka. Były opętane przez złego, tak powiadał. Lecz przecież to nie mogła być prawda. Każdą niedzielę chodziła do kościoła, wierzyła w Boga i starała się nie grzeszyć ani myślą, ani też uczynkiem. Tylko raz stało się coś, co podłamało ją w swej wierze a odpowiedzialny za to był on. Kat. Kochanek i ojciec jej dziecka. To jednak w jej myślach nie należało do złego, ponieważ była to najpiękniejsza chwila w jej życiu. Coś, co pozwoliło jej wierzyć w lepsze jutro. Miłość bowiem potrafi wyzwolić w człowieku te najpiękniejsze myśli, dobra wiarę oraz nadzieję. Tak stało się w jej przypadku.

Powoli przedzierała się dalej, starając się nie słyszeć głosów udręczonych dusz. Wtedy jednak niezwykła zjawa stanęła tuż przed nią, zagradzając jej przejście. Długie, szponiaste palce wyciągały się do niej próbując dotknąć nimi dziecka.

- Odejdź! – szepnęła. Jednak zjawa nadal stała przed nią, zbliżając się coraz bardziej. Ingrid opierała się o drzewo, musiała bardzo uważać by nie stracić równowagi.

- W imię Boga, nakazuję ci odejść w spokoju! W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego...

Zjawa zniknęła natychmiast z ostrym krzykiem.

Co się ze mną dzieje, zastanawiała się. Umarłam albo właśnie umieram. Lecz nie umarła. Wiedziała, że musi coś zrobić, nie może się poddać. Dziecko zasługuje na życie. Ono musi żyć! To dziecko wyjątkowe! Zrodzone w bólach ale poczęte z wielkiej miłości. Uratuje je nawet za cenę własnego życia!

Gdzieś tam w wysokich górach, daleko, cały dzień drogi stąd, w lodowej dolinie, żyli wyrzutcy społeczeństwa. Mordercy, zbiegli więźniowie, oszuści i ludzie wyjęci spod prawa. Tam mieszkali również Ludzie Lodu, lecz nikt nie wiedział czy to prawda, od dawien dawna takie krążyły tylko legendy. Kiedyś pragnęła tam się dostać, słyszała bowiem, że mieszkają tam wiedźmy i czarodzieje, oni by jej pomogli pozbyć się ciężaru jaki na niej spoczywał. Może wtedy zakończyłyby się cierpienia i głosy nareszcie zamilkły? Może właśnie tam istniał ktoś, kto zrozumiałby ją, okazał pomoc i również dał zrozumienie? Czasami miała tego wszystkiego dosyć. Czasami chciała z tym wszystkim skończyć. Teraz było już za późno. Musiała uratować swoją córeczkę. A czas naglił...

Przedzierała się pośród zawieruchy niemal cały dzień. Nie czuła już nóg, rąk, nie potrafiła otworzyć ust i zastanawiała się jak to możliwe, że potrafi jeszcze poruszać zmarzniętymi nogami, jak to możliwe, że potrafi jeszcze iść. Silna wola jednak była w niej wielka, więc parła naprzód.

Posuwała się od drzewa do drzewa, byle dalej, byle tylko iść...

Śnieg nie przestawał padać, wiatr nie przestawał wiać. W końcu znalazła się w głębokim lesie, zapadała już ciemność a ona nie wiedziała dokąd ma iść, już dawno straciła orientację w terenie, zgubiła się. Czy jej serce jeszcze biło? Czy tliła się w niej iskierka życia, czy tylko śni, bo znalazła się już poza życiem?

W lesie robiło się coraz ciemniej. Zaspy śniegu okazywały się zdradzieckie, raz za razem w nie wpadała. W pewnym momencie zatrzymała się i oparła o drzewo. Ledwo oddychała. Z trudem otworzyła oczy. Przed nią stała postać. Nie wiedziała czy to kobieta, czy mężczyzna. Wpatrywała się w nią twarz z ciemnymi oczodołami, koścista czaszka bez włosów kiwała się w prawo i w lewo a łachmany, w jakie była odziana postać, powiewały na wietrze. Czuła jak ją coś przyciąga do tej istoty. Powoli zaczynała tracić ostatnie siły, to życie z niej uchodziło. Z trudem przełknęła ślinę. Siłą woli otworzyła usta z których wydarł się tylko cichy szept nie przypominający jej naturalnego głosu.

- Sprowadź Zorinę...

Tylko tyle w końcu udało się jej wypowiedzieć, po czym osunęła się na ziemię, zapadając się w białym, puszystym śniegu. Postać w mig zniknęła a płatki przedostające się przez łyse konary drzew spokojnie opadały na jej leżące bezwładnie ciało...
Przejdź na dół Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość
Samuel Płeć:Mężczyzna
Dinozaur


Dołączył: 17 Sty 2009
Skąd: Warszawa/Marysin
Status: offline
PostWysłany: 20-01-2009, 17:11   

Ładne. Podoba mi się. Nie będę się więc za bardzo znęcał ;)

Chętnie wypowiedziałbym się na temat prowadzenia fabuły, ale jak na razie mamy tu do czynienia tylko ze wstępem do większej całości. Rzadkie błędy ("wytrzymią", jakieś przecinki w paru miejscach, i w zasadzie nic więcej nie widzę w tej chwili...) i drobne potknięcia stylistyczne to po prostu kwestia doświadczenia i im więcej będziesz pisać, tym mniej ich będzie. A przed jakimś oficjalnym wydaniem i tak ktoś inny niż autor powinien zrobić korektę. Poza tym poziom bardzo dobry, ładne, gładkie zdania, choć może trochę zbyt rozwlekłe jak na mój gust. Tylko kibicować i mieć nadzieję, że na poziomie fabuły też będzie tak fajnie :)

Ale na dwie rzeczy chciałbym zwrócić uwagę:
"Kiedy dżuma zaatakowała miasto, ludzie umierali niczym ptaki podczas silnego, nieustępującego przymrozku." - Nie pasuje mi tu ciężar, czy też powaga porównywanego wydarzenia i pewna taka lekkość samego porównania. Jasne, dla każdego zamarzniętego ptaka jego życie to poważna sprawa, ale z ludzkiego punktu widzenia... tu umierające miasto, a tu stado zwierząt i przymrozek... Może zamiast ptaków użyć oklepanych, ale odpowiednio się kojarzących płomyków świec zdmuchiwanych przez wiatr? ;)
Z drugiej strony, gdybyś pisał coś humorystycznego, to kontrastujące porównania byłby jak najbardziej na miejscu, zwłaszcza takie, które jeszcze bardziej zgrzytają. Ludzie umierali niczym koncepcja szybkiego wyjścia z Iraku. Oczywiście w tym wypadku zamarzające ptaki są aż nadto poważne. To tylko taka moja dygresja.

Druga sprawa to "nadchodzące najgorsze" i "oczekiwanie na najgorsze", które gdzieś przewinęło się w tekście. Całkiem podoba mi się ten zwrot, ale wolałbym ujrzeć go w dialogu, jako opinię bohatera. Narracja w całym tekście jest prowadzona w sposób praktycznie bezosobowy - narrator plastycnzie opisuje sytuację i powstrzymuje się od komentarzy i prezentowania własnej opinii. Tymczasem "najgorsze", mimo iż wszyscy rozumieją przenośnię, ma moim zdaniem taki właśnie wydźwięk opinii. No bo czy "nadchodzące najgorsze" to zawsze na pewno jest śmierć? A co, jeśli alternatywą jest dwadzieścia lat tortur, albo rozstanie z ukochaną osobą?

Chwilowo tyle bo muszę odejść od komputera.

_________________
ॐ भूर्भुवः स्वः । तत् सवितुर्वरेण्यं ।
भर्गो देवस्य धीमहि । धियो यो नः प्रचोदयात् ॥
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Odwiedź stronę autora Odwiedź blog autora
dejmones Płeć:Mężczyzna

Dołączył: 16 Sty 2009
Status: offline
PostWysłany: 22-01-2009, 12:42   

Wow, czekałem z niecierpiwoscią na jakis komentarz i straciłem już nadzieję. Pomyslałem, że nikt nie czyta tu takich opowiesci więc niepotrzebnie cos zamieszczałem. To przyjemnie dowiedzieć się o normalnej reakcji czytelnika, jak również przyjrzeć się bliżej tym błędom rażącym w jakims stopniu w chwili czytania.
Kiedys zamiesciłem na jakims tam forum swoją inną opowiesć Głos uwięziony w ciszy. Opowiadała ona o niepełnosprawnej dziewczynce dla której ptaki odzwierciedlają wolnosć i wyzwolenie. Nie kochała ich ale chciała jak one wzniesć się w górę i uwolnić się z chorego ciała. Reakcja kogos była taka iż W. Wharton jeden już jest, niepotrzebny nam drugi. Znam twórczosć Whartona i wiem że jest, zas moja powiesc nie miała z nim nic wspólnego. Cóż, zraziłem się i już więcej nie zamiesciłem nic do czytania. Tego też się spodziewałem tutaj. Wielkie dzięki za przeczytanie, ocenę i wskazanie słabych punktów. Cenię sobie Twój spędzony nad tym tekstem czas. Widzę, że są jednak ludzie którzy nie kierują się tylko ranieniem innych na podstawie wyszukanych słów a skierowanie ich na własciwą drogę w swej twórczosci. Dla mnie to wiele znaczy. Więc zamieszczę dalszą częsć. Pozdrawiam. Może jescze ktos się skusi z czasem.
Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość
dejmones Płeć:Mężczyzna

Dołączył: 16 Sty 2009
Status: offline
PostWysłany: 25-01-2009, 14:11   

Tegoż samego dnia, późną nocą, niewyraźny cień otulony w ciemny płaszcz przekradał się pod drzwi jednego z domów poza miastem. Szedł spiesznie, nie chcąc być przez nikogo zauważonym. W domu było ciemno, od razu też poczuł zapach śmierci, kiedy tylko otworzył drzwi. Zobaczył ciemną plamę na klepisku oraz dalej martwe ciała. Dotknął ziemi i następnie zbliżył palce do nosa: krew. Nie wiedział, co ona oznacza...

Przyjrzał się każdej bladej martwej twarzy z osobna. Za każdym razem kiedy stwierdzał, że nie jest to jej twarz, dziękował Stwórcy. Cała rodzina nie żyła, dżuma zebrała wielkie żniwo. Ale kobiety nie było miedzy nimi. Nie wiedział czy to dobrze, czy też źle.

Opuścił chatę równie szybko jak do niej dotarł i zniknął w oddali nie zauważony przez nikogo, padał bowiem gęsty śnieg.



Ingrid otworzyła oczy. W pokoju drzewo trzaskało cicho w kominku obejmowane jęzorami ognia, przyjemny jego zapach dochodził aż do Ingrid. Przyjemne ciepło rozlewało się po całym ciele. Coś w pobliżu bulgotało wydzielając nieznaną jej wcześniej woń a słabe światełko pochodzące od ognia rzucało cienie na drewniane ściany chaty.

- Wreszcie się obudziłaś!

Drgnęła na odgłos skrzypiącego starczego głosu. Gdzie jestem, do kogo należy ten głos i co się stało? Odwróciła głowę i na moment znieruchomiała. Tuż obok stała wiedźma jakiej nigdy jeszcze nie widziała na oczy. Oszkliwa stara jędza krzątała się po izbie mrucząc coś do siebie. Teraz zaś stanęła i podpierając się obrysowanymi zmarszczkami dłońmi o skurczone biodra, spoglądała na kobietę leżącą na sienniku. Pomimo, że wyglądała szpetnie i odrażająco, tyle zmarszczek jeszcze Ingrid nigdy nie widziała, to jednak była schludnie ubrana a w oczach nie czaił się złowrogi błysk a wręcz przeciwnie, można by powiedzieć, że jej oczy jaśniały ciepłem i spokojem.

- Jak długo tu jestem?

- Mija już trzecia doba. Już myślałam, że po tobie – powiedziała stara. – Kiedy cię znalazłam nie wyglądałaś najlepiej.

- Co... co z dzieckiem?

- Dziewuszka żyje. Żyje i powiem nawet, że jeszcze nigdy nie widziałam aby jakieś dziecko tyle jadło. Pochłania jedzenie, jakby go nigdy nie miała – pokręciła głową. – Uczepiła się życia, ta mała. Och uczepiła...

Trzy dni! Ingrid jęknęła. Jak mogłam spać tak długo? Co właściwie się wydarzyło? Zamyśliła się. Powoli, dopiero teraz, zaczęły napływać do jej głowy blade wspomnienia. Zaraza. Głód. Śmierć. Poród w bólach. Strach o dziecko. Wiedźma. I zjawy szamoczące się tuż obok. Jęknęła po raz drugi.

- Co ci jest, jęczysz i jęczysz? – zapytała wiedźma zbliżając się.

- Nie... nie... wszystko w porządku – uniosła się lekko na rękach. Zaraz zakręciło jej się w głowie, więc musiała położyć się z powrotem.

- Daj mi dziecko, chcę ją zobaczyć. – Musiała spojrzeć na dziecko za wszelką cenę, inaczej nie uzyska spokoju.

Stara przyniosła dziecko i ostrożnie ułożyła obok. Mała spała, serduszko wyraźnie biło głośno a oddech był spokojny i miarowy.

- Czy nic jej nie dolega? – upewniła się jeszcze.

- Przecież mówiłam – usłyszała w odpowiedzi. – To mały głodomor. Ssie z gałganka mleko tak, że prawie siłą jej go muszę z ust wydzierać.

Ingrid uśmiechnęła się lekko, sama poczuła ssanie w żołądku. Z radością przyjęłaby poczęstunek i najadła się do syta.

- Przyszłaś w samą porę – dopadło jej uszu z drugiego końca izby. – Dziecko inaczej by nie przeżyło a i tobie nie pozostało wiele czasu na tym świecie.

Tak, pomyślała leżąc i tuląc w swych ramionach małe niemowlę. Tak, z pewnością skończyłoby się źle.

- Doprawdy, gdyby coś nie kazało mi tu przyjść... a ty wiesz o czym mówię, to już by było po was. – Podeszła do siennika z parującą miską dopiero co przyrządzonej kaszy.

- Kim jesteś?

- Ingrid Thorensdatter, mieszkam na okraju miasta. Cała moja rodzina pomarła, pozostałam sama...

- Nie o to pytam, nierozumna dziewucho – stara machnęła niecierpliwie ręką. – Pytam, kim jesteś?

- Wybaczcie, nie rozumiem...

- Kim jesteś? Od razu widziałam, że z tobą jest coś nie tak. Posiadasz dziwną siłę...

Zapadła cisza. Ingrid nie wiedziała co ma jej odpowiedzieć, do tego zaschło jej nagle w gardle i ssanie w żołądku natarczywie dawało o sobie znać.

- Zresztą... – machnęła ręką znowu stara – na wszystko przyjdzie czas.

Przyjrzała się uważnie kobiecie leżącej na miękkim sienniku. Jej wzrok, zdawało się, przeszywał na wylot. Jakby chciała wejrzeć w moje serce, przyszło na myśli Ingrid. Przełknęła ślinę.

- Dasz radę się podnieść?

Jednak Ingrid była tak osłabiona, że okazało się to prawie niemożliwe. Z pomocą starej usiadła w końcu i zjadła ze smakiem całą miskę ciepłej kaszy. Jeszcze nigdy w życiu kasza nie smakowała jej tak bardzo jak teraz. To prawdziwie królewskie jedzenie, stwierdziła. Tak przyjemnie było czuć ciepłą strawę w żołądku rozgrzewająca całe ciało od wewnątrz. Błogi spokój rozlal się po całym ciele młodej dziewczyny.

W czasie kiedy się posilała, patrzyła jak stara kobieta wyciąga z pieca świeże podpłomyki. Zapach poniósł się po całej izbie ale Ingrid była już syta. Czas głodu sprawił swoje, żarliwie więc patrzyła na takie ilości jedzenia. Jak to możliwe, że ludzie głodują a ta stara wiedźma ma jedzenia w nadmiarze?

- To od ludzi.

Spojrzała na kobietę układającą powoli podpłomyki na stół tak, aby wystygły.

- Co myślicie mówiąc od ludzi? – Nie zrozumiała tego, co przed chwilą usłyszała.

- Dostaję jedzenie od ludzi w zamian za pomoc. To dlatego mam co jeść. Inaczej i ze mną byłoby krucho tej zimy.

Ingrid zalała się rumieńcem. Stara odpowiedziała jej na pytanie, którego ona przecież nawet nie zadała. Pomyślała tylko i... Czy to możliwe, Boże, że ona czyta w myślach? Czy to może być prawda? Jeżeli tak, to ona, Ingrid musi wystrzegać się złego o niej myślenia.
- Wybaczcie, nie chciałam... – szepnęła cicho.

- Chciałaś, chciałaś – odpowiedziała tamta. – Wiem, że zadawałaś sobie takie pytanie, ponieważ twój wzrok wyraźnie mi to powiedział. Tylko głodny człowiek, taki co zaznał braku jedzenia tak się patrzy i od razu zastanawia, skąd u mnie się ono znajduje.

Ingrid pochyliła głowę. Przynajmniej wyjaśniło się, że nie czyta w moich myślach, uspokoiła się nieco.

- Dziękuję za strawę. Jeszcze nigdy nie jadłam tak dobrej kaszy.

Stara kobieta podeszła do niej, człapiąc.

- A teraz się połóż i odpocznij. Potrzebujesz snu i odpoczynku aby twój organizm doszedł do siebie po takim czasie głodu i wymęczenia. Poród wyraźnie osłabił twoje siły.

Ledwo przyłożyła głowę do siennika, już spała. Tak przyjemnie ciepło było w domu i jakie to wspaniałe uczucie nie odczuwać głodu gdy ciepło jedzenia rozlewa się po całym ciele. O, jak dobrze...


Otulona w czarny płaszcz sylwetka przemykała pomiędzy domami. Mróz siekł po twarzy, należało więc prędko załatwić sprawę by móc w spokoju zasiąść w przytulnym domu, w pobliżu ciepłego pieca. Otwarto drzwi, pozostawione niezamknięte na klucz. Tak jak się tego spodziewał wszyscy już nie żyli. A więc informacja, jaką otrzymał wczorajszego dnia była prawdziwa.
Pastor spojrzał w leżącą na podłodze kobietę. Jego serce przeszył niespodziewany ból. Przynajmniej pochowa ich w poświęconej ziemi. Pogładził twarz martwej kobiety, choć nie powinien tego robić. Dżuma to niebezpieczna choroba. Wstał więc i odszedł zamykając za sobą drzwi.


Ból zaś, pomieszany z nienawiścią, nie pozwolił mu zmrużyć tej nocy oka.
Następnego dnia cała wymarła rodzina została przeniesiona na rozkaz pastora do starej opuszczonej szopy na skraju miasta. Kiedy mrozy zelżą, zostaną złożeni w ziemi, jak na ludzi przystało. Dwójka młodzieńców wypełniająca jego rozkazy została sowicie wynagrodzona w zamian za milczenie.

Szopka została zamknięta, po jakimś czasie pod osłoną nocy wniesiono tam cztery w pośpiechu zbite trumny w których spoczęły ciała zmarłych. Tutaj nic im nie groziło, mróz zatrzyma rozkład ciał a kiedy przyjdą roztopy, każe wykopać dla nich cztery dziury.
Dom który pozostawili pusty, pastor postanowił przekazać innej rodzinie. Jedno pytanie tylko nie dawało mu spokoju. Co stało się z najstarszą córką? Gdzie ona teraz się podziewa?

Prawdopodobnie nie żyła już od dawna...


Przebudziła się nocą. Coś wyrwało ją ze spokojnego snu. Przez chwilę leżała cicho, nasłuchując. Dopiero po jakimś czasie usłyszała to ponownie. Ktoś oddychał i to całkiem niedaleko niej. Spojrzała obok, córeczka spała spokojnie i cichutko a stara przecież spała w drugiej „izbie”. Więc kto tu jest?

Powoli wstała tak, aby nie zbudzić małej. Rozejrzała się po ciemnym wnętrzu. Długo trwało zanim się zorientowała, z którego miejsca dochodzi owo ciche sapanie. Coś czaiło się w jednym z ciemnych kątów. Odruchowo dotknęła dziecka, czy aby jest na swoim miejscu a potem wstała i drżąc powoli skierowała swe kroki w stronę ciemnego kąta. Zanim zrobiła parę kroków, pot już perlił się jej na skroniach. Ze strachu na chwilę zpomniała oddychać. Kręciło jej się w głowie, przez trzy dni przecież nie wstawała na nogi. Starała się opanować uczucie lęku.

W końcu stanęła jednak naprzeciw czegoś, nie wiedząc co czynić i czy aby lepiej nie zbudzić starej, by to coś stąd przepędziła, lecz w jednej chwili postanowiła nie pozowolić się wystraszyć zjawie, kimkolwiek ona była.

- Kim jesteś? – zapytała szeptem.

Cisza. Żadnej odpowiedzi. Odczekała chwilę i ponowiła pytanie a kiedy kolejny raz usłyszała jedynie sapanie, powiedziała:

- Czego chcesz?

Wtedy coś jakby się poruszyło. Ingrid zrobiła krok do przodu. W tej samej chwili z kąta coś zaczynało się powoli wyłaniać. Wtedy otworzyły się drzwi z pokoju gdzie spała stara i ona sama stanęła w drzwiach.

- Co tu się dzieje? – miała skrzekliwy głos aż skóra cierpła. – Czegóż chodzisz nocą po domu i straszysz? Coś ci dolega?

- Nie... – Ingrid zmieszana oblała sie rumieńcem. Dzięki Bogu, że nie ma tu światła, inaczej stara od razu by to zauważyła. – Nie... coś mnie obudziło przed chwilą, siedziało w kącie i sapało... podeszłam do kąta, zapytałam kim jest. Odpowiedziała mi tylko głucha cisza.

- Od poczatku wiedziałam, że jesteś inna niż wszyscy – szepnęła na to stara. – Już sposób w jaki po mnie posłałaś dał mi wiele do myślenia.

- Nie rozumiem...

- Ależ rozumiesz – pokiwała głową. – Rozumiesz i nie zaprzeczaj.

Wtedy Ingrid postanowiła zwierzyć się kobiecie. Usiadła na stołku przy wygasłym palenisku.

- Boję się... czasami widzę coś, czego poza mną nie widzi nikt. Słyszę głosy, jęki, wołania...

- Czy zdarzało ci się to wcześniej? Od kiedy to się dzieje?

Stara pociągnęła Ingrid za sobą. Także usiadła przed kominkiem.

- Zdarzało, lecz dopiero kiedy urodziłam dziecko tak naprawdę zaczęło dziać się coś więcej. Przed czterema dniami. Jakby spadło na mnie...

Nie dokończyła, ponieważ star jej przrwała:

- Dziecko uwolniło w końcu w tobie siłę. Ona drzemała w tobie czekając na odpowiedni czas... – Pokiwała głową jakby sama do siebie. – Czasami się tak zdarza.

- Co to oznacza?

- Masz dar. Jeszcze nie wiem co to jest, lecz z pewnością jesteś wybrana. Jak już zauważyłaś nie wszyscy widzą to co ty. Właściwie nie ma wiele takich ludzi. – Stara zastanawiała się przez chwilę, mrucząc coś pod nosem. – Tak, ty z pewnością zostałaś wybrana.

Ingrid siedziała cicho, obejmując się ramionami, nie z zimna, ponieważ w domu było dostatecznie ciepło ale z ogarniającego ją strachu.

- Musisz uważać – dopowiedziała kobieta siedząca obok. – Jeżeli ktoś się dowie, możesz mieć problemy. Wielkie problemy.

- Myślisz, że mogliby...

- Nic nie myślę! Ja wiem! Jeżeli ktoś się dowie, że widzisz więcej niż normalny człowiek, spłoniesz na stosie uznana za czarownicę! W niebezpiecznych czasach żyjemy.

Ingrid zakryła usta dłonią by nie krzyknąć. To nie może być prawda! Nie jest żadną czarownicą! Czarownica właśnie siedziała naprzeciw niej.

- Więc co mam robić? – zapytała bezradnie.

- Przyjdzie czas, znajdziemy odpowiedź i zaradzimy wszystkiemu. Jutro wieczorem postaram się zobaczyć, jaka przyszłość cię czeka i co można by zrobić aby ustrzec się zła. A teraz idź spać, potrzebujesz przecież sił, żeby wyzdrowieć. Nie powinnaś łazić po nocach jak ci, co za tobą tu przychodzą.

Ingrid posłusznie wróciła na sienniek, przytuliła małą lecz zasnąć nie potrafiła. Wiele myśli kłębiło jej się w głowie, strach czaił się wokół, bezsilność przerażała bardziej niż myśl o głodzie i śmierci całej rodziny. W pewnym momencie w ciszy domu rozległ się cichy szept. Młoda kobieta modliła się do Boga, prosząc o wsparcie i siłę. W końcu z modlitwą na ustach zasnęła a wtedy, za oknami, powoli wstawał szary świt...


Rano przebudziła się z uczuciem przyjemnego ciepła i ładnego acz nieznanego zapachu rozciągającego się po izbie.

- Wreszcie się obudziłaś – zaskrzeczała stara. – Jużem myślała, żeś zasnęła na wieki.
Podała jej świeżo zaparzoną ziołową herbatę. Ingrid postanowiła odczekać chwilę dopóki napój wystygnie i w międzyczasie nakarmiła małą mlekiem, które teraz płynęło z jej piersi tak jak powinno płynąć gdyby głód nie osłabił jej organizmu. Zorina podawała jej jakieś własnoręcznie przygotowane napary, i kto wie, jakie sztuczki do tego wykorzystała, Ingrid wolała o tym nawet nie myśleć.

Wbrew temu, co wydarzyło się nocą, czuła się wyspana i wypoczęta. Pewnie za niedługo będzie musiała opuścić chatę starej i wrócić do domu. Tam jednak nie czekało ją nic, na co mogłaby się cieszyć. Dom ział pustką po stracie bliskich a w każdym kącie czaiła się historia ich życia, wszystkie wspomnienia, zapach śmierci, pustka.

Nakarmiła małą i ułożyła ją delikatnie na sienniku. Dziecko zasnęło od razu. Dzięki Bogu przeżyło. Musiała się zapytać starej czy nic jej nie dolega. Co prawda, słychać jeszcze było rzężenie w płucach małej, gdy przysłuchała się uważniej, lecz ani nie płakała ani też nic ją nie bolało. Takie przynajmniej odnosiła wrażenie.

Podeszła do starej krzątającej się przy palenisku i zapytała:

- Powiedzcie, czy z małą wszystko będzie w porządku?

- Wyjdzie z tego, biedactwo. Ale o mało ją nie starciłaś. – Zamyśliła się przez chwilę. – Wydaje mi się jednak, że coś trzyma ją przy życiu. Jest silnym dzieckiem, inne w tym stanie, już dawno odeszłyby z tego świata.

- Tak ciężko jej się oddycha...

- Oddycha ciężko, tak, ale to normalne po tym, co ją spotkało. Jeżeli do jutra mała wytrzyma, to będziesz mogła być spokojna o swoje dziecko.

Ingrid stała jeszcze przez chwilę obok Zoriny a następnie wróciła dopić ciepłą herbatę, po której od razu poczuła się lepiej. Jakby cały ciężar ze mnie spadł, jakby nagle nie było problemów, zarazy, śmierci - pomyślała.

- Dziękuję, żeście nas tu przyjęła – powiedziała w chwili wdzięczności na wspomnienie niedawnego przeżycia. – Bez waszej pomocy... – rozpłakała się.

Na to stara Zorina zostawiła swoją pracę i podeszła do płaczącej kobiety.

- Wszystko się przecież jakoś ułożyło – dłoń pokryta siatką zmarszczek i brązowymi plamkami spoczęła na głowie Ingrid. – Dziecko żyje i ty widzę też dochodzisz do siebie. Płaczesz a to dobry znak.

- Boję się wracać do domu – szepnęła na to Ingrid. – W kątach czają się cienie, pustka i samotność... Wszystko mi ich będzie przypominać... Nie wiem, jak rozpocząć nowe życie.

- Coś na to poradzimy – Zorina pokiwała głową. - Nie martw się, na pewno znajdziemy jakiś sposób i wszystko będzie dobrze... Już ja coś wymyślę albo nie nazywam się Zorina...
Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików
Możesz ściągać załączniki
Dodaj temat do Ulubionych


Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group