FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  Galeria AvatarówGaleria Avatarów  ZalogujZaloguj
 Ogłoszenie 
Forum archiwalne, nie można zakładać nowych kont.

Poprzedni temat :: Następny temat
  Cena miłości:
Wersja do druku
Zegarmistrz Płeć:Mężczyzna


Dołączył: 31 Lip 2002
Skąd: sanok
Status: offline

Grupy:
AntyWiP
PostWysłany: 28-08-2007, 12:55   Cena miłości:

Cena Miłości:


Przedmowa czyli geniusz marketingowy Zega w akcji.

Jak niedługo się drodzy forumowicze przekonacie opowiadanie to jest najgorszym z moich dotychczasowych ficko-opowiadań. Po części wynika to z mojego niezwykłego talentu, który sprawia, że pisze opowiadania coraz dłuższe, coraz rozwleklejsze i coraz gorsze, po części z genezy. Bo geneza tego opowiadania jest ważna i to ona powoduje, że wstyd je publikować nawet na forum.

Otóż opowiadanie to powstało pod przemożnym wpływem pana Andrzeja Pilipiuka (NIE, NIEMA ONO ŻADNEGO ZWIĄZKU Z JEGO TWÓRCZOŚCIĄ), który walną gdzieś, że czasem zdarza się, że brak mu pomysłów, a i tak pisać musi, bo na tym zarabia. Chciałem sprawdzić, czy też tak potrafię i celowo oraz z premedytacją napisałem opowiadanie, nie mając nań żadnego pomysłu (mimo, że takowe miałem i mam nadal na inne. Miało być o literach, omletach oraz - generalnie rzecz biorąc - pszczółkach i motylkach). W efekcie powstało to, co jest dowodem, że mógłbym wyrabiać miesięczną wierszówkę.

Jako rekompensatę za mękę pragnę zapewnić czytelnika, że w opowiadaniu znajduje się 5 udanych gagów i dwa zabawne porównania.

Cena miłości opowiadanie właściwe:

Dzień był ładny i słoneczny – jak to w kwietniu. Do pierwiosnków, które kwitły wściekle już od kilku tygodni dołączyły też zawilce i kilka innych, leśnych i polnych gatunków, a także wiśnie, śliwy i czereśnie. Do rozkwitnięcia powoli szykowały się też i jabłonie. Jako, że klimat w Ertheroth świetnie nadawał się do sadownictwa, cała okolica obsadzona była drzewami owocowymi, rosnącymi pojedynczo oraz w większych i mniejszych skupiskach. Widok, jaki prezentowało sobą otoczenie miał w sobie coś, że każdemu poprawiał humor.

Ale nie księżniczce Samii.

Jako, że dzień był nader ciepły, znacznie cieplejszy, niż to bywa na Czarnych Wzgórzach o tej porze roku jej wysokość zażądała, by przydzielono jej wachlarzowego. Alchima, kobieta, która stanowiła na wygnaniu jej zarządcę dworu (i którą Samia uważała za czarownice oraz pół krwi orka) popatrzyła na nią tylko jak na głupią i odmówiła, co Samia uznała za zamach na jej osobistą godność. Teraz siedziała na balkonie, przy niewielkim stoliku, energicznie wachlując się niedużym wachlarzykiem i całą swą osobą demonstrując, jak to ją obrażono.

Generalnie lepiej by się czuła, gdyby za jej plecami nie stała ta cała Serina. Wojowniczka uparła się, że powinna zawsze stać za Samią, bowiem coś takiego wyczytała w jakimś głupawym poradniku dworskiej etykiety, który wkuwała na pamięć od kilku dni. Samia miała na ten temat własne zdanie, ale jej autorytet okazał się zbyt mały wobec powagi słowa pisanego, tym bardziej, że generalnie autor poradnika miał racje. Fakt, że któryś z członków rodziny królewskiej może mieć tak zszargane nerwy, by nie móc wytrzymać obecności kogoś, kto stał bezpośrednio za nim poprostu nie został w książce uwzględniony. Dlatego też skrzydlatą, za każdym razem, gdy jej obstawa poruszyła się targały nerwowe dreszcze. Wyuczona paranoja podpowiadała jej, że za chwilę zostanie pchnięta nożem.

Taki był już jej nędzny los… Wygnana na obczyźnie, gdzie musiała cierpieć biedę, posiadając jedynie pięćdziesięciu służących, oraz jadając tylko cztery posiłki dziennie, na które nigdy nie serwowano więcej, niż sześć dań.
- Żyje w warunkach prawie tak prymitywnych, jak chłopi na wsi! – pomyślała, dziabiąc srebrnym widelcem zawartość talerzyka. – Kto to widział takie coś nazywać śniadaniem? Krewetki słodkowodne! – nawet myślała o tym z obrzydzeniem.
- Czy wasza wysokość nie ma apetytu? – zadała pytanie Serina jednocześnie stając na baczność. Ostatnimi czasy odkryła, że spędziła cztery lata poniżana przez rozliczne nauczycielki etykiety, podczas, gdy istniała uproszczona forma towarzyska przeznaczona dla wojskowych, a streszczająca się do najprostszej tytulatury, kilku prostych ukłonów, oraz salutowania i stawania na baczność w odpowiednim momencie. Odkrycie to dodawało jej energii oraz poczucia własnej, moralnej wyższości: oto wyszło wreszcie na jej, bo zawsze WIEDZIAŁA, że etykiety nie warto się uczyć.

Okazało się, że wystarczyło tylko wkuć kilka podstawowych ukłonów dla oficerów ze stanów niższych i zapamiętać kilka formułek grzecznościowych rozmów, na tyle prostych, że dałoby się ich nauczyć nawet papużkę falistą.

Naturalnie taka sztampowa, podręcznikowa i mało wyrafinowana uprzejmość rozdrażniła tylko Samie.

Ta dziabnęła jeszcze raz krewetki sztućcami. Uprzejmość wobec gospodarzy wymagała, żeby chociaż skosztować posiłku, a to, że jest poniżana, źle traktowana i prawie głodzona nie sprawiało, że przestaną obowiązywać ją dobre maniery. Inaczej z księżniczki przemieniłaby się w taką samą małpę, jak ta idiotka za nią. Włożyła więc kęs do ust. Coś nie pasowało jej w smaku.
- Spróbuj, czy to dobrze smakuje. – poleciła więc Serinie.
Dziewczyna rzuciła okiem na stół. Znajdowały się na nim same pyszności oraz talerz pełen jakichś wodnych robaków, choć zawsze istniała szansa, że znajdą one swojego amatora. Skosztowała więc niewielki kęs podanej potrawy. Ku jej zdziwieniu owo robactwo miało przyjemny, delikatny smak… Niemniej jednak, jako nieodrodna córa śródlądowego kraju miała moralne opory przed delektowaniem się tkankami glist.

Przez ostatni tydzień uczyła się nie tylko skróconych form grzecznościowych dla wojska.
- Wyczuwam lekki posmak migdałów. – zauważyła. – I coś metalicznie gorzkiego.
Samia jeszcze kilka razy pobełtała w talerzu sztućcami i oznajmiła.
- Straciłam apetyt. – mruknęła, ale humor do szczętu jej się zepsuł. Księżniczka nigdy nie jadła niczego, co smakowało lub zawierało migdały. Był to wymóg bezpieczeństwa. Kilka trucizn miało podobny smak.

Nastrój zepsuł jej się całkowicie, a gdy władcy tracą humor ktoś musi ucierpieć. Samia niestety nie miała pomysłu, jak, prócz użycia bezpośredniej przemocy sprowadzić na kogoś nieszczęście… Ale to wydawało się jej pozbawione klasy i w złym guście.
- Idź sobie – poleciła. – Chcę być sama. – dodała popadając w głębszą chandrę. Nikt jej tutaj nie rozumiał, a wszyscy mieli na celu jedynie zadanie jej maksymalnych poniżeń.

Serina zasalutowała i znikła. Znowu miała trochę czasu dla siebie, zanim Samia jednak uzna, że poruszanie się samemu jest zbyt niebezpieczne. Narazie jednak mogła zająć się czymś, co sprawiałoby jej przyjemność. Na przykład zjeść śniadanie.

Zeszła więc do kuchni., gdzie czekała już na nią jej nowa znajoma. W zasadzie Serina nawet nie znała imienia testerki trucizn, ale obie polubiły się dość szybko i na tyle mocno, żeby razem jadać śniadania… Oraz obiady i kolacje, zwykle zresztą należące do Samii.
- Załatwiłam jedzenie. – poinformowała koleżankę? – Tylko czy to na pewno fair? – zmartwiła się.
- O daj spokój! Przecież sama widzisz, jak ona nas traktuje! – zganiła ją koleżanka.
Serina jednak jak zwykle miała opory przed wszystkim, co tylko można było potraktować jako samolubne zachowanie.
- Ale czy ona nie zachoruje? Od kilku dni przecież nie je normalnych posiłków.
- Zawsze, kiedy zgłodnieje może kogoś posłać do kuchni. – westchnęła testerka trucizn rozprostowując swoje szare skrzydła. – Zresztą, księżniczka zawsze jadła bardzo mało.
Serinie nie bardzo mieściło się to w głowie. Zawsze dieta władców kojarzyła jej się z wystawnymi ucztami, na których jedzono prawie tyle, co pito i ciskano kości pod stół… Podzieliła się więc swymi wątpliwościami.
- Kultura skrzydlatych jest trochę inna od waszej. – otrzymała wyjaśnienie. Większość spotkanych przez nią przedstawicieli tego ludu żywiło poczucie wyższości nad ludźmi, lepiej lub gorzej maskowane. Testerce udało się wypowiedzieć te słowa prawie nie dając jej odczuć wyższości. – A Samia boi się zamachu. Dlatego mało je…
- Boi się trucizny? – spróbowała zgadnąć Serina.
- Trucizny, zabójców, magii… W zasadzie wszystkiego.

***

Samia tymczasem na balkoniku została sama… A przynajmniej tak sama, jak to tylko możliwe w wypadku księżniczki. Gdzieś tam, wszędzie wokół niej byli strażnicy oraz kilku służących. Księżniczka jednak taki stan definiowała jako kompletną samotność. Niżsi służący i inne sprzęty domowe nie kwalifikowały się jako towarzystwo. Mogła więc pozwolić sobie na bycie nieszczęśliwą.

W zasadzie nie chodziło nawet oto, że jej tak zwana osobista ochrona była nieporadną idiotką bez własnego mózgu, oraz wywodzącym się z plebsu podrzutkiem, który usiłował żyć wśród lepszych od siebie, choć oczywiście była to prawda. Problemem była ta nieszczęsna księga z przed kilku dni… I tego demona.

Księżniczka nadal nie ustaliła, kto podrzucił jej księgę traktującą o czarnej magii, co czyniło jej sytuację strategiczną jeszcze gorszą. W prawdzie zniszczyła kompromitujące ją materiały, ale zbyt wiele osób widziało jak to robi. Na szczęście nie byli to ludzie, których zeznania mogłyby być kluczowe w procesie przeciwko komuś o jej urodzeniu. W końcu jaki sąd posłucha niekompetentnej wojowniczki, sieroty i barbarzyńcy, gdy drugą stroną będzie księżniczka krwi?

Żaden!

Chyba, że oskarżyciel zgromadzi zeznania znaczniejszych świadków, lub więcej zarzutów.

Prawdę mówiąc Samia początkowo wpadła w panikę i uznała, że osoby te wiedzą za dużo i muszą zginąć. Zdążyła nawet zakraść się do zamkowej zbrojowni i uzbroić się w sztylet o wysadzanej agatami rękojeści. Był bardzo elegancki i pasował jej do ubrania.

Był też bardzo ostry, długi i ciężki, kształt miał też dokładnie taki, jaki pokazywał jej instruktor fechtunku, który miał za zadanie nauczyć dziewczynę bronić swojego życia oraz świetnie leżał w jej drobnych dłoniach.

Potem jednak wrócił jej rozsądek. O ile zeznania służących nie byłyby zbyt obciążającym dowodem przeciwko niej, to potrójne morderstwo wzbudziłoby zbędny harmider. Co więcej, gdyby została przyłapana na gorącym uczynku zapewne nie uszłoby to jej na sucho. Po drugie pozbawiłaby się dwóch, bardzo w prawdzie niepewnych, ale jedynych, dostępnych sojuszników.

Zresztą, donos był najmniej groźnym ze wszystkich zagrożeń, jakie na nią czyhały.

Jej przeciwnicy udowodnili już, że mają dostęp do potężnych, magicznych środków, których nie zawahają się bardzo rozrzutnie używać! Wszak księga pełna zakazanych, jakże ekscytująco plugawych inkantancji nie pojawiła się na jej progu przez przypadek! Także, nie przez przypadek wypełzł z niej demon, gdy tylko wrzuciła artefakt do ognia! Oczywisty był bardzo dokładny, wyrafinowany spisek!

Finta finty w fincie! – pomyślała cytując jakąś, głupią książkę.

Trudno będzie się przed czymś takim ochronić.

Na początku potrzebowała kogoś, kto będzie w stanie obronić ją w miarę skutecznie przed wszelkimi nadprzyrodzonymi i nadnaturalnymi niebezpieczeństwami. Tylko skąd kogoś takiego wziąć?

Hrogtar mógł wystarczyć, ale miała pewność, że następny krok jej przeciwników polegać będzie na wyeliminowaniu barbarzyńcy i jego magicznego miecza z gry. Musiała, więc szybko znaleźć jakąś alternatywę.

W zasadzie jedynym rozwiązaniem było dozbrojenie Seriny. To stanowiło problem… Owszem istnieli potężni wojownicy jak i świątynni łowcy, którzy – średnio w jednym starciu na pięć – potrafili pokonać demona lub innego nieśmiertelnego. Zwykle byli jednak albo potężnymi czarownikami, albo posiadali potężne, magiczne artefakty, albo też jedno i drugie. Serina może miałaby na tyle talentu, żeby dorównać jednemu z nich w fechtunku, choć Samia w to poważnie wątpiła. Pewna była jednak, że mocy miała mniej – więcej na tyle, żeby czarami zdmuchnąć świeczkę. Problem polegał więc na tym, skąd wziąć odpowiedni ekwipunek dla niej.

Jeśli naturalnie nie było się wysoko postawionym kapłanem, lub nie miało się dojść do świątynnych skarbców można to było zrobić na kilka sposobów, wśród których włamanie do świątyni uchodziło za najpewniejszy…

Magiczny artefakt można było też odziedziczyć po przodkach, dostać w darze za zasługi albo ukraść innemu dzierżycielowi, czasem też zdobyć w walce… Ostatecznie można taki było stworzyć czarami, jeśli było się czarownikiem dużo zdolniejszym i potężniejszym od Samii, znało się zaklęcia, których ona nie potrafiła i akurat była pełnia księżyca.

Czasem zdarzała się także możliwość zakupu na wolnym rynku, lecz zwykle dotyczyła ona przedmiotów małej mocy i niekoniecznie skutecznych. Ceny za nie były duże, nie brakowało też oszustów. Samia znalazła, więc się w kropce, bez pomysłu na dalsze działania.

Jednak nie po to człowiek rodzi się w rodzinie królewskiej, by martwić się o to, jak coś zostanie wykonane.

Czy – kiedy Sargon Okrutny wznosił swe słynne ogrody, w których złotem i kosztownościami pokryto pień każdego drzewa, a fontanny tryskały perfumowaną wodą, to czy martwił się, skąd weźmie tyle bogactwa? Czy, gdy Hagan Zdobywca rozkazał swym żołnierzom piąć się na mury niezdobytego Elmirne zastanawiał się, jak jego ludzie tego dokonają? Czy, gdy Krogan Światły nakazał spalić na stosie dziesięć tysięcy czarowników przejmował się, czy w jego kraju starczy chrustu?

Naturalnie, że nie!

Oni nie martwili się o takie, nieistotne szczegóły. Oni wyznaczali swym poddanym cele i pilnowali ich realizacji, czasem tylko wieszając opornych i nabijając na pale leniwych. Tak samo postąpiła Samia, z tym, że ona poszła nawet dalej. Od kilku dni kopiści z pobliskiego zakonu przepisywali dla niej pewną książkę, którą mieli skończyć przed upływem tygodnia. Traktowała ona o złych mocach i miała już wkrótce trafić w ręce Seriny. Zadbała, więc nawet o zaplecze szkoleniowo – logistyczne.

Zadbała tez o odpowiednie dane wywiadowcze. Kilka dni temu, gdy spacerowała w okolicy bramy zameczku, w którym zamieszkiwała usłyszała Herolda zwołującego ludzi na aukcję, która miała się odbyć w jednej z tutejszych oberży, podczas której grupa awanturników miała zaprezentować zdobyte przez się magiczne skarby. Księżniczka planowała więc po prostu udać się do tego miejsca i kupić to, co będzie jej potrzebne.

Teraz trzeba było pomyśleć, jak namówić Serine, żeby dała się przekonać do je pomysłu.

Generalnie istniały dwa proste sposoby oraz jeden bardzo skomplikowany, żeby to dokonać.

Pierwszym sposobem było Serinę zwyczajnie poprosić, żeby zgodziła się z nią wyjść do miasta i razem kupić przedmiot.

Wojowniczka miała dobre serce i łagodne usposobienie, które to cechy sprawiały, że wystarczyło tylko wystarczająco długo i uporczywie o coś ją prosić, a w jakichś dziewięćdziesięciu procent przypadków ustępowała. Niestety istniały dwa przeciwwskazania.

Po pierwsze, istniało dziesięcioprocentowe prawdopodobieństwo, że Serina, zamiast ustąpić zakabluje ją do Alchimy.

Po drugie Samia była dumną dziedziczką dumnego rodu, który nigdy nikogo o nic nie prosił. I z tej tradycji nie zamierzała się wyłamywać.

Drugim z prostych sposobów było wydać rozkaz… Sposób ten jednak nie wchodził w grę. Niestety Samia nie miała w tym kraju żadnej władzy, w przeciwieństwie do Alchimy, tej córki wieźmy i demona. Alchima jakieś trzy dni temu wzięła Serinę na poważną rozmowę, w której wyjaśniła dziewczynie, kto tu rządzi i komu należy donosić o wszystkich rozkazach, które się Serinie nie spodobają oraz dała też wojowniczce ten idiotyczny poradnik uproszczonej etykiety dla oficerów wywodzących się z pospólstwa, co księżniczka uznała za jawny dowód wrogości.

Wszystko to sprawiło, że dla księżniczki Alchima pomału zaczynała awansować do roli demona zła.

Pozostawał więc jedynie sposób trudny: intryga i spisek. Konkretnie Samia planowała zacząć od emocjonalnego szantażu połączonego z odrobiną gry na ambicji, czyli swojej podstawowej metody rozwiązywania wszystkich problemów.

Usiadła na łóżku i zdjęła książkę z jednej z półek. Naturalnie tutejsza biblioteka nie była ani tak stara, ani bogata, jak ta w jej domu, a jej twórca posiadał wyjątkowo niewyrafinowany gust (oczym nie omieszkała poinformować otoczenia przy pierwszej okazji), ale niezwykle obficie wyposażono ją w literaturę rozrywkową. Naturalnie w innych okolicznościach Samia nigdy nie zniżyłaby się do czytania ludowych baśni, romansów, kryminałów, powieści przygodowych i awanturniczych. Wolała czytać opowieści o czarownikach i herosach, o walkach ze smokami i polowaniach na wampiry, relacje o wyczynach Króla Złodziei oraz inną literaturę faktu. Nieżyciowa fikcja o parze kochanków, na kartach której nie występował żaden stwór nadprzyrodzony nie robiła na niej wrażenia.

Tak przynajmniej utrzymywała głośno.

Samia w rzeczywistości nieszczególnie lubiła książki, ale regularne czytanie świadczyło o wykształceniu, wykształcenie świadczyło o posiadaniu wysokiej klasy, a wysoka klasa o dobrym guście. Dlatego też przyswajała książki regularnie, tak, by wszyscy o tym wiedzieli, dbając o to, by nie były ani nudne, ani zbyt skomplikowane.

Zwyczaj ten pozwalał też zabić czas. Po jakichś dwóch – trzech godzinach zamknęła książkę i wstała. Doskonale wiedziała, że Serina jak i reszta służby uważała ją za rozkapryszoną idiotkę bez krztyny samodzielności (fakt, że osoby urodzone zbyt nisko, żeby były zdolne ją zrozumieć, ważyły się ją w jakiś sposób oceniać był irytująco obraźliwy). Czas, jaki upłynął uznała za wystarczający, by udawać, że od śniadaniowego incydentu zmienił jej się humor i już na Serine się nie gniewa.

Z tego, co Samia wiedziała o swoim ochroniarzu, to dziewczynę najłatwiej było spotkać w pomieszczeniach dla służby lub na placu do ćwiczeń. Samia osobiście wolałaby udać się do któregoś z kręgów piekielnych, niż do pomieszczeń dla służących, pozostawał więc jej plac do ćwiczeń.

***

Wśród licznych zalet wczesnej wiosny jedną z istotniejszych dla Seriny była pogoda. Jeśli oczywiście nie padało dni były zwykle ciepłe i słoneczne, ale nie na tyle, żeby zmienić trening w katorgę. Było to cenne, zważywszy na to, jak jej forma podupadła w czasie niesławnej wyprawy na terytorium wroga (trochę żałowała, że nie narwała przy tamtej okazji pierwiosnków… teraz pewnie już przekwitły). Korzystając z każdej dostępnej minuty starała się więc wrócić do szczytowej kondycji.

Właściwie zawsze lubiła treningi, a zwłaszcza tą ich część, w trakcie której mogła mieć coś ciężkiego w rękach i mogła ją wykonywać sama. Podczas ćwiczeń lepiej jej się myślało. Ludzie – nawet ci, którzy w innych sytuacjach wykorzystywali każdą sytuację żeby jej dokuczyć lub ją poniżyć – widząc, że jest zajęta (i przede wszystkim uzbrojona w niebezpieczne narzędzie) zostawiali ją w spokoju. Dodatkowo wysiłek pomagał jej zdystansować się do świata i zrelaksować.

Z zapałem ćwiczyła więc kolejne pchnięcia, cięcia i sztychy na słomianej kukle, zastanawiając się mimochodem, jak zamontować jej skrzydła. Nie była rasistką, ale od kilku tygodni jej sytuacja życiowa sprawiała, że jej poglądy na temat tolerancji rasowej poddane zostały rewizji. W dzieciństwie miała zwyczaj nadawania imion nielubianych nauczycieli swoim kukłom do treningów. Zastanawiała się nad powrotem do niego, zwłaszcza, że nie mogła podjąć bardziej agresywnych działań.

Wykonała skomplikowany i ryzykowny zwód, a następnie cięła manekin na wysokości szyi, w miejscu, gdzie zwykle między zbroją, a hełmem pozostaje szczelina. Gdyby uderzyła tak człowieka istniała szansa, że straciłby głowę, a w najlepszym razie zostałby z przebitą tętnicą lub poderżniętym gardłem. Nawet gdyby nosił specjalny, bardzo niewygodny, metalowy kołnierz, to istniała szansa, że złamałaby mu kark.

Przynajmniej tak mówił jej nauczyciel.

Z manekina posypały się jedynie trociny. Wykonała półobrót i uderzyła w przedmiot jeszcze raz, ciosem z nad głowy, gdy pochwyciła kontem oka przypatrującą jej się Samie.
- Kurcze – zaklęła w tak wulgarny sposób, na jaki tylko pozwalała jej siła osobowości. Ktoś, jak zawsze musiał przyleźć i się gapić. Całą przyjemność z treningu diabli wzięli. Serina okropnie nie lubiła, gdy ktoś z zewnątrz patrzył, jak ćwiczy. Robiła się wówczas spięta i okropnie zdenerwowana. Jedyny wyjątek robiła dla innych adeptów fechtunku, ale oni znali się na rzeczy, nie zadawali głupich pytań, nie starali się być też uprzejmi.

Ani bardziej niemili, niż to wynikało z ich charakterów i sytuacji.

I zwykle można było też usłyszeć od nich coś sensownego.

Niewtajemniczonym w sztukę fechtunku lub też osobą średnio wtajemniczonym dawanie sensownych rad się nie zdarzało.

Jak zawsze w takim wypadku zakończyła trening w sposób nagły i efektowny, co było tym łatwiejsze, że – jeśli wiedziało się jak uderzyć – głowę słomianego manekina można było wysłać na orbitę.

Samia zaklaskała, bo w tym momencie uprzejmie było zaklaskać. W prawdzie brzydziła się fizyczną przemocą wszędzie tam, gdzie wystarczyła uszczypliwość, ale ją także uczono posługiwać się kilkoma typami broni białej. Jej lud był wojowniczą rasą i nie uchodziło, by jego przyszła władczyni była w tej dziedzinie analfabetką. Zanim złamała skrzydło Samia była zaskakująco sprawna fizycznie, zwłaszcza jak na panienkę z dobrego domu.
- Bardzo ładne uderzenie – pochwaliła. Wykształcenie, jakie odebrała naturalnie nie pozwoliłoby jej przeżyć pięciu sekund na polu bitwy na poduszki, ale dawało jej solidną podstawę do krytykowania innych. Natychmiast zauważyła kilka niedociągnięć w stylu i postawie Seriny. Skomentowanie ich jednak pozostawiła na inną okazję.
- Powiedz mi dlaczego na placu treningowym radzisz sobie tak dobrze, a w prawdziwym starciu wiele gorzej? – zapytała jednocześnie uśmiechając się przyjaźnie. Jej nauczyciel etykiety zawsze tak robił, kiedy chciał ją poniżyć. – Na przykład podczas tego spotkania z demonem?
Demony, jak wszyscy nieśmiertelni istnieją poza ograniczeniami przyrodzonego, śmiertelnego świata – to wiedziało każde dziecko. Czasem, gdy chciały dokonać czegoś złego w świecie śmiertelników objawiały się w fizycznych postaciach, niemniej jednak nie dawały się zabić – czy choćby zranić – nikomu, kto nie posiadał choćby odrobiny własnego pierwiastka nieśmiertelności. W zasadzie znaczyło to po prostu, że uszkodzić je można było jedynie czarami lub czarodziejskim uzbrojeniem.

Samia w pamiętnym starciu próbowała użyć magii. Skutek był jednak odwrotny od zamierzonego. Serina miała ochotę jej o tym powiedzieć, ale uznała, że to byłoby nieuprzejme i tak nie wypada.
- Wiesz przecież, że…
- …jesteś doskonała w znajdowaniu wymówek. – przerwała jej Samia. Jedną z zalet zajmowania wysokiego stanowiska w hierarchii społecznej było wedłóg nie to, jest to, że jest się zwolnionym z uprzejmości.
- To było trochę nie fair. – nieśmiało zaprotestowała Serina.
- Jesteś moim ochroniarzem, prawda? Masz dbać o to, żeby nikt mnie nie zabił! – przypomniała księżniczka. Scenariusz rozmowy ułożyła sobie już trochę wcześniej, przez co dla osoby z zewnątrz dialog brzmiał trochę sztucznie.
- No tak… - potwierdziła Serina, ukrywając irytacje. Zgodziła się przyjąć tą pracę, bo miała być łatwa, nudna, zawierać sporo wolnego czasu, wiązać się z dużymi pieniędzmi i perspektywą awansu. Jej wadą było to, że w mglistej przyszłości miała zawierać jakieś bale i dobrze urodzone kobiety. Nikt nie mówił jej, że będzie się to wiązać z wysługiwaniem się jakiejś smarkatej, rozpieszczonej i rozkapryszonej księżniczce.

W prawdzie doskonale radziła sobie w przeczekiwaniem reprymend – zwykle wystarczało tylko zająć się własnymi myślami i potakiwać od czasu do czasu, ale Samia przeciągała strunę. Pomału wojowniczka zaczynała już zastanawiać się, czy nie poszukać sobie innego zajęcia.

Awanturnictwo brzmiało nieźle. Hrogtar tym się tym kiedyś zajmował i mówił, że wcale śmiertelność nie jest taka duża, jak się powszechnie uważa. Cała sztuczka polegała na tym, żeby nie działać samemu, a w dobranej grupie specjalistów. Ponoć na ekspertów od broni białej zawsze w tym zawodzie było zapotrzebowanie.
- Jak zamierzasz to robić nie mając nawet odpowiednich narzędzi?
Pytanie było głupie i Serina wyśmiałaby je, gdyby tylko padło ze strony kogoś, z kim mogła swobodnie rozmawiać. Każdy wiedział, że nie wynajmuje się ochroniarza, żeby pilnować człowieka przed demonami. Jeśli ktoś obawia się nadprzyrodzonej interwencji, to powinien znaleźć sobie maga, albo – jeszcze lepiej – egzorcystę.

Wojownika można wynająć, gdy czarownik zrobi się niewygodny…

Serinie nie płacono za to, żeby walczyła z diabłami. Oficjalnie opłacano ją na wypadek, gdyby ktoś wyzwał Samie na pojedynek, aby mogła stanąć do walki w jej imieniu. Jako, że przypadek taki wydawał się skrajnie nieprawdopodobny dziewczyna ukuła teorię, że dostaje okropnie duże pieniądze tylko dlatego, żeby Samia miała do kogo usta otworzyć.

Biorąc jednak pod uwagę to, że Samia otwierała usta tylko po to, żeby prawić złośliwości, to płacono jej stanowczo za mało.
- Dlatego, jeśli chcesz nadal mi służyć! – oznajmiła Samia. – Masz zdobyć sobie jakiś magiczny artefakt! To rozkaz!

Serina nie odpowiedziała, tylko zamknęła oczy. Odliczyła do pięciu i otworzyła je ponownie, wykluczając omamy wzrokowo – słuchowe. Co ciekawe zadanie graniczyło nawet z wykonalnością.
- I osobiście dopilnuje, żebyś go zrealizowała! – dodała Samia, odczytując z wyrazu twarzy Seriny, co dziewczyna myśli o rozkazach Samii.
- Mam głupie pytanie. – odezwała się Serina spokojnie, ignorując minę Samii wyraźnie informującą, że w mniemaniu księżniczki ona zadaje wyłącznie głupie pytania.. – Zamierzasz szukać magicznych artefaktów w zamku? – była dziwnie pewna, że czego, jak czego, ale przeszukując strych magicznego miecza nie znajdą. W odróżnieniu od czarnoskrzydłej miała jako - takie pojęcie o technikach wykonywania broni w .świecie smoków i czarodziejów. Zaklęty lub wykonany z czarodziejskiego metalu sztylet, mający akurat tyle mocy, by użyć go w walce z jakimś, drobnym, nieczystym duchem mogła załatwić w ciągu tygodnia. Miała jednak lepsze pomysły, co do tego, jak może wykorzystać trzy czwarte swojej pensji.
- Naturalnie, że nie! – odpowiedziała Samia. - będziemy szukać w miasteczku!
- Acha! – przenikliwość tego planu wywarła na niej słuszne wrażenie.
- Plebejusze i inni tacy sprzedają tam różne rzeczy! – Samia wiedziała to na pewno. Czytała o tym niedawno w którymś z tych okropnych romansów.
- Oczywiście – Serinie opadły ręce. Naiwność pomysłu była na poziomie Moniki. Serina doskonale wiedziała, co sprzedaje się na targach i w kramach. Wiedziała też, czego się nie sprzedaje, lub sprzedaje się nieczęsto.

***

Serina – w odróżnieniu od Samii – posiadała pewne pokłady zdrowego rozsądku, który mógł rzutować pozytywnie na jej przyszłość. Generalnie na ten przykład nie wydawało jej się normalnym, żeby księżniczki, które ponoć boją się zamachowców, a dodatkowo ponoć wygnano je z ich kraju chodziły same po mieście. Mimo, że bardzo nie lubiła, kiedy ktoś skarży i w swoim czasie wymierzyła sprawiedliwość kilku małpom, które doniosły nauczycielce tańca, czym zajmuje się po lekcjach, ale uznała, że lepiej dla Sami będzie, jeśli ktoś odstrzeli jej ten głupi pomysł z wycieczką do miasta.

Najbardziej kompetentną osobą wydawała się jej Alchima, do której też natychmiast się udała. Niestety, ku swemu zdziwieniu po złożeniu meldunku usłyszała:
- Wpadnijcie po drodze do mojej siostry i weźcie ze sobą Monikę, bo chyba się ostatnio nudzi.

***

Tymczasem w innej części zamku.

- Wodzu! – zaryczał Cuhulain, rudy barbarzyńca, o elegancko splecionej w warkocze brodzie. – Przynoszę ci podarek! – rzekł i wyciągnął rękę. Hrogtar delikatnie, dwoma palcami wziął od niego przedmiot. Była to para szkiełek oprawiona w drucianą ramkę.
- Kamienni ludzie zowią to ok’ul’ary! – wyjaśnił Cuhulain. – Noszą to starcy, by uczynić się mądrymi! Serce barbarzyńcy zabiło mocniej! Mądrość! To, czego od lat pragnął! Ostatnia rzecz, której potrzebował by stać się najwyższym królem Prawdziwych Ludzi przez inne narody zwanych Haugami!
- Druidzie! – ryknął niecierpliwie i podał artefakt Myrdrinowi. Ten wziął przedmiot do rąk z szacunkiem i skupił się na nim. Jego twarz przyjęła wyraz głębokiej koncentracji i zjeżyły mu się blond wąsy.
- Nie wyczuwam w tym mocy. – oznajmił i na znak rozczarowania zakręcił głową, tak, że warkocz, w który związał włosy aż zamiatał pomieszczenie. – Widać noszą to jedynie na znak swego statusu!
- Czyli nie jestem godzien ich zakładać, póki sam nie posiądę mądrości czarowników! – oznajmił Hrogtar z żalem. To było irytujące. Człowiek całe życie zabijał, grabił, mordował i kradł, ale nie mógł zostać królem, bo brakuje mu tej przeklętej mądrości! Nie chcąc czekać starości wyrusza więc w podróż wraz z oddanymi sobie przyjaciółmi, walczy z potworami, zdobywa magiczne artefakty, płacą mu złotem, wypija więcej piwa, niż kiedykolwiek wcześniej… I ani trochę od tego nie mądrzeje! To było takie niesprawiedliwe… Hrogtar nie wiedział już, co ma dalej robić.

Nauczyć się czytać?

A tak bardzo chciał być królem… Nadawał się do tego…
- Chłopaki, a co będzie, jeśli tej mądrości nie znajdziemy? – zapytał popadając w depresje.
- Wodzu! Nie martw się! Na pewno lada dzień schwytamy jakiegoś maga, albo filozofa! Przypieczemy go na ogniu, to w te pędy zdradzi Ci mądrość! – oznajmił któryś. – A jeśli nawet nie, to są inne sposoby, żeby zostać królem!
- Tak? Jakie! – Hrogtar zaczął popadać w chandrę. Czuł się prawie tak źle, jakby był trzeźwy.
- Wojna! – zaryczeli jego wojownicy. Było ich tylko dziewięciu, więc nie wyszło to tak dobrze, jak wychodziło w domu, ale i tak dało się to słyszeć w całym zamku. Na szczęście po dwóch tygodniach bytności haugijskich żołnierzy najemnych w twierdzy wszyscy zdołali już przywyknąć.
- Wojna! – potwierdził Mydrin.
Wódz, który zwyciężył w bitwie i zdobył bogaty łup musiał być pobłogosławiony przez bogów, jeśli nie mądrością, to szczęściem. Druidzi musieli go zaakceptować, inaczej sprzeciwiliby się bogom, jak utrzymywali dumnie, choć wielu wojów podejrzewało, że bardziej bali się sprzeciwić osobie, która potrafi skrzyknąć kilka tysięcy zbrojnego ludu. W końcu to byli tylko starcy i plemienne niedojdy…
- Ale z kim? Sąsiadujemy tylko z Kamiennymi i ludźmi z Dun – Kagor! Nie możemy najechać na Dun – Kagor! Kogoś, kto prowadzi wojnę z Prawdziwymi Ludźmi klany nigdy nie zaakceptują jako króla! – stwierdził Hrogtar. – A Kamienni…

Wszyscy wiedzieli, jacy są Kamienni Ludzi.

Słabi.

Tchórzliwi.

Zdradliwi.

W niczym nie byli lepsi od Prawdziwych Ludzi czyli Haugów!

Oprócz sztuki fortyfikowania, strategii, taktyki, umiejętności walki w szyku, budowania machin wojennych, płatnerstwa i ogólnie pojętego rzemiosła wojennego. Nie oznaczało to, że Haugowie bali się prowadzić z nimi wojny.

Po prostu uważali, że to zajęcie jest szkodliwe dla zdrowia.

- Są jeszcze krasnoludy! – powiedział ktoś, ale szybko zamilkł, bo zrozumiał, że strzelił gafę.

Krasnoludy na pewno nie były słabe, ani tchórzliwe, a mówienie głośno, że są zdradzieckie też nie należało do zdrowych zajęć. Ponadto na wszystkich tych polach, na których Haugowie radzili sobie gorzej, niż Kamienni Ludzie krasnoludy przodowały.

I Haugowie wojować z nimi rzeczywiście się bali, co przyznawali bez wstydu.

- Jak mamy napaść Kamiennych Ludzi! – Hrogtar pomału popadał w depresje. – Oni mają zamki, mury obronne, fortyfikacje! Od dwóch lat tylko w takich służymy! Widzieliście, jak to wygląda od środka! Jeszcze gorzej, niż od zewnątrz! Same pułapki i zasadzki! To trzeba mieć naprawdę źle w głowie poukładane, żeby coś takiego zbudować! Wszędzie, gdzie nie spojrzeć czyha śmierć…
- Ale Kamienni sami jakoś potrafią te zamki zdobywać. – zauważyła Mortai, która nie lubiła, kiedy jej misiaczek użala się nad sobą. Był wtedy taki niemęski. – Może nauczmy się od nich!
- Od kogo? Żołnierze nie chcą z nami rozmawiać! A ze skrzydlatymi my nie będziemy gadać! – zaczęły się przekrzykiwać liczne głosy. – A na zamku niema innych wojowników.
- Jest ktoś jeszcze! – Hrogtar czasem sam dziwił się swemu geniuszowi. – Jest dziewczyna kamiennych! Wie, jak wojować i ma serce mężne, jak Prawdziwy Człowiek, a wygląda jak elfka! Mimo, że wywodzi się ze słabowitych Fałszywych Ludzi może urodzić wielu dobrych Haugów! Pokonała w walce Wojownika Wichru i stanęła do boju z Polującym-W-Nocy oraz zawarła pakt z Bestiom-W-Ciele-Dziewczynki i Skrzydlatą Wiedźmą! Widziałem na własne oczy, a ten, kto powie, że kłamie zbierać będzie zęby z podłogi! – zawył Hrogtar, aż szyby w oknach zadurzały. Odzyskał humor i etuzjazm. Jego oczy zabłysły, płonął w nich już blask przyszłych pożarów. – Ona nauczy nas, jak zdobywać zamki i miasta!
- Radźmy więc! – wykrzyknął Myrdrin, który zdążył już rzucić wróżby. Jednoznacznie wskazywały, że pomysł jest dobry. – Jak zarwać tą laskę! Który z wojowników podejmie się tej misji!
- Któż z nas jest najodważniejszy? Kto zabił najwięcej wrogów? Kto potrafi najwięcej wypić? Kto daje najhojniejsze podarki? Kto jest najgościnniejszy? O kim mówią, że nigdy nie skłamał?
- O tobie królu! – zaryczeli Haugowie.
- Dobrze więc! – powiedział Hrogtar poważniejąc, bowiem drugie małżeństwo było rzeczą, którą należy traktować poważnie. – Ja podejmę się tego wyzwania i zarwę tą laskę! Niech nie mówią, żem zląkł się mej żony i jej ostrego miecza, ani faktu, że urażona zalotami kobieta powinna uciąć mi głowę oraz genitalia i zawiesić u powały, jak każe tradycja! Ale powiedzcie mi! Jak zarwać cywilizowaną pannę, bo te lecą na inne rzeczy, niż nasze suczki!

Tym razem inicjatywę przejęła Mortai. Od kilku dni czekała na odpowiedni moment i wreszcie zdarzyła się okazja, by jej misiaczek stał się trochę podobny do tych miłych, cywilizowanych dżentelmenów! A to, że dzięki jej miał szansę sprowadzić do domu drugą żonę, która sprzątałaby, gotowała, doiła krowy i wychowywała dzieci w czasie, gdy Mortai byłaby zajęta pilnowaniem, czy tamta dobrze wypełnia swe obowiązki było dodatkową premią od losu.
- To bardzo modny kosmetyk! – powiedziała wyjmując zza pazuchy zawiniątko. – Nazywa się Myd’ło w Kostk’ach.

Hrogtar porwał przedmiot i wpakował sobie do ust, by nikt z obecnych nawet nie mógł pomyśleć, że nie wie, do czego służy.

***

Miasteczko, do którego wyszły nie było przesadnie duże. Rozwinęło się z małej wioski służebnej, którą kiedyś wzniesiono wokół lokalnego zameczku. Z czasem ludzie osiedlali się coraz liczniej, zmieniając niedużą osadę w nieźle prosperujący ośrodek. Składało się ze zbiorowiska drewnianych i drewniano – ceglanych domów, z których niektóre miały nawet dwa piętra wysokości. Nie był to ani ponury gród warowny, ani też ruchliwy ośrodek handlowy. Przeciwnie: była to nieduża osada, której za całą obronę musiał starczyć otaczający ją, dwumetrowej wysokości mur z kamienia, pilnujący by wilki i niedźwiedzie z pobliskiego lasu nie wchodziły na ulicę oraz możliwość ucieczki do zamku. Na ulicach było niewielu ludzi. Większość mieszkańców żyła z uprawy roli na otaczających gród polach, a nie z handlu czy rzemiosła. Naturalnie było tu kilka sklepów oraz pokaźna ilość kramów i straganów, ale nie przyciągały zbyt wielu kupujących.
- Samia – zaczęła Serina. – Ale ty zdajesz sobie sprawę z tego, że magicznych przedmiotów nie sprzedaje się na targu?

Monika potwierdziła jej opinie kiwając głową. Wiedziała o tym doskonale, bo wiele czasu spędziła usiłując znaleźć tam coś magicznego lub przynajmniej ciekawego. Na targu sprzedawano jednak tylko rzeczy niebezpieczne, jak jarzyny, owoce, warzywa (idea jedzenia roślin była dla Moniki zdecydowanie podejrzana) albo wyjątkowo nudne, jak ubrania. Po tym, jak ciocie Alchima i Elther zaciągnęły ją niedawno na targ i kazały jej przymierzać liczne ubrania jak lalce była zdecydowana nie dać się tam zaciągnąć nawet pod groźbą klęczenia na grochu.
- Naturalnie – zaczęła księżniczka, krzywiąc się na to, że ktoś nazwał ją jej imieniem, pomijając całą tytulaturę, ale w końcu była tu incognito. Prawdę mówiąc uważała, że na targu można było kupić wszystko… Wiedziała, że istnieją takie słowa, jak Egzotyczny Towar, Specjalistyczny Sklep, Ograniczona Dostępność, ale wydawało jej się, że są to tylko nazwy na określenie tego samego pojęcia, co targ. Tak naprawdę nie miała pojęcia o handlu. Prawdę mówiąc to dopiero dziś, po raz pierwszy, pobierając od Alchimy dwa mieszki złota pierwszy raz w życiu miała pieniądze…

To znaczy: całe życie miała jakieś pieniądze. Nawet więcej: całe życie miała nieprzebrane skarby, ale nigdy w jej rękach nie znajdowały się żadne środki płatnicze. Spowodowane było to tym, że ludzie (i skrzydlaci) jej warstwy społecznej tak naprawdę nie używali pieniędzy… Kiedy czegoś potrzebowali, to rozkazywali sługom to przynieść i po kilku chwilach to po prostu pojawiało się. Samia nigdy nie zastanawiała się, skąd to się bierze. Teraz miała przy sobie dwa mieszki złota. Były ciężkie, wypełnione monetami i posiadały nieznaną dla niej wartość.

Ktoś inny zastanawiałby się – choćby tylko po to, żeby zaspokoić ciekawość - ile za to można kupić: dom? Wioskę? Kromkę chleba? Samia jednak była ponad tego typu problemami.
- Mam zaproszenie na aukcję. – wyjaśniła, wzruszając ramionami z bezsilności. To pospólstwo zapewne nawet nie wiedziało, że coś takiego, jak aukcje istnieje. Należało mu więc wybaczyć, że wątpiło w jej bystrość umysłu.

Choć z drugiej strony wstyd będzie się pokazać w towarzystwie z takimi dwoma…

- Licytacja ma się odbyć w lokalu „Pod Tańczącym Smokiem”. To zapewne bardzo eleganckie miejsce, więc postarajcie się, żeby was nie wyproszono…
- Tańczący Smok? – zdziwiła się Serina. Słyszała o tym lokalu, choć „elegancki” zwykle nie było kojarzonym z nim słowem. By przybliżyć, co wojowniczka wiedziała o nim należy wiedzieć nieco, o kraju, w którym żyła.

Otóż żyła ona w królestwie zwanym jako Erthenroth (E-R-T-H nieme – R – O – T – H nieme). Leży ono w większej części bezpiecznie wciśnięte w dolinę między Górami Szarymi na zachodzie, a Górami Srebrnymi na wschodzie, wzdłuż wybrzeża Złotej Rzeki. Od południa flankowane jest przez rozległy teren bagnisk i rozlewisk nazywany Diweńskimi Uroczyskami. Jedynie północ królestwa nie znajduje się pod osłoną tych przeszkód naturalnych, sąsiadując z klanami orków z Wzgórz Ruin (sport narodowy mieszkańców: rozbójnictwo) od zachodu, królestwem Awkon od północy (sport narodowy: wojny zaborcze) i ludami Wschodniej Grupy Językowej Haugijskiej (sport narodowy: kradzież bydła, myślistwo (ludzie) i zbieractwo (ludzkie głowy)) z dzikich puszcz Hungaru. Sąsiedzi ci sprawiają, że życie w królestwie jest interesujące i emocjonujące, choć niekiedy krótkie.

Ustrój Erthenroth stanowi formę pośrednią między dyktaturą, a anarchią feudalną.

Zamieszkuje je prawie 9 milionów istot – nazwijmy to umownie – inteligentnych, z których spora część jest nawet człekokształtna. Prawie 2/3 z nich uznaje władzę królewską, a przynajmniej jakąś władze. Na jakimś półtora miliona mieszkańców władzy nie udało się nikomu wymusić, a pozostałe stworzenia zjadły prowadzących badania ankieterów, lub ukradły im formularze.

Około 50% królestwa pokryte jest lasem, do którego bezpieczniej nie wchodzić. Przed wiekami całość kraju porośnięta była nieprzebytym borem, ale od tego czasu wszystkie lasy, do których można było wejść bezpiecznie zostały wycięte. Ogólnie rzecz biorąc przyroda krainy wyróżnia się swym bogactwem, zwłaszcza, jeśli chodzi o gatunki zwierząt drapieżnych i niebezpiecznych dla człowieka. Niezwykłe zróżnicowanie terenu sprawia, że w królestwie można spotkać stwory typowe dla gór, podgórz, nizin pokrytych lasem, równin stepowych, oraz endemiczne potwory rzeczne, bagienne i podziemne, występujące często na tych samych siedliskach.

Podstawą gospodarki jest rolnictwo (główne uprawy to: pszenica, marchew, kapusta i ogórki), oprócz tego ważne jej gałęzie to: pobieranie cła na Złotej Rzece, handel (Ertehrotczycy sprzedają krasnoludom z Gór Szarych to, czego ci nie chcieliby kupić od elfów z Gór Srebrnych i na odwrót) oraz piractwo rzeczne.

Kraj ten zamieszkuje ludność kulturalna i wykształcona (aż 15% mieszkańców potrafi czytać), działają w nim aż dwie szkoły magiczne i prawie sto klasztorów, lecz bystrość umysłów i niezwykłą tolerancję (rocznie w kraju pali się średnio tylko trzy czarownice i dwóch heretyków) mieszkańców należy przypisać raczej faktowi, że zamieszkują oni na pograniczu sześciu wielkich kultur, które wzajemnie chciałyby się POZABIJAĆ (i trzydziestu dwóch mniejszych, które uważają, że ludzie są smaczni), nauczyli się więc, że różnice są piękne, a sąsiad – mimo, że to człowiek wredny – może się jeszcze przydać, kiedy będzie trzeba bronić wioski przed napadem. Dzięki wysokiej edukacji i świadomości społecznej kraj posiada bardzo skuteczny system prawny. Sprawiedliwość wymierzana jest w nim szybko, okrutnie i bez większego namysłu, sięga też całości terytorium królestwa oddalonego o dzień pieszej wędrówki (20 kilometrów) od murów któregoś z zamków lub miast warownych.

Te warunki przyrodnicze i społeczne sprawiły, że w Erthenroth zaistniało i rozwinęło się zjawisko zwane jako awanturnicy.

Awanturnicy byli to ludzie (choć nie był to akurat warunek kluczowy), którzy – jak sama nazwa wskazuje – trudnili się wszczynaniem awantur.

Wszędzie, jak cały kontynent Laruzji długi i szeroki istniały jednostki, którym w życiu coś nie pasowało. Dotyczyło to każdej rasy, wyznania, klasy społecznej i grupy zawodowej. Wszędzie trafiali się ludzie, którzy z tych czy innych powodów rzucali swe dotychczasowe życie i przyłanczali się do awanturników. Powody tych decyzji były różne… Zdarzało się, że w rodzinie świniopasów rodził się ktoś, kto w swej opinii zrodzony był do wyższych celów. Bywało, że na kimś ciążyło kilka wyroków i rozsądnie dla niego było zająć się jakimś egzotycznym zajęciem w dalekich stronach. Ktoś inny natomiast był zawodowym żołnierzem, a w jego kraju akurat od roku nie było wojny. Osoby takie zwykle dołączały do kolorowej grupy marzycieli i społecznych wyrzutków powszechnie zwanych jako awanturnicy. Łączyli się oni w zbrojne bandy zwane drużynami i tułali się po kontynencie w poszukiwaniu zwady z innymi, podobnymi sobie.

Byli to ludzie dość dziwni, zajmujący nisze ekonomiczną gdzieś pomiędzy żołnierzem najemnych, a rabusiem grobów, kłusownikiem, a handlarzem złomem oraz czarownikiem a deratyzatorem. Trudnili się głównie szabrownictwem, polowaniami na niebezpieczne stworzenia i bratobójczymi walkami na tle podziału łupów.
Większość awanturników w ciągu pierwszych dwóch tygodni kariery spotykała śmierć lub trwałe kalectwo. Czasem jednak, dzięki niebywałemu zrządzeniu losu i niesłychanemu szczęściu któryś z nich przeżywał na tyle długo, by odkryć, że jest dobry, w tym co robi.

I wtedy zaczynał się prawdziwy problem.

Awanturnik taki szwendał się po świecie, sprawiał kłopoty, przeżywał przygody i generalnie irytował wszystkich. Naturalnie do pewnego stopnia był społecznie użyteczny, wykonywał bowiem drobne prace na rzecz ludności, na przykład tępił szkodniki (innych awanturników dajmy na to), ale prócz tego nie zajmował się niczym pożytecznym.

Położenie geograficzne Erthenroth sprawiało, że awanturnictwu sprzyjało ono szczególnie. Królestwo bowiem leżało w miejscu zapalnym, gdzie łatwo było wywołać jakąś awanturę. Do miejsc, w których można było znaleźć guza, lub pozostałości po innych awanturnikach o wartości komercyjnej było stosunkowo blisko, więc w razie niepowodzenia można było łatwo uciec. Dodatkowo leżało na wybrzeżu Złotej Rzeki, która przepływała przez pół kontynentu. Było to warunek sprzyjający, gdyż dzięki niemu awanturnicy mogli wozić się na łódkach i szybko zmieniać miejsce pobytu tak, by znaleźć się w okolicy, gdzie za ich głowy nie wyznaczono nagród.

Reasumując: było to miejsce doskonałe, by sprzedawać w nim swoje łupy.

A zupełnie najlepiej było to czynić w tawernie Pod Tańczącym Smokiem, gdyż ta znajdowała się o dzień drogi od skrzyżowania trzech szlaków karawan i jednego szlaku żeglugowego, a dodatkowo podawano w niej alkohol, w miejscu, które często odwiedzali kupcy, a nie szpeciły go międzynarodowe listy gończe. Po trzecie karczmę założył były awanturnik, więc – jak to u kumpla – były w niej zniżki.

W obronie Tańczącego Smoka należy powiedzieć, że karczma należała do miejsc, które stanowczo posiadały swój klimat i atmosferę. Prawdę mówiąc tchnęła egzotyką, gdyż pokolenia awanturników pozostawiły w niej liczne ślady swej bytności… I nie chodziło tu tylko o wydrapane na stołach znaki i rdzawe plamy zakrzepłej krwi, które tu i ówdzie wyglądały spod łuszczącej się farby. Wystrój w dużej mierze składał się z darów poczynionych przez samych gości, utrzymany był więc w stylu znajdującym się gdzieś pomiędzy ekspozycją muzeum wojskowości, a pokazem dziwolągów.

Pod względem standardu, szybkości i jakości obsługi tawerna trzymała wysoki poziom. Oferowała relatywnie tanie, smaczne jedzenie, duży wybór jeszcze tańszych napoi, głównie alkoholowych oraz nocleg w czystej pościeli, w pokojach, w których – by zostać pogryzionym przez pluskwy – wynajmujący musiał przynieść własne. Dodatkowo w ofercie tańczącego smoka znajdował się bardzo rozwinięty wachlarz bardzo szeroko pojętych usług dodatkowych.

Raz na miesiąc organizowano też wieczorek poetycki.

Właściciel mógł na to wszystko sobie pozwolić, bo w jego przybytek oblegany był przez setki osób, pragnących po całym dniu ciężkich walk przepić gdzieś w wielkim stylu ciężko wyszabrowane złoto.

Mimo tych, licznych zalet lokal nigdy nie zdobył sobie klienteli z tak zwanych „wyższych sfer”. Prawdopodobnie dlatego, że bardzo łatwo było w nim dostać w mordę od kogoś sławnego.

Opinia ta przyciągała rozmaitych poszukiwaczy mocnych wrażeń, którzy chcieli sprawdzić, czy przypadkiem nie zostaną pobici przez kogoś słynnego. Dodatkowo miejsce to ściągało dużą ilość handlarzy, chcących kupić lub sprzedać towar niewiadomego pochodzenia. Prawie tak wielu, jak mieszczący się po drugiej stronie miasta, konkurencyjny lokal „Pod Jabłkiem”, gdzie tradycyjnie zbierali się złodzieje.

Tu dochodzimy do innej, ważnej tradycji lokalnej, bowiem złodzieje i awanturnicy tradycyjnie się nienawidzili. Owszem, całkiem sporo awanturników było złodziejami, a całkiem sporo złodziei awanturnikami, niemniej jednak były to dwie różne grupy. Różnica polegała głównie na sposobie myślenia i niszy ekonomicznej.

Typowy awanturnik był kimś między łowcom skarbów, a sportowcem ekstremalnym, eksplorującym zasoby, których nikt inny nie odważyłby się dotykać. Złodzieje najczęściej natomiast byli leniami, drobnymi kombinatorami i osobami zbyt nieudolnymi, lub niedostosowanymi, by podjąć normalną pracę. Eksplorowali więc zasoby, które należały do kogoś innego, nader często awanturników. Różnice światopoglądowe powodowały, że obie strony prowadziły bezpardonową wojnę, w której wszystkie środki były dozwolone (prócz donoszenia władzom na przeciwnika: obie strony miały bowiem wiele do ukrycia). Tylko jeden przedstawiciel półświatka mógł pojawić się w karczmie, nie ryzykując trepanacji czaszki i wrócić pod Jabłko nie ryzykując poderżnięcia gardła….

- Bogowie nocy! Co ja robię w tym legowisku świrów! – pomyślał Otto z niesmakiem. Charakter jego pracy – czy może raczej pasji – sprawiał, że miał sporo wspólnego z awanturnikami. Jak wielu z nich był uzależniony od adrenaliny. Jak wielu z nich porywał się na łup, o którym nikt o zdrowych zmysłach by się nie połasił. W odróżnieniu od większości z nich miał liczne sukcesy na koncie. To sprawiało, że awanturnicy go – do pewnego stopnia – szanowali. Niektórzy też prawdopodobnie uważali go za swojego, lecz jeszcze żaden nie powiedział tego głośno. Król Złodziei w głębi duszy się z tego cieszył, bowiem chyba nie zniósłby takiego afrontu.

Awanturników nieznosił głównie za ich chamskie metody. Tam, gdzie on używał umiejętności, intelektu i dobrych manier, awanturnicy wpadali z obnażonymi mieczami, rzucając ogniste kule na wszystkie strony i rabując co popadnie, by odsprzedać to później grubo poniżej wartości. On pozostawiał tego typu rzeczy dla pozbawionych sportowego ducha gburów. Dokonywał brawurowych, czystych skoków, znikał niezauważony, unosząc jeden, wybrany przedmiot, który zwykle wart był więcej, niż pół niejednego królestwa i cały harem księżniczek. Wszystko to czynił z elegancją i wyrafinowaną fantazją.

Niemniej jednak bywały sytuacje, gdy osobista duma i uprzedzenia ustąpić musiały interesowi. Przedmioty, które kradł Otto zwykle były dość specyficznej natury. Dzieła sztuki, magiczne artefakty, klejnoty, tajne dokumenty, relikwie… Zwykle słynne prawie tak, jak ich właściciele, a często też równie potężne. Nie było wiele miejsc, w których mogły one zostać sprzedane. Dawno temu przestał bawić się w hurt i dziś zajmował się prawie wyłącznie detalem. Choć naturalnie zdarzały się wyjątki.

Owszem, Otto posiadał grupę zaufanych, wpływowych i bardzo zasobnych klientów, którzy zwykle kupowali to, co zechciał sprzedać, choć zwykle sprzedawał jedynie ochłapy, prawdziwe rarytasy zostawiając sobie. Bardzo cenił piękno, jeszcze bardziej cenił moc, a nagromadzenie bogactwa po prostu miło łechtało jego dumę. Niestety czasem zdarzał się przedmiot zbyt niegodny, by zasilić jego kolekcję, a który dodatkowo nie wzbudził zainteresowania jego zwykłych klientów.

W takiej sytuacji Otton posiadał kilka „pralni”, w których zwykle odsprzedawał lub legalizował swoje zdobycze. Jedną z nich – i najlepszą – był właśnie Tańczący Smok. Nie było dziwne, że właśnie tu na światło dzienne wypływały masy, zaginionych w tajemniczych okolicznościach przedmiotów. Większość z nich poszukiwacze przygód znaleźli gdzieś, przy zwłokach wcześniejszego, niekoniecznie legalnego właściciela, a zgodnie z większością Laruzyjskich systemów prawnych wszystkie środki materialne pochodzące z działalności przestępczej – jeśli do zachodu słońca nie znaleźli się prawowici właściciele – należały do tego, kto ową działalność ukrócił.

Owszem, była to spora luka prawna, ale powodowała, że Tańczący Smok był świetnym miejscem, by legalizować łupy.

Otton dbał więc o to, żeby móc pokazywać się swobodnie w tawernie. Oznaczało to więc, że musiał czasem świadczyć jakieś, drobne przysługi jej bywalcom. Większość z nich nie znała dokładnie jego tożsamości i dokonań, wiedziała jednak, że jest grubą szychą w półświatku i specjalistom międzynarodowej sławy. Jedynie kilku zdawało sobie sprawę z tego, czym dokładnie się trudni. Wiedzieli jednak, że zajmuje się sztuką, magicznymi przedmiotami i innymi, rzadkimi przedmiotami.

Powodowało to, że uchodził (zresztą, bardzo słusznie) za eksperta i bywał wzywany, jako niezależny rzeczoznawca.

Było to nielada wyzwanie dla jego samokontroli. Widzieć tyle cennych, pięknych przedmiotów w rękach gburów i prostaków, dotykać je, analizować ich szczegóły i nie móc ich ukraść. Wiele razy będąc pod Tańczącym Smokiem walczył z pokusą, by porwać jakiś, bezcenny przedmiot i ku zdumieniu bywalców wyskoczyć oknem na ulice.

Rozsądek jednak nakazywał w takich przypadkach wstrzemięźliwość. Ulegać niskim instynktom, takim jak chciwość było bardzo przyjemnie, ale nie należało tego robić w pracy. Kradzież spowodowana impulsem była wbrew regułą Sztuki.

Dlatego też Otto zajmował się nią wyłącznie w czasie wolnym, już po opuszczeniu Smoka, zwykle w pierwszej, ciemnej uliczce, w jaką wszedł pechowy kupiec.

Generalnie do chwili, w której jego udział był niezbędny pozostało trochę czasu. Król Złodziei rozejrzał się po pomieszczeniu, w nadziei, że zdoła znaleźć sobie jakąś rozrywkę. Niestety w pomieszczeniu znajdowało się jedynie kilku awanturników płci obojga, narodowości wszelakiej i każdego chyba zawodu. Prócz nich obecne było kilku czarowników nie parających się awanturnictwem, paru mniej lub bardziej szemranych handlarzy artykułami magicznymi oraz paru rządnych mocnych wrażeń poszukiwaczy przygód – teoretyków, którym fakt picia w tym samym miejscu, co prawdziwi maniacy szlachtowania potworów poprawiał samoocenę.

Otto, jako osoba kulturalna, więc niezwykła przebywać w towarzystwie darmozjadów pozbawionych etykiety i elegancji zdystansował się od awanturników. Jako szlachcic, więc osoba nienawykła do przebywania w towarzystwie pospólstwa zdystansował się od reszty. W normalnych okolicznościach oznaczało to, że na sali nie było nikogo ciekawego.

Tym razem sytuacja była inna i wśród stałych bywalców znalazło się kilka nowych twarzy. Niektóre z nich były całkiem interesujące.
- Czarnoskrzydła skrzydlata? – Istniały rzeczy, których Otton nie spodziewał się nigdy zobaczyć. Jedną z nich był dorosły skrzydlaty o czarnych piórach. Istoty te, jeśli chodzi o ich religijne tabu były bezlitosne. Mordowali czarnoskrzydłych, gdy tylko takiego zidentyfikowali. Jako, że zwykle przedstawiciele tej rasy zaczynali się pierzyć wraz z wejściem w okres pokwitania, to czarnoskrzydły najczęściej nie dożywał trzynastego roku życia.

_________________
Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
Przejdź na dół Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Odwiedź blog autora Odwiedź listę obejrzanych anime / przeczytanych mang
 
Numer Gadu-Gadu
1271088
Zegarmistrz Płeć:Mężczyzna


Dołączył: 31 Lip 2002
Skąd: sanok
Status: offline

Grupy:
AntyWiP
PostWysłany: 28-08-2007, 13:15   

Było oczywiście kilka wyjątków.

„Wrony” czyli zdziczałe plemiona z wyżyn centralnej Larzuji.

Dzieci ukryte przez rodziców.

Osoby rozmyślnie okaleczone, podszywające się pod ludzi, celem ukrycia swej prawdziwej tożsamości.

I naturalnie księżniczka Samia.

Tyle, że ta ostatnia zginęła najwyżej dwa miesiące temu na skutek wybuchu Machiny Goblińskiej.

Była to afera, która odbiła się szerokim echem w całej, Laruzyjskiej polityce. Trzeci z kolei zamach na następczynie tronu Cytadeli Tysiąca Piór zrealizowany przez religijnych ekstremistów tym razem nie grzeszył subtelnością. Nie wiadomo skąd w ich rękach wzięło się goblińskie urządzenie wojenne. Otto widział kilka razy taki przedmiot: sprężynowy zegar, zapalnik, ładunek wybuchowy i paczka gwoździ. Połączenie wystarczało, żeby ze zbroi płytowej zrobić tarkę do mięsa…

Ustawiono to na trasie przemarszu rodziny królewskiej…

W wyniku eksplozji zginęło kilkanaście osób: kilku gapiów, gwardziści, następczyni tronu i jej matka.

Nie były to zresztą jedyne ofiary, bowiem tak poważne przestępstwo polityczne odbiło się szerokim echem w całej Laruzji. W następstwie zginęły lub wylądowały w lochach dziesiątki osób. W Cytadeli Tysiąca Piór sześciu arcykapłanom podcięto skrzydła, a następnie zepchnięto ich w przepaść, wielu innych przedstawicieli kleru i czarowników zgładzono, uwięziono lub wygnano. W Traiton, na Czarnych Wzgórzach i w Allam zapłonęły stosy. Tym razem jednak do pali przywiązano łowców czarownic, a kilkunastu ich kolegom cofnięto licencje. Otton nie wiedział, jak sytuacja wyglądała w Trel, drugim państwie skrzydlatych, ale w sąsiadującym z nim królestwach Równiny Traw również polała się krew. Najgorzej było w Srebrnych Miastach, gdzie doszło do rozruchów. Nawet w Erthenroth zebrała się specjalna komisja, mająca zbadać, czy królestwu nie grozi teokratyczny spisek.

Oczywiście od razu zrodziły się plotki, że księżniczka Samia żyje, tylko została ukryta gdzieś, w jakimś obcym kraju. Otton jednak w to nie wierzył. Takie pogłoski pojawiały się za każdym razem, gdy umierała koronowana głowa.

Choć musiał przyznać, że obecność prawie dorosłej czarnoskrzydłej wraz z plotkami o tym, że w mieście przebywa jakaś wysoko urodzona, cudzoziemska persona rodziła interesujące implikacje. Rzeczywistość jednak zapewne była mniej romantyczna: cudzoziemka zapewne w prawdzie była córką kogoś wysoko postawionego: dostojnika, kupca lub czarownika, który ukrył dziecko na obczyźnie. Plotki rzeczywiście mogły jej dotyczyć. Prawdę mówiąc dziewczyna, mimo, że nie podejrzewał, by była księżniczką zaczęła budzić jego, czysto ludzkie zainteresowanie.

Naturalnie podejście i wypytanie nie wchodziło w grę, bowiem byłoby to mało stylowym wpychaniem nosa w cudze (i zapewne dość drażliwe) sprawy. Na szczęście jednak dziewczyna przyprowadziła ze sobą świtę.

To, że Monika skończy w takim miejscu, jak „Tańczący Smok” było dla Otta
oczywiste, gdy tylko dowiedział się, komu powierzono nad nią opiekę. Talenty pedagogiczne Elther były znane szeroko w Laruzyjskim półświatku i wszelkich jego przyległościach. Aspirująca do tytułu zdegenerowanej dekadentki szlachcianka ponoć kiedyś wygrała w karty świnkę morską. O tym, co się stało ze zwierzątkiem krążyły różne legendy, choć Otton przypuszczał, że żyło ono sobie szczęśliwe i wolne gdzieś w królestwie. Otton potrafił jednak oddzielić prawdę od fikcji i ostatecznie ustalił, że gryzoń albo uciekł Elther, albo ta go zgubiła.

Trzeciej dziewczyny król złodziei nie znał. Była w wieku skrzydlatej, średniego wzrostu, miała długie, czarne włosy, które związała wstążką w koński ogon i sądząc po sposobie, w jaki się poruszała była osobą raczej wysportowaną. Sądząc po zestawie ruchów – Otto wyłapywał takie szczegóły, bo od tego nader często zależało jego życie – była też nieźle zaznajomiona z bronią. Jednocześnie była ubrana i zastraszona prawie tak, jakby dopiero co wyszła z jednej z tych szkół dla dobrze urodzonych panien.

Otton – gdyby nagle się okazało, że ma córkę (nic o tym nie wiedział, ale rachunek prawdopodobieństwa wskazywał, że może posiadać minimum czwórkę dzieci w różnych częściach świata) – raczej wysłałby ją do więzienia o zaostrzonym rygorze, niż do takiej szkoły.

Na plus dziewczyny przemawiał jedynie fakt, że nie założyła szkolnego mundurku. Mimo to jej strój: długa spódnica i pozbawiona choćby śladu dekoltu bluzka był koszmarnie wręcz grzeczny i pozbawiony jakichkolwiek ozdób. Dyskretnie zawieszony u jej boku miecz dopełniał całokształtu.

Otton od razu poznał, że ma do czynienia ze zmarnowanym materiałem na naprawdę genialną złodziejkę. Kto, jak kto, ale on doskonale wiedział, że nie tak łatwo z prawie metrowego kawałka stali uczynić dyskretny dodatek do ubrania. Przekonał się o tym dobitnie, gdy włamał się do krypty tego od pięciuset lat Nie – Aż – Tak – Bardzo – Martwego – Jak – Głosiły – Plotki króla po jego legendarnie magiczny oręż. Też przereklamowany zresztą.

***

- Czy mamy już zarezerwowany stolik, Wasza Książęca Mość? – Serina zapytała się zaraz po wejściu, gdy Sami minął lekko szok. W szkole nie ośmieliłaby się na podobną zuchwałość wobec wyżej urodzonej osoby, ale od momentu przymusowej mobilizacji dziewczyny mijał już miesiąc i ta pomału zaczęła odkrywać, że buntownicze myśli można całkiem bezpiecznie przekuwać w buntownicze czyny. A możliwość pognębienia choć raz pracodawcy była nader przyjemna. Dorosłość i samowystarczalność była piękna. – Może ten z wielką plamą piwa? Albo ten pod tą wypchaną, ogromną głową czegoś z mackami? Tą, z której wylatują mole?

Samia nie zareagowała na docinki Seriny. Lokal – w jej oczach – okazał się nie aż tak bardzo elegancki, jak sobie wyobrażała. Prawdę mówiąc na jego określenie zapewne użyłaby nazwy mordownia… Ale będąc wychowaną na dworze nie znała takich słów. Tłoczyło się w nim – a przynajmniej Samia uznała, że się tłoczyło – sporo osób z tego, co była skłonna nazwać półświatkiem. Większość z nich była uzbrojona, w broń, która z całą pewnością nie była godna dżentelmenów, ale na pewno często używana. Jedyne osoby, które wyglądały znajomo prawdopodobnie byli dostawcami, podobnymi do tych, jakich widywała czasem z okna. Kłócili się z tymi uzbrojonymi. Było też paru, których wzięła za czarowników. Siedzieli ponurzy i sami, przy swoich stolikach, dystansując się od otoczenia, jak to mieli w zwyczaju czarownicy całego świata. Za wystrój pomieszczenia służyła głównie broń, zwykle dość antyczna, tarcze oraz elementy uzbrojenia ochronnego. Przeplatały się one ze skórami, porożem i wypreparowanymi głowami różnych stworów, które Samia oglądała do tej pory zwykle na kartach bestiariuszy. Wszystko to połączono z wiele bardziej konwencjonalnymi elementami wystroju, jak zwisające z powały wiązki czosnku i cebuli.
- Może tamten? – powiedziała mechanicznie wskazując na pierwszy z brzegu stolik. Traf chciał, że wybrała akurat najbrudniejszy.

Księżniczka cały dzisiejszy dzień wyobrażała sobie, że jest odkrywcą, zwiedzającym dalekie lądy. Zanim wreszcie udały się do karczmy odwiedziła tak dziwne miejsca, jak targ, na którym prostaczkowie sprzedawali żywność (miała nadzieje, że to, co ona je pochodzi z innego miejsca, bowiem warzywa, którymi tam handlowano ubrudzone były ziemią), kilka sklepów, krawca oraz parę innych miejsc. Poznając pozbawione wyrafinowania zwyczaje prostaczków zezwoliła nawet, by jakiś uliczny artysta naszkicował jej portret. W swoim prymitywizmie mieli oni nawet pewien urok, choć przyznawała to z niechęcią.

W tym momencie jednak czuła, że jej ekspedycja naukowa dotarła do rozdziału, który w książce przygodowej nosiłby tytuł „W wiosce kanibali”.

W tawernie było po prostu okropnie.

Wystrój wnętrza był prostacki, a co gorsza w środku było pełno prostaków… I to nie oswojonych prostaków z dobrymi manierami, takimi jak Serina czy inna służba, ale pańszyźnianych chłopów oderwanych prosto od pługa, w dodatku uzbrojonych po zęby… Samia nie była całkiem pewna, czy pańszczyźniani chłopi powinni obnosić się z orężem. Zawsze wydawało jej się, że broń jest domeną zbójców, ale jej umysł zacięcie bronił się przed zaakceptowaniem faktu, że może znajdować się w zbójeckim gnieździe, lub – jeszcze gorzej – pośród awanturników (awanturnicy byli w jej mniemaniu gorsi: w ręce zbójców można było wpaść całkiem niechcący, nie z własnej winy, z awanturnikami zaś człowiek przestawał z własnej woli, dając dowód braku gustu). Wszyscy wokół zachowywali się w sposób prostacki, bez śladu etykiety, a co najgorsze podawano tu to samo, co jedli i pili wieśniacy.

W normalnych okolicznościach, gdy ktoś jej pokroju odwiedzał taki przybytek, zaczynał od tego, że jego gwardziści wypędzali z głównej izby wszystkich gości i służbę. Na ich miejsce wprowadzano jego własnych lokajów, a kuchnię zajmował jego osobisty kucharz, który usiłował coś przyrządzić w zastanych na miejscu, prymitywnych warunkach.

Niestety raczej nie mogła na to tym razem liczyć.

Usiadła więc we wskazanym miejscu. Dopiero poniewczasie zauważyła, że na stole ktoś coś rozlał. Walały się tam też okruchy .

- Tam jest… - Monika zauważyła całkiem czysty i całkiem wolny stolik. Nie było ich zresztą tak mało. Nim zdążyła o tym poinformować koleżanki Serina szturchnęła ją łokciem pod żebra. Mocno. Na tyle mocno, że zrezygnowała z myślenia o stolikach i zaczęła planowanie zemsty.
- Powinnyśmy coś zamówić – dodała Serina, starając się wyglądać dość naturalnie. – I spożyć to, co nam przyniosą. Inaczej gospodarz się na nas na pewno obrazi. A w takim lokalu jak ten lepiej byłoby nikogo nie obrażać, bo możemy nie wyjść stąd żywe. – wyjaśniła konspiracyjnym szeptem. A w myślach dodała: - A masz, ty jędzo! Było nie wzywać żadnych demonów! Było nie być złośliwą!
- Czy powinniśmy… wziąć coś … z karty win? – zadała pytanie Samia zduszonym głosem.
- Koniecznie! I do tego jeszcze coś do jedzenia… Najlepiej dużą porcje. Choć nie przypuszczam, żeby mieli tu coś więcej niż jagły bez omasty.
- Co to są jagły?
- Taka wstrętna potrawa. – wyjaśniła Monika, która nie zrozumiała jeszcze, że Serina chce skłonić Samię do ucieczki, ale lubiła znęcać się nad skrzydlatymi. – Robi się ją z częściowo przeżutej paszy dla zwierząt. – dodała szybko. – Żeby się nie zmarnowała –wyjaśniła z uczuciem. Monika wierzyła w to święcie. Kaszy – głównego składnika diety w licznych sierocińcach – niecierpiała prawie tak, jak skrzydlatych. Jedynym pokarmem, jaki lubiła mniej, były jajka, którymi od dwóch tygodni raczyła ją ciocia Elther na śniadanie, obiad i kolacje.

Jej nienawiść do jajek, mimo, że krótsza, niż do kaszy była bardziej osobista.

Jajka łatwiej było znienawidzić.

Kojarzyły się ze skrzydlatymi.

Kolejny kuksaniec był niemal pewny, ale, gdy tylko w jej zasięgu wzroku pojawiał się jakiś skrzydlaty, Monika doznawała nagłego przypływu irracjonalnej nienawiści. Jakieś tam szturchanie nie mogło jej powstrzymać przed wyjawieniem swoich, prawdziwych uczuć. Tym razem było tak samo.
– Jeśli mnie teraz trzepnie, to pożałuje… - poprzysięgła sobie Monika, przygotowując się mentalnie na nadchodzące starcie. Widziała, gdzie w domu Elther bywa taka naprawdę wieeeelki szczur (a raczej bardzo pechowa świnka morska), który na pewno chciałaby zmienić miejsce zamieszkania na łóżko Seriny.

Z drugiej strony może Serina nie była taka zła? Przyprowadziła ją w to miejsce (fakt, że w towarzystwie skrzydlatej), a teraz mówiła coś o jedzeniu. Monika była prawie cały czas głodna, a posiłki w domu Elther nie zaspokajały jej potrzeb. Żadna dieta pomyślana o żywieniu ludzi tego nie robiła. Jedną z przyczyn problemów, jakie Monika miała w licznych sierocińcach i przytułkach było to, że kradła jedzenie: skąd się dało i kiedy się dało.
- Ale najpewniej tym darmowym jedzeniem będzie kasza! – przypomniała sobie. Owszem, darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, ale w takich okolicznościach zapoznanie z jakimś niewinnym, małym (w ogólnej skali Moniki, a nie gryzoni), kulturalnym szczurkiem można przecież rozumieć jako przyjacielski gest, wręcz podarunek. Bo skąd Monika miała wiedzieć, że Serina nie lubi gryzoni?

To, że większość ludzi ich nie lubi nie przesądzało przecież sprawy.

- A ta omasta? Co to takiego jest? – dopytywała się zaniepokojona Samia.
- Najczęściej roztopione masło lub duszona cebula, a czasem sos mięsny… Dodawane są, żeby zabić przykry zapach. – wyjaśniła Serina, zadowolona z towarzystwa Moniki. - Kurcze, szkoda, że w szkole nie było tej małej. – pomyślała - Ale by wspólnie pokazały tym głupim zołzom!

Tymczasem Otton, niby przypadkowo dryfując przez tłum dotarł do stolika zajmowanego przez nasze protagonistki.
- Przepraszam drogie panie. – zaczął Otton. – Widzę, że mam do czynienia z nowymi twarzami. Czy zechciałyby panie mi powiedzieć, co tak wyrafinowane damy sprowadza do miejsca o tak wątpliwej reputacji, jak ten przybytek?

Zwrócił się do Seriny, gdyż ta wydawała się osobą najodpowiedniejszą. Miał pewne wątpliwości, czy Monika będzie zdolna odpowiedzieć na jego pytania. Zresztą, gdy mała tylko zdała sobie sprawę z jego obecności natychmiast skuliła się i ukryła za plecami starszej koleżanki, skąd obserwowała go pełnym złości wzrokiem. Indagowanie samej skrzydlatej natomiast wydało mu się niezbyt taktowne.

Serina obróciła się natychmiast wstając. Już miała powitać przybysza zgodnie ze skróconą formą dla oficerów (rozbudowanej, poprawnej etykiety przysięgła sobie nigdy już nie stosować, na złość swym nauczycielkom), ale lata nauki dobrego zachowania wzięły górę i odruchowo spuściła wzrok. Podówczas zauważyła coś, co sprawiło, że rozmowa nie mogła być dalej kontynuowana wedle kanonów.

- Proszę pana – zaczęła pesząc się lekko i czerwieniejąc. – Czy jest prawdziwy rapier z koszowy dzwonem, markowany i wykonany zgodnie z Illadyjskimi wzorcami? – palić tam uprzejmość. Pasja, to jest to, co naprawdę liczy się w życiu.
- Tak, jest to dokładnie taka broń. – wyjaśnił nieco zaskoczony Otto. Znał się jednak nieco na broni i mógł rozmawiać też i na ten temat. – To dość rewolucyjny oręż, odchodzący od tradycyjnych, elfich wzorców broni białej – wyłożył z pamięci.
- Tak, widzę, że to trochę innaczej wygląda. Jest lżejszy, niż zwykłe miecze, prawda/ – to Serine fascynowało. Nie lubiła ciężkich mieczy, od dłuższego czasu poszukiwała czegoś bardziej kobiecego, choć zdecydowanie była zadowolona ze swojej, kutej na zamówienie broni.
- Oj, nie jest taki lekki. Praktycznie prawie dorównuje masom normalnemu mieczowi. Zresztą, niech panienka sama spróbuje. – zaoferował Otto i podał jej broń. Nie bardzo rozumiał tą fascynacje bronią i zabijaniem, jaka gościła w duszach jego rodaków. Dla niego pozostawienie trupa na podłodze było dowodem złych manier i braku wyrafinowania. Choć z drugiej strony, jeśli dziewczyna tak się cieszy, to dlaczego psuć jej zabawę?

Serina wzięła broń do ręki wykonała kilka próbnych pchnięć i cięć, w tradycyjnym stylu. Potem przyjęła pozycję nowoczesnego stylu dworskiego, pozbawionego praktycznie militarnego zastosowania. Rzeczywiście do walki w ten sposób broń nadawała się idealnie.
- Słyszałam, że ten oręż jest przeznaczona głównie do pchnięć, ale widzę, że posiada także powierzchnie tnącą. – zauważyła. – A jak radzi sobie z penetracją ciężkich pancerzy?
- Praktycznie się nie nadaje do rozbijania zbroi. To znacznie sprytniejsza broń od zwykłego miecza. – dodał – Walcząc z opancerzonym wrogiem celuje się w nieosłonięte punkty: pachy, złączenia blach, oczy. Zresztą, zwykle ma to miejsce bardzo rzadko. To broń dworska, nie wojenna.
- A nieludzie? Jak sobie ten oręż radzi z potworami? – Serina nie miała pewności, jak jej miecz poradzi sobie z ciężkim pancerzem. Brała jednak pod uwagę fakt, że zapewne nijak. Ciężkie zbroje w końcu były tworzone po to, żeby wytrzymywać ciosy. Miała jednak pewność, że wszelkie typy łuski, grubej skóry, kostnych płyt i innych, naturalnych zbroi będzie kroił, jak surowe mięso i nie stępi się na kościach.
- Niestety, w ogóle sobie nie radzi. To broń przeciwko ludziom. W dodatku dworska. – dodał z dumą. – Czy panienka ma nadzieje spotkać na dworze trolla lub wilkołaka?
- Bywał pan na dworze, panie… - wtrąciła się do rozmowy Samia nagle zainteresowana. Zakończyła zdanie pauzom, by podkreślić, że nie zna personaliów swego rozmówcy.
- Kawaler Otton. – pokłonił się Otton, przypisując sobie tytuł szlachecki, który prawnie mu się nie należał. – A czy bywałem na dworze? Och kilka razy, choć mam wrażenie, że nigdy nie przedstawiono mnie oficjalnie jego wysokości.
- Jest pan rycerzem?
- Panienka pyta się mnie, czy jestem rycerzem? Bogowie brońcie! W odróżnieniu od większości szlachty nie żywię miłości do wojaczki, nie lubię rumaków bojowych, zbroi i gardzę przemocą. – wyznał. – Ja wznoszę się na wyższy stopień arystokracji, praktykuje dziedziny będące kwintesencją cywilizacji i rozwijam umiejętności, które odróżniają nas od zwierząt i potworów, jakimi wyraźnie fascynuje się przyjaciółka panienki. Ja jestem artystom, uczonym i koneserem piękna!

W rzeczy samej, Otto uważał się za geniusza, mędrca i specjalistę od niektórych dziedzin. Twierdził też, że tworzy arcydzieła.
- A jaką dziedzinę sztuki pan uprawia?
- Głównie heppenig. – wyznał. W prawdzie użycie nazwy heppening na włamania, śmiałe napady i zuchwałe kradzieże połączone z brawurowymi ucieczkami po dachach i pojedynkami na szpady w świetle księżyca nawet jemu wydawało się drobnym nadużyciem, ale miestety, świat jeszcze nie dorósł, by nazwać, a co dopiero docenić jego geniusz…

Zwykle stosowane słowo „przestępstwo” natomiast jego zdaniem było zbyt mało wyszukane, by oddać pełnię subtelności złodziejstwa.
- I cóż tak kulturalny człowiek, ja pan robi wśród tego motłochu? – zadała pytanie, nie zważając na fakt, że nie jest sama w pomieszczeniu. Nie obchodziło jej, że ktoś z pospólstwa może ją usłyszeć, albo co o tym pomyśli… Samia była przyzwyczajona, że przewagą, jaką daje jej pochodzenie z wyższej warstwy społeczeństwa i zbrojna eskorta zwalnia ją z grzeczności. Nie widziała potrzeby, by zachować pewne opinie tylko dla siebie w otoczeniu ludzi, którzy właśnie zabrali się do tłuczenia butelek o kanty stołów…
- Bogowie mściwi i niemilosierni! Co ona gada! – przeraziła się Serina, zdając sobie sprawę z tego, że atmosfera stała się nieco podminowana. Nagle zorientowała się, że wszyscy będą oczekiwać od niej, że uda jej się stąd wyprowadzić Samie żywą.

Wyjęła miecz i z trzaskiem położyła na stół. Widziała kiedyś, jak wujek tak zrobił. Było jakieś zebranie, do zamku przyjechali obcy posłowie i coś chcieli. Krzyczeli, awanturowali się, a ministrowie nie potrafili nic powiedzieć. Nagle wujek odpiął miecz i z trzaskiem położył go na stół. Wówczas wszyscy nagle zrobili się mili, grzeczni i układni.

Niestety, wujkowi wtedy nie trzęsły się tak ręce jak jej… W zasadzie to jedyne, co udało jej się powtórzyć ze sztuczki było trzaskiem, bo miecz wypadł jej z rąk.
- Jeju! Jeśli ona znowu powie coś głupiego, to będziemy biedne. – domyśliła się Serina. Znała Samię zaledwie od dwóch tygodni i pomału zaczynała się domyślać, że nie było dobrego sposobu, by sprawić, że ta zacznie prezentować sobą bardziej egalitarną postawę.

Otton i Monika byli jedynymi osobami, które wydały się tym nieporuszone.

Otton doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że na terenie Tańczącego Smoka chroni go immunitet dyplomatyczny i – jeśli awanturnicy nie chcą, żeby karczma została
spalona – nie może mu tam spaść włos z głowy.

Monika natomiast zdawała sobie sprawę z faktu, że takiej małej, słodkiej dziewczynki, jak ona awanturnicy nie będą chcieli bić, a jeśli nawet, to zawsze zdoła uciec i zaszyć się w jakimś koncie.

W zasadzie to nie miała ochoty interweniować. Skrzydlaci z całą pewnością byli winni każdej katastrofy, która spadała im na głowę, a Serina, która zmusiła Monikę do przebywania w towarzystwie Sami, zaprowadziła ją do miejsca, gdzie było nudno, gdzie przebywał straszny wujek Otto również nie była wobec niej czysta. Co więcej zrobiła jej fałszywą nadzieje na dodatkowy posiłek. Stanowczo zasługiwała na to, żeby wpuścić jej szczura do pościeli.

Problem w tym, że miała wrażenie, że lokalni bywalcy na szczurze mogą nie poprzestać.

Winy Seriny wobec Moniki były oczywiste, ale z drugiej strony nie aż tak wielkie, a gdyby coś się jej stało byłoby jej szkoda. Monika nie miałaby się do kogo odezwać. Uznała, że w takiej sytuacji należy ją ratować. Stanęła za Samią w bardzo wygodnej pozycji, tak, że cała sala mogła ją widzieć. Prócz Seriny i Otta, którym zasłaniały ją rozłożyste, czarne skrzydła księżniczki i samej Smii właśnie. O dziwo – mimo, że paranoidalna księżniczka zwykle nie potrafiła znieść tego, że ktoś stoi za jej plecami – nie zwróciła tym razem uwagi na Monikę.

- Nie odpowiedział pan na moje pytanie, co robi pan wśród tego chamstwa? – powtórzyła pytanie księżniczka.

Monika energicznie pokręciła palcem nad swoją głową na znak, że pewna osoba posiada poważne problemy psychiczne i pokazała palcem Samie, by nie było wątpliwości, o kogo chodzi. Spojrzenia awanturników powiedziały jej, że rozumieją. Musieli rozumieć. Całe ich praca polegała na polowaniu na świrów.

Teraz byli po pracy i mieli czas tylko dla siebie. Nie byli zainteresowani drażnieniem wariatki. Co innego kogoś normalnego…

Pokiwała tylko ze smutkiem głową, potwierdzając, że dobrze zrozumieli.
- Zostałem poproszony jako rzeczoznawca do pewnej aukcji, gdyż cieszę się opinią obeznanego z pewnymi, egzotycznymi dziedzinami wiedzy. – wyjaśnił. Wyniosły lud był znany ze swego dwulicowego stosunku do magii. Jego przedstawiciele czcili światło, ogień i żelazo. Karczowali i wypalali lasy, przepędzali drapieżniki i udomawiali roślinożerców, orali i obsiewali pola, kultywował nauki i sztuki, wreszcie walczył z nieładem i jego pomiotami. Cenili takie wartości jak siła, odwaga, honor i rozum, odrzucali zaś instynkt, myślenie magiczne, starali się ująć w zasady najokrutniejsze z praw natury i tego, co ponadnaturalne. Dla jego członków magia – mimo, że ciągle żyły liczne zabobony – była bronią nieładu. Niegodną mężów, dobrą dla zwierząt, nisko urodzonego chłopstwa, które ledwie wiedziało, czym jest cywilizacja, dla zdziwaczałych odmieńców, wreszcie dla mędrców i świętych mężów, którzy wiedzieli, jak używać jej w imię ładu. Większość członków Wyniosłego Ludu miało z nią mało wspólnego i było z tego dumnych.

Z drugiej strony każdy z nich zostawiał okruszki dla skrzatów, chodził do wróżki i wierzył w moc amuletów. W rezultacie starym, dzikim bogom lasów, wzgórz i rzek bito często pokłony w tych samych świątyniach, w których czczono gniewnych władców ognia, żelaza i dyscypliny.

Gdy wychodziło na jaw, że szlachcic Wyniosłego Ludu para się czarami tracił swój status. Z drugiej strony każdy szanujący się arystokrata oddawał się praktykom, o których wierzył, że dają mu moc. Dla zabawy, jak zwykł tłumaczyć.

Większość zresztą rzeczywiście czyniła to dla rozrywki.
- Mam potwierdzić diagnozę czarownika dotyczącą sprzedawanego dziś przedmiotu. – uściślił.
- Właśnie. Co to właściwie jest? – Serina przyszła do tego miejsca właściwie z musu, po to tylko, żeby pokazać Samii, jak bardzo ta nie zna życia. Z drugiej strony to w końcu ona była powodem tej całej wyprawy, uprzejmie byłoby zainteresować się jej przebiegiem.
- Jest to rodzaj krótkiego miecza, albo długiego noża – wyjasnił Otto, który słabo znał się na nazwach i terminologii dotyczącej mniej szlachetnych broni – Wykuty wedle wszelkiego prawdopodobieństwa z morfeum. To zdaje się materia z krainy snów. – wyjaśnił widząc wyraz niezrozumienia na twarzach słuchaczek. – O ile się orientuje to coś w rodzaju zamrożonego snu, wydobywanego przez czarowników. Zazwyczaj w świecie jawy paruje, ale czasem zdarza mu się zachować stałą formę. Jest to materiał silnie amorficzny, da się go praktycznie kształtować za pomocą silnej woli.

Wywód zrobił wrażenie jedynie na Samii. Samia uwielbiała czary. Naturalnie wolała mroczną, czarną stronę magii, jak wierzyła przeznaczoną dla odważnych, silnych, śmiałych osób. Drażnili ją za to czarownicy, którzy najczęściej byli pozbawionymi klasy parweniuszami. Otto jednak wywierał na niej silne, pozytywne wrażenie.
- Zajmuje się pan okultyzmem?
- Jedynie troszeczkę. Na tyle, na ile jest to konieczne w mej sztuce. – Otto nie posiadał mocy, w większym stopniu, niż miała ją każda, żywa istota, każdy przedmiot i kamień. Zdobył jednak kilka umiejętności, które mógłby użyć każdy, gdyby tylko się postarał. – Ten przedmiot na przykład – wyjął niewielkie wahadełko – w rękach potrafiącego otworzyć się na przepływ energii nadprzyrodzonych człowieka jest bardzo czułym detektorem mocy nadprzyrodzonych, jednym z kilku, które posiadam.
- Jak to działa? – zapytała Samia, która naturalnie wiedziała. Wahadełko w jej opinii znajdowało się na liście przedmiotów niegodnych, tym razem prawdziwych adeptów mocy, nie szlachty. Nie wyjawiła jednak swoich poglądów. Jej nauczyciele magii dawno temu wytłumaczyli jej, że jej pozycja społeczna bynajmniej nie jest równa jej miejscu w królestwie czarów i kilku rzeczy jej ojciec nie może kazać przynieść jej na srebrnej tacy, więc w niektórych sprawach powinna schować do kieszeni dumę i zachować pokorę.

Ale tylko w niektórych.

I tylko nadprzyrodzonych.

- Bardzo prosto panienko. Jak każda dobrze urodzona skrzydlata zapewne brała panienka lekcje czarów? – zapytał się Otton. Rzeczywiście większość skrzydlatych dam pobierała nauki magii. Ich rodzice płacili za to krocie. Dlatego też Cytadela Tysiąca Piór i położony dalej na południu Protektorat Trel przyciągały czarowników jak Zielona Wyspa imigrantów z Polski. Łatwo było tam trochę dorobić, dając lekcje jakiejś pannie z dobrego domu.

Naturalnie czary były zbyt trudną materią – nawet dla tak czarodziejskiej rasy, za jaką uważała swych pobratymców Samia - by opanować ją w kilku lekcjach. Księżniczka była raczej wyjątkiem, niż regułom, co tylko podbudowywało jej samoocenę.

Otto przesunął wahadełko nad Samie. Początkowo zwisało swobodnie, lecz gdy tylko przybliżył je do skrzydlatej zaczęło stopniowo się wychylać, wyraźnie odskakując w przeciwną stronę od dziewczyny.

- Jak panie widzą, wahadełko zaczyna się kołysać. Oznacza to, że mamy do czynienia z osobą, promieniującą czarodziejską mocą. Sądząc po koncie, pod jakim to się dzieje i częstotliwości drgań jest ona dość silną, choć młodą czarodziejką u szczytu formy? Czy się zgadza?

Samia przytaknęła.
- Zobaczmy teraz, co się stanie, jeśli zawiesimy wahadełko nad osobą pozbawioną całkowicie mocy. – Król Złodziei przesunęła je nad Monikę. Ciężarek momentalnie odskoczył od niej, z taką siłą, że prawie urwał się z łańcuszka. Opadł gdzieś do połowy i skoczył jeszcze raz, tak samo silno. Za trzecim razem cofnął rękę, by nie ryzykować zniszczenia narzędzia.

Zdziwiony Otton spojrzał na Monikę.

Wściekła Monika spojrzała na Otta.

Przez chwilę dwoje geniuszy zbrodni toczyło pojedynek spojrzeń. Wygrać mógł go tylko przebieglejszy, bardziej zepsuty i bardziej zbrodniczy.

Początkowo Monika wybuchła instynktowną złością, jak przy spotkaniu ze skrzydlatym. Miała ochotę tu i teraz zagryźć tego głupiego wujka. Czuła, jak jeżą się jej się włoski na karku i wydłużają kiełki. Potem przyszło opamiętanie. Owszem zemsta będzie okrutna i nie ograniczy się tylko do związanych sznurówek, ale to jednak była pieśni przyszłości, najpierw trzeba było przetrwać chwilę obecną.

Nie miała ochoty, żeby wśród dorosłych rozniosło się, że ma jakieś nieprzeciętne umiejętności. Nieprzeciętne umiejętności – jeśli nie powodowały, że było się słodszą dziewczynką, niż zwykle – kończyły się staniem w kącie.

Ale Monika potrafiła być bardzo słodką dziewczynką.

Bardzo, bardzo…

Jak cukierek, czymkolwiek by nie był…

Jej wyraz oczu gwałtownie się zmienił. Jeszcze przed chwilą w jej wielkich, niebieskich tęczówkach płoną gniew. Teraz lśniła w nich jedynie dziewicza niewinność i czyste niezrozumienie sytuacji, w jakiej się znalazła.

Naturalnie nie mogło to przekonać takiego starego cynika i sędziego charakterów jak Otto.

W oczach Moniki zaczęły więc zbierać się łzy.

Niestety, nawet najtwardsi Królowie Półświatka byli tylko ludźmi.

- Daj spokój mała - szepną Otto tak, by inni świadkowie wydarzeń nie mogli usłyszeć. – Autor tylko dla tej sceny napisał piętnaście stron.

Ten nad wyraz racjonalny i całkowicie uzasadniony argument jednak nie zadziałał.

- Kabel. – szepnęła Monika cichutkim, smutnym głosikiem. – Kabel – powtórzyła. – Konfident.

Nie. Tak nie mogło być. Jeszcze nikt go tak nie obraził. Niekiedy trzeba schować dumę, by wyjść z honorem z sytuacji i pokazać klasę.
- Zepsuło się. – warknął chowając wahadełko.
Zresztą, co go obchodzi autor. Ten drań uczynił z niego postać drugoplanową, niech więc ma za swoje.
- Jeśli natomiast chodzi o przedmiot aukcji, to leży on na tamtym stoliku. – dodał Otto i się zmył.

***

Tymczasem gdzie indziej.

- Były u mnie Serina i Samia. Zabrały gdzieś Monike. – odezwała się Elther po dłuższej chwili milczenia. Wpadła do siostry zobaczyć, jak postępuje spłata jej długów karcianych, oraz trochę porozmawiać. Nudziło jej się. Nie mogła wejść do żadnego lokalu w mieście, bo z każdego ją wyrzucono. Nie mogła też wyjechać, dopóki nie spłaciła karcianych długów. Gdyby spróbowała choćby przekroczyć bramy, Otto pewnie spełniłby swoje groźby i załatwiłby jej wycieczkę krajoznawczą Erthenroth – Kalifat Sarwiku, w której specjalną atrakcją byłoby zwiedzanie haremu i targu niewolników.

- Acha. – odpowiedziała jej siostra pochylając się nad biurkiem. Zasłane było papierami, pergaminami i przyborami piśmiennymi. Honorowe miejsce na nim zajmował natomiast najbardziej paskudnie otyły posąrzek bożka dobrobytu, jakiego Elther widziała. W dłoniach trzymał niewielki puchar i małą miseczkę. Zawsze były pełne jakichś drobnych smakołyków.

Alchima nigdy by się do tego nie przyznała, ale żywiła żarliwą, graniczącą z zabobonem wiarę w bogów, duchy, szczęście i pecha. W najgłębszym szacunkiem darzyła oczywiście tego wstrętnego grubasa.
- Ta Samia to jakaś ważna, cudzoziemska figura, prawa?
- Acha. – dodała Elther i poprawiła okulary. Odłożyła pióro – naturalnie jedno z tych drogich, gnomich, wykonanych ze złota, ze stalówką i małym pojemniczkiem na atrament, a nie żadne gęsie – i wzięła do ręki kawałek laku. Roztopiła go nad świecą.
- Nie boisz się jej puszczać samą do miasta?
Alchima burknęła. Elther denerwowała ją. Czy ta kobieta nie widziała, ile ona ma do roboty? Może, jeśli będzie ją konsekwentnie ignorować, to siostra znudzi się i pójdzie do diabła?
- Wiesz, w mieście jest sporo elementu… A Samia podobno ma w swojej ojczyźnie wrogów. Ktoś, kto nie miałby nieprzyjaciół nie wlókłby za sobą takiej obstawy. – zaciekawiła się Elther i jednocześnie – nie bacząc na to, że popełnia przy okazji bardzo małe świętokradztwo – zabrała bożkowi cukierek.
- Samia jest całkowicie bezpieczna. Ma straż…
- Ty naprawdę wierzysz, że ta cała Serina naprawdę jest taka groźna? – Elther kilka razy widziała Serine, głównie, kiedy ta przychodziła odwiedzić Monikę. Dziewczyna zrobiła na niej bardzo złe wrażenie: była sztywna, formalna, grzeczna, nudna i dobrze wychowana. Gdyby nie zakaz Otta mogłaby się założyć, że ciągle jest dziewicą.

Ot, traci młodość…

- Mówiłam, że Samia ma profesjonalną straż. – Zirytowała się Alchima. Nie dała tego po sobie poznać, ale jej siostra potrafiła zauważyć takie rzeczy, głównie po tym, jak tamta patrzyła. Elther więc dopisała sobie punkt w mentalnym rankingu starć z siostrą. – Wszystkie wejścia i wyjścia z zamku są obserwowane przez moich ludzi. Strażnicy w cywilu towarzyszą jej cały czas, a kiedy jest na dworze cały czas obserwuje ją przynajmniej jeden wojownik wichru z powietrza. Sama Samia pochodzi z wojowniczej rasy i nieobca jest jej tradycja jej ludu…
- Ścinanie, wieszanie, palowanie, ciskanie w przepaść? – Elther przypomniała lekcje historii, które obydwu im dawał wynajęty przez rodziców mnich. Niektóre szczegóły doskonale zapamiętała. Zwłaszcza te najbardziej skandaliczne.
- Radzi sobie z oszczepem, krótkim mieczem i sztyletem, zna też podstawy zapasów.
Elther wyobraziła sobie Samie spacerującą po mieście z oszczepem, krótkim mieczem i sztyletem w celu uprawiania zapasów na błotnistych uliczkach. Podzieliła się tą wizją z siostrą. Ta tylko westchnęła.
- Ona nie potrzebuje broni. Podobno całkiem nieźle zna się na magii, dodatkowo
jest wyposażona w całkiem niezłe amulety ochronne. Wreszcie w całym mieście są tajne posterunki…
- O! A gdzie są te posterunki i ilu masz na nich ludzi?
Alchima nie odpowiedziała, co tylko rozbudziło ciekawość w jej siostrze. Elther potrafiła być wścibska, jak przekupka z targu. I tak samo uwielbiała plotki.
- Nie bądź taka! Powiedz, powiedz!
- Moja droga! Nie powiem ci tego, bo mi nie wolno i nie proś mnie o to, bo wydano mi rozkaz, żeby za samo takie pytanie wtrącać do lochu. Czy to rozumiesz?
- Oj, nie bądź taka zasadnicza. Przecież wiesz, że twoja siostra nie rozgada…
Faktycznie, jeśli chodzi o trzymanie sztamy, to na Elther można było liczyć. Zwykle to Alchima była tą, która z tego lub innego powodu wygadała jakiś sekret. Zwykle dlatego, że nie zgadzała się z faktem, że niektóre rzeczy unikły kary.
Niemniej jednak w tej chwili w ogóle nie zaprzątała sobie tym głowy.
- Straże! – zawołała, dopisując sobie dodatkowe 50 punktów na mentalnym rankingu waśni z siostrą, zadowolona, że nareszcie będzie można popracować!

***

Monice przypadła dziejowa misja… Mianowicie otrzymała polecenie udziału w aukcji, w czasie kiedy Samia zajęta była bardziej arystokratyczną czynnością: kłótnią z Seriną. Początkowo Monika była przestraszona. Nie dlatego, że w tym celu musiała stawić czoła całej gromadzie przerażających mężczyzn i kobiet… Owszem, czuła się nieco onieśmielona ich obecnością i najchętniej schowałaby się za starszymi koleżankami, ale koniec końców wujek Hrogtar też miał miecz! I to większy, niż połowa zgromadzonych!

Problem polegał na tym, że Monika, jako osoba wykształcona – znająca litery (do F) i tabliczkę mnożenia (do 7, choć domyślała się już, co będzie dalej) – a zatem świadoma świata i realiów ekonomicznych, zdawała sobie sprawę z tego, jakie sumy licytuje.

Choć może było to źle powiedziane… Nie zdawała sobie sprawy, jakie to sumy, bo w
tabliczce mnożenia ich nie było. Powodowało to, że czuła się nieco oszukana tym, w jaki sposób jej opiekunowie przygotowali ją do życia, choć z drugiej strony może po prostu znali złą tabliczkę mnożenia… W końcu ta, której się uczyła należała do skrzydlatych.

Za to potrafiła sobie je wyobrazić… Było to dużo, dużo, dużo więcej, niż kiedykolwiek miała… A przecież Monika – jak na taką dziewczynkę – była bogata. Miała całą sztukę złota i dwa miedziaki.

Niemniej jednak po kilku podbiciach stawki poradziła sobie ze strachem. W końcu była jeszcze tylko dzieckiem. Każdy wiedział, że dzieci nie miewają takich pieniędzy, więc – jeśli ktoś jej wierzył – to sam sobie był winny. Zawsze mogła powiedzieć, że to Serina i Samia jej kazały licytować. Gdyby więc wywołała jakieś kłopoty, oznaczałoby to, że to ich wina.

Monika podbijała więc stawkę z czystej nienawiści do skrzydlatych.

Samia siedziała naburmuszona. Po raz pierwszy od dłuższego czasu miała okazję porozmawiać z kimś z klasą i na poziomie, ale naturalnie te dwie musiały go przepłoszyć. Nie wiedziała dokładnie, co zrobiły źle, ale na pewno była to ich wina. Czymś musiały obrazić tego czarująco eleganckiego faceta. Samia posiadała długi trening w zrzucaniu odpowiedzialności na innych.

Serina natomiast siedziała jak na szpilkach. Wprawdzie – podobnie jak w wypadku Samii – wychowanie trochę przytępiało jej mózg, ale w inny sposób. Serina – kiedy nikt nie patrzył – była bystra i wyłapywała niektóre niuanse.

To, że z Moniką jest coś nie tak było dla niej jasne już od dawna, ale do tej pory zrzucała to na karb wychowania bez rodziców. Zachowanie Otta ją mocno zaniepokoiło. Zdała sobie sprawę, że sytuacja może być bardziej skomplikowana, niż jej się to wydawało.

Aczkolwiek chwilowo myśli miała zaprzątnięte czymś zupełnie innym.
- Sto pięćdziesiąt! Kto da więcej? – wykrzyknął licytator.
Monika podbiła, beztrosko majtając nogami pod krzesłem.

Serina do tej pory siedziała jak na szpilkach. Generalnie w życiu wiodło jej się nieźle i mimo, że nie każde jej życzenie było spełniane, to przywykła do wygody i kilku luksusów, oraz tego, że może pozwolić sobie na pewne kaprysy – oczywiście w granicach rozsądku. Miała jednak dużo poważniejszy stosunek do pieniędzy, niż Monika, oraz Samia.

Ostatnia suma zmusiła ją do działania.

Serina była już świadkiem kilku akcji Sami i doskonale wiedziała, jak ta radzi sobie w świecie zwykłych, zarabiających na swój chleb śmiertelników.
- Słyszałaś tą sumę?
- Tak. – odezwała się Samia zastanawiając się, co też chce od niej ta impertynentka? Sprawdza, czy ma dobry słuch?
- To strasznie dużo pieniędzy. Mamy tyle?
- Tak, mamy pieniądze. Pani Alchima dała mi pewną sumę na wydatki.
- Ale to jest naprawdę bardzo drogo. Czy mamy aż tyle?
- Tak. – powiedziała Samia, tak, by tamta dała jej spokój i pozwoliła pogrążyć jej się w prywatnym światku bólu i nienawiści.
- Na pewno? – Serinę coś tknęło i po prostu postanowiła się upewnić.
- Tak! Mam je w mieszku! Mogę ci je nawet pokazać, jeśli to zaspokoi twoją ciekawość!
- Byłabym wdzięczna. – powiedziała odbierając od Sami sakiewkę.
Otworzyła ją delikatnie i zrobiło jej się ciemno przed oczami, oblał ją zimny pot i wreszcie zakręciło jej się w głowie. Gdyby nie to, że generalnie była ogólnie zdrowa i miała dobrą kondycję pewnie zemdlałaby, jak te wymuskane panienki z jej klasy…
Trzeba było przyznać Alchimie, że była naprawdę hojna. W sakwie znajdowały się

monety różnej wartości, ale tak na oko ogólna suma wystarczyłaby, żeby kupić całkiem ładnego konia, albo mały domek z ogródkiem na wsi.
- Sto sześćdziesiąt! – prowadzący licytację wykrzyczał kwotę równą czterem koniom akurat takim, jakie podobały się Serinie lub całkiem sporemu domowi z bardzo przyjemnym ogrodem i altankom.
- Ty naprawdę nie wiesz, że nie mamy tyle pieniędzy? – głos Seriny był mocno oskarżycielski.

Ta zuchwałość zaskoczyła Samie.

To oczywiste, że Samia nie miała pojęcia, ile ma pieniędzy, ile są warte i – do dzisiejszego ranka – jak w ogóle wyglądają i z czego się je robi. Tak samo, jak nie wiedziała – dajmy na to – skąd służący biorą chleb, który co rano je na śniadanie (podejrzewała, że ma to coś wspólnego z ziarnem). Pieniądze były wynalazkiem kupców, stworzonym po to, żeby leniwi chłopi mieli czym płacić podatki. Tak wysoce urodzeni, jak ona nie posługiwali się pieniędzmi. Jeśli potrzebowali coś kupić, to wysyłali służących. Oni nie byli od dbania o takie, nieważne szczegóły, jak to, co ile kosztuje.

Wysoka arystokracja – w opinii Sami – dziedziczyła subtelny geniusz jej przodków: wielkich królów, zdobywców i twórców imperiów. Ich intelekty marnowałyby się tylko przy tak przyziemnych sprawach. Jej warstwa była po to, żeby snuć wielkie wizje, wyznaczać kierunek rozwoju, rysować potężne projekty, których realizację można było powierzyć gorszym od siebie.

Samia nie odpowiedziała, tylko prychnięciem dała Serinie do zrozumienia, że to, iż wzięła za mało pieniędzy jest jej winą.

Jeśli chodzi o stosunek Seriny do systemu feudalnego, to ukształtował się on jeszcze, gdy miała lat trzynaście. Wyłożyła go kiedyś jednej ze swoich nauczycielek: zgorzkniałej i surowej mniszce opiekującej się klasą dobrze urodzonych panien (i Seriną). Brzmiał on: „Ja mam broń, a pani nie. Dlaczego pani uważa, że powinnam panią słuchać?”

W prawdzie lanie, które spuścił jej wujek, gdy tylko dotarły do niego wieści sprawiło, że kryła się ze swoimi poglądami społecznymi, ale iskierka rewolucjonistki gdzieś tam w niej pozostawała.
- Czyli nie mamy tyle pieniędzy tak? – zadała jeszcze raz pytanie.
- Kurcze, dlaczego mnie to w ogóle obchodzi? – pomyślała. – Przecież ja tu jestem tylko ozdobnym dodatkiem do miecza.
Serina nie znała poglądów społecznych awanturników, ale miała niejasne przeczucie, że głównym czynnikiem, który wpływał na ich kształtowanie nie był skórzany pasek do spodni.
- Sto sześćdziesiąt po raz trzeci! – wykrzyknął wreszcie licytator. – Sprzedane małej, słodkiej dziewczynce z tylnego rzędu!
Monika aż pisnęła ze szczęścia, zwłaszcza, że słyszała całą rozmowę. Zawsze wiedziała, że skrzydlaci są głupi, ale nie sądziła, że aż do tego stopnia.
- To, co teraz zamierzasz zrobić?
- Nie przeszkadzaj mi! Myśle! – warknęła Samia. Ta kobieta ją irytowała. Była taka niekompetentna! Nie powiedziała jej niczego! Sytuacja, w jakiej się znalazła była całkowicie jej winą!
- Od tego chyba trzeba było zacząć. Zawsze wasza wysokość tak robi wszystko od końca?
Samia poprzysięgła sobie, że znajdzie sposób, żeby kazać wychłostać Serine. Jeszcze nie wiedziała jak, ale zrobi to. Choćby musiała otruć Alchime i na jej miejsce osadzić tą jej zidiociałą siostrę.
- Nie możemy zostawić papierka, że nie mamy przy sobie tyle pieniędzy, zaraz wrócimy z większą ilością, grzecznie prosimy o cierpliwość?
Wszelkie ustne i pisemne umowy na kontynencie nie były szczególnie modne. Głównie dlatego, że ludzie – jeśli nie oddali jakiegoś członka swojej rodziny na zakładnika – mieli w zwyczaju uciekać z pieniędzmi. Nawet z taką rękojmią nie wszyscy dotrzymywali umów. To zaskakujące, ile niektórzy mieli niesympatycznych wujków i ciotek.

Serina pokręciła przecząco głową.
- Czy w tym królestwie obowiązuje niewolnictwo za długi? – Samię olśniło.
Serina popatrzyła na nią, jak na kosmitkę. Kto mógł zadawać takie głupie pytania?
- To cywilizowany kraj. – oburzyła się wojowniczka. – Oczywiście, że mamy tu niewolnictwo za długi.
- Proponuje, żebyś…
- Wybij to sobie z głowy królewno. To twój dług i twój problem! Ja jestem służącą, nie można mnie sprzedać, bo nie można sprzedawać służących. Wolno tylko jeńców, przestępców, dłużników i członków rodziny! – to wiedziało każde dziecko, bo zwykle było tym straszone, kiedy nie chciało jeść kaszki. – Ale Monika jest sierotką, którą przygarnęłaś do orszaku. To tak, jakby była twoim dzieckiem. Jeśli chcesz, to ją sprzedaj!
- Ona naprawdę chce spać ze szczurami! – uznała Monika. Za to naprawdę zasłużyła sobie, żeby nałapać dla niej gryzoni i karaluchów i żab i ślimaków! I jaszczurkę! I węża!

I nawet dżdżownic jej nakopać!

- Ale ostrzegam, że raczej nie będzie tyle warta! – uzupełniła Serina.
- Ale Samia byłaby droga. – zauważyła Monika. – Ona umie czytać i pisać, ma dobre maniery i jest ładna! Ją zastawmy! – zaproponowała, ciągle jeszcze zła na Serinę. W najbliższym czasie wojowniczka powinna być bardzo, ale to bardzo uważna, bo mogła srodze zapłacić za swą zuchwałość.

Samia natomiast zaczęła popadać w czarną rozpacz. Przez te dwie zaraz zostanie sprzedana, jako niewolnica. Była to ewidentnie ich wina! Nie ostrzegły jej! Nie wzięły odpowiedniej ilości pieniędzy! Prawie na pewno należały do czyhającego na jej życie spisku!

Ta myśl olśniła ją.

Tak! Te dwie na pewno były pionkami w rękach spiskowców! To one musiały podrzucić jej tamtą księgę! W końcu jakim innym cudem Serina zdołałaby znaleźć się w jej pokoju, a Monika sprowadzić Hrogtara? Musiała się za tym kryć jakaś intryga! Co gorsza zapewne Hrogtar też był w nią wplątany!

Nie spodziewała się takiej subtelności myśli po barbarzyńcy, ale z drugiej strony mógł przecież udawać głupszego, niż był w istocie. Ba! Mógł wręcz udawać barbarzyńcę!

Paranoja Sami dorobiła resztę: Serina, Monika i Hrogtar podrzuciły jej księgę, pokonały demona, którego niechcący sprowadziła, żeby zdobyć jej zaufanie, a następnie sprowadzić ją w to miejsce i sprzedać w niewolę!
- Flinat w flincie! – pomyślała skrzydlata.
Teraz jej los był już przesądzony. Nie miała szans ujść cało! Zostanie sprzedana, zakuta w łańcuchy, a następnie zmuszona do katorżniczej pracy: sprzątania, odkurzania i prania, a nawet tak upokarzających zajęć, jak zmywanie! Będzie nosić ubogie stroje – może nawet wełniane i jeść ubogie posiłki: zapewne chleb z kiełbasom. Od pracy zniszczą jej się dłonie i połamią paznokcie! Wiedziała, że nie zniesie tego i umrze! Umrze w niewoli, na obczyźnie, ścieląc łóżka okrutnym ludziom!

Rozejrzała się po okolicy. W karczmie było od groma zbrojnych różnego pochodzenia i autoramentu. Może znajdzie się jakiś odważny rycerz, który zechce ją ocalić?

***

Tymczasem, gdy Samia nadawała nowego znaczenia zwrotowi „sprzedawać się” na podwórzu zgoromadził się spory tłumek. Wszyscy jego cżłonkowie odziani byli w skóry i podarte mundury.
- To do tej knajpy poszły? – upewnił się Hrogtar. Coś mu nie pasowało. On sam lubił wszelkie oberże, tawerny i inne, podobne miejsca. Rozumiał idee: taka karczma pełniła podobną funkcję, co chata króla: przychodzili do niej ludzie, by ucztować, świętować, radzić nad problemami i lać się po pyskach. Przy czym była do wynajęcia, bo prowadzący ją oddawał ją na użytek tego, kto akurat potrzebował. Instytucja wydawała mu się w porządku, bo w okolicy było bardzo dużo ważniaków, którzy mogli urządzać imprezy, więc takie wspólne chaty były w sam raz: ludzie nie musieli zastanawiać się, do którego się udać.

Z drugiej strony idea kłóciła się z tym, co wiedział o Wyniosłym Ludzie.

W odróżnieniu od Haugów, gdzie królem zostawał ten, kto był najmądrzejszy, najmocniej walił po mordzie, kradł najwięcej bydła, miał najwięcej kochanek, potrafił wypić więcej, niż ktokolwiek inny i nigdy nie kłamał – czyli był najbardziej równym facetem w plemieniu (lub najbardziej równą babkom) - to między Wyniosłymi, Skrzydlatymi i innymi rasami sytuacja była inna… U nich – wiedział to z praktyki – władcy kłamali na okrągło, z poddanymi nie bratali się prawie nigdy, a wielu z nich nie lubiło alkoholu.

Innymi słowy: byli to najmniej równi ludzie w plemieniu, a ze swymi poddanymi postępowali, jak z niewolnikami.

Hrogtar przypuszczał, że nie są to prawi władcy, którzy stanęli przed wiecem i sprostali próbom druidów. Musieli być to uzurpatorzy, którzy siłą zmusili swój lud do posłuchu. Innej możliwości nie widział.

Lud natomiast nie bratał się z nimi, bo – jak powszechnie było wiadomo – na uzurpatora spływa klątwa bogów i szybko on umiera, a wraz z nim giną wszyscy jego poplecznicy… Choć, patrząc na to z drugiej strony taki Syn Demona na ten przykład jakoś do umierania wcale się nie garną.
- Po diabła tu przyszły?
- Alchima mówi, że mają tu mieć jakąś aukcję.
Hrogtar nie zrozumiał.
- To taki handel wodzu… - ktoś mu wyjaśnił i szybko dodał – Chyba.
- A! Handel! Jak wtedy, kiedy spotykasz kupca, który ma towary, jakie ci się podobają i za silną obstawę, żeby go obrabować! Pojmuję! – tak, to było logiczne. Troje szczeniaków nie mogło po prostu zmusić kogoś, żeby oddał wszystko, co ma, a szczerze mówiąc wszystkie – prócz Moniki – wyglądały na niezbyt lotne, więc nie mogły też niczego po prostu ukraść. Musiały więc przynieść coś na wymianę.

Tak! Dać kobiecie przedmiot, którego ona pragnie! To był sposób, by zarwać laskę!

Na szczęście on był z kumplami, nie musiał więc poniżać się czymś takim, jak handelek.

Ktoś zadbał o to, żeby jego wejście było godne, otwierając drzwi kopnięciem i na czele swej miniaturowej drużyny wojów Hrogtar wkroczył do karczmy. Goście dzielili się na dwie kategorie. Było sporo gapiów, oraz kilkanaście osób, które na pierwszy rzut oka potrafiły posługiwać się bronią, w takim stopniu, że – gdyby poćwiczyły jeszcze ze sto lat - Hrogtar przyjąłby je do plemienia.
Nikt się przed nim nie pokłonił i nikt nie padł na kolana. Widać nie zdobył jeszcze w tym miejscu szacunku. Wszyscy stali, gdy wchodził, jednak jego wojowie błyskawicznie, szybkimi, lecz mocarnymi ciosami wytłumaczyli tamtym, co wedle etykiety należy robić, gdy nadchodzi król. Widząc co się święci bardziej pokojowi klienci uciekli pod ściany, a personel – mający już doświadczenie w takich sprawach – przez okna. Poszukiwacze przygód natomiast, zwłaszcza ci, którzy w ostatnim czasie ich za wiele nieznaleźli stłoczyli się wokół Hrogtara, by nadrobić zaległości.

Ktoś dobył miecza. Natychmiast dostał obuchem topora w głowę i jak nakazuje dobry ton padł na ziemię, szukać swoich zębów. Przed Hrogtarem wyrósł jakiś człowiek, który sądząc z jego rozmiarów i brzydoty musiał mieć w swoich żyłach krew ogra, albo czegoś jeszcze większego.

Hrogtar błyskawicznym ciosem w brzuch nauczył go, że przed obliczem króla należy się pokłonić, a gdy jego głowa znalazła się na wysokości czoła barbarzyńcy poprawił z baśki. Awanturnik padł w objęcia podłogi.
- Res me… - zdołał tylko wyjęczeć.
Poszedł do stolika, na którym, na czerwonej poduszeczce położono jakiś przedmiot. Jako, że rzadna inna rzecz w pomieszczeniu nie była tak wyróżniona przywłaszczył ją sobie. Jedyna osoba, która stanęła mu na drodze – licytator – uciekła gubiąc młotek.

Barbarzyńcy przeszli przez lokal, jak fala letnich nawałnic przez Polskę: szybko, brutalnie i pozostawiając po sobie pobojowisko pełne biadolących ludzi, poczym zniknęli, wychodząc tylnymi drzwiami, niezatrzymani przez nikogo.

- Hej! Oni kradną nasze rary! – zawył ktoś, kto wyraźnie oberwał za słabo po gębie. – Gońmy ich!

Jedynym odgłosem, jaki nastąpił po tych słowach było donośne rąbnięcie. To Samia, do której właśnie dotarło, co zaszło na jej oczach zemdlała ze szczęścia.
- No co! Pozwolimy im tak zwyczajnie uciec?
- Chyba tak… - w końcu ktoś zdobył się na odwagę, by przyznać się do funkcji życiowych. Zrobił to niepewnie. Napastnicy przecież mogli jeszcze wrócić.
- Dlaczego?
Ktoś pokazał mu rozpłaszczonego na podłodze półogra.
- Myślisz, że to tak łatwo sPeKować kogoś jednym ciosem? Oni mają strasznego skilla!
- Tak, to prawdziwi pro. – wyjaśnił ktoś smutnym głosem. – Musielibyśmy nieźle zaekspić, żeby mieć z nimi szanse.
- Nie ma co zadzierać z gosu, bo ciebie też spekują. – ostrzegł inny.

_________________
Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Odwiedź blog autora Odwiedź listę obejrzanych anime / przeczytanych mang
 
Numer Gadu-Gadu
1271088
Zegarmistrz Płeć:Mężczyzna


Dołączył: 31 Lip 2002
Skąd: sanok
Status: offline

Grupy:
AntyWiP
PostWysłany: 28-08-2007, 13:21   

Na drugim końcu sali Serina przyklękła przy omdlałej Samii. Nie miała pojęcia, co w takiej sytuacji zrobić.
- Monika, chodźmy do domu. – poprosiła.
Rozczarowana Monika przytaknęła. Serina i tak miała dostać za swoje, teraz tylko po prostu grabiła dodatkowe punkty karne. Monika nie czuła potrzeby jej o tym dodatkowo informować. Czuła się oszukana: oderwano ją od jej zajęć (no tak, to prawda, nudziło jej się w domu, nie miała co robić i doprowadzało ją to do szaleństwa, ale kto jej udowodni, że nie znalazłby sobie sama coś ciekawego?), zmuszono ją do chodzenia po cały mieście (co z tego, że to było bardzo małe miasteczko?) i zaprowadzono do miejsca, gdzie daje się jedzenie, a nawet nie miała okazji się niczym poczęstować.

Niech no tylko znajdzie tego spasionego szczura…

- Pomóż mi ją jakoś nieść – poprosiła Serina.
I jeszcze zmuszono ją do dotykania skrzydlatego, a to nie było przyjemne. Monika nienawidziła skrzydlatych.

Miała nadzieje, że szczurzysko będzie miało jakichś kolegów.

***

Samia odzyskała przytomności, gdy tylko wyszły na zewnątrz. Świeże powietrze i chłód wieczoru otrzeźwiły ją na tyle, żeby mogła iść, ale bardzo powoli. Dzięki temu Monika, która odłączyła się w połowie drogi miała czas, żeby dojść do domu Alchimy (której nigdzie nie było, podobnie zresztą jak kolacji, na którą miała apetyt, mimo, że zapewne byłyby to znowu poczwarki skrzydlatych, znaczy się jajka…), schwytać domniemanego szczura i udać się na zamek. Strażnik ją przepuścił, nauczony wydarzeniami z przed tygodnia, kiedy złośliwie zabroniono jej wstępu. Wówczas to spróbowała wejść do zamku wspinając się po winogronach oplatających jego mury. Winogrona okazały się za słabe, żeby unieść nawet kogoś takiego małego jak ona (a ponadto i tak nie dorastały do szczytu murów) i urwały się, kiedy była w połowie ich wysokości. Od tego momentu jednak wpuszczano ją na wszelki wypadek, żeby nie zrobiła sobie krzywdy…

Wśliznęła się do pokoju Seriny i podłożyła swe szurowate znalezisko do jej łóżka. Na wszelki wypadek ukradła jeszcze z kuchni kawałek kiełbasy, dwie bułki, jabłko (nie dlatego, że polubiła nagle jeść rośliny, a dlatego, że było pod rękom), kawałek sera i jeden sucharek. Ten ostatni wzięła dla szczura, żeby nie uciekł.

Resztę rzeczy też wzięła dla szczura. Ale potem przypomniało jej się, co kapłanki z jednego z miejsc, gdzie mieszkała mówiły o marnowaniu jedzenia dla nieprzydatnych zwierząt, podczas, gdy biedne dzieci są głodne (co ciekawe zawsze chodziło o jakieś inne dzieci, których Monika, ani nikt w sierocińcu nigdy nie spotkał, jakoś nikomu nie przeszkadzało natomiast to, że jej burczało w brzuchu), więc zadbała o to, żeby
przynajmniej jedno dziecko na tym świecie tego dnia głodne już nie było.

Serina długo nie nadchodziła. Jak zwykle w takich sytuacjach musiała zapewne najpierw złożyć raport Alchimie. Tym razem uniknęła solidnej reprymendy głównie dlatego, że generalnie, to nie ona pchała się do podejrzanych spelun, a po drugie najgroźniejszym niebezpieczeństwem dla księżniczki była jej własna straż przyboczna.

Serina wróciła więc do swojego pokoju, nie zauważywszy Moniki, która schowała się pod schodami. Położyła się na łóżku, by po chwili zorientować się, że coś jest nie tak. Zajrzała pod pościel.
- Świnka morska! – krzyknęła. Dając znać Monice, że sprawiedliwość dziejowa się dokonała i Serina postradała zmysły ze zgrozy i strachu przed gryzoniem. Innego wyjścia nie było. Po pierwsze bowiem, to, co włożyła swej ofierze było szczurem, nie świnią. Po drugie było bardzo wypasionym szczurem, do którego w żaden sposób nie pasowało zdrobnienie. Po trzecie świnie nie żyły w morzach, tylko, zależnie od odmiany, mieszkały albo w chlewikach, albo ze świniopasami w lesie, to wiedziały nawet dzieci skrzydlatych. Po czwarte – nawet, gdyby istniały świnie żyjące w morzu (w końcu to było możliwe i wynikało z samej logiki: jeśli istniały morskie smoki, koniki i lwy, to mogły istnieć i świnie, skądś przecież musiała brać się solona wieprzowina, którą kupcy przywozili z dalekich stron na statkach, a taka morska świnia musiała być bardzo wygodnym jej źródłem, bo – po całym życiu taplania się w zasolonej wodzie – nie wymagała solenia), to w Erthenroth nie było morza, a jedynie rzeka (fakt, że bardzo duża), więc skąd tu się miała wziąć świnia morska?.

Choć z drugiej strony Serina – skoro zwariowała – mogła uwierzyć, że stwór taki przypłyną z morza rzeką i wślizną się do jej pokoju. Monika wzruszyła ręką. Życie ze skrzydlatymi, barbarzyńcami i ciocią Elther było wystarczająco ciężkie, by nie dokładać sobie do tego imaginacji wariatek.

Opuściła więc zamczysko i wróciła do domu. Elther dalej nie było, nie pojawiła się też i kolacja. Monika czuła się więc mocno zawiedziona.

***

Dzień następny zaczął się, jak to często bywa końcem kwietnia: parszywie. Znad rzeki podniosła się mgła, która zasłoniła pół miasta i słońce.
Samia odwróciła się w stronę Seriny, której towarzystwo uznała za nieodzowne w bibliotece (bo przecież to niesmaczne, żeby ktoś tak wysoce urodzony, jak ona sam ściągał książki z półek). Wojowniczka siedziała na krześle i karmiła świnkę morską sucharkiem. Księżniczka miała wątpliwą przyjemność zapoznać się z tym stworem już wczorajszego wieczora. Z tego, co skrzydlata zauważyła zwierzak od tamtej pory dorobił się kokardki.
- Jeszcze nie znalazłaś jej właściciela? Mówiłam ci, żebyś się pozbyła tego czegoś! – syknęła. Miała zły humor i musiała coś skrzywdzić.

Choć z drugiej strony dzięki gryzoniowi wojowniczka nie mogła stawać na baczność, kiedy tylko się do niej zwracała. Księżniczka dostawała kompleksów, kiedy tak Serina prężyła piersi. Skrzydlata była pewna, że robiła to jej na złość, jakby nie wystarczyło jej, że ma takie śliczne, czarne włosy. Samia bardzo chciała mieć takie. Pasowałyby kolorem do jej skrzydeł i tworzyłyby image. Jak miała zostać przerażającą, złą adeptką czarnej magii (poprzysięgła sobie, wypełni całą tą, idiotyczną przepowiednie w imię zemsty) ze swoimi włosami w kolorze złoty blon?

- Nie. Nikt się do niej nie przyznaje. Może ją zatrzymamy? – zaproponowała Serina.
Samia nie wiedziała, co odpowiedzieć. Nawet klasyczne „a kto będzie ją karmił?” nie przychodziło jej na myśl. Przecież z góry było wiadome, że służba.
- Nie! – oznajmiła Samia. Dla niej zwierze wyglądało jak szczur: było małe, parszywe i na pewno roznosiło zarazki. Być może nawet jego obecność związana była z jakimś spiskiem kapłanów, w wyniku którego miała skonać w mękach, na jakąś, zamorską chorobę.
- Ja uważam, że jednak powinnyśmy ją zatrzymać. To taka tradycja, że każda gromada kobiecych bohaterek ma swoje zwierzątko – maskotkę. – stwierdziła Serina. – To coś, jak talizman.

Księżniczka skrzydlatych westchnęła. Znała się nieco na magii i w tym pokoju stanowiła autorytet.

- Zdajesz sobie sprawę, że takie zwierzątko powinno być różowym, amorficznym czymś i mówić „pupupu”?
- To czemu jej nie zatrzymamy, skoro ma same zalety?
Samia westchnęła. Już miała odpyskować, kiedy do pokoju weszła jedna z jej skrzydlatych – pokojówek.
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale jakiś mężczyzna – to słowo zaakcentowała – chciałby się widzieć z panienką Seriną.

Serinę zaskoczyło to prawie tak, jak resztę jej otoczenia. Niemniej jednak wyszła, zastanawiając się, kto może mieć do niej sprawę. Za drzwiami zastała jednak widok godny uwiecznienia i zachowania dla potomnych. Stało tam stworzenie przedstawiające sobą obraz nędzy, rozpaczy i postmodernizmu, które nieco przypominało Hrogtara, z tym, że ktoś go najpierw bardzo dokładnie wyszorował, następnie równie dokładnie wyszczotkował, po czym długo znęcał się nad nim przy pomocy grzebienia, nożyczek i spinek do włosów, a następnie ubrał go w wytworne ubranie, tak, że barbarzyńca czuł się
jak głupek, a wyglądał jak kretyn.

W dłoni ściskał wiecheć jakichś polnych kwiatów, które od niedawna zaczynały kwitnąć. Jego znaczny procent stanowiły mlecze.

- O co temu dzikusowi może chodzić? – zachodziła w głowę Serina, obawiając się najgorszego.
- Ja, tego… - zaczął Hrogtar, któremu – gdy wytrzeźwiał – ten pomysł też przestał się podobać. Ale był królem i miał królewskie obowiązki. – Chciałem spytać się panienki, czy zechcesz ze mną – tu wysilił pamięć, żeby przypomnieć sobie, co mówiła Mortai – chodzić. Dziś moglibyśmy iść do takiej luksusowej knajpy, co to jest przy rynku – zaimprowizował szybko, bo zapomniał kwestii, ale – trzeba mu przyznać – ogólnie trafił w kontekst. – A to na znak mojej miłości. – dodał wręczając jej ten sam miecz, który ukradł z licytacji oraz bukiet.

Serina nie wiedziała, co powiedzieć.

To znaczy – odpowiedź mogła być tylko jedna, to nie ulegało wątpliwości. Niemniej jednak nie wiedziała, jak ją sformułować. Nie chodziło oto, że z natury była dość nieśmiała, a przynajmniej nie tylko… Chodziło o to, że ten facet był od niej pół głowy wyższy i przynajmniej dwa razy cięższy, bynajmniej nie za sprawą sadła.

I był uzbrojony, a ona zostawiła miecz w bibliotece.

I miał kumpli.

Instynkt podpowiadał jej, że przed zranieniem uczuć kogoś takiego należało się solidnie zastanowić.
- I co ja teraz mam zrobić? – zadała sobie pytanie w myślach.
Hrogtar widząc jej niezdecydowanie zrobił to, co umiał najlepiej – postanowił działać. Zwykle to popychało jakoś wydarzenia do przodu. Objął Serinę w talii i pocałował. Zwarzywszy, że zapach Hrogtara łączył w sobie woń przetrawionego piwska, czosnku, szarego mydła i używanej bez żadnego zastanowienia najgorszej wody różanej, jaka dostępna była na rynku pocałunek zrobił na Serinie wielkie wrażenie. Ściślej mówiąc
– mało nie zwymiotowała.

Za to wiedziała już, co robić. Odpowiednie zachowania i odruchy ćwiczyła od szóstego roku życia.

Z siłą, od której Hrogtara aż zemdliło Serina kopnęła go kolanem między nogi, a następnie wyrżnęła głową w jego szczękę z takim impetem, że barbarzyńcy zadzwoniły zęby, a ona sama przez sekundę obserwowała gwiazdy. Jako, że przeciwnik ją puścił uderzyła go pięścią w twarz, na skutek czego cofnął się i dał jej akurat na tyle miejsca, by mogła kopnąć go w głowę.

Zrobiła to, mimo, że musiała do tego odrobinę podskoczyć.

Hrotar zachwiał się i poleciał w tył. Zadziałał jednak jego instynkt, który kazał mu złapać się czegoś, co było akurat pod ręką. Pech chciał, że była to akurat Serina. Ta działała równie instynktownie: chwyciła go za ramię, jednocześnie obracając się do niego plecami i używając ręki Hrogtara jako dźwigni rzuciła go prosto w otchłań pobliskiej klatki schodowej. Barbarzyńca częściowo zjechał na żebrach, a częściowo skoziołkował na sam dół.

Instynkt kazał mu nie wstawać, a leżeć tam, udawać martwego lub przynajmniej nieprzytomnego. Dopiero po kwadransie, gdy miał już pewność, że ta demonica sobie poszła wstał z trudem i zygzakując oraz wywracając się na meble powlókł się do koszar. Czół, że na twarzy rosło mu ogromne limo, w ustach miał smak krwi płynącej z rozbitych dziąseł, chwiały mu się też niektóre zęby.

Doczłapał jakoś do swych wojów, zgromadzonych przed budynkiem.
- Dała mi po mordzie, potem mnie skopała i zrzuciła ze schodów. – wybełkotał.
- A podarek wzięła?
- Wzięła.
- To się droczy, jak to kobieta! Dobrze jest! – ryknęli jego wojowie. Dla barbarzyńców było to logiczne, że Serina tylko się z Hrogtarem drażniła. W końcu, gdyby go naprawdę nie chciała, to pchnęłaby go nożem. Oznaczało to, że czeka go jeszcze długa praca, ale dająca szanse na powodzenie.

Pocieszony tą myślą i pewny, że ma u niej duże szanse Hrogtar zemdlał.

Jego wojowie pozwolili mu leżeć na dziedzińcu. W końcu zasłużył na odpoczynek, by nabrać sił, przed nowymi podbojami miłosnymi.

Dodatek: Zwyczaje małżeńskie wśród barbarzyńskich Haugów:

Małżeństwo jest wśród barbarzyńców z haugijskich szczepów jedną z najpoważniejszych spraw w życiu. W zawarciu związku uczestniczą często całe wioski lub – jeśli młodzi pochodzą z innych osad – niekiedy całe plemiona.

Gdy Haugijski młodzieniec lub panna planuje wstąpić w ów związek przygotowania do ślubu zaczyna od zwołania wszystkich swych przyjaciół, krewnych i znajomych. Gdy zbiorą się oni wyjawia im swój zamiar, a oni cieszą się i częstują go alkoholem tak długo, aż gospodarz straci poczucie rzeczywistości i ulecą z niego wszelkie lęki i wątpliwości. Podówczas biorą broń, przywdziewają kolczugi, zakładają hełmy i szykują tarcze. Następnie, biorąc pana młodego pod pachy wloką go do siedziby rodziny jego wybranki.

Głowa rodziny, do której zmierzają (zwykle jest to ojciec), zauważywszy zbliżający się, podochocony tłum zbliżający się do jej domostwa i niosący broń zwołuje swych krewnych, sąsiadów, przyjaciół i znajomych, którzy zbierają się również się uzbrajając. Dwie grupy spotykają się na neutralnym gruncie. Głowa odwiedzanej rodziny zwykle zaczyna rozmowę od tradycyjnego pytania „Kogo licho niesie?”, poczym pyta przybyłych, czy zdrowie im dopisuje i czy chcą taki stan zachować. Wreszcie, usłyszawszy twierdzącą odpowiedź zadaje pytanie „To po diabła żeście tu przyszli?”

Podówczas przyszły pan lub pani młoda odzywa się bełkotliwie i tłumaczy, że chce wejść w związek małżeński z jednym z jego dzieci. Jeśli nie jest w stanie mówić to robi to jego przyjaciel. Następnie głowa rodziny obdarowywana jest prezentami, bydłem i niewolnikami.

Jeśli szacowny rodzic się zgadza wszyscy cieszą się, świętują i częstują wzajemnie wódką.

Jeśli nie zgadza się, a przyprowadził ze sobą niewielu krewnych, lub ci nie zdążyli się jeszcze zebrać przyjaciele pana młodego przykładają mu broń do twarzy oraz straszą śmiercią lub trwałym kalectwem, jeśli zdania nie zmieni.

Natomiast, gdy się niezgadza się, a jego krewni, znajomi, przyjaciele i sąsiedzi stawili się szybko i w dużej liczbie pan młody i jego kompani grzecznie przepraszają za kłopot, a następnie uciekają w te pędy, by ewentualnie potem wrócić w większej liczbie.

Gdy jednak wszystko skończy się pomyślnie i głowa rodu zgodzi się na małżeństwo pozostaje jej namówić swego potomka do zaakceptowania związku. W tym celu raczy się gorzałkom dla dodania sobie odwagi, a następnie idzie do swej córki lub syna i przedstawia mu propozycje. Jeśli okaże się, że młodzi już się znają i kochają się, akceptują związek lub wręcz posiadają (lub w krótkim czasie planują posiadać) ze sobą potomstwo, wszyscy cieszą się, radują i częstują wódką.

W przeciwnym wypadku, gdy okazuje się, że jedno z młodych związkowi jest przeciwne sytuacja rozwiązywana jest w sprawdzony, Haugijski, uświęcony wielowiekową tradycją sposób: ojciec (rzadziej matka) i córka (rzadziej syn) kłócą się, wrzeszcząc na siebie, lejąc się po ryjach i obrzucając groźbami. Jeśli w wyniku tej wymiany poglądów uda się doprowadzić do konsensusu wszyscy (a przynajmniej większość) cieszą się, częstują wódką i smarują rany kojącym balsamem.

W innym wypadku potomek usamodzielnia się opuszczając dom w te pędy i obiecując powrót z przyjaciółmi w bliżej nieokreślonej przyszłości, lub dokonując przetasowania na stanowisku głowy rodziny.

Kiedy już wszyscy zainteresowani wyrażą zgodę zawierane jest małżeństwo. W tym celu wszyscy zgromadzeni ciągną do najbliższego chramu druidycznego, świętego gaju, lub innego miejsca kultu lub do chaty wodza, gdzie – z pomocą lokalnego kapłana lub osoby plemiennego króla – proszą bogów o przychylność młodej parze, a następnie składają ku ich czci ofiarę z jałówki lub młodego jeńca. Następnie gromadzą się w domu, w którym postanowiła zamieszkać, przepędzając jego dotychczasowych właścicieli, jeśli okaże się to konieczne (i możliwe). Wesele przybiera postać uczty, podczas której wszyscy jedzą, piją, cieszą się, obdarowują podarkami oraz grają w tradycyjne, Haugijskie gry towarzyskie: rzucanie belką, rzucanie toporem, rzucanie kamieniem, plucie na odległość, zapasy i krasnobiznes. Oprócz tego rozochoceni weselnicy leją się po mordach, po prostu po to, żeby sprawdzić, który z nich potrafi mocniej uderzyć. Bardziej wyrafinowani członkowie plemion także znajdują coś dla siebie: na wesela zaprasza się plemiennych bardów, którzy uprzyjemniają biesiadnikom czas śpiewając pieśni, opowiadając sagi o bohaterskich czynach wojowników z przeszłości oraz organizując konkursy w układaniu najbardziej poetyckich obelg. Po przyjęciu zwykle pan i pani młoda – jeśli są w stanie jeszcze stać na nogach – udają się do swej chaty, gdzie konsumują małżeństwo, albo i nie, jeśli są zbyt schlani. Niezależnie jednak od stanu upojenia alkoholowego, jaki zdołali osiągnąć od tej pory uznawani są za rodzinę.

Rodziny Haugów przybyszom z zewnątrz wydać się mogą dziwne. Po pierwsze w społeczeństwie tym nadal żywa i bardzo popularna jest poligamia. Poliandria zdarza się obecnie bardzo rzadko, ale większość Haugów rozumie i akceptuje ten obyczaj. Spowodowane jest to tym, że wśród Haugów głową rodziny może być zarówno kobieta, jak i mężczyzna.

Po drugie w Haugijskich szczepach panuje nad wyraz rozwinięta wolność seksualna. Haugowie – obojga płci – posiadają licznych partnerów seksualnych, tak małżeńskich jak i pozamałżeńskich. Takie rzeczy, jak pojedynki o kobiety są dla nich niezrozumiałe.

Należy więc zrozumieć, że Haugijskie małżeństwa nie są związkiem dwojga ludzi pragnących spędzić razem życie i czerpać z niego emocjonalne spełnienie, a raczej formą wspólnoty majątkowej. W związku tego rodzaju mężczyzna podejmuje się wychowywać dzieci swojej żony (lub żon), utrzymywać je i nauczyć wszystkiego, co Haug powinien potrafić robić. W zamian za to kobiety zgadzają się utrzymywać w porządku jego domostwo, pracować na jego polach, pilnować jego bydła, wspomagać go podczas wypraw wojennych i łowów oraz towarzyszyć mu w łożniczy, jeśli akurat też będą miały ochotę na seks. Żony zwykle dzielą między sobą te obowiązki, najczęściej w sobie tylko znany, tradycyjny sposób (prawdopodobnie szarpiąc się za włosy i drapiąc po twarzach).

W nielicznych, poliandrycznych związkach rolę żon spełniają mężczyźni. Haugowie posiadają na nich nawet specjalną nazwę. Określają ich mianem „Ghwyhr”, co oznacza dosłownie „nieduży but z delikatnej skóry, przeznaczony do chodzenia po chacie w zimie”.

Mimo tej surowości obyczajów i małej delikatności małżeństwa Haugów są bardzo trwałe. Zwykle trwają do śmierci któregoś z małżonków, a rozwody są w tym społeczeństwie prawie niespotykane. Pary kłócą się bardzo rzadko, a żaden – chyba, że naprawdę zdegenerowany – Haug nie uderzy kobiety. Tą trwałość należy przypisać eksponowanemu w ich kulturze pojęciu honoru, solidarności rodowo – plemiennej oraz prawu wendetty. Każdy Haug, podnosząc rękę na swą żonę przemyśli ten czyn dwukrotnie, bowiem zdaje sobie sprawę, że ta przynajmniej spróbuje mu ją połamać, a – jeśli jej się to nie uda – poderżnie mu gardło, gdy będzie spał.

_________________
Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Odwiedź blog autora Odwiedź listę obejrzanych anime / przeczytanych mang
 
Numer Gadu-Gadu
1271088
Ysengrinn Płeć:Mężczyzna
Alan Tudyk Droid


Dołączył: 11 Maj 2003
Skąd: дикая охота
Status: offline

Grupy:
AntyWiP
Tajna Loża Knujów
WOM
PostWysłany: 30-08-2007, 12:47   

Już kiedyś pisałem, że erpegowy żargon pasuje do (jakiegokolwiek) opowiadania jak wół do karocy, dodam jeszcze, że nie jest specjalnie śmieszny. Oczywiście jest to moja prywatna opinia.

Opowiadanie skądinąd fajne, acz tytuł wprowadza w błąd - problemy Hrotgara zajmują może z 1/3, a prędzej 1/4 objętości. Pragnę też zauważyć, że w zasadzie jest to kolejny rozdział powieści, nie samodzielne opowiadanie i jako pointa rozdziału zakończenie ujdzie. Nie może być natomiast zakończeniem samodzielnego utworu, gdyż sam utwór nie posiada po prostu głównego wątku, który możnaby zakończyć - jest kontynuacją wydarzeń z poprzedniego. Przemyśl co dokładnie chcesz pisać, bo jeśli powieść, to może być.

Pomijając zwykłe błędy - zdarza Ci się kilkukrotnie zmienić rodzaj opisywanego podmiotu: "Otto ubrała się w różową znoszony kurtkę i brązowa pantofle". Do tego stosujesz za wiele akapitów.

Dalej - opisy są ciekawe i potoczyste, ale momentami ich nadużywasz, przy okazji robiąc kobylaste zdania rodem z "Wojny i Pokoju":

Cytat:
Po czwarte – nawet, gdyby istniały świnie żyjące w morzu (w końcu to było możliwe i wynikało z samej logiki: jeśli istniały morskie smoki, koniki i lwy, to mogły istnieć i świnie, skądś przecież musiała brać się solona wieprzowina, którą kupcy przywozili z dalekich stron na statkach, a taka morska świnia musiała być bardzo wygodnym jej źródłem, bo – po całym życiu taplania się w zasolonej wodzie – nie wymagała solenia), to w Erthenroth nie było morza, a jedynie rzeka (fakt, że bardzo duża), więc skąd tu się miała wziąć świnia morska?.


Spróbuj to powiedzieć powoli i na jednym oddechu, to zrozumiesz o co mi chodzi.

W kwestii oceny mam problem, bo wolałbym jednak oceniać tekst po korekcie. Pomijając błędy - 8/10 za przyjemność z czytania, minus punkt za PeKowanie i "res me", minus pół punkta za konstrukcję rozdziału. 7-/10.

_________________
I can survive in the vacuum of Space
Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Odwiedź galerię autora
Zegarmistrz Płeć:Mężczyzna


Dołączył: 31 Lip 2002
Skąd: sanok
Status: offline

Grupy:
AntyWiP
PostWysłany: 03-09-2007, 11:30   

Po pierwsze: Ysengrinnie, dziękuje za rozbudowaną krytykę i cenny komentarz. Pragnę też zapowiedzieć, że następna część trafi tylko do tych, co też taki napiszą. O! Nie musi być pozytywny (Nie, to nie jest złośliwość. Zeg po prostu planuje kolejny, śmiały eksperyment, czyli wysłanie opowiadania Gdzieś i sprawdzenie, co się stanie. Zapewne nic.)

Rzecz w tym, że na tego rodzaju komentarzach mi zależy, bowiem pozwalają znaleźć błędy i ocenić reakcje publiki nań.

Ysengrinn napisał/a:
Przemyśl co dokładnie chcesz pisać, bo jeśli powieść, to może być.


Wiesz. To jest problem. Generalnie pisać chce trzy rzeczy: 1) System, 2) Cykl opowiadań, które mają być śmieszne 3) Powieść, która uczyni mnie sławnym i bogatym. W zasadzie to coś należy do punktu drugiego, ale, jak pisałem we wstępie: jest zupełnie bez pomysłu. Chciałem po prostu sprawdzić, co wyjdzie, jeśli będę pisał, co mi ślina na język przyniesie i czy w ogóle to da się jakoś zamknąć.

Stąd dużo rzeczy niepotrzebnych, bardzo naiwna główna oś fabuły, dużo, mało potrzebnych opisów (opis Erthenroth prawdopodobnie gdzieś przekleje) i awanturnicy, którzy są jak celofyzy - znaczy się w tym świecie nie istnieją. A przynajmniej nie w tej postaci. Stąd też powierzenie wątkowi Hrogtara nieproporcjonalnie dużej ilości miejsca.

_________________
Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Odwiedź blog autora Odwiedź listę obejrzanych anime / przeczytanych mang
 
Numer Gadu-Gadu
1271088
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików
Możesz ściągać załączniki
Dodaj temat do Ulubionych


Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group