Ogłoszenie |
Forum archiwalne, nie można zakładać nowych kont.
|
Wyelce Wyekopomna Powyeść |
Wersja do druku |
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 02-11-2008, 21:28 Wyelce Wyekopomna Powyeść
|
|
|
Startowy Zniechęcacz
Wyelce Wyekopomna to coś takiego, co sobie piszę wieczorami, bo fajnie mieć trochę złudzeń do pożycia. Generalnie planowana jest na trzy tomy. Zdaje się, że obiecałem Serice jakiś kwartał temu wrzucić ją na forum.
Wiyelce Wyekopomna składa się z dwóch części:
- a Prologu, czyli tego, co obecnie służy za pierwszy rozdział Ceny Miłości, który zajmuje pierwsze 72 strony
- Powieści Właściwej
Warto powiedzieć, że to nie było wcześniej w ogóle czytane. To znaczy, że roi się od błędów, niezrozumiałych zdań, obszernych fragmentów tekstu, które są do wylotu i innych, rażących niedoskonałości. Jako takie ledwie nadaje się do czytania. Jeśli więc ktoś dozna od tego jakiegoś uszczerbku, to niech ma pretensję do Seriki.
Wyelce Wyekopomna wrzucana będzie co weekend w liczbie 15 do 45 stron, aż się skończy napisany materiał. Narazie liczy 240 stron, planowana jest na 3 tomy po 360 stron, bo Pilipiuk na konwencie mówił, że taką książkę dobrze napisać.
Wyelce Wyekopomna Właściwa (tytuł roboczy)
Dziewczyna zdjęła hełm, który w przyjemnym, kwietniowym słońcu rozgrzał się ponad wszelką miarę. Łódź kołysała się lekko, a woda pod nią błyszczała kusząco, obiecując chłód… Wyciągnęła rękę, by nabrać jej trochę i zwilżyć czoło.
- Nie wychylaj się za burtę! Nie rozpraszaj uwagi! I włóż hełm na głowę ty głupia babo! Jesteśmy na terytorium wroga, nie na wycieczce nad rzekę! – krzyknął ktoś. Serina prychnęła obrażona i posłuchała rozkazu. Pierwszy raz była na prawdziwej wyprawie wojennej, dodatkowo na samych Wzgórzach Ruin, do ojczyzny orków. Gdy wyruszali spodziewała się wszystkiego…
Nie przewidziała tylko, że wyprawa okaże się tak potwornie nudna. Najpierw płynęli trzy dni łodziom w górę rzeki, potem zdaje się skręcili i płynęli dalsze trzy dni. Następny dzień spędzili w jakimś zamku, potem znów płynęli dwa dni… Jedyna różnica polegała na tym, że – o ile wcześniej ludzie zachowywali się dość spokojnie i kulturalnie, to teraz darli się o najmniejsze głupstwo, a cały dzień spędzało się w zbroi, hełmie, trzymając w jednej ręce halabardę, a w drugiej tarczę i gapiło się w pustkę. Zresztą podobne rzeczy robiło się też w nocy…
Jeszcze gdyby przynajmniej było na co patrzeć… Tymczasem krajobraz oferował: strome, wapienne wzgórza, rzadkie i niezbyt gęste lasy, głazy narzutowe i jakieś ruiny. Dookoła pasały się owieczki, których chyba nikt nie pilnował. Czasem pojawiały się też ogromniaste wilki, idealnie pasujące do opisu wargów, które obojętnym wzrokiem śledziły łodzie, aż te znikły za horyzontem. Innymi słowy idylla.
Orków nie odnotowała.
Za to na brzegu było od groma pierwiosnków.
To było rozczarowujące. Wszyscy wiedzieli, czego należy spodziewać się po Wzgórzach Ruin: wyjących hord orków, wilczych jeźdźców, obwieszonych materiałami wybuchowymi, złośliwych goblinów, wielkich jak domy trolli, ogrów – ludojadów i głupich, okrutnych olbrzymów. Ludzie bali się tych, którzy wrócili z tych owianych złą sławą wyżyn. „Wiesz ile on ludzi musiał zabić?” szeptali za ich plecami.
Kiedy wróci ktoś spróbuje być miły i zada pytanie: „Co widziałaś?”
A ona będzie mogła tylko odpowiedzieć „Pierwiosnki”
I Drekmoore.
Ale z daleka.
Wystarczało spojrzeć tylko na północ, a można było dostrzec, że niedaleko znajduje się owiana złą sławą kraina. Podobno nawet orkowie jej unikali… (choć według innych opowieści gnieździli się weń szczególnie licznie). Niebo po prostu w pewnym miejcu ciemniało, a kiczowaty, wiosenny błękit stopniowo przechodził w aksamitną czerń nocy.
- Nadpływają! – zawołał ktoś wreszcie. Rzeczywiście zza zakrętu rzeki wyłoniła się najpierw pierwsza, potem następna i kolejna łódź wiosłowa. Czajki poruszały się powoli, jednocześnie starając się omijać zdradzieckie skały i eskortować dużą, płaskodenną barkę. Statek uzbrojony był w kasztel i obite skórami mantele, z których tu i ówdzie sterczały strzały i oszczepy. Widocznie jego podróż była ciekawsza.
Przejęcie okrętu okazało się równie nudne, jak reszta wyprawy. Dowódcy najpierw gadali pewnie z godzinę, potem pokazali sobie listy. Następnie obaj weszli na barkę (gdzie spędzili pewnie kolejną godzinę), potem wrócili… Znów pokazali sobie listy i wyjęli pieczęcie, każdy przybił swoją, po czym znów udali się na barkę, gdzie nie było ich przez kolejną godzinę. Wrócili, rozmawiali przez kolejne dwie godziny, wreszcie w obydwu konwojach i na barce wypuszczono gołębie pocztowe i popłynęli w swoją stronę.
Żołnierze tym czasem pozostawali na posterunkach z bronią w ręku i minami, które komunikowały „wykonajcie tylko jakiś podejrzany ruch, to wam pokażemy” potem „rety, jak nam się strasznie nudzi” a na końcu „prószę, niech nas coś zaatakuje, żebyśmy nie musieli stać tak na słońcu przez kolejną godzinę”.
- Teraz czeka nas równie ekscytująca podróż do domu. – pomyślała Serina, jednocześnie starając się wymyślić coś prawdopodobnego, co mogłaby opowiadać po powrocie… Naturalnie, jeśli znalazłaby kogoś, kto chciałby słuchać (z tym niekiedy też bywały problemy).
- Trzydziestu ochotników i szeregowiec Serina! Przenieść się na barkę! – wyrwał ją z odrętwienia głos któregoś z niższych oficerów. Trzeba przyznać, że pięła się w hierarchii błyskawicznie… Kiedy opuszczali Erthenroth nie była nawet rekrutem. Ot, zwyczajnie, nie przeczuwając niczego złego wracała popołudniem z kolejnej lekcji szermierki, na którejś jakiś starszy od niej paniczyk dostał tak mocno ćwiczebnym mieczem, że aż się popłakał. Nie mniej jednak w pokoju czekał na nią już list, jasno stwierdzający, że ojczyzna potrzebuje jej na Wzgórzach Ruin. Najpierw myślała, że to tylko jakiś głupi żart, kolejna z licznych złośliwości, które ją spotykały… Niestety coś ją tknęło, żeby wyjaśnić sprawę (po czasie doszła do wniosku, że trzeba było spakować manatki i udawać, że wyjechało się do babci i nie wracać przez pół roku, a potem udawać, że nic się nie wiedziało), co sprawiło, że teraz tkwiła tutaj, ziewając ku chwale króla i ojczyzny.
Jak do tej pory jej zadania polegały na siedzeniu z boku i nie przeszkadzaniu profesjonalistom oraz staniu i wyglądaniu groźnie. Niestety, dość szybko wyszło na jaw, że owszem, potrafi jednym ciosem ściąć głowę ćwiczebnemu manekinowi, albo odbić średnio co drugą, wystrzeloną w nią strzałę, ale nie posiada większości umiejętności potrzebnych zwykłemu żołnierzowi. Owszem, starała się wszystko załapać i uczyć się w drodze, ale skończyło się to tym, że zabrali kusze.
Za to stanie i wyglądanie groźnie znikło z jej rozkładu zajęć.
- Zastanawiasz się zapewne, po co cię ze sobą wlekliśmy. – zaczął dowódca, którego prywatnie nazywała wujkiem. W prawdzie nie byli spokrewnieni, ale był blisko związany z jej rodzicami i pełnił rolę kogoś w rodzaju jej opiekuna. Prawdopodobnie on właśnie płacił za wszystko to, czego jej uczono (a sama nie miała pojęcia, po co i dlaczego akurat w takim zestawie: panien z dobrego domu nie uczy się przecież fechtunku kilkoma rodzajami broni białej, żołnierzy natomiast nie edukuje się w zakresie dobrych manier, czytania i pisania, tańca oraz rysunku… choć zapewne poświęca się trochę czasu na strzelanie z kusz), to co jadła i pokój w którym mieszkała (za który mógł płacić więcej, najlepiej kosztem tych przeklętych lekcji rysunku!).
Serina przytaknęła.
- Myślałaś już, co będziesz robić w przyszłości? – po prawdzie, to nie miała koncepcji. Generalnie kultura, w której się wychowała nie przygotowała jej na stawianie sobie tego typu pytań. Większość dziewcząt w jej wieku, jeśli już, to przyszłość wyobrażała sobie dość prosto: pobiorę się z bogatym chłopcem, będziemy bardzo się kochać i urodzę mu dużo dzieci. Kupimy krowę i konia…
Niektóre koleżanki Seriny już miały beznadziejnie głupich mężów i beznadziejnie głupie dzieci.
Mężczyźni zwykle też nie stawiali sobie tego typ pytań. Los większości był pewny i stabilny: odziedziczę po ojcu warsztat, kram lub pole, będę ciężko pracował i się dorobię. Ożenię się z piękną dziewczyną, która urodzi mi dużo dzieci. Kupimy krowę i konia…
Całe rody żyły wykonując te same, przekazywane z pokolenia na pokolenie zajęcia, wedle tego samego stylu życia.
Co do Seriny, to ta nie była pewna swej przyszłości, poza kilkoma elementami: pobierze się z kimś późno, albo w ogóle. Dzieci urodzi mało, albo w ogóle. Na pewno nie kupi krowy, ani innego śmierdzącego zwierzaka (ewentualnie nad koniem się zastanowi). Będzie robić coś ciekawego, dobrze płatnego, pozwalającego mieć dużo wolnego czasu i posługiwać się mieczem…
- Nie? – sprawdziła dostępne opcje dialogowe.
Właściwie to myślała trochę o życiu awanturnika… Plusy były duże: łatwa, przyjemna praca bez przełożonych nad głową, dobre płace, i – co najważniejsze – nie zabija się ludzi, tylko różne takie inne „rzeczy”. Minusy… Po pierwsze nie lubiła pająków, szczurów, jaszczurek i robaków, nawet zwykłych, a co dopiero trzymetrowych, po drugie praca wymagała mobilności.
Po trzecie średni żywot początkującego awanturnika trwał dwa tygodnie.
Jako, że kariera wojskowa nie wchodziła w grę, a sektor cywilny był mało rozwojowy pozostawał jeszcze sport. Niestety turnieje rycerskie nie odbywają się codziennie.
- Co myślisz o zwadźcach? – zadał pytanie oficer.
To była jakaś idea. Właściwie nazwa „zwadźca” używana była bardzo rzadko, a sama profesja nie była popularna. Zdrowy rozsądek mówił wprawdzie, że to normalne, iż wielmoże nie chcący ryzykować swego życia wynajmują kogoś, by uczestniczył za nich w pojedynkach. Nie mniej jednak słowa „wielmoża” i „zdrowy rozsądek” jakoś do siebie nie pasowały.
Zwadźcy stanowili więc mniejszość, obecną w orszakach obdarzonych słabym charakterem możnowładców, eskortę ciąganą wszędzie, na wypadek, gdyby ktoś chciał owego wielmoże wyzwać na pojedynek. Generalnie, jeśli się dobrze trafiło, to całe zadanie
polegało na tym, żeby stać gdzieś z tyłu i robić wrażenie.
Ale byli też ci drudzy zwadźcy… Na samą myśl o tym oblał ją zimny pot.
- Wujku! Czy ja mam kogoś zabić? – szybko zadała pytanie. Istniała grupa szermierzy, którzy utrzymywali się z tego, że za pieniądze wyzywali wskazane osoby na pojedynki, zwykle kończące się śmiercią wyzwanego.
Oficer westchnął. Serina była najciekawszym przypadkiem, z jakim zetknął się w karierze. Jej rodzice zostawili jej w testamencie sporą sumę oraz dwa listy, zawierające dokładne wytyczne, na co owe pieniądze spożytkować. Sprzeczne wytyczne. Generalnie ich córka miała nauczyć się szermierki, by mogła iść w ich ślady (a byli parą bardzo wziętych fechmistrzów) oraz wszystkiego tego, co młoda panienka z dobrego domu powinna wiedzieć, by nie robić z dziecka społecznego kaleki.
Efekt był nieoczekiwany i zadziwiający…
Serina była najprawdopodobniej najzdolniejszą kobietą – wojowniczką w królestwie. Niestety tylko tak długo, jak długo pozostawała na sali treningowej. Poza nią była idealnie wychowaną, młodą tak - jakby - damą. Połączenie okazało się tragiczne w skutkach.
Młode damy nie powinny zadawać się z uzbrojonymi mężczyznami.
Wojowniczki natomiast nie powinny mdleć na widok krwi.
Prawdę powiedziawszy zespół sadystycznych katów prawdopodobnie nie zrobiłby Serinie większej krzywdy, niż rodzicielska troska.
- Naturalnie, że nie moja droga. Na barce znajduje się wielmoża skrzydlatych, który potrzebuje efektownej obstawy. To prosta, nieskomplikowana, strasznie nudna robota… Trzeba tylko stać blisko, gdy uda się w publiczne miejsce, być obecnym w trakcie bankietów i balów. Za to praca oferuje mnóstwo wolnego czasu i jest dobrze płatna.
- Ale dlaczego ja miałabym ją dostać? Jest tylu bardziej doświadczonych… Devin Krótki, Rodrik Straceniec albo…
- Rodrik jest trochę nieprzewidywalny. – przerwał jej szybko, używając eufemizmu. W rzeczy samej wymieniony był szalony jak kapelusznik. – A reputacje Devina chyba znasz.
Generalnie kobiety dzielić należało na dwie kategorie… Tych dobrze wychowanych, ale niezbyt ciekawych, które nie powinny w ogóle znać reputacji Devina, ale mimo to zwykły oblewać się rumieńcem lub najlepiej osunąć się na ziemie słysząc tylko jego imię oraz, kategorię tych niewychowanych, za to wiele bardziej interesujących, które powinny energicznie przytaknąć.
Serina przytaknęła energicznie, przybierając jednocześnie kolor, który w katalogu Game Workshop figuruje jako „Khorne Red”.
- Czyli wiesz, dlaczego nie jest najlepszym strażnikiem osobistym dla księżniczki skrzydlatych?
- Na tym statku płynie księżniczka?
- Tak.
- Taka prawdziwa, w koronie?
- Tak.
- I ja mam być jej strażniczką?
- Tak.
- Dlaczego?
- Bo jesteś mniej – więcej w jej wieku, masz odpowiednie umiejętności i nawet, jeśli ją uwiedziesz, to raczej trudno będzie ci spłodzić z nią nieślubne potomstwo.
- Prawdziwa księżniczka, z prawdziwego królestwa, z własnym zamkiem i w ogóle?
- Generalnie tak, ale – mimo, że jej królestwo jest raczej nieduże, to nie aż tak, żeby mogła zabrać ze sobą zamek w charakterze bagażu podróżnego.
- Ale bogatego? I czy ja też będę bogata?
- Tak. Tak!
Reszta dnia niestety nie była tak ekscytująca. Oficer przedstawił ją osobie, którą określono jako tymczasowego zarządcę dworu, który okazał się sympatycznym człowiekiem, znaczy się skrzydlatym o nadmiernie dobrych manierach i talencie do długiego podtrzymywania konwersacji o tak trywialnych rzeczach, jak pogoda. Jako, że kazano jej się nie odzywać, to Serina siedziała z boku, tylko przysłuchując się pełnej uprzejmości konwersacji, jaką prowadził z jej opiekunem. W końcu skrzydlaty zdecydował, że pora zakończyć pełną wymianę zdań i wyraził wątpliwości, czy sobie poradzi, proponując starcie próbne.
Za przeciwnika miała wojownika o potężnych, szarych skrzydłach oraz wyrazie twarzy dającym się opisać jako „dziś rano zjadłem czworo dzieci”. Był o dwie głowy od niej wyższy, a ćwiczebnym mieczem wymachiwał jak cepem. Zapewne wytrąciłby jej broń z rąk, gdyby choć raz zdołał skrzyżować z nią miecz. Nie miał też za grosz ducha sportowego i nie przerwał walki, nawet wtedy, kiedy trzeci raz go „zabiła”, i boleśnie trafiał ją w żebra. Na szczęście ona jego obiła mocniej. Potem oświadczono jej, że jest przyjęta i, że do końca rejsu może zrobić sobie wolne.
Księżniczki spotkać nie miała okazji.
Więc zrobiła sobie wolne…
Barka kołysała się na nurcie, obok niej płynęły czajki obsadzone żołnierzami, a na horyzoncie przesuwały się porośnięte pierwiosnkami wzgórza. Na wzgórzach pasały się owieczki. Krajobraz był jak z sielanki. Było nudno… Bardzo nudno… Bolały ją żebra, ale za to nie musiała nosić tego przeklętego hełmu. Znalazła sobie zaciszny kącik pokładu, którego nikt nie odwiedzał i położyła się w nim zamknęła oczy, by oddać się najbardziej produktywnej czynności, jaką potrafiła w tych warunkach wymyślić: drzemce.
- Hej! Jesteś człowiekiem? – słodziutki, milutki głosik zmusił ją do ponownego otworzenia oczu. Nad nią pochylała się kilkunastoletnia dziewczyna. Miała dziecięcą, niewinną twarz, wielkie, głębokie, niebieskie oczy i blond włosy związane w parę kucyków. – Ja też jestem człowiekiem. – dodała. – Pierwszy raz widzę człowieka… Oprócz Haugów, ale Kael mówi, że to nie są prawdziwi ludzie, ale Hrogtar twierdzi, że Kael się nie zna i nie ma bardziej prawdziwych ludzi, niż Haugowie, a cała reszta jest podrabiana. – to ostarnie nigdy nie przyszłoby żadnemu Haugowi do głowy. Nie mniej jednak stanowiło twórczy wynik konsekwentnego rozumowania.
Okrążyła Serinę najpierw z prawej, a potem (dla pewności) z lewej strony, jednocześnie dokonując pośpiesznej inwentaryzacji. Nogi dwie, ręce dwie, dwoje brązowych oczu, dwoje uszu, nos, usta, czarne włosy związane w koński ogon, wstążka.
Skoro ludzie mieli być czymś lepszym od Haugów (albo na odwrót) to powinni zostać wyposażeni w jakieś dodatkowe elementy. Niestety nic takiego zaobserwować się nie dało.
Niewątpliwą zaletą tego egzemplarza był natomiast całkowity brak jakichkolwiek śladów skrzydeł – uznała mała, bowiem skrzydlatych nie cierpiała jeszcze bardziej, niż marchewki.
- Mam na imię Monika, a ty? – nieco rozczarowana oględzinami postanowiła jednak kontynuować znajomość.
- Serina. – jej nowa znajoma, wykazując złą wolę wyczerpała dostępne odpowiedzi, ale niezrażona Monika postanowiła zmienić temat dyskusji.
- Ładna pogoda, prawda?
Brak odpowiedzi świadczył o tym, że wybrała mało perspektywiczną opcje. Zaczęła myśleć gorączkowo… Plan był dobry, wystarczyło tylko wykonać swoje zamierzenie, szybko uciec, niezauważoną przez nikogo i namówić tą dziewczynę do rozmowy. Kiedy skrzydlaci by je znaleźli, jak sobie tu grzecznie rozmawiają, to doszliby do wniosku, że to nie ona zrobiła im ten dowcip, tylko Haugowie… A Haugów baliby się ruszać.
Pech polegał na tym, że akurat ta tutaj okazała się antyspołęczna i nie miała ochoty na pogawędki. Jeśli szybko czegoś nie wymyśli, to tym razem będzie miała szczęście, jeśli skończy się tylko na laniu.
- Długo jesteś na statku? – Monika aż westchnęła z ulgi, gdy usłyszała pytanie.
- Uratowana! – krzyknęła w duchu, a na głos powiedziała: - Od samego początku! Najpierw jechaliśmy konno, potem byliśmy w takim dużym zamku, potem płynęliśmy łódką przez krainę, gdzie było strasznie ciemno i widziałam zombiaka, a Hrogtar, powiedział, że to kraj, od którego odwróciła się Bogini, a potem… - teraz tylko należało zapewnić nowoprzybyłą, że warto z nią rozmawiać.
- Widziałaś księżniczkę?
- Jasne! – potwierdziła takim tonem, jakby ktoś zapytał się nią, czy widziała – dajmy na to - że niebo jest niebieskie. W końcu w ciągu ostatnich czterech tygodni napatrzyła się na takie rzeczy, że przy nich jakaś wrona nie była interesująca.
- Jaka ona jest?
- Bardzo brzydka! Jest cała w bandażach, także na twarzy, żeby zasłonić krosty! I ma wielkie, czarne skrzydła! I jest zła do szpiku kości! A Kael mówi, że to wiedźma i jada małe dzieci! – co ciekawe niejaki Kael rzeczywiście zasugerował kiedyś, żeby ją nastraszyć w jakim celu może Monika posłużyć. Dziewczyna przyjęła to za dobrą monetę, bowiem w jej prywatnym świecie antypatii nie było czegoś takiego, co przeciętny skrzydlaty niebyłby zdolny zrobić.
***
Tymczasem, warstwę desek niżej.
- Jak poszło Zach?
- Normalnie! – stwierdził zaczepiony wojownik wichru. Miał prawie dwa metry wzrostu i wśród swoich był gigantem. – Ta mała żmija skakała wokół mnie i chyba nawet kilka razy mnie zahaczyła, ale nic nie poczułem. – pochwalił się bezpodstawnie. Tak naprawdę nie tylko poczuł, ale do tej pory ciało nie przestawało go boleć. – Za to na koniec tak jej przyłożyłem, że długo nie wstanie… Naziemni powinni znać swoje miejsce! – rzucił tak,
jakby sam nie był najgorszym lotnikiem w oddziale.
Usiadł na swoim posłaniu. Coś nie pasowało, więc włożył rękę pod koc, by sprawdzić, co jest przyczyną niewygody.
- Dobra chłopaki. Przyznać się, to nie dam w mordę: który włożył mi rybę do łóżka.
Odezwało się kilka głosów, wszystkie zaprzeczały, jakoby miały związek z rybnym fenomenem.
- Tu też jest. Ktoś mi też podłożył!
- I tu!
- Ja też mam!
- To pewnie znów ta mała czarownica! – domyślił się Zach.
- Choroba! Kiedy ona miała czas nałapać tyle ryb?!
O ile większość skrzydlatych wyczyny Moniki znosiła z lekkim przymrużeniem oka, lub co najwyżej irytacją, to dla Zacha stanowiły one prawdziwy problem. Cały oddział przesiąknięty był duchem wojowników oraz poczuciem wyższości nad innymi. Żeby przejmować się tym, co robi jakaś drobna dziewczynka najpierw musieliby przyznać przed sobą i swoimi towarzyszami, że zauważają w ogóle istnienie czegoś takiego… A od zauważenia czegoś tylko jeden krok dzielił od przyznania, że może to być groźne.
Co prawie równało się z ogłoszeniem, że boją się Moniki, a takiej hańby żaden z nich by nie zniósł.
Zach był stanowczo za głupi, by przyjąć taki styl myślenia, a każdy wybryk boleśnie ranił jego poczucie własnej wartości, zbudowane głównie na laniu innych po mordach.
Niestety problem polegał na tym, że często robił za prowodyra.
Większość wojowników wichru pogardzała nim w duchu i uważała za idiotę. Niestety, ta sama duma, która kazała im nie zwracać uwagi na Monikę sprawiała, że szli za nim. Po prostu nikt z nich nie chciał przyznać przed sobą, że nie zrobił czegoś, do czego zdolny był ten kretyn.
Nie świadczyło to szczególnie dobrze o ich inteligencji.
- Dobra! Tego już za wiele! Dziś wyrzucimy ją za burtę!
Znalezienie Moniki nie zajęło im wiele czasu… Siedziała sobie spokojnie na rufie statku i dyskutowała najzwyczajniej w świecie z nieznaną im dziewczyną, prawdopodobnie przybyłą wraz z ludzką eskortą. Przedstawiała sobą uosobienie niewinności…
- Hej ty tam! – rzucił któryś. – Przychodzimy po tą małą!
- Po co wam ona? – zadała pytanie Serina, nie znająca jeszcze panujących na barce układów i zwyczajów.
- Właściwie to po nic… Nudzi nam się trochę, bo dawno nie wyrzuciliśmy nikogo za burtę, a Moniczka na pewno chciałaby popływać. W końcu tak lubi rybki prawda? – wyjaśnił ktoś.
Monika energicznie zaprzeczyła kręcąc głową, a następnie, dla bezpieczeństwa schowała się za plecami nowej koleżanki.
- Wy żartujecie? – Serina zbadała grunt. Bardzo nie lubiła dwóch typów ludzi: faceta od rysunków oraz różnego rodzaju osiłków. Nigdy nie wiedziała, o co im chodzi i kiedy mówią na poważnie, a kiedy nie.
- Nie – odpowiedział któryś ze skrzydlatych. Było ich z dziesięciu i mimo, że generalnie nie wyglądali na bandytów to raczej też nie byli kimś, komu należy wchodzić w drogę. Na oko każdy z nich znał z tysiąc sposobów uprzykrzania innym życia i generalnie miał ochotę je wypróbować.
Serina uznała jednak, że żartują. W końcu kto normalny mówiłby na serio o pomyśle wyrzucenia kogoś ze statku? Nawet mimo, że rzeka generalnie nie była ani bardzo szeroka, ani bardzo głęboka.
- Zrobiłaś coś, że są na ciebie źli? – Serina zwróciła się do Moniki. Ta zaprzeczyła kręcąc głową jeszcze energiczniej.
- Na pewno? – mała wyglądała na grzeczną dziewczynkę, ale z drugiej strony nigdy nic nie wiadomo. – Spójrz mi w oczy! – kiedy stosowały to jej nauczycielki zwykle działało.
Zawsze wiedziały, kiedy kłamała.
Monika spojrzała. Przez chwilę Serina wpatrywała się w jej wielkie, szczere, niewinne, błękitne tęczówki przestraszonego dziecka. Potem w kącikach oczu badanej zalśniły łzy…
Tego było już za wiele.
- Nie wiem, kim jesteście, ani czego od niej chcecie, ale zjeżdżajcie stąd! Ta mała wyraźnie się was boi! – istnieją na świecie ludzie, którzy zwyczajnie czują potrzebę stawania w obronie słabszych. Trudno powiedzieć, czy jest to zaleta, czy wada charakteru.
Nie mniej jednak trudno powiedzieć, żeby jej słowa wywarły jakiś efekt.
- Zejdź nam z drogi mała, bo inaczej tobie też porachujemy kości! – rzucił Zach, który do tej pory się nie odzywał, a teraz poczuł silną potrzebę zrobienia z siebie głupka.
- O to ty! Jeszcze ci mało lania? – Serina bez trudu zidentyfikowała swojego wcześniejszego przeciwnika. Rozejrzała się za czymś, co mogłoby posłużyć za broń. Pod ręką był tylko kij od szczotki…
- Ha! Tamtą zabawę trudno nazwać laniem! Spróbujmy, jak radzisz sobie na poważnie! – skrzydlaty nie należał do intelektualistów. Generalnie całe życie spędził na uczeniu się, jak zabijać różne stworzenia (co szło mu raczej opornie) i wykorzystywanie tej – w jego wypadku dość umownej – wiedzy w praktyce (co szło mu lepiej, bo – jeśli bić żywe stworzenie ciężkim przedmiotem wystarczająco długo, to każde w końcu umrze). Jego filozofia życiowa była prosta: gdy napotykał problem sięgał po miecz.
Tak zrobił i teraz…
Naturalnie Serina także była uzbrojona… Odłożyła więc kij od szczotki i dobyła własną broń, właściwie diabli wiedzą po co… Sytuacja różniła się od tego, co spotyka się na Sali treningowej i była pewna, że zaraz komuś stanie się krzywda. Naturalnie nawet podczas ćwiczeń nie dało się tego wykluczyć, ale wtedy to były wypadki. Teraz sytuacja zwyczajnie
dążyła do rozlewu krwi.
Z każdą sekundą była coraz bardziej zdenerowana, ręce zaczęły jej drżeć, a po ciele zaczął spływać zimny pot.
Jej przeciwnik nigdy nie miał takich problemów. Po prostu był zbyt pozbawiony wyobraźni, żeby się bać.
Właściwie trudno powiedzieć, jak by się to skończyło. Nie mniej jednak rzadko zdarza się, by nawet najlepiej wyćwiczeni żołnierze, którzy nie mieli okazji jeszcze walczyć w prawdziwym boju wygrywali z doświadczonymi weteranami. Większość zabijał własny strach.
- Hej! Kto śmie grozić kompanom króla Hrogtara! – przerwał im ktoś był zachrypłym, lecz donośnym głosem, jak u kogoś, kto przywykł do przekrzykiwania się z innymi ludźmi na duże odległości. Sprawił, że skrzydlaci odwrócili się. Gdy tylko zorientowali się, z kim mają do czynienia kilku z nich instynktownie ustawiło się tak, żeby pilnować Seriny i Moniki, reszta frontem skierowała się ku nowo przybyłemu i jego kumplom, bo niestety nie był sam.
Człowiek, który nazywał się Hrogtarem był wysoki, miał gęste i bujne, rude włosy, których nigdy chyba nie czesał (co nie przeszkadzało mu zaplatać ich w warkoczyki), nosił też długie wąsy, które również splatał. Twarz pomazał sobie niebieską (dla ochrony przed złym urokiem) i czerwoną farbą (by przerazić wrogów). |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 09-11-2008, 21:57
|
|
|
Ktoś kiedyś wpadł na wyjątkowo głupi pomysł, by ubrać go w wytworny mundur.
Hrogtar nie protestował – dobre, ciepłe ubranie jest przecież wspaniałym darem - nosił je więc z dumą, przy każdej okazji brudząc, plamiąc, drąc i łatając dziury tak, że stanowił nieumyślną parodię oficera.
Co śmieszniejsze rzeczywiście był też królem.
Potrafił bowiem tak przyłożyć ludziom o dwie głowy wyższym od siebie, że nie potrafili wstać (niektórzy już na zawsze), wypić więcej, niż ktokolwiek inny w szczepie, a nawet bez alkoholu był szaleńczo odważny. Ponoć nigdy nie skłamał, miał też coś w rodzaju prymitywnego, zwierzęcego sprytu, więc jego ziomkowie obrali go na wodza.
Co ważniejsze dla tej scenki: miał miecz. Trochę archaiczny. Trochę szczerbaty. Chyba z nienajlepszej stali, z lekka zresztą nadrdzewiałej. Wszyscy obecni jednak widzieli co z tym mieczem robił… Dowody, w postaci brunatnych plam krwi pokrywały zresztą jego ubranie.
Nie robił z tą bronią jakichś specjalnych rzeczy. Poprawdzie, to nie za bardzo nawet potrafił ją prawidłowo trzymać, nie był żadnym wspaniałym szermierzem.
Hrogtar był najzwyczajniejszym świrem, któremu ktoś dał ostre narzędzie. Niebezpiecznym, nieobliczalnym i nieprzewidywalnym, a często też nietrzeźwym, najczęściej na tyle, by rozbudzić w nim prawdziwie ułańską fantazję, a za mało, by mieć jakikolwiek wpływ na jego umiejętności. Co najgorsze rzadko kiedy ruszał się gdzieś bez gromadki takich samych jak on oberwańców i złodziei bydła ukrywających się pod szumną nazwą haugijskich żołnierzy najemnych.
Także i tym razem przyprowadził ze sobą kilkunastu swoich towarzyszy, a wszyscy mieli ze sobą miecze, noże i topory.
Ktoś kiedyś miał idiotyczny pomysł, by jedną osobę chronili na raz najemni Haugowie, dobrany korpus Wojowników Wichru i wystawieni przez królestwo Erthenroth gwardziści. W zamyśle miało to doprowadzić do sytuacji, w której wszystkie grupy pilnowałyby siebie nawzajem, tak, że gdyby wśród jednej znaleźli się zdrajcy pozostałe wyeliminowałyby ich.
Pomysł ten w 2/3 nie wypalił… Haugowie i Wojownicy Wichru bowiem od pierwszego wejrzenia zapałali do siebie głęboką, gorącą i całkowicie ślepą niechęcią. Wojownicy wichru byli elitą. Dobrano ich w wieku kilkunastu lat kierując się fizyczną i umysłową sprawnością (nieprzyjazna plotka mówiła, że Zach stanowi pomyłkę administracyjną), a następnie, w trwającym lata treningu uczyniono ich mistrzami podniebnego i naziemnego pola walki. Powszechnie wierzono, że nie ma lepszych od nich wojowników, a dla skrzydlatego posiadanie wojownika wichru w rodzinie było zaszczytem. Byli dumni, przekonani o swej wartości i zdyscyplinowani, cenili się dwakroć wyżej od jakiegokolwiek innego wojska. Fakt, że musieli współdziałać z jakąkolwiek, niższą rasą był dla nich zniewagą.
Haugowie… Haugowie byli dzikusami, których jedyną zaletą był fakt, że byli bitni, twardzi i obeznani z wojennym rzemiosłem. Wynikało to z faktu, że przeciętny Haug zajmował się w życiu trzema rzeczami: kradzieżą bydła, napadaniem na sąsiadów i polowaniem na dziki. Jako, że żyli w regionach, w których dzików było pod dostatkiem, a wszyscy ich sąsiedzi mieli podobne pasje, to trudno było szukać bardziej spełnionych ludzi.
Potem ktoś wpadł na pomysł, żeby im za to płacić.
I przy okazji nauczył ich równo maszerować, wystawiać warty i wykonywać rozkazy.
Haugowie przyswoili sobie tą wiedzę bardzo szybko, ale niestety, nic więcej się im nie dało wpoić. Co gorsza tradycyjnie wysokie morale najemników nagle załamało się, gdy spotkali Wojowników Wichru. Prawdziwym szokiem było to, że Wojownicy Wichru nie pili na służbie, ani też po niej. Nie uczestniczyli w bójkach (co barbarzyńcy uznali za przejaw tchórzostwa), a gdy gdzieś jakaś wybuchła zlatywali się dziesiątkami i psuli zabawę. Wreszcie – co było najgorsze – zupełnie nie mieli poczucia humoru.
Hrogtar zastanawiał się nawet, jak wytrzyma w ich towarzystwie. Od miesięcy był najemnikiem i bawił się świetnie: mordował, palił, rabował, kradł bydło i pił na umór, a naiwni frajerzy jeszcze mu za to płacili. Potem trafił na ten koszmar, który zabierał mu całą radość z życia.
Na szczęście Bogini ulitowała się nad nim i zesłała Monikę.
Haugowie pokochali małą, jak rodzoną córkę. W prawdzie w odróżnieniu od dziewcząt z ich plemienia nie potrafiła rzucać toporem i nigdy nie zdołali jej nauczyć przekonująco przeklinać, ale tak, jak oni nie cierpiała skrzydlatych z całego serca i wymyślała żarty jeszcze lepsze, niż oni.
I w razie nagłej potrzeby można było posłać ją po piwo.
Gdyby choć włos spadł jej z głowy, dla Haugów skończyłby się świat.
Wojownicy Wichru byli prawdziwymi, zawodowymi żołnierzami i weteranami wielu bitew. Wśród tego typu ludzi (i nieludzi) nie ma osób, które lubią niepotrzebnie ryzykować. Nie przeżywają na tyle długo. Z drugiej strony wycofanie się w ich wypadku nie wchodziło w grę. Zawsze dotrzymywali pola, zwłaszcza, jeśli stawali przeciwko niższym rasom. Czuli pogardę na samą myśl o ustąpieniu barbarzyńcom.
Do tej pory to działało… Barbarzyńcy byli jak dzikie zwierzęta: atakowali, gdy tylko wyczuli słabość, cofali się, gdy spotkali opór. Niestety, podobnie jak dzikie zwierzęta w sytuacji bez wyjścia stawali się dwakroć groźniejsi, a prosta była dlań jasna: cofnąć się teraz, to zostawić swojego na lodzie. Temperatura rosła więc z każdą sekundą.
Nie trudno było zgadnąć co się zaraz stanie: ktoś zrobi coś głupiego i zacznie się bójka. Haugowie uwielbiali bójki, niestety toczyli je tylko z osobami, których uważali za przyjaciół. Z resztą walczyli zawsze na śmierć i życie.
- Hej! Wy tam! – ktoś z zewnątrz na szczęście zauważył zbiegowisko i do barki zaczęły zbliżać się eskortujące ją czajki. Z twarzy obsadzających je żołnierzy znikło znudzenie, zastąpione zawziętą koncentracją. Gwardziści pośpiesznie ładowali kusze. – Wszyscy rozejść się na swoje posterunki! W przeciwnym razie użyjemy broni!
Rozkaz oficera natomiast był czymś co było potrzebne. Wojownicy wichru posłusznie się wycofali, Haugowie nie bardzo w prawdzie rozumieli, o co dokładnie chodzi w tej całej zabawie ze stopniami, ale było dla nich naturalne, że klan, który już niema po co walczyć opuszcza pole bitwy, zanim komuś stanie się krzywda.
***
Po tym wydarzeniu rejs nabrał nie tyle rumieńców, co gorączkowych wypieków. O ile do tej pory toczył się w atmosferze dość sennej i nieciekawej wycieczki, to teraz wreszcie zaczęły dziać się interesujące rzeczy, bynajmniej nie za sprawą orków, którzy chyba zignorowali przepływający konwój.
Generalnie na pokładzie wykształciło się kilka stronnictw. Pomijając osoby z bezpośredniego otoczenia transportowanej osobistości (która nawet kilka razy pokazała się na pokładzie), generalnie uznające, że stworzone są do wyższych celów, niż dbanie o sprawy uzbrojonego motłochu, pierwszą i najbardziej wpływową grupę stanowili żołnierze Erthenroth. Przede wszystkim było ich najwięcej, po drugie mieli kusze i po trzecie, to ich oficer obecnie przejął dowództwo nad wyprawą. Generalnie tym, co chcieli, to dopłynąć do domu i zostawić tą bandę daleko za sobą. Haugów nienawidzili, bo Erthenroth sąsiadowało z plemionami tych dzikusów i toczyło z nimi wojny. Wojowników Wichru także nie trawili, z wzajemnością zresztą… Ci z kolei identyfikowali z nimi Serinę, Serinę identyfikowali z Moniką, Monikę z Haugami i głupimi psotami, których nie cierpieli. Po drugie Wojownicy Wichru byli jednostką superelitarną, i jako tacy nie mogli znieść myśli, że mają słuchać oficerów kogoś gorszego, zwłaszcza naziemców. Wywodzili się z ludu, w którym każdy żebrak wierzył, że jest równy minimum ludzkiemu księciu. Na każdym więc kroku demonstrowali, kto tu akceptuje swą krzywdzącą rolę, bo – jako wyższa forma ewolucji – raz może ustąpić głupszemu od siebie kuzynowi, zwłaszcza, że w duchu wie, kto tu tak NAPRAWDĘ rządzi.
Stosunek gwardii do Seriny był neutralny, bo z jednej strony uważali ją za „swoją”, z drugiej identyfikowali z kłopotami. Monikę polubili, bo – mimo, że szlajała się z Haugami – to dawała w kość tym nadętym draniom od skrzydeł.
Haugowie z niejakim zdziwieniem przyjęli wiadomość, że gdzieś na świecie są plemiona ich ziomków, którzy sąsiadują z Ertheroth. Jako, że żołnierze wymienionego już królestwa ich nie lubili, to sami postanowili znielubić ciemiężycieli swych nieznanych wcześniej braci. Udało im to tym lepiej, że przez gwardzistów nie mogli dać po mordach Wojownikom Wichru. Z drugiej strony żołnierzy było dużo, a Haugowie rzadko zaczynali z silniejszym przeciwnikiem, więc z konfrontacją postanowili poczekać na lepsze czasy. Skrzydlatych musieli zacząć nie lubić w sposób – jak ujął to Hrogtar – platoniczny, czy na odległość, co tylko dodało nowego wymiaru uczuciu. Monikę uwielbiali jeszcze bardziej, niż wcześniej, Serinę tolerowali. Z jednej strony trzymała z żołnierzami, z drugiej strony w ich oczach trzymała ze skrzydlatymi, a co najgorsze była jedną z tych cywilizowanych dziewczyn, co to nie piją, nie biją się, nie przeklinają i do ślubu zostają dziewicami… (Co było szokiem obyczajowym dla Haugów).
Z drugiej strony potrafiła trzymać miecz, co zawsze jest plusem u kobiety (bo i pogadać z taką jest o czym i na wojnę pójść z nią można). Ponadto lubiła ją Monika, więc i oni ją lubili…
Stan społeczny Seriny podobny był do jej stanu psycho – fizycznego: nie mogła spać, nie mogła jeść i z nerwów bolał ją brzuch. Żołnierze obrazili się na nią, bo raz, że podczas całej wyprawy była dla nich kulą u nogi, to na końcu wmieszała się w tą całą awanturę. Skrzydlaci obrazili się na nią, bo pokonała tego durnego Zacha i była zamieszana w tą awanturę, ale te zarzuty bledły przy tym, że była człowiekiem. Co gorsza „służbowo” musiała widywać się trzy razy dziennie z tą rasą, a oni wykorzystywali każdą okazję, żeby ją upokorzyć. Najgorsi nie byli nawet ci cali Wojownicy Wichru, tylko zwyczajna służba i urzędasy od księżniczki. Co gorsza uczepili się jej też ci wszyscy dzikusi, którzy mieli być „cudzoziemską strażą przyboczną księżniczki”. Nie myli się, śmierdzieli, chlali co tylko się dało i chyba próbowali się do niej zalecać. To ostatnie nie podobało się jakiejś wrednej babie, która z nimi płynęła, a która miała coś do tego najpaskudniejszego i najbardziej napalonego… Chyba nazywała się Mortai i była jego żoną, ale Serina nie rozumiała narzecza, jakim porozumiewali się Haugowie i nie była pewna.
A i była jeszcze ta cała Monika. Ktoś, nie wiadomo po co, wsadził na łódkę jedną, małą, ludzką dziewczynę, żeby z bandą świrów i przepaków płynęła przez mocno przereklamowaną krainę orków. Nudziło się jej wyraźnie, a co gorsza nie potrafiła usiedzieć w jednym miejscu (a wyglądała na taką grzeczną i spokojną). Ktoś musiał pilnować, żeby nie wypadła na burtę, albo nie wspinała się po masztach.
I NATURALNIE żaden z panów nie zamierzał się tym zajmować!
Ostatnim ze stronnictw na statku była Monika, która po tym, jak niemal sprowokowała międzynarodowy incydent nagle przygasła. Generalnie nie z tej przyczyny, że jakoś specjalnie przejęła się konsekwencjami swojego wybryku. Po prostu ludzie i skrzydlaci nagle przestali się nią interesować, a za bardzo zajęli się sobą. A Monika potrzebowała dużej ilości uwagi, znacznie więcej, niż było to potrzebne zwykłemu, ludzkiemu dziecku w jej grupie rozwojowej. Po części dlatego, że nigdy za dużo ich nie miała, po części z innych powodów.
Po prawdzie obecność skrzydlatych budziła w niej mieszaninę strachu, odrazy i gniewu, kojarzyli jej się z dymem, ogniem i bólem (sama nie wiedziała dlaczego), ale póki dawali się wciągać w jej gierki, gonili ją po całym statku, albo ostentacyjnie udawali, że dla nich nie istnieje byli – warunkowo, na próbę i niech się tym za bardzo nie chwalą – w porządku.
Haugowie natomiast – których bawiły jej wybryki i którzy nie lubili skrzydlatych trochę tylko mniej niż ona – byli całkiem sympatyczni (oprócz tego, że śmierdzieli i kazali jej przynosić piwo). Mieli sporo pomysłów na nowe kawały, uczyli ją różnych sztuczek i generalnie poświęcali jej sporo czasu. Było to tym łatwiejsze, że było ich kilkunastu i generalnie zawsze któryś nie był zajęty.
Przez ostatnie dni Monika bawiła się świetnie, jak jeszcze nigdy wcześniej, dokąd sięgała pamięcią.
Niestety złote czasy się skończyły i nikt – ani Haugowie, ani Skrzydlaci – nie zwracali na nią należytej uwagi. Szukali tylko drugich, żeby im pokazać, kto tu naprawdę rządzi, oglądając się przez ramię co chwila, by sprawdzić, czy żołnierze nie patrzą.
Co do żołnierzy, to mieli oni te same wady, co Haugowie, lecz nie posiadali zalet barbarzyńców. Byli okropnie nudni i – jak któryś z nich powiedział – nie bawili się z małymi dziećmi!
Małymi dziećmi! Phi! Miała przecież już 15 lat (sama nie wiedziała, jak bardzo się myli) i – gdyby chciała – mogła być tak duża, że żołnierze musieliby się poustawiać jeden na drugim, żeby jej dorównać.
Czuła jednak, że normalnie ludzie nie mogą rosnąć wtedy, kiedy chcą i generalnie podejrzewała, że chwalnie się tym może nie być rozsądne. Za to zaczęła gromadzić ryby, żeby pokazać tym pyszałkom, co znaczy JEJ niedoceniać!
Była jeszcze ta cała Serina, ostatnia osoba, która się nią interesowała. Szkoda tylko, że zadawała się ze skrzydlatymi i spędzała z nimi całe dnie… Podobno czegoś ją uczyli. Monika miała poważne wątpliwości, czy skrzydlaty może kogokolwiek nauczyć czegokolwiek pożytecznego.
Rejs ciągnął się niemiłosiernie, w atmosferze tak nieprzyjemnej, że tylko przychylności bogów należało przypisywać to, że nikt nikogo nie zamordował. Na dodatek zepsuła się pogoda i słoneczne dni przeplatały się z gwałtownymi, wiosennymi burzami. Na szczęście tym razem płynęli w dół rzeki i już po kilku dniach nurt doprowadził ich do Złotej.
***
Wśród zalet bycia członkiem straży honorowej bliżej niezidentyfikowanej księżniczki było to, że otrzymywało się prawo do własnego konta na barce, w oddaleniu od innych, nader uciążliwych lokatorów. Drugą zaletą było otrzymywanie ogromnych pieniędzy za nie robienie niczego…
Wadą pracy było to, że robota była nader nudna, a w tych warunkach własny kont oznaczał „do podziału z Moniką”, która ten przywilej dostała bo, a) była dziewczyną, b) miała niesamowity talent do robienia smutnych oczu i udawania, że płacze. Poprawdzie mała nie wyglądała na taką, ale okazała się być strasznie uciążliwą sublokatorką. O ile w dzień zwykle zamęczała człowieka setkami pytań, od skrajnie oczywistych po skrajnie abstrakcyjne, o tyle w nocy… Generalnie w nocy nie robiła nic złego, zasypiała prawie natychmiast, gdy się położyła (to znaczy wtedy, kiedy udało się ją przekonać, że tego dnia nie udzieli się jej żadnej odpowiedzi na ani jedno pytanie i obiecało, że owszem, jutro się jej wszystko wytłumaczy). Niestety mówiła przez sen i strasznie się rzucała, kiedy śniły się jej koszmary. A koszmary śniły się jej prawie codziennie.
Serina budziła się przez to niewyspana i generalnie miała ochotę pozbyć się małej w diabła, byle dalej od siebie. Raz chciała nawet z nią poważnie o tym porozmawiać, ale Monika patrzyła na nią tak smutno, że zrezygnowała.
Trzecią wadą, o której do tej pory nie wiedziała było to, że ludzie przychodzili o drugiej w nocy i kazali jej wstawać kopnięciem.
Serina poderwała się. Przez zaspane oczy widziała skrzydlatego.
- Kael? – zidentyfikowała go właściwie po rozmiarze sylwetki. Było za ciemno, by dojrzeć rysy. Nie mniej jednak, gdy dowódca skrzydlatych wydawał rozkaz, to właśnie wymieniony wojownik wichru pilnował jego wykonania.
- Dla ciebie lord Kael! – od kilku dni Wojownicy Wichru i całość służby upierali się przy tym, by tytuować ich lordami. Było to nonsensem, bo – o ile się orientowała – wśród ich ludu nie było szlachty. – Wstawaj naziemna, dopływamy. Za kwadrans masz być na pokładzie. Jej wysokość już czeka.
***
Samia rozpostarła skrzydła i jęknęła z bólu. Jak zawsze przy takich ranach kości zrastały się powoli i niestety źle. Uszkodzone skrzydła prawie nigdy nie odzyskiwały sprawności, stając się tylko zawadzającą ozdobą. Dlatego też wielu z tych, którzy utracili zdolność lotu decydowało się na amputacje. Inni natomiast pielęgnowali bezużyteczne i słabnące z każdym dniem skrzydła, w próżnej nadziei, że kiedyś znowu zdołają wzbić się na nich w powietrze.
Wyprostowała się lekko, jednocześnie krzywiąc się. Szorstkie, wełniane ubranie drapało jej wypielęgnowaną skórę.
- Więc tak jest nie być księżniczką. – pomyślała. Dokumenty anulujące jej tytuł nabrały mocy zaledwie cztery godziny temu, a już nie cierpiała takiego stanu rzeczy. Musiała udać się na wygnanie, szukać schronienia w obcym kraju, zabierając ze sobą jedynie dziesięciu służących i garstkę straży przybocznej (z czego połowę barbarzyńskich najemników…), oraz poruszać się inkognito, co sprawiało, że czuła się jak nędzarka.
- Wasza wysokość! – wyrwał ją z zamyślenia któryś z jej wojowników wichru. Samia nie zastanawiała się, dlaczego zgodzili się udać z nią na wyprawę. W jej żyłach płynęła królewska krew i żaden papier tego nie mógł zmienić. To naturalne, że słudzy poszli za nią. Nigdy nie zastanawiała się nad tym, że mogli mieć jakiś własny interes. Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale podała mu papier. Wszyscy w jego formacji umieli czytać, znali też podstawy etykiety. Żołnierz obejrzał zwój, widniała na nim królewska pieczęć i notka, w jakich okolicznościach należy go otworzyć. Przeczytał tekst.
- Och! Przykro mi wasza… wysokość. – dokończył z wahaniem. Samia miała ochotę powiedzieć mu, gdzie ma schować swoją przykrość. Niestety, długa izolacja od ludu i wychowanie na królewskim dworze sprawiły, że nie znała odpowiednio dosadnego słownictwa.
- To jest moja obstawa? – wskazała na towarzyszącą żołnierzowi dziewczynę. Była w jej wieku, choć odrobinę wyższa i na pierwszy rzut oka sprawniejsza fizycznie. Miała czarne włosy, które zawiązała w koński ogon, ubrana była na sposób, jaki Samia widywała tylko u służących na zamku, za to – w odróżnieniu od nich – nosiła przy sobie miecz.
- Ty jesteś Serina, tak? – zadała pytanie, bo wydało jej się to stosowne. Wypadało czasem zamienić kilka, niezobowiązujących słów ze służbą. Podobno dodaje im to motywacji do pracy i podnosi ich opinię o panu… Jakby kogoś obchodziło to, co myślą o nim prostacy.
- Tak, wasza… wysokość. – na swoje nieszczęście dziewczyna doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak ważne jest pierwsze wrażenie, oraz z faktu, że przy wysoko urodzonych arystokratach należy się odpowiednio zachowywać. Uczono ją nawet odpowiednich form, choć wszystkie nauczycielki twierdziły, że jest w tym beznadziejna i wychodzi z niej niskie urodzenie. Teraz usilnie próbowała sobie przypomnieć, co jeszcze mówiły te babska, jednocześnie starając się zachowywać naturalnie, mimo, że nigdy jeszcze nie rozmawiała z księżniczką i nie miała pojęcia jak się w takiej sytuacji zachowywać. Próbowała nawet się ukłonić, ale ciało tak jej zesztywniało, że zdołała jedynie niezręcznie drgnąć, a gorąc na twarzy mówił jej, że oblał ją rumieniec.
- Otaczają mnie idioci. – pomyślała Samia widząc tą scenę. - A wszystko to przez kapłanów. Nie podobał im się kolor jej skrzydeł? Ciekawe, co zrobią, gdy wróci i postara się spełnić tą ich idiotyczną przepowiednie z czystej złośliwości!
Ogólnie wiadomo było, że księżniczka posiada moc. Magia była wśród skrzydlatych typowym zajęciem wysoko postawionych kobiet, choć nie wszystkie osiągały wysoki poziom umiejętności. Samie chwalono za postępy… Nikt nie wiedział jednak, że księżniczka jest także adeptką nekromancji. Sekrety tej zakazanej dziedziny czarów zgłębiała od niedawna, na złość kapłanom. Gdyby to wyszło na jaw zapewne nie byłoby jej teraz na tym statku, ani w ogóle wśród żywych.
Myśl o powrocie na czele hordy ożywieńców i demonów była ciekawa, nie mniej jednak nierealna. Samia – z braku źródeł, materiałów do eksperymentów i w ogóle wszystkiego – potrafiła bardzo niewiele. Mniej nawet, niż w dziedzinach bardziej tradycyjnych zaklęć.
Tych ostatnich też dawno nie ćwiczyła.
Właściwie to była całkiem dobra idea. Po pierwszym zamachu na jej życie nauczyciele zaczęli kłaść nacisk głównie na takie zaklęcia, za pomocą których mogłaby się obronić (lub ujść z życiem) w razie niebezpieczeństwa. Wydobyła z pamięci jedną z formuł, o których jej mistrzowie mówili, że pod żadnym pozorem nie należy ich wypowiadać mając za cel ludzi, oczyściła myśli i wypowiedziała zaklęcie składając palce w rytualny sposób.
Kula ognia była tak gorąca, że prawie poparzyła jej dłonie, gdy pomknęła w stronę celu. Serina zareagowała jak podczas treningów, schodząc nieoczekiwanemu zagrożeniu z drogi bez większych trudności. Pocisk pomknął w dal i wybuchł nad powierzchnią wody z hukiem.
- Czy zdałam test? – zapytała przyjmując niesłusznie, że zdarzenie odbyło się w kontrolowanych warunkach.
- Tak. – skłamała Samia. Zaklęcie efektem przerosło jej oczekiwania, ale też poważnie nadszarpnęło jej możliwości. Gdyby tamta nie zeszła z linii strzału teraz prawdopodobnie byłaby już kupką węgla… Ale w końcu po to jest służba.
Statek tymczasem przybijał już do nadbrzeża. Było to trudne zadanie dla jego pilotów, którzy nie znali przystani, a co gorsza musieli zacumować w nocy. Nie mniej jednak jakoś się to udało. Na lądzie czekało już na nich kilkanaście osób… Widok zebranej gromadki rozczarował Samię. Kilkakrotnie odwiedzała już miasta takie jak to… Zawsze jej wjazdowi towarzyszyła obecność ponurego, milczącego tłumu. Zdawałoby się, że jej wizyta w obcym kraju, gdzie nie prześladowałaby jej ta cała klątwa czarnych skrzydeł będzie przebiegać w nieco radośniejszej atmosferze. A tym czasem przemykała się jak jakiś złodziej…
Z drugiej strony było to lepsze, niż spojrzenia tysięcy nienawistnych oczu.
- Gdzie są wiwatujące tłumy i girlandy kwiatów? Czyż nie tak wasz lud wita władców przybywających z wizytą? – zadała pytanie.
- To wizyta incognito, czyż nie? – odpowiedziała kobieta, która powitała ich w porcie. Samia znienawidziła ją od pierwszego spojrzenia. Kasztanowowłose, zasadnicze babsko o wyglądzie nauczycielki wyglądało na osobę wyprutą z jakichkolwiek uczuć i poczucia humoru, jak połowa urzędników niższego szczebla.
Według instrukcji Samia miała podlegać jej opiece i być posłuszna. Księżniczka nie mogła znieść myśli, że musi tolerować rozkazy kogoś tak nisko postawionego.
***
Wykonany z szarego, szorstkiego kamienia tron był prawie tak niewygodny, jak szpetny. Siedzenie na nim było prawie taką samą torturą, jak te, które wyobrażały pokrywające do, odrażające płaskorzeźby. Nie mniej jednak Otto nie kradł go po to, żeby mieć wygodne siedzisko. Posiadanie tronu, korony, berła, jabłka i płaszcza z gronostajów było bowiem kwestią prestiżu dla królów. Zdobył więc wszystkie. O dziwo najgorzej poszło z tym ostatnim, głównie dlatego, że postanowił go normalnie kupić…
Przeciągnął wzrokiem po pomieszczeniu. W niedużej w sumie komnacie, umieszczonej w podziemiach nieużywanego od lat magazynu zgromadzono wszelkie możliwe dobra. Ściany obito całymi metrami złotogłowiu, a następnie poobwieszano bez ładu i składu takimi obrazami, jakie były pod ręką. Te płótna, na które nie starczyło miejsca poustawiano w kątach, lub oparto o nader licznie zgromadzone tu posągi, rzeźby i skrzynie. Drogie kamienie, monety, biżuteria, naczynia ze szlachetnych kruszców, czarodziejskie artefakty i przeróżne kurioza leżały tak, jak je ciśnięto na stosy. Między nimi rozsiadł się prawdziwy tłum znanych i mniej znanych bandziorów różnej specjalizacji, a w samym środku zgromadzenia, na ponurym, szarym tronie zasiadał on, dekorując swą głowę koroną. Obydwa regalia należało kiedyś do Popielnego Króla, ponurej postaci z dawnych legend Erthenroth. Dziś jednak służyły innemu władcy: Ottonowi Pierwszemu Zuchwałemu, królowi złodziei i księciu półświatka.
Stojący u jego boku zbir w stroju kamerdynera nalał mu wina do jednego z koszmarnie drogich, szklanych kielichów. Ów zbir dawno temu osobiście wyniósł je, jak i wiele innych skarbów z Zamczyska, gdy jeszcze tam pracował. Obecnie oficjalnie był bezrobotnym, zatrudnienie stracił wraz z kilkoma palcami, gdy jakiś rozkapryszony arystokrata oskarżył go (zupełnie niesłusznie) o kradzież drobnej sumy. Zupełnie tak, jakby złodziej jego pokroju ryzykował możliwość schwytania na drobnym przestępstwie, gdy mógł popełnić grube i zyskowne. Trunek miał kolor krwi i był jeszcze kosztowniejszy, niż kielichy. Wykonywały go mroczne elfy, gdzieś daleko na południu. Sprowadzający go kupcy ryzykowali podwójnie, zginąć mogli albo z ręki swych nieludzkich dostawców, albo łowców czarownic, którzy zakazywali jakichkolwiek kontaktów ze znienawidzoną rasą. Jak łatwo zgadnąć odbijało się to na cenie…
Otto mógł sobie pozwolić na ten napój tylko dlatego, że nie płacił.
- Ściągnijcie jej worek z głowy i wyjmijcie knebel. – polecił.
Tak uczyniono. Dwa zbiry zdarły z twarzy zmuszonej do klęczenia kobiety worek po ziemniakach i wyjęły szmatę zatykającą jej usta. Na oko miała około 30 lat oraz oryginalnie kasztanowe włosy, jak jej siostra. Była cała ubrudzona ziemią i pyłem, bowiem worek rzeczywiście był po ziemniakach…
Prawdopodobnie posiadała też doświadczenie w tego typu sytuacjach, bowiem zorientowawszy się, gdzie jest oznajmiła tylko:
- Cześć Otto. Miło cię widzieć.
- Prawdę powiedziawszy ja wolałbym oglądać moje tysiąc sztuk złota, niż ciebie.
- Oto nie musisz się martwić, niedługo ci oddam. – skłamała. W rzeczywistości nie miała złudzeń, że nie będzie to możliwe. Pieniądze się jej nie trzymały, a zgromadzenie takiej sumy było poza zasięgiem marzeń większości osób.
- Nie wątpię, mimo, że wiele osób widząc twoje zachowanie mogłoby uczynić inaczej. Te, nie pokładające wiary w ludzi osoby mogłoby podejrzewać, że ktoś w twojej sytuacji wsiadając na statek ma w planie coś innego, niż tylko niewinną wycieczkę. – rzucił król złodziei. – Na szczęście nie ja… Ja, gdyby stan moich finansów był podobny twojemu, też próbowałbym się utopić, ale wybrałbym tańszą metodę.
- Ja tylko miałam zamiar odwiedzić bliską rodzinę. Mamę konkretnie… - wyjaśniła.
- W Illien? Nie wiedziałem, że jesteś pół krwi elfką! |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 16-11-2008, 23:27
|
|
|
- Mam tam wujka.
- Czyli twój wujek jest jednocześnie twoją matką? Rzeczywiście masz ciekawą rodzinę. Nie mniej jednak nie uważasz, że zniknięcie gdzieś daleko, w Illien bez powiadomienia przyjaciół mogłoby by być trochę nietaktowne? – zagaił Otton. – Choć całkowicie w twoim stylu. – dodał. - Przyjaciele mogliby się o ciebie martwić, albo pomyśleć, że chcesz wystrychnąć ich na dudka. Mogliby też poczuć się obrażeni. Spójrz mi w oczy i powiedz, czy chciałabyś mnie obrazić Elther?
Spojrzała. Przebiegłe, dwukolorowe oczy złodzieja sprawiały wrażenie, że przewiercają ją na wylot.
Zwykłą metodą załatwiania spraw w półświatku była przemoc - którą Otto - jak twierdził się brzydził. Prawdopodobnie nie musiała więc spodziewać się pobicia, ani niczego w tym typie… Niestety król złodziei słyną z niepokojącej wyobraźni, która pomagała mu wynaleźć liczne, często nader niekonwencjonalne rozwiązania problemów, zwykle jeszcze mniej przyjemne, niż ogólnie przyjęte.
Po drugie jego deklaracje były raczej niepewne z tej przyczyny, że słynął jako nałogowy kłamca.
- Naturalnie, że nie chciałabym cię obrazić. – zadeklarowała. – Znajdę te pieniądze! Wiecie, kim jest moja siostra…
- Twoim bratem. – rzucił Otton. Rzeczywiście Elher miała siostrę. Obydwie kobiety korzystały z przywileju urodzenia się w bogatej, choć niezbyt wpływowej rodzinie rycerskiej. O ile jednak Elther swe szlacheckie przywileje wykorzystywała głównie w tym samym celu, do którego użyłby ich Otto (choć prawdopodobnie mniej przy okazji pijąc, nie prowadzając się z przypadkowymi osobami i – w szczególności – nie grając w karty w podejrzanych szulerniach), to druga robiła karierę na dworze, czy w administracji (Otto nie wiedział dokładnie). Podobno była królewskim namiestnikiem, czy kimś takim.
- …dostała teraz awans. Może będę miała jakiś cynk.
- Zamieniam się w słuch.
- Generalnie ma się zajmować jakąś zamorską księżniczką, która przyjechała tu incognito. Nazywa się Samia, Semia czy coś takiego i podobno jest skrzydlatą blondynkom o czarnych piórach. Jest bogata jak diabli – to ostatnie zmyślała, ale przecież wszystkie księżniczki są bogate - oraz jest potężną wiedźmą, a sami wiecie, co to znaczy. – Czarodziejskie przedmioty miały gigantyczną wartość praktyczną i kolekcjonerską.
- Nos ci rośnie, kiedy kłamiesz Elther. Skrzydlaci wierzą, że czarnoskrzydli są dotknięci klątwą i zabijają takie dzieci. Wszyscy to wiedzą.
- Ale to prawda… Myślę, że mogę wyszpiegować wam co i gdzie ma poukrywane.
- Wyszpieguj lepiej, skąd wziąć tysiąc sztuk złota i to do końca tygodnia. Zrozumiano? Panowie, wyprowadźcie ją na ulice. – Otto polecił dwóm zbirom.
- Szefie – powiedział jakiś młody żołnierz organizacji, kiedy za nieszczęsną nałogową hazardzistką zamknęły się drzwi – ale to podobno prawda. Sąsiad mi opowiadał, że na zamku trwają prace i mają przyjechać zagraniczni goście.
- Wiem. Ale dlaczego mam anulować dług za takie plotki? Zamek wyczyścicie sami… - dodał. Księżniczki zawsze pobudzały jego wyobraźnie, ale ta praca akurat wyglądała na nudną. Nie miał na nią ochoty.
***
Alhima żyła w prawdzie jeszcze krótko, bowiem dopiero powoli zbliżała się do trzydziestki, ale widziała już takie rzeczy, o których znajomość nikt nie podejrzewałby zwyczajnego urzędnika. Po prawdzie Erthenroth nie posiadało szczególnie rozwiniętej biurokracji, utrzymywało zaledwie około dwóch setek osób odpowiedzialnych za pilnowanie spokoju w kraju, ściąganie podatków, wieszanie bandytów i buntowników oraz zagospodarowanie majątków królewskich, ale też potrzeby nie były duże. Mało kto potrafił czytać, a procedurami prawnymi nikt szczególnie się nie przejmował, dlatego też zwykle na jedną prowincję przypadał jeden urzędnik, który odwiedzał miasta, odczytywał mieszkańcom nowe rozkazy królewskie, ścinał opornych, wysłuchiwał skarg i ewentualnie dokonywał interwencji… Dlatego też na początku nie przejęła się tym, że jest teraz odpowiedzialna za dobrobyt cudzoziemskiej eks – księżniczki.
Powierzono jej opiekę nad pośpiesznie wyremontowanym zamkiem, który przebudowano na jeden z tych nowomodnych pałacyków oraz kluczem sąsiadujących z nim wiosek. Orszak księżniczki przetransportowano bez większych problemów, a jako, że jej strażnicy i służący zajęci byli głównie przenoszeniem dobytku z łodzi na wozy i z wozów do zamku, tudzież sprawdzaniem, czy nigdzie na terenie posesji nie ukryli się zamachowcy postanowiła zbliżyć się do księżniczki.
Profesjonalizm nakazywał, by od początku nawiązać przyjacielskie, jeśli nie ciepłe stosunki, a Alhima ceniła profesjonalizm.
- Droga Samio – zwróciła się do swego gościa, uznawszy, że będzie to najlepsza forma. Skrzydlaci anulowali bowiem jej prawo do zasiadania na tronie, a – jako, że nie stosowali żadnych innych – nie przyznali zastępczego. Formalnie była więc zwykłą, nisko urodzoną dziewczyną. Praktycznie nadal była córką króla i jako takiej należał się jej szacunek, a niestety Alhima, wychowana w kulturze jak najbardziej feudalnej miała poważne problemy z tym, jak należy zwracać się do nisko urodzonych… Zwyczajowe „padnij na kolana i błagaj o łaskę” od którego do tej pory zaczynała rozmowy jakoś nie wchodziło w grę. – Czy nie zechciałabyś obejrzeć nowego miejsca zamieszkania? I czy twoja towarzyszka nie miałaby nic przeciwko temu, żeby się z nami przespacerować? – straż honorową, jeśli nie była utytułowana zwykle traktowało się jak rodzaj mebla, nie mniej jednak teraz Alhima nieco gubiła się w protokole.
- I ja! I ja! Ja też chcę pójść! – pisnęło coś małego i ruchliwego, ale urzędniczka postanowiła owo coś zignorować.
Obydwie wyraziły zgodę, choć Samia z wyraźnym znudzeniem. Tak trywialne sprawy zwykle mało interesowały osoby jej pokroju… Alhima miała nieco inne podejście, nie mniej jednak była wyjątkiem w swej klasie społecznej, a nie regułą.
- Proponuje więc, że najpierw odwiedzimy apartamenty księżniczki, jej bibliotekę, przygotowaną przez nas salę balową i ogród. Później skupimy się na najważniejszych pomieszczeniach użytkowych, jak zbrojownia, stajnie i tym podobne, później, jeśli wyrazicie taką potrzebę zajmiemy się kwaterami służących i innymi pomieszczeniami gospodarczymi. – zasugerowała plan zwiedzania. – Czy więc zechcecie się ze mną przespacerować? – uznała w końcu, że nieformalna rozmowa pozwoli uniknąć niezręczności i skróci dystans.
- I zemną! I zemną! – zapiszczało coś. Urzędniczka postawiła, więc przyjrzeć się owej niewielkiej niedogodności, by potem łatwiej się jej pozbyć. Coś się nie zgadzało.
- Przepraszam bardzo… Zanim ruszymy muszę sprawdzić pewne nieścisłości. – rzuciła i wyjęła z kieszeni listę osób, które miała pomieścić w zamku.
Czego tam nie było… Żołnierze królewscy, żołnierze skrzydlatych, żołnierze haugijscy, wszyscy w pokaźnych ilościach. Kilku służących, jedna pokojówka, kosztowacz trucizn, nowicjuszka z pobliskiej świątyni, która jednak dopiero miała przybyć, nauczyciele.
Lista nie zawierała jednak pozycji „piętnastoletnia, nadaktywna dziewczynka, kolor włosów blond, oczy niebieskie, sztuk jeden”.
- Co to jest? – zadała więc rzeczowe pytanie dążące do wyeliminowania nieporozumienia.
- Ona chyba nazywa się Monika. – wyjaśniła Samia. Zwykle nie interesowała się plebsem, ale podczas podróży, którą spędziła głównie w łóżku, pokryta prawie cała bandażami nudziło jej się bardzo i kazała sobie opowiadać o wszystkim, co tylko się działo… Często po trzy razy. – Nasi żołnierze znaleźli ją gdzieś na Czarnych Wzgórzach, trafiła do sierocińca, potem do następnego. Tam uznano, że najlepiej chyba będzie czuła się wśród swojego gatunku, więc wzięliśmy ją przy okazji.
- Kurcze, jaki idiota wysyła takie dziecko w podróż przez tereny opanowane przez wroga (w prawdzie chwilowo przekupionego, ale…)? – zadała sobie w myślach pytanie Alchima, nie biorąc pod uwagę tego, że ktoś może mieć serdecznie dość Moniki na tyle, by mieć nadzieję, że zaginie bezpowrotnie gdzieś w dalekich stronach. – Dobrze, postaram się coś wymyślić, ale może po spacerze. Naturalnie Monika może wziąć w nim udział, jeśli chce.
Zgodnie z jej obawami Monika chciała. Właściwie Alchima nawet ją polubiła, bo przynajmniej coś się na tym spacerze działo… Samia niestety okazała się typową przedstawicielką arystokracji. Nie rozmawiała, tylko prowadziła niezobowiązującą konwersacje, a w wycieczce uczestniczyła tylko z kurtuazji. Tak naprawdę niewiele z tego, co się wokół jej działo ją obchodziło. Ona stworzona była do wyższych celów, a otoczeniem miała zająć się służba.
Serina – Alchime wciąż dziwiło, że ktoś dał jej tak odpowiedzialną funkcje – natomiast sprawiała wrażenie wyjątkowo dobrze wychowanej dziewczyny z niskiego stanu. Kupcy i bogaci chłopi czasem posyłali swoje córki, by uczyły się na wielkie damy. Efekt był zawsze ten sam: uzyskiwali zahukane, zastraszone dziewczęta, które w otoczeniu wyżej urodzonych traciły pewność siebie i poczucie własnej wartości. Potrafiła więc zdobyć się tylko na przytakiwanie, nieśmiałe „nie” i czerwienienie się.
Zastanawiające było, jak zachowa się, gdy naprawdę będzie musiała walczyć. Straci pewność siebie? Zemdleje? Zacznie płakać?
Ponoć była bardzo obiecująca, ale Alchima znała kiedyś kilku obiecujących, młodych rycerzy. Połowa z nich zginęła lub została okaleczona w pierwszej bitwie. Miała tylko nadzieję, że u Seriny zadziała instynkt. Dalsza kariera ich obydwu mogła zależeć od tego, jak dziewczyna zachowa się w sytuacji stresowej.
Monika na tym tle wybijała się dość pozytywnie. Generalnie wszystko ją aż za bardzo interesowało, zadawała pytania i widać było, że fascynuje ją nowe miejsce. Z drugiej strony Alchima po prostu nie miała pojęcia, co z nią zrobić, a nie chciała, żeby pod nogami pętał się jej jakiś nadaktywny dzieciak pozostawiony bez opieki. Czuła, że będzie szybko musiała znaleźć kogoś w rodzaju niańki, bo inaczej będą kłopoty…
Rozwiązanie pojawiło się na szczęście samo. Alchima pokazywała właśnie zamkowy ogród, chyba jedyne miejsce, które trochę bardziej zainteresowało Samię (ale dość szybko znudziło Monikę, która prawdopodobnie nie była miłośniczką obsypanych żwirem ścieżek i równo przyciętych żywopłotów), kiedy zauważyła przyczajoną pod ścianą Elther.
Generalnie Alchima uważała, że z rodziną najlepiej wychodzi się na portretach zbiorowych, a Elther tylko potwierdzała jej opinię. Siostra dawała o sobie znać tylko wtedy, gdy popadła w długi, lub innego typu tarapaty, czyli średnio raz na tydzień. Najwięcej strachu jej napędziła, gdy przyszła doń żalić się, że zaszła w ciąże, co na szczęście okazało się pomyłką.
- Co nie znaczy, że dzieci mieć nie może. – zauważyła złośliwie.
Na chwil, więc przeprosiła swoje podopieczne tłumacząc się interesem i podeszła do swej kochanej siostry.
- Znowu chcesz mi narobić wstydu? Mówiłam ci, żebyś nie pokazywała mi się na oczy, kiedy pracuje! – zaczęła rozmowę kulturalnie (bo przecież mogła wezwać straż i kazać wyrzucić siostrę z zamku).
- Cześć siostrzyczko! Miło mi, że cieszysz się na mój widok! Nie zajmę ci dużo czasu… Słuchaj, mam taki mały problem – polegał głównie na tym, że nie wiedziała, jak wytłumaczyć siostrze, że jest dłużna małą fortunę. Owszem, do tej pory udawało jej się jakoś wyłudzić nawet dość znaczne sumy, nie mniej jednak tym razem grubo przekroczyła granice rozsądku.
- Zgaduje: znowu grałaś w karty, albo w kości… Ewentualnie ktoś organizuje bardzo luksusowe przyjęcie – słowo „orgia” nie chciało przejść jej przez gardło – i nie masz na składkę lub nową suknie. Zgadłam?
- Generalnie tak… Ale tym razem to naprawdę jest sprawa życia i śmierci! – o Ottonie krążyły różne plotki - jedna była bardziej fantastyczna od drugiej – ze wszystkich jednak wynikało niezbicie, że człowiek ten nie ma równo pod sufitem. A Elther bała się szaleńców.
Alchima westchnęła.
- Dobrze. Dostaniesz tyle ile potrzebujesz!
Elther pisnęła z radości. Siostrzyczka naprawdę była kochana.
- Ale jest jeden warunek.
To zgasiło euforie. Siostrzyczka bywała też naprawdę perfidna.
- Monika, czy mogłabyś tu na chwilę pozwolić? Ta pani się będzie tobą opiekować!
- Choroba! Ale mnie wrobiła! – pomyślała na widok małej, niewinnie wyglądającej dziewczynki, która patrzyła się w jej twarz wielkimi, bezbronnymi, niebieskimi oczami. – Całe szczęście, że przynajmniej wygląda na grzeczną dziewczynkę. – pomyślała, co było dowodem na to, że nie znała się na życiu.
***
Dzień był nader ładny i słoneczny, co zapewne miałoby swoje zalety, gdyby nie to idiotyczne słońce, którego Otto właściwie nigdy nie lubiał (choć rzeczywiście złoto ładnie wyglądało w jego promieniach). Jego oczy – przyzwyczajone raczej do bardziej stonowanego oświetlania lub wręcz jego braku – protestowały od nadmiaru światła, a to nie było „Tru”! Bo czy ktoś kiedyś widział, żeby herosów piekły oczy?
Właściwie powinien pomyśleć o tym wcześniej, ukraść to całe słońce i zakopać gdzieś, gdzie nikt nie mógłby go znaleźć, zwłaszcza, że z księżycem go ponoć ubiegli…
Ale w tym celu potrzebne byłyby niebagatelne umiejętności, a umiejętności należało ćwiczyć. Niestety, po zimie, którą spędził uprawiając swoje ulubione, zimowe sporty (do których zaliczało się: spanie do południa, patrzenie, jak pada śnieg, wygrzewanie się przy kominku i podziwianie, jak inni jeżdżą na sankach i nartach oraz dumanie nad tym, co sprawia, że im się chce tak wyłazić na zimno) czół, że jego forma nieco spadła, a talent zardzewiał. Nie pozostawało mu więc nic innego, jak tylko go intensywnie trenować do chwili, aż wróci do formy.
Przez przypadek zderzył się więc z jakimś przechodniem i zręcznym ruchem noża uwolnił go od sakwy, jednocześnie wpychając mu do kieszeni figurkę czarnego, szachowego króla (bo przecież ludzie musieli wiedzieć, kto ich okradł). Zdobycz była potwornie ciężka, jakby okradziony nosił w niej cegły, albo coś w tym guście… Aż dziw, że nie poczuł straty. Teraz pozostawało tylko dać nura za zakręt, gdzie jest się już bezpiecznym…
…w rękach dziesięciu uzbrojonych po zęby barbarzyńców, którzy wyrośli znikąd.
- Kurcze, chyba naprawdę straciłem talent. – pomyślał w pierwszej chwili, obawiając się, że wpadł na czyjąś obstawę, lub straż miejską. Nie mniej jednak jego wyostrzone, złodziejskie zmysły szybko uchwyciły szczegóły, po których poznał, że nie ma do czynienia z nikim tutejszym.
Straż miejska nie malowała się w barwy wojenne, nie nosiła futer i generalnie śmierdziała w inny sposób.
***
Nie było to pierwsze miasto, które odwiedzili ludzie Hroghtara, więc wiedzieli jak powinni się zachować. Po pierwsze starali się wyglądać na groźnych i – brońcie Bogowie – bynajmniej nie jak zagubieni, pomimo, że od nadmiaru ludzi i bodźców mieszało im się w głowach. Mieli w pamięci swoją pierwszą, pokojową wizytę w tego typu osiedlu (w trakcie której zostali okradnięci przez jakieś dzieciaki, a uliczny spryciarz namówił Korgana oddanie miecza w zamian za sto metrów sznurka), więc szczerzyli zęby i robili groźne miny tak, żeby nikt nie miał ochoty się do nich zbliżać.
Niestety miasta miały jedną wadę… Słabowici Wyniośli Ludzie mieli pamięć krótką, a mowę plugawą, więc by nadrobić te wady masowo posługiwali się pisanym alfabetem. Naturalnie żaden z Haugów czytać nie umiał, bo była to umiejętność niegodna mężczyzn, dobra jedynie dla kobiet.
Hroghtar nie byłby wybrany królem, gdyby nie miał mądrości koniecznej do poradzenia sobie w takich sytuacjach (cokolwiek o tym by nie twierdzili druidzi) i dlatego wziął ze sobą żonę. Niestety jak się okazało Mortai też nie potrafiła czytać, bowiem nie lubiła tracić czasu na głupoty i wolała nauczyć się czegoś pożytecznego, to jest rzucania toporem, zamiast tracić czas na litery.
Pozostało więc jedno wyjście, które działało zawsze dotąd: złapać jakiegoś tubylca i zapytać.
***
Ciężkie łapska opadły na ramiona Ottona i uniosły go w górę, ku wykrzywionej twarzy dzikusa:
- Czytaj! Bo zabije! – poprosił kulturalnie barbarzyńca i wskazał na szyld.
Otto spojrzał we wskazaną stronę, jednocześnie wyjmując zza pasa dzikusa topór do rzutów i dwa noże, oraz zawieszając mu na ramieniu trefną sakwę.
- Tawerna pod Tańczącym Smokiem – przeczytał. Był to fajny lokal, którego właściciel regularnie i bez zachęty płacił za ochronę. Otto nie chciał sprawiać mu kłopotów. – Filozof Ploton, pracownia – powiedział na głos. Bo w końcu po co dzikusom miałby być filozof?
- Chłopaki! Filozof! Prawdziwy filozof! – zachwycił Hroghtar.
- I co z tego? – Mortai kochała swojego męża, pełną cierpliwości i wyrzeczeń miłością… Gdyby tak nie było poszukałaby sobie innego. Nie mniej jednak czasami zachowywał się jak mały chłopiec, wówczas marzyła o tym, by był się bardziej jak ci przystojni, cywilizowani gentelmani, którzy swym kobietą przynosili kwiaty, a nie odcięte głowy wrogów. Bowiem czasem, jak się na coś napalił…
- Nie rozumiesz? Filozofowie to mędrcy! A co mówili druidzi?
- Że brakuje ci mądrości, żeby zostać prawdziwym, Wielkim Królem? – zgadła. Nie mogła się z tym sądem nie zgodzić.
- Wystarczy, że go przekonam, żeby wziął mnie na ucznia, a druidzi będą musieli zaakceptować mnie, jako Wielkiego Króla! – wyjaśnił. - Idziemy!
Poszli, a Otton patrzył na to ze zdziwieniem. Kurcze, widocznie bardzo im zależało na tym, żeby zniszczyć jakąś cywilizacje – pomyślał. Cóż, szkoda było dobrej karczmy, ale pomyłki zdarzają się przecież nawet najlepszym.
***
- A tu będzie twój pokój, jak sobie posprzątasz. – zwykle Elther do większości nowych rzeczy zabierała się z zapałem, choć bez sensu. Niestety zwykle jej samozaparcie dość szybko się wyczerpywało… Kilka razy na przykład próbowała już zerwać z kartami i jakoś poukładać sobie życie, ale zwykle na deklaracjach się kończyło.
Teraz wepchnęli jej panienkę, żeby ją niańczyła. Początkowo pomysł jej się nie podobał, a potem jakoś tak na myśl przyszło jej, jaką super nianią mogłaby być, co przekonało ją do idei… No i miała za to dostać kasę. Jej siostra jeszcze nie wiedziała jaką, ale co tam.
- Zobaczysz! Będziemy się świetnie bawić!
Monika miała wątpliwości, ale nie wyrażała ich głośno. Właściwie, to nawet nie czuła się przygnębiona… Tak to po prostu już było. Zawsze najpierw zaczynało się od „to będzie twój nowy dom, mam nadzieje, że będziemy się świetnie bawić”, potem pokazują ci jakąś norę (tym razem nie był to przynajmniej schowek na szczotki), który masz sobie posprzątać, a kiedy zdążysz już przywyknąć wysyłają cię gdzieś indziej. Po koszarach, trzech świątyniach, sierocińcu i statku zdążyła już przywyknąć. Fajnie byłoby, gdyby, choć raz wyglądało to inaczej, ale złudzenia mogły dostarczyć tylko bolesnych rozczarowań.
Szczerze mówiąc jednak zwykle przeprowadzka była jednak mniej kłopotliwa. Pakowało się ubranie, wstążkę, obrazek, proce i kilka kamieni, a na miejscu się je rozpakowywało. Większość sierocińców była wysprzątana i czysta dość charakterystycznym rodzajem czystości, zupełnie tak, jakby były zbyt biedne, by pozwolić sobie na brud.
Tu było inaczej… Wyraźnie mieszkała tu osoba wystarczająco zamożna, żeby pozwolić sobie na mnóstwo, ale to mnóstwo śmieci, śmietków i śmieciuszków, ale zbyt biedna, żeby wynająć sprzątaczkę. W pokoju było pełno butelek, brudnych naczyń, jakieś ubrania, na oko około trzech kompletów pościeli i sześć doniczek z kwiatkami, które jednak wszystkie uschły…
I siodło.
Monika nie wiedziała po co umieszczono tu to ostatnie, ale leżało sobie i obrastało kurzem.
- Ale posprzątać możesz jutro. – zaproponowała Elther. Kurcze… Przecież taka super niania jak ona nie zacznie znajomości od zmuszenia młodej od sprzątania. Trzeba było zastanowić się nad tym, jak lepiej to rozegrać. Zastanowiła się, więc głęboko, co interesowało ją, gdy sama była w wieku Moniki. Odpowiedni pomysł znalazł się szybko. – Mam gdzieś tu butelkę wina wieloowocowego. Napijesz się?
Monika właściwie nie miała nic przeciwko winu. Jeszcze żadnego nie piła. Nie mniej jednak w gruncie rzeczy była straszną koniunkturalistką. Siostra N’nytch twierdziła, że wino, piwo, Monika, tytoń, Monika, czarodzieje, Monika, cukierki, Monika, wstążki, Monika i wiele innych rzeczy (ze szczególnym uwzględnieniem Moniki) było wynalazkiem demonów. Siostra nie była jakimś szczególnym autorytetem (o czym poinformowała ją za pomocą 59 ślimaków winniczków wpuszczonych do pościeli), ale generalnie mogła mieć trochę racji. Źle byłoby oblać test zaraz na początku.
- Nie? – zbadała delikatnie teren.
- Masz chłopaka? – Elther sprawdziła kolejną ewentualność.
- Nie.
- A znaleźć ci jakiegoś miłego? – no, to była już w domu.
- Nie! – niestety nie wzięła pod uwagę faktu, że niektóre osoby są zbyt młode, by myśleć o seksie. Owszem, Monika wyglądała na kilkunastoletnią panienkę, ale w jej wypadku pozory bardzo myliły.
Jej świeżo upieczona opiekunka chwilowo dała za wygraną. Jakoś nie mogła sobie przypomnieć, co jeszcze chciała robić, gdy była w jej wieku. Ponadto zaczynało burczeć jej w brzuchu.
- Wiesz co? To ty może tu posprzątaj, a ja skoczę po coś do jedzenia?
Monika potwierdziła skinieniem głowy, a gdy jej opiekunka znikła za drzwiami zajęła się sprzątaniem. Najpierw przesunęła szafkę, która zasłaniała okno, by mieć dogodne dojście do niego… Pokój był wysoko, bo na pierwszym piętrze, ale od biedy dało się zeskoczyć, a ona czuła tym większy komfort psychiczny, im więcej wyjść z pomieszczenia, w którym się znajdowała potrafiła znaleźć.
Potem przesunęła łóżko na środek pokoju, bo tak lubiła najbardziej. Brała pod uwagę, że zaraz każą jej ustawić je z powrotem, ale mieściło się to w jej planach. Wszystko, co zalegało na podłodze, a co nie mieściło się w szerokich kategoriach „ładne”, „ciekawe” lub „na skrzydlatych” zgromadziła na kupę, którą pracowicie wypchnęła na korytarz.
- Skończone – uznała, usiadła na łóżku i przeliczyła kilka drobnych monet, które znalazła w śmieciach. Góra odpadów na korytarzu była wystarczająco duża, by się o nią zabić. Trochę ciekawiło ją to, jaka będzie reakcja jej opiekunki na taki obiekt, ale przecież pracowała tak ciężko, żeby tu posprzątać, więc na pewno zostanie doceniona.
Jeszcze raz przeliczyła drobne. Do tej pory tylko dwa razy miała jakieś pieniądze (a za pierwszym ktoś jej zabrał)… Może nie będzie tak źle?
I może gdzieś tu leży więcej drobnych?
Czas najwyższy zapolować!
***
- Fajna karczma… Była – rzucił Hrogtar wychodząc z „Pod Tańczącego Smoka”, i jednocześnie rozdeptując jakiegoś grajka, którego jeszcze nikt nie pozbierał z bruku. „Smok” w zasadzie był lokalem kosmopolitycznym, który gościł przedstawicieli wszystkich ras i narodów, ale nieszczególnie lubiano klientów, w których kulturę narodową wpisany był zwyczaj rzucania czymś w innych klientów. Co gorsza „Smok” miał tego pecha, że stanowił miejsce, gdzie tradycyjnie spotykali się wędrowni muzycy i poeci, co było powodem katastrofy. Haugowie, owszem cenią bardów i artystów, ale ich sposób percepcji sztuki różnił się od ogólnie przyjętych wśród bardziej cywilizowanych ludów kanonów. Gdy więc któryś z barbarzyńców rzucił ogryzioną kością w jakiegoś grajka krzycząc, żeby się zamknął, wywołał żywą reakcje…
Podsumowując barbarzyńcy w knajpie bawili się dobrze, goście trochę gorzej, a właściciel chyba w ogóle nie miał humoru, zwłaszcza od momentu, w którym coś się zajęło ogniem…
- Dobra, wracamy na zamek! – zarządził Hrogtar. – Szkoda, że to jednak nie był filozof… - dodał po chwili. – Jak złapie tego frajera, który nas okłamał, to połamie mu kości.
- Szefie, skąd masz taką torbę? – zauważył któryś z barbarzyńców, wskazując na sakwę, którą na ramieniu zawiesił mu Otton.
- Nie wiem… - zadumał się Haug. Chyba gdzieś znalazłem…
- Czy tamten żartowniś nie miał takiej samej? –zadała pytanie Mortai. Jako jedyna w całej bandzie bawiła się źle tego dnia… W zasadzie podobał jej się wystrój wnętrza odwiedzonej karczmy i panująca w niej atmosfera. To, że chłopaki rozwalili wszystkie stoły powodowało, że czuła się trochę smutna…
- A rzeczywiście, to pewnie jego. Ciekawe, co jest w środku? – zadał pytanie i włożył rękę do pojemnika. Wyciągnął pokaźnych rozmiarów księgę w czarnych, okutych okładkach. – O! Wykształciuch! Świetnie się składa! Raz, że pewno wróci po swoją książkę, dwa będzie czego użyć na podpałkę!
Ostatecznie księga tego dnia jeszcze nie trafiła do ognia, Hrogtar położył ją gdzieś i po prostu o niej zapomniał.
Niemniej jednak co się odwlecze, to nie uciecze. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 23-11-2008, 23:08
|
|
|
- Ta praca to był zdecydowanie zły wybór. – uznał mężczyzna. Wiedział, w chwili, gdy przyjmował to zajęcie, że jego nowa pani jest ekscentryczną kobietą. Wiedział, że inni służący uciekali od niej, tak daleko, jak tylko mogli. Słyszał plotki, a potem widział ich potwierdzenie… Problem tkwił w tym, że z poprzedniego miejsca go wyrzucili, bo przyłapano go na kradzieży. Z dwóch poprzednich także, bo miał problemy z alkoholem. Nie umiał też wykonywać żadnego innego zawodu, nie miał też ziemi, skazany więc był na karierę służącego… Choć trudno to nazwać karierą.
Zwłaszcza, że nigdzie indziej by go nie przyjęli z taką przeszłością.
Jego pracodawczyni hołdowała dziwnym obyczajom, ale służący nie zadawali pytań. W większości byli zadowoleni, że w ogóle mieli jakieś zajęcie. Do czasu naturalnie…
Bojąc się podnieść oczy w stronę kotary, która oddzielała jego panią od oczu niegodnych upadł nisko do ziemi. Nie dobrze było czymś zdenerwować panią…
- Tomoe –dono! – powiedział w końcu, choć głos mu się łamał.
Kotara poruszyła się.
- Tomoe – sama pyta się, czy masz księgę? – rozległ się za nim głos.
Xu Yen, skośnookiej służącej bał się prawie tak samo, jak ich wspólnej pracodawczyni. Choćby dlatego, że poruszała się jak kot, a - jeśli w ogóle była człowiekiem - to chyba wiedźmą… Także i teraz bezszelestnie uklękła za nim.
- Pani… - oblał go zimny pot. – Ja zgubiłem… Chyba mi ją ukradziono.
Tym razem kotara poruszyła się gwałtownie… Osoba, która za nią siedziała – to zabawne, ale nigdy jeszcze nie widział twarzy swej pani – cisnęła zza niej mieczem. Broń upadła na pokrytą parkietem podłogę, odbiła się kilka razy z metalicznym szczękiem i znieruchomiała.
Pani rzuciła w niego bronią? Nie trafiła? Czyżby miał aż takie szczęście?
- Tomoe – sama nakazała popełnić Ci samobójswo. – objaśniła mu Xu Yen. – Wierz mi, tak będzie dla ciebie lepiej.
Wierzył… Słyszał plotki.
Ujął broń w drżące, pobielałe ze strachu dłonie. Nigdy jeszcze nie miał miecza w dłoniach, ale wiedział że jest bardzo ostry. Przełkną śline… Przyłożył przedmiot do gardła.
Może nie będzie bolało.
Pociągnął.
Trysnęła krew, a mężczyzna prawie niatychmiast upadł. Ostatnim, co zarejestrowały jego gasnące oczy była nachylająca się nad nim Xu Yen.
- Pani Tomoe mówi – szepnęła – że nawet tego nie umiałeś zrobić, jak należy.
***
Pewnych rzeczy Monika nie potrafiła znieść i nie chodziło tu tylko o skrzydlatych. Nie lubiła ostrych przypraw, nie lubiła modlitw, które były aż nader częste w świątynnych sierocińcach, nie lubiła siedzieć długo w bezruchu. Nie cierpiała siedzenia w kącie oraz klęczenia na grochu…
Ale najbardziej ze wszystkiego nienawidziła, jak się ją ignoruje!
Dotychczas wszyscy opiekunowie pierwszy dzień poświęcali na prezentacje siebie, zapoznanie się z nią, pokazanie jej miejsca i pilnowanie, żeby się aklimatyzowała. Zwykle było wtedy fajnie, czasem nawet czuła, że kogoś naprawdę obchodzi – pomyślała rozgrzebując nogą śmieci w poszukiwaniu kolejnych miedziaków. Potem jakoś ginęła w tłumie, wśród innych dzieciaków, którym potrzeba było poświęcać uwagę.
Nikt do tej pory nie zostawił jej samej w pustym domu i nie zniknął na kilka godzin, mówi, że idzie kupić coś do jedzenia. Nie dość, że się nudziła i zaczynała czuć się sama, to jeszcze robiła się głodna.
Wreszcie jakiś czas później dało się słyszeć skrzypienie drzwi i pojawiła się jej opiekunka, prowadząc za sobą jakiegoś typka. Monika już wszystko wiedziała i nic więcej nie trzeba było jej tłumaczyć… Dokładnie, bardzo dokładnie przyjrzała się wyglądami przybysza, zapamiętując wszystkie szczegóły, by wiedzieć na przyszłość, kogo znienawidzić.
„Ciemny blondyn, wysoki, ubiera się na czarno, w kolory kontrastujące z jego arystokratycznie bladą skórą. Oszczędny w ruchach, wytwornie sztywny, ale pozbawiony naturalności typowej dla szlachty. Cechy charakterystyczne: jedno oko ma zielone, drugie niebieskie.” – zapisała w umyśle.
I gapi się na nią – uświadomiła sobie, że nie tylko ona zapamiętuje każdy szczegół nowopoznanego i natychmiast uznała, że nie chce, żeby to robił. W końcu mimikra była jej główną bronią, przynajmniej póki nie podrośnie.
Postanowiła, więc zakończyć prezentacje, pozostawiając za sobą niezatarte wrażenie i pokazała mu język.
- Elther, jeśli to chciałaś mi pokazać – facet wreszcie przestał się na nią gapić, i przeszedł do rzeczy – to pomyliłaś moją profesje! Ja dokonuje kra… handluje używanymi dobrami luksusowymi na wtórnym rynku, a nie ludźmi! Zresztą, na szczeniaki i tak nie ma wzięcia.
- Mam się nią opiekować! Moja siostra obiecała, że spłaci moje długi, jeśli się nią zajmę.
- A co ta mała zrobiła takiego, że zasłużyła na taką karę? Zabiła kogoś?
- Co masz na myśli?
- Ty nie potrafiłabyś zaopiekować się chomikiem, a co dopiero człowiekiem!
- Uważasz, że nie dam sobie rady?
- Jasne! Ty nawet gotować nie umiesz i nie stać cię na kucharkę, bo wszystkie pieniądze przegrywasz w karty, a jak jakieś wygrasz, to kupujesz za nie ciuchy i kosmetyki…
- Właśnie, że świetnie umiem gotować!
- Ach tak? A ciekawe co?
- Omlety!
- Ach tak! Racja! Omlety… I jajka na twardo! – dodał jeszcze Otton unosząc oczy ku górze. – Których, jak widzę nadal nie odczepiłaś od sufitu. Właściwie to, gdyby nie ty, to nie wiedziałbym, że jajka wybuchają, jeśli je trzymać za długo na ogniu. Swoją drogą mogłabyś wyrzucić te butelki wreszcie. Po co je trzymasz?
- Bo Pod Zatrutym Jabłkiem za dziesięć pustych dają jedną pełną?
- A tak, zapomniałem…Dla twojego i tej małej dobra: masz zakaz pojawiania się Pod Jabłkiem! I lepiej tym razem nie rozczaruj siostry. – dodał wychodząc.
- Idiota! – prychnęła Elther. – Zobaczysz mała, będziemy się świetnie bawić! – obiecała z determinacją. – Zjesz omlet?
Monika nie zaprotestowała. Złowiła pożyteczną informacje, której nie powinny znać
małe dziewczynki!
***
Generalnie – przynajmniej dla Moniki – reszta dnia minęła spokojnie, choć niekoniecznie nudnie… Wrażenia z nowego miejsca, w połączeniu z długą podróżą bardzo ją wyczerpały, nie protestowała więc, gdy odesłano ją do łóżka. Prawie natychmiast zasnęła i nic jej się nie śniło… Obudziła się jak zwykle wraz ze wschodem słońca, tuląc się do pluszowego misia, którego dostała wczoraj, co zatarło negatywne wrażenie, jakie wywarła na niej Elther. Przyjrzała się pogodzie, uznała, że dzień jest paskudny i wróciła pod kołdrę.
Serina w swoim pokoju obudziła się niedługo potem i wstając uderzyła się głową o sufit… Przydzielono jej małe pomieszczenie z jeszcze mniejszym oknem, które mieściło się na poddaszu. Było w nim zbyt ciasno, żeby spróbować wykonać choć jeden brzuszek, albo pompkę, puste i szare. Prawie tak szare, jak dzień na zewnątrz. Nie mniej jednak zwlokła się z łóżka…
- Głupia wyprawa – sformułowanie tej myśli było jedynym wysiłkiem intelektualnym, na jaki było ją obecnie stać. Była pewna, że za czas spędzony na łodzi zapłaciła katastrofalną utratom formy… Zapowiadało się kilka tygodni katorgi celem odzyskania pełni sprawności.
Wkrótce po Serinie obudziła się Samia. Nie spała tej nocy dobrze, tępy ból w skrzydłach nie pozwolił jej bowiem zasnąć i budziły ją kilka razy. Dodatkowo około piątej rano obudziły ją jakieś szmery przy drzwiach. Logika mówiła jej, że jest to zapewne zmiana straży, nie mniej jednak paranoja zrobiła swoje. Służące, gdy przyszły ją ubrać zastały ją skuloną pod kołdrą, ze sztyletem w dłoni…
Szarawy świt i płaski krajobraz za oknami również nie nastrajały jej szczególnie optymistycznie. Źle się czuła od chwili, gdy opuściła rodzinne wzgórza, a lekko tylko pofałdowana, porośnięta lasami i łąkami dolina Ertheroth wydawała jej się pusta, odsłonięta i niebezpieczna. Co gorsza w jej domu szare poranki zapowiadały zwykle tydzień, albo dwa deszczy.
Pokojówka pomogła jej się ubrać i zaproponowała podanie skromnego śniadania. Wybór zaledwie pięciu, niezbyt wyszukanych potraw i tandetna, srebrna zastawa upewnił ją w tym, że w luksusie to ona tu żyć nie będzie… W coraz gorszym nastroju odmówiła posiłku, zresztą i tak nie miała apetytu. Z drugiej strony pogoda pogodą… Po raz pierwszy od bardzo dawna nie otaczał jej tłum dworzan, wreszcie mogła czuć się swobodnie i zażyć odpoczynku z pewnością, że te trywialne jajka na twardo, o których oni myśleli, że weźmie je do ust nie są zatrute.
Choć czy na pewno?
Lepiej było nie opuszczać gardy.
Poleciła więc pokojówce zanieść cały posiłek testerowi, by przeprowadził gruntowną analizę, a następnie zajęła się swoimi myślami.
Problem z byciem księżniczką (nawet wygnaną) polegał głównie na tym, że właściwie nie było co robić… Jedyny wyjątek stanowiły zajęcia z nauczycielami. Prócz nich i machania do wiwatujących tłumów (choć tłumy na widok Samii miast okazywać radość milkły, czasem nawet mimo, że im zapłacono i wystawiono straż, by pilnowała należytej spontaniczności) nie miała nic innego do roboty, bowiem albo było to dobre dla pospólstwa, albo niosło za sobą ryzyko zamachu. Niestety takie życie było po prostu nudne…
Samia od dłuższego już czasu żałowała, że nie zabrała ze sobą kilku błaznów, trefnisiów lub innych osób, które mogłyby ją rozerwać. Albo większej ilości książek, choć nie należała do osób szczególnie ceniących lekturę.
Wyszła na korytarz…
Jeśli już o książkach mowa, to jakiś nie dbający o porządek flejtuch zostawił w przejściu dużą, ciężką księgę. Z nudów zaczęła ją kartkować, mimo, że jej umysł krążył gdzie indziej… Potrzebowała kilkudziesięciu stron, by zauważyć, co wertuje. Natychmiast zamknęła księgę i przyjrzała się jej stronie tytułowej.
„Necronomicon” głosił tytuł.
- Ale fajnie! – krzyknęła jej marzycielska natura, podczas, gdy instynkt samozachowawczy wył.
Generalnie każdy, kto parał się magią słyszał o tej księdze. Najsilniejsze, najstarsze kompedium czarnej magii, księga przy której nawet niesławne Libris Mortis, Tomiszcze Obłędu, Diabelskie Foliały czy nawet Księga Plugawego Mroku były zaledwie apokryfami.
Niestety istniały dwa problemy…
Problem drobniejszy polegał na tym, że książkę napisano za pomocą jakiś robaczków, których na oczy nie widziała wcześniej i nie potrafiła odcyfrować.
Po drugie… No cóż, każdy wiedział, co to za księga. Niestety ignorancja i uprzedzenia były wciąż silne, a większość ludzi i nieludzi nie lubiła odważnych eksperymentatorów przeprowadzających doświadczenia z czarną magią. Co ciekawe najwięcej przeciwko osobom, które wyróżniały się z tłumu – czy to odwagą w czerpaniu mocy z zakazanych źródeł, czy to czarnym kolorem skrzydeł, były osoby, które same praktykowały niewiele lepszą magię. Czym różni się bowiem spalenie kulą ognia, od zawezwania śmierci? Niczym! To mógł powiedzieć każdy, kto nie był hipokrytą.
Niestety ludzkość nie dojrzała jeszcze do takich myśli. Dla tłuszczy znalezienie jej z taką książką wystarczyłoby, żeby ją spalić na stosie.
***
Serina przebiegła trzy razy dookoła zamku i uznała, że jest to wystarczające ćwiczenie, wróciła więc do swojego pokoju przebrać się w ubranie służbowe, zjeść jakieś śniadanie i podjąć pracę. Spodziewała się, że tego dnia jej dzień roboczy będzie wyglądał tak, jak zawsze: stawi się na miejsce pracy, usłyszy, że księżniczka źle się czuje, lub nie ma ochoty wychodzi, oraz żeby przyszła po obiedzie. I będzie miała trochę czasu na kolejną serie ćwiczeń.
Generalnie pomieszczenia dla służby nie były takim złym miejscem. Było tu całkiem sporo ludzi… I skrzydlatych.
Dobrze, błąd. Pomieszczenia dla służby nie byłyby takim złym miejscem, gdyby nie skrzydlaci. Żyło w nich zwykle całkiem sporo osób (choć teraz wszyscy udali się do swoich zajęć), z których większość była dość serdeczna dla „swoich”. Wyjątek stanowili skrzydlaci. Owszem, Serina większość życia spędziła pod kloszem i wyczuwała dystans dzielący ją od zwykłych mieszkańców zamku, jak i osób dbających, żeby nie zawalił się on pozostałym lokatorom na głowy. Nie mniej jednak jakoś udało jej się nawiązać z nimi kontakt… Właściwie to nie było takie trudne: została praktycznie potraktowana jako „swoja” niemal od razu i – gdy już przełamała pierwsze lody – udało jej się zawrzeć kilka nowych znajomości.
Część ze służących niestety stanowili też skrzydlaci. Ci też zostali generalnie ciepło przyjęci. W końcu mieli pracować tak, ja inni. Traktowanie ich ciepło trwało dokładnie 30 sekund, po których to skrzydlaci oznajmili, że czego, jak czego, to oni sobie tego nie życzą.
Bardzo wyraźnie odizowolowali się od reszty, psując humory sobie i innym. Serina czuła, że w przyszłości może być ciężko.
Ale to był problem przyszłości. Teraz trzeba było coś zjeść.
Wychodząc już przebrana ze swojego pokoju trafiła na jakąś skrzydlatą z pełną tacą jedzenia. Idee tolerancji i piękna ponad różnicami owszem, były pociągające, ale po wczorajszym nie miała na nie szczególnej ochoty. Za to na jajko na twardo owszem, miała chętkę.
- Cześć! Zamierzasz sama to wszystko zjeść? – zadała pytanie, wskazując na tace, na której znajdowało się jedzenia wystarczającego na obiad dla rodziny w klasycznym, zdrowym modelu 2 + 10.
- Cześć. Raczej tak…
- A nie boisz się o linie?
- Troszeczkę… Ale taka praca.
- Pracujesz jedząc? Kim jesteś?
- Testerem trucizn. – odpowiedziała skrzydlata.
- Czy przypadkiem twoja praca nie powinna wyglądać tak, że kosztujesz mały kawałek jakiejś potrawy i próbujesz wyczuć językiem smak trucizny? – zadała pytanie Serina. Nigdy jeszcze nie rozmawiała z prawdziwym testerm trucizn.
- Normalnie tak, ale tym razem dostałam polecenie przeprowadzenia gruntownej analizy. – wyjaśniła ekspertka.
- To znaczy masz zjeść wszystko, żeby sprawdzić, czy od tego nie umrzesz?
- Dokładnie.
- I jak często musisz przeprowadzać takie próby?
- Jej wysokość życzy sobie tego średnio raz na dwa dni.
- A w jedzeniu była kiedyś trucizna? – Serina postanowiła się jednak upewnić, nie mniej jednak już rozglądała się za krzesłem.
- Nie, trucizny nie… Ale kiedyś trafiła się mucha.
- Czy przypadkiem, jeśli będziesz tak jeść, to nie stracisz smaku?
- Istnieje takie ryzyko. – odpowiedziała skrzydlata. – Hej! Co robisz! – krzyknęła nagle, widząc, że Serina nakłada sobie solidną porcje rozmaitej żywności na talerz.
- Zdobywam nowe doświadczenia zawodowe.
***
Wnioski dla Samii były proste: nie kryła się tak dobrze, jak myślała ze swoim hobby. Ktoś wykrył, że wolnych chwilach bawiła się nekromancją i postanowił użyć to przeciwko niej. Sprytne, a przy okazji nie wymagało brudzenia sobie rąk. Ten sam ktoś doskonale wiedział, że nie jest zdolna oprzeć się takiemu skarbowi – myślała kartkując strony. Czuła zawartą w nich moc. Problem polegał na tym, że – o ile do zwykłej magii podchodzono nieufnie – to nekromancji się bano. Ciemna sztuka była zakazana, a jej adepci – w razie wykrycia – zabijani. Co gorsza było pewne, że nie miała szans ukryć księgi. Kompromitujące dowody zawsze znajdowano, zwłaszcza, jeśli wiedziano, gdzie szukać… To było żelazne prawo intryg.
Z bólem serca zamknęła foliał. Byli pewni, że nie zdoła oprzeć się jego potędze? Cóż! Nie docenili jej siły woli!
***
Śniadanie.
Omlet.
Monika nie miała siły myśleć. Świat, po wstaniu z łóżka okazał się zimny, ciemny i zły. Machinalnie więc dziabała widelcem w talerzyk.
- Ciociu, mogę iść na zamek? – dzieci – a Monika miała bardzo dziecięcą psychikę – niektóre pytania zadają po to, żeby przetestować swoich opiekunów. Nie oczekują twierdzącej odpowiedzi.
- Jasne! Czemu nie? – Elther oblała egzamin.
***
Znalezienie kominka nie było trudne… Problem polegał na tym, że nie palił się w nim żaden ogień. Samia wiedziała, że służba jakoś w nim zapala, nie wiedziała tylko jak. Chyba nakładli do środka paliwa, a potem jakoś krzesali ogień. Drewno leżało obok, prawdopodobnie ułożone tam dla ozdoby, więc Samia – nie bacząc na to, że może się pobrudzić, albo zniszczyć sobie dłonie – włożyła kilka szczap do kominka i na wierzchu położyła książę.
Postała kilka minut patrząc się na drewno, ale to nie chciało się palić. Uznała więc, że – oprócz przygotowania paliwa – trzeba podjąć też jakieś dodatkowe działanie.
Niestety nie miała idei jakie…
Przeszukała myśli i znalazła zaklęcie, które mogło sprawić, że łatwopalne przedmioty zajmą się ogniem. Wypowiedziała je… Wesołe płomyki zaczęły skakać po szczapach.
- O jak ładnie się pali. – pomyślała. – A mówili, że nie potrafi być samodzielna!
***
Bramy pilnował jakiś Haug, dość zresztą znudzony. Nie robił problemów z przepuszczeniem Moniki. Ba – nawet jej nie zatrzymał, jak zrobiłby to zapewne żołnierz, lub jakiś, wyjątkowo łagodnie usposobiony do niej wojownik wichru.
Właściwie to na zamku chyba nie było nic ciekawego, za wyjątkiem skrzydlatych. Przez ostatnie tygodnie na łodzi na tych ostatnich napatrzyła się do woli (i nie stali się dzięki temu milszym widokiem). Ciekawsze wydawały jej się w tej chwili miasteczko, oraz otaczające je łąki i lasy.
Ale na zamku miała interesy.
- Wujku Hrogtar, czy dałbyś mi sztukę złota? – zapytała, gdy tylko znalazła barbarzyńcę.
Haug nawet na nią nie spojrzał. Hojność jest cechą królów – pomyślał - i wygrzebał skądś pieniądz, który nonszalancko rzucił w jej stronę. Złapała zręcznie.
- A dałbyś mi drugą? – zapytała zachęcona łatwym sukcesem Monika.
Z drugiej strony, nim poddany otrzyma dar, powinien wykazać swą przydatność – uznał barbarzyńca, któremu było wstyd przed samym sobą przyznać, że szkoda mu pieniędzy.
Odpowiedź była jedyną możliwą:
- Nie!
- A jeśli powiem, gdzie można za dziesięć pustych butelek po winie dostać jedną pełną?
- Poddany zasłużył. - osądził Hrogtar szukając monety. Jak na złość znajdował tylko drobne. W końcu jednak znalazł.
Generalnie na tym jej interesy na zamku się skończyły… Zwiedzanie nowych miast zawsze było przyjemniejsze i łatwiejsze, jeśli miało się pieniądze, a nigdy nie miała ich aż tyle! Właściwie może udałoby się zdobyć trochę więcej złota, ale generalnie żołnierze nie chcieli z nią rozmawiać, a z wojownikami wichru to ona nie miała ochoty gadać.
- Z drugiej strony, jeśli nadarza się taka okazja – pomyślała mijając jednego z nich.
- Cześć Zach! – zaszczebiotała mijając żołnierza w korytarzu, uśmiechając się, jak do kochanego, starszego brata, który obiecał jej dać cukierka. – Daj mi sztukę złota
- Spadaj! – burknął skrzydlaty.
- Powiem ci, gdzie za dziesięć pustych butelek wina dają jedną pełną! – zaproponowała.
Rzucił jej miedziaka.
I właśnie dlatego nie miała ochoty rozmawiać ze skrzydlatymi!
***
Jak już wspomniano Samia nie posiadała większego doświadczenia z zapalaniem ognia. Z niejaką dumą podziwiała więc swe niszczycielskie dzieło. A było co podziwiać: zielone płomienie raźno skakały po księdze.
Zielone płomienie.
Umysł księżniczki przetrawił to, co rejestrowały oczy.
Prawie na pewno ogień nie powinien być zielony.
Z drugiej strony mogło to być zjawisko naturalne… Obecność tlenków miedzi mogła zabarwić płomienie – uzasadniła racjonalizując.
Nie mniej jednak, kiedy ogień przybrał barwę wściekle różową, a następnie wystrzelił metrową kolumną we wszystkich kolorach kredek, nawet ona musiała uznać, że nie jest to zjawisko normalne, ani tym bardziej naturalne.
Ktoś inny naturalnie wpadłby w panikę, ale nie Samia. Skoro ogień przeszkadza, to należy go zgasić – uznała. Ogień gasi się wodą – dodała w myślach – to wie nawet wieśniak. Rozejrzała się więc za wodą. Na jej szczęście, dyskretnie upchnięte w kont pokoju stało wiadro, ścierka i szczotka do podłogi, najwyraźniej zostawione tu przez jakąś, zapominalską służącą. Samia zlekceważyła pozostałe utensylia i chwyciła za kubeł. Okazał się cięższy, niż się spodziewała, lecz jako dodźwigała go do paleniska. Bił z niego okropny żar.
- No to chlup! – rzuciła raźno chwytając pojemnik i wylała jakieś 33% jego zawartości w płomienie, a resztę na siebie, podłogę i ściany.
- SSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSS!!!!!!! – odpowiedział ogień. Woda prawie natychmiast wyparowała, strzelając w górę zielono-fioletowym obłokiem.
- Ała! Parzy! – krzyknęła Samia cofając się w tył. Na jej szczęście stała daleko, więc nie zdołała sobie zrobić wielkiej krzywdy.
***
- To szaro-brązowe w dzbanku. Co to jest?
- Kakao.
- Bardzo smaczne. Ciekawe, czy jest drogie?
- Niestety, kupcy sprzedają to za równą wagę srebra. Nie na nasze kieszenie.
- Szkoda… - zbilansowana dieta, ćwiczenia, spalanie kalorii, terminy te gryzły Serine jak wyrzuty sumienia. Ale zgromadzone jedzenie było takie smaczne. Niestety, nie dane jej było skończyć śniadania w spokoju.
- Słyszałaś ten krzyk? – zapytała skrzydlata chwilę po tym, jak Samia w sąsiednim pokoju bawiła się w strażaka.
- Pójdę sprawdzić, co się stało.
Nie spieszyła się za bardzo, co nie świadczyło najlepiej o jej profesjonalizmie. Nie mniej jednak było to chyba nieco zbyt szumne słowo. Zaczynała podejrzewać, że jest tu tylko w charakterze ozdoby i jedynym, czego po niej oczekują, to to, że nie będzie przeszkadzać.
***
Niektórzy ludzie – oraz skrzydlaci – posiadają zwyczaj dotykania zranionych kończyn, żeby sprawdzić, czy bardzo bolą… Samia delikatnie dotknęła poczerwieniałej skóry ręki.
Tak. Zdecydowanie, bardzo bolało.
Może nie aż tak, jak złamanie otwarte skrzydła, ale wystarczająco… A zaledwie kilka dni temu wyszła z łóżka.
Nie mniej jednak nie było czasu, by o tym myśleć. Jej uszy pochwyciły czyjeś kroki w korytarzu dla służby.
- Spiskowiec!– pomyślała w kolejnym przypływie paranoi. - Idą po mnie!
Teoretycznie osoba, która wychowywała się wśród luksusów, od dzieciństwa przyzwyczajana do tego, że każdą jej zachciankę realizują służący powinna być słaba, niezaradna i delikatna. W praktyce jednak ktoś, kto wychowywał się w królewskiej rodzinie nie mógł pozwolić sobie na jakiekolwiek słabości, nawet, jeśli nie ciążyła nad nim klątwa.
Samia stłumiła ból samym wysiłkiem woli.
Bowiem, jeśli przypadkiem ciążyła nad tobą klątwa, to niestety, szkoła życia, jaką przeszedłeś pozwalała ci przeżyć w dżungli (pod warunkiem oczywiście, że miałoby się kogoś, kto rozpalałby ogień, gotował jedzenie oraz dbał o wszystkie przyziemne, niegodne wysoko urodzonych sprawy), ale jednocześnie czyniła cię całkowitym socjopatom.
Nie mniej jednak życie na dworze nie sprzyjało szybkiemu, kreatywnemu myśleniu. Jedynym pomysłem, jaki Samia miała na dyskretnie nie wpuszczenie kogoś do pokoju było stanięcie w drzwiach i oznajmienie: |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 30-11-2008, 21:01
|
|
|
W tym tygodniu Wyelce Wyekopomnej nie będzie (ciekawe, czy to robi komuś różnice tak swoją drogą), bo kupiłem sobie HoMM5 i odstawiam sceny rodem z NHK.
Może w przyszły weekend będzie to wyglądało inaczej.
Jeśli nie to będzie trzeba czekać, aż skończę wszystkie kampanie. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 07-12-2008, 21:24
|
|
|
<Zniechęcacz>
Uwaga!!! W tym fragmencie Wyelce Wyekopomna dochodzi do momentu, w którym nie była przez nikogo - nawet przezemnie - poprawiana lub czytana. W tym fragmencie zaczyna się więc koszmar.
Jeśli więc komuś od czytania - dajmy na to - wypadną oczy, wiecie czyja to wina: Seriki.
</Zniechęcacz>
- Nie wejdziesz.
W ogóle nie zaskoczył jej to, że domniemanym spiskowcem jest jej tak zwana osobista strażniczka. Gdyby to ona była autorką tej intrygi, to postarałby się umieścić swych agentów jak najbliżej swego celu, a któż jest lepszy, niż osobisty strażnik?
Tylko tester trucizn…
Choć, gdyby to ona wybierała agentów, to nie zdecydowałaby się na taką ofiarę losu. Aż trudno uwierzyć, że ktoś taki w ogóle potrafi posługiwać się bronią – pomyślała - a potem dodała dwa do dwóch:
- Ona się tylko tak doskonale maskuje! – Serina urosła w jej oczach do rangi demona zła.
- Przepraszam, słyszałam jakiś krzyk. Czy coś się stało? – zupełnie nieświadoma teorii spiskowych snutych na swój temat Serina zadała pytanie.
- Nie, nic, przesłyszało ci się coś! – odpowiedziała Samia, przywołując na twarz wyuczony, pełen dobrej woli uśmiech. Była zdenerwowana i rozkojarzona, więc wyszło jej bardzo sztucznie i tylko zaniepokoiła rozmówczynie. Pech księżniczki polegał na tym, że trafiła na osobę, która nie dość, że potrafiła wyczuć nastrój, to jeszcze miała głęboko wbite w głowę, że ludziom należy pomagać. Nie trzeba było nawet sekundy, żeby ta zauważyła wielką kałużę na środku pokoju.
- Rozlałaś wodę? Może pomóc sprzątać, albo zawołać służbę? – zaproponowała.
Samia miała właśnie zaprotestować, ale pojęła, że Serina zamierza wejść jej do pokoju, a wtedy zobaczy, co dzieje się z ogniem. Stanęła jej na drodze i spróbowała złapać urażoną rękom. Efekt mógł być tylko jeden.
Ale zdołała nie krzyknąć z bólu… Tylko skrzywić się i skulić.
- Coś ci się stało w rękę? Poczekaj! Zawołam kogoś! – zaproponowała Serina.
Tylko tego Samii brakowało do szczęścia.
- Nie! Nikogo nie wołaj!
- Ale ta ręka wygląda bardzo źle! Naprawdę myślę, że przydałaby ci się pomoc.
- Nie chce niczyjej pomocy! Pojęłaś?
Serina nie pojęła.
- Posłuchaj! Ja rozumiem, że się poparzyłaś, przewróciłaś wiaderko i w ogóle narobiłaś bałaganu, ale naprawdę nie ma sensu zachowywać się jak małe dziecko i nie wpuszczać ze wstydu nikogo do pokoju. – wyjaśniła Serina. – Usiądź może na łóżku i poczekaj chwile. Przyniosę zaraz czystą wodę i jakiś materiał na okład… Oraz ścierkę do podłogi. Dobrze?
- Nie!
- Dlaczego?
- Bo nie! Nie chcę, żeby ktoś wchodził do tego pokoju! Czy to do ciebie dotarło?! – pomysł posiadania osobistego strażnika należał do Samii. Zrodził się w jej umyśle, gdy poraniona, obolała i przygnębiona leżała w łóżku, dowiadując się o kolejnych nieszczęściach. Gdy dowiedziała się, że ma opuścić swój kraj i oficjalnie zostanie ogłoszona nieżywą, po prostu musiała zatruć komuś życie. Zażądała, więc znalezienia dla siebie osobistego strażnika, żeby mogła czuć się bezpiecznie na obczyźnie.
Chciała, żeby to była kobieta.
W jej wieku.
Mistrzyni szermierki.
I posiadająca odpowiednie maniery.
Znalezienie kogoś takiego wydawało się jej niemożliwe.
W tej chwili dochodziła do wniosku, że albo cały ten pomysł był głupi, albo ktoś odpłacił jej złośliwością za złośliwość!
- Żądam, żeby nikt nie wchodził do tego pokoju! Zrozumiano!
- Tak. – zgodziła się Serina, planując, że i tak tu wróci, ze ścierką, czystą wodą, materiałem na bandaże i maścią przeciwko oparzeniom.
- Więc się wynoś! Nie chcę tu widzieć nikogo! – oznajmiła Samia w złej godzinie. Serina nie zdążyła nawet mrugnąć, gdy za plecami skrzydlatej otworzyły się drzwi. Księżniczka z sercem w gardle skoczyła w tamtą stronę, ale było już za późno.
- Łał! Ale fajny ogień! – Monika, korzystając z okazji chciała rozejrzeć się trochę po zamku, ale zabłądziła wśród jego komnat i korytarzy. Teraz desperacko szukała drogi wyjścia, na chybił – trafił otwierając kolejne drzwi. Większość komnat, do których się dostała była pusta, ale teraz natknęła się na prawdziwy skarb. Entuzjastycznie wyraziła, więc swój zachwyt.
Samia mało co nie zemdlała. Już miała wyrzucić ją z pokoju, ale – korzystając z okazji – weszła do niego Serina.
- To tym się poparzyłaś? – zapytała. – Rzeczywiście ładne, ale czy on powinien się na mnie patrzeć?
Samia już miała przygotowaną, złośliwą uwagę, ale obracając się dostrzegła, że płomienie, w które wrzuciła księgę spotkał nowy fenomen. Bardzo wyraźnie widać było, że wyglądają z nich oczy… Niestety nie tylko one. Ogólnie ogień – pomijając nawet to, że nadal zachował całą swą kiczowatą gamę barw – zachowywał się nader dziwnie. Nie było to dobre słowo, ale jakoś tak „gęstniał” wokół opisywanego już fragmentu anatomii. Proces posuwał się bardzo szybko, już po kilku sekundach widoczny był z grubsza człekokształtny kontur.
- Czy jesteś demonem? – zadała pytanie Samia. Nawet jak na jej możliwości intelektualne było ono głupie. - To jasne, że jest demonem. – uznała w myślach. Zapewne był zamknięty w tej księdze, diabli (sic!) wiedzą jak długo. Teraz, kiedy księgi zabrakło, uwolnił się i zapewne jest wściekły.
- Czy jesteś jedzeniem, robaku? – zaryczał stwór i postawił pierwszy krok na podłodze. Rozlana woda wyparowała z sykiem.
Samia – nieco zbita z pantałyku – opanowała się. W jej żyłach płynęła królewska krew. Jej przodkowie dawali sobie radę z rządzeniem królestwami, prowadzili wojny, stawiali czoła intrygom i spiskom, zabijali smoki. Jeden demon nie mógł być przeciwnikiem dla kogoś o takim rodowodzie!
Pora stanąć na wysokości zadania i ocalić prostaczków.
- Ej ty! – Samia zabrała się do ratowania otoczenia w sposób iście królewski. – Jesteś moim strażnikiem! Prawda? ZABIJ TO!
- Ha! Jestem jak w pieśniach! – pomyślała, dochodząc do wniosku, że jej postawa natchnie walecznością jej trzyosobowy model państwa feudalnego walecznością.
- Wiecie? Ja chyba już pójdę! – ogłosili chłopi i mieszczanie, których rola przypadła Monice. Nie chodzi o to, że jakoś specjalnie się bała. Demon w jej oczach nie wyglądał jakoś specjalnie groźnie. Ot, jedno kłapnięcie zębów… Tylko te otaczające go płomienie, pełniące funkcję podobną jak kolce jeża… Ale po prostu instynktownie czuła, że w takich sytuacjach lepiej jest rejterować i poszukać kogoś dorosłego. Niech on się męczy.
Powili i spokojnie, zachowując gotowość do błyskawicznej ucieczki zaczęła się cofać. Jej zmysły wyostrzyły się, skoncentrowała też w pełni wszystkie, dostępne sobie pokłady mocy i oddaliła się po angielsku, jak młody pies, który napotkał bardzo agresywną żabe.
Serina, której w tym układzie przypadła rola wojowników i rycerzy też chciała sobie pójść i sprowadzić kogoś dorosłego, ale Samia zagrodziła jej przejście.
Nie było wyboru, sięgnęła po miecz.
- Ostrzegam cię! Zdobyłam srebrny medal na zawodach juniorów królestwa Ertheroth w szermierce! Jeśli podejdziesz bliżej, to pożałujesz! – sama zdziwiła się, że udało jej się to powiedzieć bez drżenia głosu i jednego zająknięcia. Miała jeszcze nadzieje, że nie dało się zauważyć, że oblał ją zimny pot.
To wszystko było bezsensu! Doskonale wiedziała, że demony i innych nieśmiertelnych dało się zranić tylko magiczną bronią. Była całkiem, absolutnie pewna, że jej miecz nie jest magiczny! Owszem, był bardzo ostry, świetnie wyważony i ogólnie słodziutki, ale z całą pewnością niemagiczny.
Choć z drugiej strony, skąd demon miał o tym wiedzieć? Może się przestraszy?
- Brawo! Aż się cała trzęsę! – skomentowała Samia.
Serina przez chwilę mierzyła się wzrokiem ze stworem. Zwykle czuła opór przed zaatakowaniem przeciwnika, rzecz niestety typową dla pozbawionych doświadczenia żołnierzy, w jej wypadku wzmocniona temperamentem i wychowaniem. To coś jednak było tak antropomorficzne, jak drewniany manekin, który ktoś oblał naftom i podpalił.
Zaatakowała więc bez żadnych oporów moralnych, a stwór nawet nie próbował blokować jej ciosu. Ostrze przenikło przez otaczające go płomienie i zazgrzytało na czymś twardym. Nic nie wskazywało na to, żeby stwór w jakikolwiek sposób odczuł uderzanie. Zamiast tego uniósł rękę i spróbował uderzyć ją pięścią. Zrobiła unik, po którym nastąpiła krótka wymiana ciosów, dla obu walczących jednakowo nieskutecznych.
- Źle się do tego bierzesz. – uznała Samia obserwując walkę. – Odsuń się! Ja się z nim rozprawie! – oznajmiła i złożyła dłonie, jednocześnie oczyszczając myśli. Stopniowo podnosząc głos wyszeptała sekwencje słów mocy.
- Poczuj mój gniew diabelny pomiocie! Kula ognia! – krzyknęła i cisnęła płonącym pociskiem w cel.
***
JEBUDUUUU!!!! – zagrzmiało nad całym zamkiem tak, że aż szyby w oknach zadrżały.
Alhima na chwile oderwała się od wykazu podatkowego, który studiowała i sięgnęła po czystą kartkę.
- Do zrobienia – napisała. – 1) Zakazać sprzedaży petard i fajerwerków w mieście.
Była to najwyraźniejsza reakcja na eksplozje. Nawet strażnicy ją zlekceważyli: gdyby stało się coś naprawdę groźnego, to przecież po wybuchu rozległyby się krzyki bólu lub wołania o pomoc.
***
Zaklęcie nie przyniosło żadnego efektu, no może poza tym, że stwór trochę urósł.
- Chyba nie zadziałało. – zauważyła Serina odskakując poza zasięg ramion ognistego demona.
- Hm! Narzekać każdy umie! – fuknęła Samia. - Może ty wymyśl, jak sobie mamy z tego wyjść cało?
Cokolwiek by nie mówić, Serina bardzo szybko znalazła rozwiązanie problemu - przynajmniej tymczasowe. Wzięła głęboki wdech.
- Ratunku! Na pomoc! Niech nam ktoś pomoże! Ściga nas ogn… - więcej nie zdołała krzyknąć, bo Samia zatkała jej usta.
- Zgłupiałaś? Pomyśl, co się stanie, jeśli ktoś zobaczy To i nas razem, obok Tego? Uznają, że to myśmy go przywołały i strącą w przepaść, czy co wy, ludzie robicie z tymi, co paktują z mrokiem.
- Spalą na stosie.
- Co zrobią? – Samia po raz pierwszy spotkała się z tym zwyczajem. Jej lud zwykł adeptom ciemności najpierw łamać skrzydła, a następnie zrzucać ich w przepaść (lub – jeśli tych nie było w okolicy – z wysokich budynków). Nie zniechęcało to jednak Samii do czarnej magii. Zresztą, takie propozycje takiego jej potraktowania padały, odkąd tylko wyrosły jej pierwsze, czarne pióra.
- Wbiją w ziemie pal. Do dookoła niego usypią górę chrustu, umieszczą nas na szczycie i podpalą. Bo ogień oczyszcza z grzechu. – wyjaśniła Serina, jednocześnie unikając kolejnego ciosu stwora. Był to ostatni cios, który demon wymierzył.
Istota nagle uspokoiła się, cofnęła się o kilka kroków i wzięła głęboki wdech. Samia dostrzegła w oczach potwora złośliwy błysk.
***
Dla Moniki stwór nie wyglądał groźnie – to naturalne. Dziwnie, nienaturalnie, nienormalnie, ale nie strasznie. Znała strach, przynajmniej ze snów. To uczucie przypominało raczej to, co czuła, kiedy pierwszy raz widziała żabę: dziwne, oślizłe coś, z czym nie wiadomo, co zrobić: Zjeść? Zaprzyjaźnić się? Uciekać? Zostawić w spokoju? To dziwne, ale czuła, że potrafiłaby sobie z nim poradzić, ale – tak, jak w wypadku żaby – postanowiła pójść po osoby starsze i bardziej doświadczone.
W wypadku żaby było to jednak łatwiejsze, bo mogła zabrać ją ze sobą.
Dziwną rzeczą były też zmysły. Kiedy śniła postrzegała świat zupełnie inaczej. Była większa i silniejsza, miała też czulszy wzrok, słuch i dotyk. Nie mniej jednak żadne z tych wrażeń nie mogło się równać węchowi i smakowi.
Czasami, jeśli się skoncentrowała, to – nawet na jawie – potrafiła wyostrzyć zmysły do namiastki tego, co miała we śnie. Owocowało to zwykle uczuciem dziwnego ni to zmęczenia, ni to senności, niezbyt na szczęście dokuczliwym. Nikomu o tej umiejętności nie mówiła… Jeszcze zaczęliby zadawać pytania, a ona nie wiedziała, jak odpowiedzieć.
Nie mogła znaleźć wyjścia, ale – korzystając ze swojej sekretnej umiejętności – mogła znaleźć Hrogtara, albo innego barbarzyńcę. Choć poprawdzie czasem w ogóle do tego nie trzeba było wyostrzonego węchu.
- Wujku Hrogtar! – zawołała mniej więcej w momencie, gdy Samia przygotowywała się do czarów. – Czy mógłbyś coś zobaczyć?
- Nie teraz. Wujek jest zajęty! – zbył ją Hrogtar. – Rozsądzam spór. Hagen i Sigurt rzucali toporami i…
Monika nie słuchała. Zrobiła tylko zasmuconą i pełną rozpaczy minę… Kto, jak kto, ale akurat barbarzyńcy nie nabierali się, kiedy robiła smutne oczy, choć działało to nawet na skrzydlatych. Ale i od tej reguły były wyjątki.
Wędrówka i poznanie zwyczajów obcych krain dziwnie podziałało na Mortai. Odkryła nagle, jak żyją kobiety w cywilizacji: nie rzucają toporami, nie polują na niedźwiedzie, nie muszą zabijać goblinów. Zamiast tego mogą spokojnie skupić się na wychowywaniu dzieci (przez co cywilizowani ludzie rozumieli coś innego, niż nauczenie ich, jak najłatwiej zabić goblina) oraz pracami domowymi w miłym, przytulnym domku. Czasami wyobrażała sobie, co byłoby, gdyby nie urodziła się w pierwotnych puszczach Dun-Mak. Opiekowałaby się dziećmi i trzodą, a Hrogtar całe dnie by pracował. Razem spędzaliby tylko wieczory, rozmawiając o swych zajęciach i planując przyszłość, a nocą…
A nocą, razem zasadzaliby się na kupców przy drodze!
Naturalnie, Mortai nie przyznałaby się do tych marzeń przed nikim, nie mniej jednak Monika stanowiła dla niej coś w rodzaju ich symbolu. Bardzo lubiła małą. Gdyby jeszcze udało się ją nauczyć porządnie przeklinać…
- Kochanie! Zajmij się dzieckiem, prosze! Czegoś się przestraszyło!
Monika miała już zaprotestować, bo ona nie bała się niczego (przynajmniej, póki na dworze było jasno, albo mogła schować się pod kołdrą), ale Hrogtar właśnie odwrócił się w jej stronę.
- No, powiedz, co takiego strasznego wiedziałaś? Pająką? – Hrogtar słyszał, że cywilizowani ludzie czasem boją się pająków i to nie tych wielkich, jak krowy, tylko tych malutkich. – Jesteś już dużą dziewczynką, masz pewnie z 15 lat! - dodał, jak często czynią to ludzie, gotowi przekonywać dowolną, młodszą od siebie osobę, że jest już prawie dorosła i powinna zachowywać się dojrzale i odpowiedzialne. Dla lepszego efektu spojrzał Monice poważnie w oczy.
A były to wielkie, niebieskie, wyrażające całkowite zaufanie i dziecięcą niewinność oczy, w kącikach których zbierały się łzy.
- Dobra! To pokaż, gdzie jest ten pająk i go zaraz rozdepczemy!
***
- On zamierza zawołać strażników! – zrozumiała Samia. – Zrób coś?
- Co? Zresztą, to twój demon, nie mój!
Tymczasem po drugiej stronie drzwi.
- To tu jest ten pająk? – upewnił się Hrogtar stając przed drzwiami pokoju Samii.
- Tak wujku.
- To go zaraz wykończymy. – stwierdził barbarzyńca, spluną w dłonie i otworzył kopniakiem drzwi, bo tak było mu wygodniej.
Pierwszym, co rzuciło mu się w oczy był utworzony z ognia humanoid na środku pokoju. Cywilizowany człowiek zapewne mógłby zadawać jakieś pytania, albo poczuć się zagubiony, ale nie barbarzyńca, który instynktownie wiedział, jak zachować się w każdej, niespodziewanej sytuacji.
Niewiele myśląc, jak to miał w zwyczaju, Hrogtar dobył miecza, a był to wielki, bardzo powergamerski miecz, na którym druidzi wypisali naprawdę przegięte runy i ryknął swój okrzyk bojowy (kobiecina lekkich obyczajów! Ja pierdole!). Dwóch susów potrzebował, by znaleźć się przy demonie.
- Ha! Myślisz, że coś zrobisz śmiertelniku? – zdążyła zapytać się istota, nim miecz barbarzyńcy przeciął ją dokładnie na pół. Żar nagle zgasł, a stwór rozpadł się w popiół.
- Pająk rozdeptany. – rzucił Hrogtar otrzepując się z sadzy. – No co? Nie podziękujecie? – dodał widząc zaskoczone miny Seriny i Samii. Nagle go olśniło:
- To wasze było? To ja może za to zapłace… Albo spróbuje naprawić? – speszył się nieco. To cywilizowane zachowanie było takie niewygodne.
- Ale jak? – wydukała z w końcu Serina.
- Bo to jest czarodziejski miecz. – wyjaśnił Hrogtar, zadowolony. Uwielbiał swoją broń. Laski na nią leciały. – Widzisz? Te runy wypisali druidzi przed wiekami… - zaczął. Jeśli strzelił dobry bajer, to każda była jego!
***
<Zniechęcacz>
Koszmar zaczyna się dokładnie w tym miejscu. Od czytania dalej mogą wypadać oczy.
</Zniechęcacz>
Pałeczki z krwawnika upadły z grzechotem na podłogę, układając się we wzór, który stanowił metafizyczny odpowiednik „Tesco: tylko u nas kupisz najtaniej”. Xu Yen, która nie potrafiła czytać wróżb, ale całkiem nieźle radziła sobie z odgadywaniem humorów swej pani ośmieliła się zadać pytanie:
- Czy znaki nadal milczą, pani?
Naturalnie nie uzyskała odpowiedzi, ani też niczego, co mogłoby ją zasugerować. Tomoe była zbyt dostojna, by tłumaczyć się ze swych niepowodzeń słudze, czy choćby zdradzić ich niepotrzebnym gestem. Tomoe potrafiła jednak odgadnąć jej nastroje. Zawdzięczała to wysokiej inteligencji emocjonalnej, długiej znajomości ze swą panią i umiejętności odpowiedzenia sobie na pytanie „jakbym się w tej chwili zachowała, gdybym była Tomoe?”
- Czy mam umówić spotkanie z niezależnym specjalistą? – Szukanie księgi czarami było nieskuteczne. Potwierdzało to hipotezę, którą brały pod uwagę od samego początku. Księgę musiał ukraść czarownik i to potężny. Niewiele osób – nawet posiadających nadprzyrodzone umiejętności – potrafiło ukryć siebie lub jakiś przedmiot przed wróżbami. Prawdę mówiąc mało kto rozwijał tą umiejętność. Nie była szczególnie przydatna w normalnym życiu. A trzeba było nie mało wysiłków, by ukryć się przed czarami Tomoe.
Nie mniej jednak często, gdy nie działała magia skuteczny okazywał się zwykły śmiertelnik.
Czarownica nie odpowiedziała na jej pytanie. Starannie wypracowanym gestem sięgnęła po czarkę i eleganckim ruchem, zachowującym pełnie formy cesarskiego dworu, jakże kontrastującą z brakiem wyrafinowania tutejszych barbarzyńców przytknęła ją sobie do ust.
- Co to za herbata? – jedynie najbardziej wyrobiony słuch mógł wychwycić w tych słowach nutkę niezadowolenia.
- Technicznie to nie jest herbata, o Tomoe – dono. To wywar z młodych kwiatów rośliny, którą barbarzyńcy nazywają „lipą”, cenionej za swe uzdrawiające właściwości. – wyjaśniła. Ani drgnęła, gdy Tomoe była łaskawa wylać jej w twarz zawartość naczynia. To byłoby niezgodne z etykietom
- Chce głowy tego, kto ukradł księgę. – dodała.
Xu Yen kiwnęła z pobłażaniem głową. Jej pani momentami zachowywała się tak, jakby cały czas żyły w Sipangu. Nie rozumiała – czego zresztą można było spodziewać się po osobie tak wyrafinowanej – że kultura barbarzyńców stoi tak nisko, że nie pozwalają odcinać głów ludziom nawet dlatego, że kogoś nieumyślnie obrazili. W domu wszystko było łatwiejsze. Wystarczałoby wysłać kilku służących do miasteczka, aby ścięli naczelnika i najbogatszych kupców (choć Xu Yen preferowała raczej ukrzyżowanie, jako karę bardziej widowiskową, zapadającą w pamięć, a przez to bardziej pedagogiczną i posiadającą niezwykle skuteczny oddźwięk na młodym pokoleniu), a księga znalazłaby się po najdalej tygodniu… A gdyby się nie znalazła, to kolejno zabijałyby wszystkich mieszkańców miasta i paliły ich majątki, by, jak uczył mistrz Kon – Fu – Cy przywrócić niebiańską harmonię wszechrzeczy na ziemii.
Podczas ich pobytu w Krainie Kamieni odkryły też kilka rzeczy, które wcześniej nie były dla nich jasne i które obie musiały szybko poznać. W tym celu nawiązały kontakt z jednym z czarowników z Laruzji. Zgodził się on dostarczyć im kilku ksiąg i artefaktów tajemnymi, nielegalnymi kanałami. Tym, co badali były sztuki tutejszych czarowników. Niezwykle potężne sztuki – co musiały z niechęcią przyznać. Ich moc była szokiem dla obu kobiet. Zarówno Tomoe, przekonana, że jedynie magia nauczana w Sipangu posiada wartość, jak i Xu Yen, duch powietrza były zaskoczone magią, jaką rozpętano przeciwko nim w Krainie Kamieni.
Oczywiście Xu Yen wiadome było, że śmiertelnicy potrafili posługiwać się czarami, ale – aż do momentu, gdy została schwytana przez Tomoe i zmuszona do służby – nie uważała ich za zagrożenie. Po tym wypadku podchodziła do sprawy trochę ostrożniej. Mimo to odkrycie, na jakie wyżyny śmiertelni mogli wejść, gdy ich magii nie krępowały tradycja przodków, zakazy imperatora, ying i yang, etykieta, niebiański porządek wszechrzeczy i przedewszystkim nauki mistrza Kon – Fu – Cy było dla niej zaskoczeniem, a dla Tomoe szokiem.
Podróż po Larzuji było dlań wkroczeniem jeszcze głębiej, w zupełnie nowy świat magii i czarów, gdyż kontynent był zwyczajnie większy, gęściej zamieszkana i bardziej zróżnicowana niż Kraina Kamieni.
Owszem, z jej spojrzenia mieszkańcy krainy – jak wszyscy śmiertelnicy – byli magicznie upośledzeni, w porównaniu z jej ludem i jej krewnymi. Brakowało im wszystkiego: mało który dorastał jej mocą, nie posiadali instynktownego wyczucia praw rządzących światem nadprzyrodzonych, nie mieli przyrodzonej władzy nad materią. Hołdowali zabobonom, przesądom, idololatrii, a niektórzy ponoć nawet racjonalizmowi, sceptycyzmowi i – o zgrozo – ateizmowi!
Za to byli nad wyraz pomysłowi i pełni zapału.
Naturalnie ich magia miała liczne niedociągnięcia względem mocy nieśmiertelnych i sztuki Sipangu, ale na swój prymitywny sposób była interesująca. Tomoe w swej mądrości skontaktowała się z kilkoma czarownikami barbarzyńców, którzy posiadali najciekawsze jej zdaniem moce i byliby najbardziej skłonni z nią rozmawiać. To ostatnie oznaczało, że najpewniej żaden z nich nie był miłym staruszkiem w szpiczastej czapce. Sztuka Tomoe bowiem także nie całkiem była zgodna z kosmiczną harmonią wszechrzeczy, a mistrz Kon – Fu – Cy na jej widok zapewne dostałbym czkawki, a potem dopisałby gniewny rozdział do swego traktatu.
Prawdopodobnie jego tytuł brzmiałby „Podstawowe zasady feng shui dla stosów”.
Generalnie księga, którą przemycał kurier miała trafić na Wzgórza Ruin. Pani i czarnoksiężnicy oraz wiedźmiarze z wyżyn od jakiegoś czasu wzajemnie posyłali sobie cenne podarki. Kilka razy też zwrócili się do siebie o drobne przysługi. Niestety ostatnio ich potencjalni sojusznicy zażyczyli sobie kopii Nekronomikonu.
- Pani, myślę, że możemy wynająć awanturnika, oraz skontaktować się z tutejszym środowiskiem przestępczym, ale nie ma gwarancji, że nasze działania przyniosą efekt. Proponowałabym porozumieć się z lordem Skazicielem Dusz, powiadomić go o utrudnieniach i zapytać, jak można zadośćuczynić obrazie, której doznał nieotrzymawszy od książki.
Tomoe nie odpowiedziała, pozornie obojętna. Zwykle tego typu rzeczy pozostawiała służbie. To, że służący nie otrzymał polecenia nie oznaczało bowiem, że miał prawo zawinić zaniechaniem.
***
Po wydarzeniach w zamku dzień Serinie minął wręcz koszmarnie. Dziewczyna była przekonana, że tak poważna sprawa musiała się w pewnym momencie wydać i zakończyć się bardzo nieprzyjemnie dla wszystkich zainteresowanych. Raczej nie wierzyła w babską solidarność, bowiem już kilka razy była w takich sytuacjach i za każdym razem, prędzej czy później różnego rodzaju zbrodnie wychodziły na jaw. Choć między bogami, a prawdą nigdy jeszcze sytuacja nie była tak poważna.
Mimo, że zdążyła się już w myślach pożegnać z pierwszą pracą oraz pozytywnym listem referencyjnym spała tej nocy wyjątkowo źle. W zasadzie to w ogóle określenie „spała” było wyjątkowo na wyrost, bowiem nie zmrużyła tej nocy oka. Doszło do tego, że – gdzieś około czwartej nad ranem – wstała z łóżka, przebrała się i udała na dziedziniec, gdzie zajęła się gimnastykom i zaniedbanymi ostatnio ćwiczeniami z bronią. Podczas ćwiczeń zawsze jej się lepiej myślało, potrafiła się zdystansować do świata, a ponadto zawsze, gdy miała w dłoniach coś ciężkiego i ostrego czuła się bezpiecznie. Naczelnym problemem nie było to, że straci pracę – jak każda osoba pozostająca długo na cudzym utrzymaniu Serina nie czuła potrzeby znalezienia sobie własnego zajęcia – a raczej to, jak spojrzy w twarz wujkowi. Podczas prawie trzygodzinnych ćwiczeń zdołała przemyśleć całą sprawę i doszła do wniosku, że problem rozwiąże w ogóle nie rozmawiając z wujkiem.
Poczeka, aż zostanie zwolniona z pracy, weźmie miecz i te kilka monet, które posiadała, wsiądzie na dowolną łódź płynącą w dowolnym kierunku i zniknie z królestwa. Następnie skorzysta z tego, że właśnie stopiły się śniegi, a nie dojrzały jeszcze zboża, więc panuje idealna pora, by wypowiedzieć komuś wojnę i wstąpi do wojska. W lipcu i sierpniu, w okresie upałów, zbiorów i generalnej odbudowy zrobi sobie wakacje, a na jesieni znów się zaciągnie, na kolejną wojnę.
Jeśli trafi w okolice, gdzie dziwnym trafem nie będzie toczył się żaden konflikt, to zostanie awanturnikiem i zajmie się odzyskiwaniem porzuconych magazynów uzbrojenia z rąk dzikich lokatorów.
Biorąc prysznic po treningu tylko utwierdziła się w tym przekonaniu i doszła do wniosku, że cała sytuacją ją nie obchodzi i od teraz przygotowuje się do niezależnego i wolnego życia. Kiedy przyjdą wyrzucić ją z roboty będzie twarda. W końcu co ją obchodzi taka praca?
Zebrała się w garść, podbudowana nowym postanowieniem i pełna samozaparcia. Jednak gdy tylko przebrała się i była gotowa do podjęcia (całkiem możliwe, że ostatniej) służby znalazła ją jakaś służąca i przekazała jej wieść „Pani Alchima chciała cię widzieć” Serina zużyła całe swe pokłady twardości i samozaparcia, by nie zemdleć, lub przynajmniej nie uciec jak najdalej. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 20-12-2008, 22:27
|
|
|
Niemniej jednak jakoś dotarła do pokoju stanowiącego biuro swej szefowej. Panował w nim bałagan, świadczący o tym, że też zajęła to stanowisko stosunkowo niedawno. Pod ścianami zalegały góry papierzysk, ksiąg i przyrządów biurowych, najczęściej związane sznurkiem w wygodne paczki i cały czas nieotwarte. Niektóre z nich – najczęściej te, które były aktualnie i niezwłocznie potrzebne – leżały w przypadkowym układzie na półkach. Na środku tego wszystkiego królowało ogromne, ciężkie biurko, które wyglądało na zrobione z wyjątkowo kosztownego drewna. Chwilowo było prawie puste, jeśli nie liczyć kilku pieczęci, kałamarza i wykonanego z wypalonej gliny posążka monstrualnie grubego bożka dobrobytu. Ten ostatni w normalnej sytuacji służył chyba jako przycisk do papierów, ale chwilowo, z braku takowych pozostawał bezrobotny.
- Czy zastanawiałaś się, po co tu jesteś? – Alchima zaatakowała Serinę pytaniem od razu, gdy ta przekroczyła drzwi pokoju, nie wskazując jej nawet krzesła, na którym mogłaby usiąść. Nie była zbyt dobrym szefem – przynajmniej, jeśli chodzi o budowanie dobrych relacji z podwładnymi i tworzenie miłej, rodzinnej atmosfery w firmie. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę, że w jej świecie większość autorytetów wskazywała chłostę jako najskuteczniejszy sposób motywowania pracowników, trzeba było przyznać, że przynajmniej się starała.
- Ocho! Wydało się! – pomyślała Serina, gdy zakręciło jej się w głowie. Jak mogła teraz odpowiedzieć? Uznała, że na początek warto będzie udawać niewiniątko i nie drażnić Alchimy, by uczynić nadchodzącą burze możliwą do zniesienia. – Mam chronić księżniczkę przed zamachem. – powiedziała, podając swą oficjalną funkcję. Podejrzewała jednak, że wujek – lub ktoś inny – upadł na głowę powierzając jej tak ważną funkcję.
- Nie neguje tego, że jesteś zdolną wojowniczką. – stwierdziła jej przełożona, wyjmując jakąś kartkę z szuflady biurka. – Posiadasz liczne sukcesy: srebrny medal w kategorii juniorów w szermierce w zeszłym roku i dwa lata temu, brąz trzy lata temu, znalazłaś się w pierwszej dziesiątce cztery lata temu, ale nie weszłaś do półfinału, bo zostałaś zdyskwalifikowana mimo zwycięstwa…
- Złamałam wtedy rękę. – wyjaśniła.
…wszystko to w pieszych pojedynkach indywidualnych. Sukcesy w walkach zbiorowych, na turniejach, wygrane pojedynki ze starszymi od ciebie osobami, z pośród których część była uznanymi szermierzami, dyplomy ukończenia kilku szkół i kursów, niektórych dość prestiżowych. – wyliczyła Alchima. – Niestety w każdym wypadku rzuca mi się w oczy pewien zwrot. Mianowicie „walka na drewnianą broń”. Czy walczyłaś kiedyś w prawdziwym starciu?
To było krępujące pytanie. Królestwo Erhenroth znajdowało się w miejscu, które uważano za wymarzone do rzecznego piractwa, graniczyło z dwoma, właściwie wrogo doń nastawionymi królestwami, oraz z bliżej niepoliczalną ilością związków plemiennych, oraz struktur o charakterze rodowej, których członkowie – jeśli nie byli przypadkiem ludożercami, to z upodobaniem oddawały się polowaniem na ludzkie głowy. Także jego ukształtowanie geograficzne niezwykle sprzyjało rozbójnictwu, a przyroda obfitowała w rozmaite gatunki zwierząt drapieżnych, lub niebezpiecznych dla człowieka. Wszystko to razem sprawiało, że wielu jego mieszkańców stawało do walki na śmierć i życie, zanim jeszcze nauczyło się poprawnie trzymać broń.
Co zaś się tyczy Seriny, to z nią było dokładnie na odwrót. Miała okazję wychowywać się w dużym mieście, w bogatej, spokojnej dzielnicy. W miejscu, w który mieszkają kulturalni ludzie, rozwiązujący swoje problemy za pomocą pozwów sądowych i wynajętych skrytobójców, opłacający specjalistów, którzy pilnowali, by nikt wyglądający nieestetycznie i potencjalnie mogący być przestępcą nie pojawił się w promieniu kilometra od ich domostw. Wyrosła więc daleko od codzienności leśnych goblinów, ulicznych napadów i zimowych wilków. Miała do czynienia tylko z tymi ostatnimi, ale tylko raz. Kiedyś, gdy jeszcze uczęszczała do szkoły dla dobrze wychowanych panien nauczycielki zaprowadziły je w zimie na mury obronne miasta. Wówczas miała okazję widzieć całą, wygłodniałą watahę, która w biały dzień podeszła pod mury. Z koleżankami rzucały im wtedy smakołyki, uznając, że są słodkie.
Co zaś się tyczy jej udziału w aktach przemocy i rozlewu krwi, to – pomijając to nieszczęsne złamanie – raz tylko widziała, jak zabija się kurę. Strasznie wtedy płakała i nie mogła zasnąć przez kilka dni.
Podsumowując – mimo wszystko grubą przesadą było twierdzenie, że Serina mdleje na widok krwi. Niemniej jednak na pewno robiła się wówczas zielona i źle się czuła.
- Nie, proszę pani. – odpowiedziała krótko.
- Powiedz mi, w takim razie, czy potrafiłabyś kogoś zabić z zimną krwią? Wbić mu nóż, albo miecz w brzuch, patrzyć, jak bryzga i wymiotuje krwią, jak puszczają mu zwieracze, jak jęczy i rzuca się w agonii? – Alchima opisała jeszcze kilka co smakowitszych kawałków. Sama na umieraniu się specjalnie nie znała. Owszem, podpisywała wyroki śmierci, raz czy dwa wysyłała podległych sobie żołnierzy do walki, ale sama nie brudziła sobie rąk. Po pracy też miała lepsze rzeczy do roboty, niż oglądać makabrę. Za to sporo nasłuchała się od podwładnych.
- No… chyba… tak. – odpowiedziała Serina, robiąc się blada.
- Dobrze. Sprawdźmy więc, czy na pewno. – jej przełożona otworzyła biurko i wyjęła zeń arkusz papieru. Podała go dziewczynie, a następnie wcisnęła jej w dłoń pieczątkę. – To tekst wyroku na człowieka, który został złapany na kradzieży kury w jednej z tutejszych wsi, już drugi raz zresztą. Wiesz, jaka jest kara za drobne przestępstwa?
- Dwadzieścia batów, oraz zakucie w pręgierz na dobę, ku ogólnemu pośmiewisku. – Serina miała to opanowane. Przez całą szkołę nie mogła wyjaśnić swoim nauczycielką, że posiadanie broni nie jest przestępstwem, a jej noszenie na ulicach nie znaczy automatycznie, że człowiek jest młodocianym kryminalistom.
- Tak, za pierwszym razem tak. A wiesz, co się robi w wypadku recydywy?
- Jeśli sprawa miała miejsce w mieście, to wypala mu się piętno złodzieja na czole, a potem wyrzuca za bramy miasta. – oznajmiła Serina. – Natomiast na wsi… - miała trudność z przypomnieniem sobie. Zawsze mieszkała w mieście, nie obchodziło jej to, co wyprawiano po wioskach. – Na wsi chyba odcina się mu rękę.
- Dokładnie. – uśmiechnęła się Alchima. – Masz tu gotowy dokument, spełniający wszystkie, formalne i merytoryczne wymogi. Brakuje mu tylko pieczęci, takiej, jak trzymasz w dłoni. Mogłabym prosić cię, żebyś ją przybiła? Dzięki temu zatriumfuje sprawiedliwość, a ten parszywy typek do jutra nie będzie miał ręki.
Początkowo, uświadomiwszy sobie, że jest tylko sprawdzana, dziewczyna uspokoiła się. Znalazła wzrokiem poduszeczkę z tuszem i zabarwiwszy pieczątkę odszukała odpowiednie miejsce w tekście, w którym powinna je odcisnąć. Wahanie przyszło, dopiero, gdy uniosła rękę.
Jeśli teraz przystawi pieczątkę, to komuś odetną rękę. I to będzie jej wina. Co więcej, zrobią to komuś, kto jej osobiście nie uczynił nic złego, kogo nie spotkała. Fakt, był to złodziej (choć z drugiej strony, skąd wiedziała? Może to była jakaś pomyłka?), ale dlaczego kradł? Bo był taki biedny? Żeby nakarmić swoje głodne dzieci? Wiedziała, że to tylko naiwne tłumaczenie, ale była pewna, że jeśli przystawi pieczątkę, to te wątpliwości nie opuszczą jej do końca życia.
Mimo to postanowiła być silna. Zamknęła oczy.
- Nie przybije tej pieczątki. – oznajmiła. – Nie wiem, co zrobił ten człowiek, ale uważam, że zrzucając na mnie swoje przykre obowiązki postępuje pani podle, a stawianie mnie w takiej sytuacji i rozkazywanie podbijania wyroków jest.
- Innymi słowy: przyznajesz, że nie nadajesz się do tej pracy! – przerwała jej Alchima, tłumiąc westchnienie ulgi. Miała na głowie już wojowników wichru, barbarzyńców, trzydziestu żołnierzy w zamku i dwa razy tylu w miasteczku, oraz – o czym nikt inny nie wiedział – kontrwywiad, po to, by zadowolić jedną, smarkatą arystokratkę, która, jeśli dobrze zrozumiała plotki była jakiegoś rodzaju czarownicom. Za kilka tygodni miano jej jeszcze dosłać maga, jeśli akurat znajdzie się jakiś, który będzie potrzebował szybko pieniędzy oraz smarkatą kapłankę, celem pilnowania edukacji księżniczki. Do tego ostatnio uaktywniła się jej siostra. Naprawdę, ostatnie, czego chciała, to żeby w jej otoczeniu biegała zdemoralizowana, niepełnoletnia morderczyni.
- Ja nie mówię, że to źle, że nie chcesz nikogo skrzywdzić. Większość ludzi tego nie chce, choć czasem musi. – była to prawda. Większość normalnych, zdrowych ludzi miewa trudności z celowym zranieniem lub nawet uderzeniem kogoś, nawet w sytuacji, gdy konieczność jest ewidentna. Nawet zawodowi żołnierze nie sięgają po broń, kiedy tylko nadarzy się do tego okazja. To zresztą między innymi odróżnia ich od bandytów. Zresztą dotyczy to nie tylko ludzi. Większość chłopów, którzy hodowali zwierzęta dla mięsa nie zabijała osobiście swojej chudoby. W razie potrzeby szli do sąsiada. Aby przełamać to zachamowanie potrzeba było wiele czasu ćwiczeń, naprawdę wielkiego gniewu lub lat demoralizacji. – Ale na twoim stanowisku byłoby to konieczne. Wiesz dlaczego dostałaś taką pracę, mimo, że się do niej nie nadajesz?
- Bo mój wujek jest tym, kim jest? – zgadła Serina.
- Dokładnie. – odpowiedziała Alchima, zastanawiając się, dlaczego – skoro wyżej wymieniony krewniak musiał już Serinie znaleźć lukratywną posadę, na której nikt nie zrobiłby jej krzywdy, to nie wziął jej do siebie do sztabu, lub nie wysłał do jakiejś szkoły oficerskiej, lub na studia za granicę. Prawdopodobnie dlatego, że jednak dbał o życia swoich żołnierzy. – Ciekawe, czy mi się zdaje, czy nagle zostałam dyrektorkom międzynarodowego przytułkach dla wysoko postawionych sierot życiowych? – pomyślała, a głośno powiedziała tylko:
- Skoro tak dobrze znasz powody swojej tu obecności, to czy mogę mieć jedną prośbę? Czy – gdyby jej wysokości Samii coś, nie dajcie bogowie zagroziło, to zechciałabyś nie przeszkadzać specjalistom?
- To znaczy, że pozbawia mnie pani dotychczasowych obowiązków? – upewniła się Serina.
- Nie do końca. Naturalnie nadal masz towarzyszyć księżniczce i pilnować, żeby się nie nudziła. Zabawiać ją rozmową, znajdować jej rozrywki, plotkować i robić to, co zwykle dziewczęta robią w swoim towarzystwie.
- Ale, gdyby, dajmy na to miał miejsce zamach na Samię i coś jej się stało, to nie będzie to moja wina. Nie będę odpowiedzialna, tak?
- Dokładnie.
- Nawet, gdyby – dajmy na to – ktoś czarami wezwał demona i kazał mu zabić jej wysokość? – Serina wolała się upewnić, zwłaszcza jeśli chodzi o przypadki specjalne.
- Wydaje mi się to mało prawdopodobne, ale tak.
- I dalej będę dostawała tyle pieniędzy, ile było mówione wcześniej.
- Tak.
- Mogę to dostać na piśmie, podbite pieczątką? – jeśli to była prawda, to stawała się właśnie najszczęśliwszą i najbogatszą siedemnastolatką, jeśli nie na świecie, to przynajmniej w księstwie. Naturalnie z pominięciem córki księcia i ewentualnie samej Sami. I co najlepsze nie mogli jej nic zrobić. Góra pieniędzy otrzymywanych za nic była bliska spełnienia jej życiowych ambicji. Przynajmniej, jeśli chodzi o środki materialne. Co więcej mogła się nie martwić o to, czy ktoś zrobi sobie krzywdę czarami, czy też nie.
Alchima dała jej to na piśmie, ciesząc się, że zdołały dojść do porozumienia.
***
Xu Yen ujęła w dłonie pędzelek i postukała się nim w czoło. Od blisko dwóch godzin siedziała z nim, oraz buteleczką tuszu nad kartką papieru. „Szanowny Panie Duszojad, mistrzu czarnej magii, panie tysiąca demonów, jako twa niegodna i nikczemna sługa, zbyt marna, by warta była zaprzątania swoją uwagą Twej pamięci pragnę donieść” – zdołała napisać. – „Że księgę, którą byłeś łaskaw nam dostarczyć została odebrana od wysłanego przez Waszą dostojną osobę kuriera. Niestety jednak nie możemy zwrócić tomu, który Wasza doskonałość zechciał nam użyczyć. Spowodowane to jest tym, że…”
I w tym momencie wena Xu Yen kończyła się. Xu Yen nie wiedziała, ile ma lat, albowiem szczęśliwi czasu nie liczyli. Niemniej jednak już od ponad wieku służyła swej pani Tomoe. Przemierzyła prawie cały Jedwabny Szlak, była zamieszkanych przez wszelkiego rodzaju groteskowych barbarzyńców, oraz w miejscach, do których śmiertelnicy nie mieli wstępu. Widziała wiele, a wiedziała jeszcze więcej. Niemniej jednak nie miała pojęcia, jak wytłumaczyć komuś, kto używa przydomku Duszojad, jest mistrzem czarnej magii, sądząc po wyglądzie cierpi na przynajmniej sześć chorób psychicznych oraz własnoręcznie uciął sobie nos (Xu Yen nie wiedziała po co, ale śmiertelnicy ogólnie bywali dziwaczni), że jego niezwykle ważna, bardzo cenna czarnoksięska księga przepadła. Po prostu skończyła jej się wena.
„…zjadł ją pies.” – ogłosiła więc akt kapitulacji. – „Wraz z mą panią Tomoe – dono błagamy waszą dostojność o wybaczenie i pytamy się, w jaki sposób możemy wynagrodzić Tobie o wielce oświecony…” – nazywanie czarnoksiężnika wielce oświeconym nawet jej wydawało się lekkim nietaktem. Jednak nazwanie go ociemniałym prawie na pewno skończyłoby się źle. – „panie Ciemności, tą stratę. Błagamy cię, byś wyznaczył nam sposób, w jaki możemy zmyć tą plamę na naszym honorze”. – dokończyła i przyjrzała się swojemu dziełu krytycznym wzrokiem. Owszem, litery wykaligrafowała doskonale, ale treść, co tu kryć, brzmiała głupio. Może zdoła to zrzucić na szok kulturowy? Albo samemu go jakoś obrócić na własną korzyść? Zamoczyła ponownie pędzelek w tuszu. Te barbarzyńskie litery wyjątkowo źle malowało się pędzelkiem, nie nadawały się też do tradycyjnej kaligrafii.
„Post Scriptum” – dopisała – „Do listu dołączam głowę psa oraz człowieka, który go pilnował.” Oczywiście był to wymóg etykiety, jednak Xu Yen nie sądziła, by Duszojad – san był w stanie go pojąć. Jednak – o ile znała jego gust estetyczny – prezent powinien mu się spodobać.
Odetchnęła z ulgą. Teraz pozostało jej tylko czekać na odpowiedź. Osobiście miała nadzieje, że Duszojadowi – san skoczy tak ciśnienie, że będzie łaskaw zejść na zawał, ale nie liczyła na to za bardzo.
***
Problem, jak wyjaśnić niektóre, niewygodne fakty niektórym ludziom miała też i Alchima. Jak do tej pory zdołała przekonać Samie, że niektórych rzeczy nie da się osiągnąć za pomocą (kolejno) rozkazów, grożenia ojcem, strażą, dyplomatycznymi reperkusjami i wreszcie kaźnią, krzyku, płaczu i trzaskania drzwiami. W tej chwili zajęta była tłumaczeniem byłej księżniczce, że niektórych rzeczy nie da się osiągnąć za pomocą ciskania przedmiotami. Było to trudne, zważywszy na fakt, że Samia wywodziła się z dość wojowniczego ludu i ktoś niespełna rozumu uczył ją ciskać oszczepami, którą to wiedzę wykorzystywała w praktyce. Jednak to nie doniczki z kwiatkami stanowiły problem, ale trzy ogniste kule, którymi jej wysokość raczyła wyczarować. Alchima zdołała ich uniknąć, przy czym tylko dlatego, że potknęła się o własne nogi i upadła. Nie miała pojęcia, co ta kretynka sobie wyobraża, ale na szczęście po trzecim pocisku księżniczce skończyły się zaklęcia, więc przeszła na amunicję konwencjonalną.
- Co to ma znaczyć „nieżywa”? – krzyknęła Samia, biorąc do rąk kosmetyczkę i ciskając nią. Pocisk, gubiąc po drodze zawartość przeleciał przez cały pokuj i już pusty klapną o ścianę za Alchimą. – Czy trup potrafi zrobić coś takiego? – dodała, całkowicie zapominając o istnieniu takich zjawisk, jak duchy i upiory.
- Wasza wysokość oficjalnie zginęła w zamachu. – wyjaśniła Alchima ze stoickim spokojem. Jej twarz nawet nie drgnęła. Był to błąd. Należało okazać współczucie, w jakiś sposób pokazać Samii, że jest się po jej stronie, a nie tylko sucho przekazywać fakty. Była to umiejętność, której Alchima nigdy nie opanowała. Wybrano ją do tej pracy nie z powodu wielkiej empatii, a dlatego, że potrafiła czytać, rozumiała prawo i znała się na prowadzeniu ksiąg finansowych.
- Ale… - Sami na raz zabrakło słów i amunicji. – Ale przecież ja wtedy nie umarłam. Prawie nic mi się nie stało. – dodała, solidnie naciągając prawdę. Dziewczyna miała tyle szczęścia, że nie stała dokładnie w tym miejscu, które wskazywał protokół. Wbrew pozorom bowiem nic tak nie irytowało Sami jak sztywna etykieta. Traktowała ją jako narzędzie do zatruwania ludziom życia. Należało z niego korzystać względem innych, a samemu mieć z nim jak najmniej do czynienia. Dokładnie to i fakt, że stała pięć metrów dalej spowodował, że nie zginęła na miejscu. Niestety nie oznaczało to, że odniosła lekkie obrażenia. Trzy miesiące spędziła przykuta do łóżka, z czego dwa tygodnie nieprzytomna. Dodatkowo jedno z jej skrzydeł nie nadawało się do użytku. O ile prawie każde uszkodzenie kośćca skrzydeł kończyło się pozbawieniem zdolności lotu, to Samia – doświadczywszy potrójnego złamania z przemieszczeniem – miała szczęście, że udało się jej obejść bez amputacji.
- To był prawie niegroźny zamach. Zabójcy mieli szczęście. Nikt, oprócz mnie nie ucierpiał. – znów rozmijając się z prawdą. Tym razem nie robiła tego z własnej woli. To jej powiedzieli, gdy odzyskała przytomność. Potem natomiast jakoś nikt nie uznał za stosowne wyprowadzać ją z błędu.
- Nie, wasza wysokość. W zamachu zginęło dziesięć osób, w tym wasza matka. – Alchima nie była delikatną osobą. Przeciwnie, była oziębłą, utrzymującą do innych ludzi emocjonalny dystans perfekcjonistką. Nastawiona była tylko na efekt i dość szybko traciła cierpliwość. Jedyne, co można powiedzieć na jej obronę, to że po prostu nie wyobrażała sobie, żeby ktoś mógł od trzech miesięcy nie wiedzieć, co stało się z jego własną matką.
Samia nie zareagowała. Królowa była dlań postacią bardzo daleką. Co kilka dni przerywała jej zajęcia, by spotkać się ze swoją córeczką i sprawdzić, jak ta się miewa. Mimo, że dla niej te spotkania były bardzo ważne, to jednak dla Samii były one mało istotne. Matkę uważała za sentymentalną i miękką. Jej przywiązania do własnej osoby zupełnie nie rozumiała. Nie zdziwiłoby jej, gdyby ta kobieta była tak głupia, żeby stanąć między nią, a wybuchową machiną goblińską.
- W takim razie, co się – oficjalnie – ze mną stało?
Alchima westchnęła. Tak zwane machiny goblińskie, czasem nazywane też machinami piekielnymi były niezbyt skuteczną, ale okrutną bronią. Prosty mechanizm zegarowy, krzesiwo i ładunek materiału wybuchowego – w tym wypadku cała beczka udająca kiszoną kapustę – potrafiły narobić okropnych szkód. Wiele ofiar było tak zmasakrowanych, że nie dawały się rozpoznać. Jedna z nich pochowano zamiast Samii.
- Ogłoszono oficjalnie, że wasza wysokość zginęła. – jako, że jej podopieczna bardzo emocjonalnie reagowała na pozbawienie tytułu Alchima postanowiła zwracać się doń z należnym jej szacunkiem. W końcu była człowiekiem i potrafiła się zdobyć na pewne, ludzkie odruchy, choć w ograniczonym stopniu. – Miałaś być zbyt zmasakrowana, by pokazać zwłoki jej wysokości publicznie. Dlatego też pochowano cię, lub raczej – kogoś – z pełnym ceremoniałem w królewskiej krypcie. Trumna naturalnie była zamknięta. Alchimy nie było na miejscu, ale otrzymała obszerny raport.
- W takim razie, powiedz ty mi, kto przyjechał tutaj? – zadała pytanie Samia, krzywiąc się złośliwie.
- Samia, córka kupca. – odczytała Alchima. Miała przy sobie listę osób, które znajdowały się na zamku. W zasadzie miała nawet dwie takie listy, z czego jedna zawierała prawdziwe personalia i w ciągu tygodnia miała być zniszczona, a druga pseudonimy. – Przyjechałaś pobierać nauki w naszym kraju.
- Od kiedy to kupieckie córki podróżują pod osłoną wojowników wichru? – to przerastało jej wyobrażenie o świecie. Wojownicy wichru byli elitom elit, doskonałymi, posiadającymi unikalne umiejętności żołnierzami. Nie byli kimś, kogo mógł zatrudnić byle jaki kupczyk. W ogóle nikt nie mógł ich wynająć, służyli bowiem jedynie królom skrzydlatych, a i tak cieszyli się wielką niezależnością. – Oraz posiadają własne zamki?
- Dlatego wasza wysokość nie podróżuje pod osłoną Wojowników Wichru. – wyjaśniła Alchima. – Tylko zwykłych strażników karawan. Nie posiada też własnego zamku, ani też świty, tylko korzysta z mojej gościnności i łaski naszego miłościwego króla. Tak przynajmniej wygląda oficjalna wersja.
- Córka kupca. – prychnęła Samia, na której nagła degradacja społeczna wywołała większe wrażenie, niż wieść o śmierci matki. – Więc teraz jestem biedaczką.
To wyjaśniało wiele rzeczy, głównie szykany, takich, jak przydzielenie jej zaledwie trzech komnat na własny użytek, maleńka garderoba i jeszcze mniejsza kuchnia, obsługiwanie jej przez zaledwie dziesięciu służących, czy podanie na śniadanie tylko czterech dań (Samia w prawdzie nie jadła wiele i lubiła prostotę, ale co gdyby akurat była głodna?).
- Jak długo ma potrwać ta komedia? – miała nadzieję, że krótko. Samia rozumiała takie rzeczy, jak racja stanu, ale wolała, żeby omijały ją z daleka. Nie miała ochoty cierpieć za kogokolwiek.
Alchima miała mieszane odczucia wobec swej podopiecznej. Postanowiła jednak puścić mimo uszu jej użalanie się nad sobą. Cóż, rzeczywistość była taka, jaka była. Samia w prawdzie ponoć potrafiła używać magii, ale musiała się jeszcze dużo nauczyć, żeby ją zmienić.
- To nie jest komedia wasza wysokość. Księżniczka Samia umarła – przypomniała jej Alchima, po raz niewiadomo który tego dnia. – Tylko jeden na tysiąc umarłych wraca do życia, zwykle w nieprzyjaznych zamiarach. Jej wysokość nie może już wrócić do domu. Jej wysokość chyba wie lepiej, niż ja, dlaczego.
Samia pogładziła się od niechcenia po czarnych jak smoła piórach wyrastających z jej skrzydeł. Gdyby nie ten szczegół jej anatomii wyglądałaby jak każda niemal, rozpieszczona dziewczyna z tak zwanego, dobrego domu. Była zdecydowanie ładna, dobrze zbudowana i nieco atletyczna. Miała złote włosy, ułożone pozornie bezładnie (Samia i dwie służące, w celu osiągnięcia tego efektu spędziły prawie godzinę przed lustrem), oraz niebieskie oczy.
- Podobnie jak Monika. – pomyślała Alchima.
Oczy Samii były jednak inne. Inteligetne, zimne i przede wszystkim dorosłe, tak jakby rozkapryszona księżniczka nie miała siedemnastu lat, a przynajmniej trzydzieści siedem. Wyraźnie wychowanie na dworze nie było jednoznaczne z posiadaniem szczęśliwego dzieciństwa.
Wyróżniającym elementem były skrzydła Samii. O ile Alchima wiedziała – a wiedziała to tylko z książek – u skrzydlatych skrzydła potrafiły przybierać różne kolory. Najpospolitsze były szare, jak u wróbli czy gołębi, choć zdarzały się inne ich warianty. Z tego, co wiedziała zwłaszcza kobiety miewały je czasem wręcz bajecznie upierzone. Uważano je wówczas za szczególnie piękne, nawet, jeśli reszta ciała nie była równie atrakcyjna. Także czysta biel była w cenie, z pośród takich osób tradycyjnie dobierano dwórki, opiekujące się królową i dziećmi na dworach władców tej rasy.
Jedynym, niespotykanym kolorem był czarny.
Spowodowane było to jakimś, niezrozumiałym dla Alchimy, religijnym tabu. Z bliżej niesprecyzowanych powodów obdarzone tym kolorem skrzydeł dzieci Skrzydlaci zwykle zabijali. Alchimie nie udało się dojść przyczyn tego zachowania. Jej lud także mordował wszystko, co tylko nie przypadło mu do gustu, ale przynajmniej miał ku temu jakieś, racjonalne pobudki: uprawianie czarnej magii, oddawanie czci ciemnym mocom, świętokradztwo… Rzeczy, które dały się jakoś uzasadnić. Skrzydlaci, ze swym okrucieństwem i szeregiem dziwacznych, brutalnych praw byli szokujący.
- Wynoś się. – syknęła w końcu księżniczka, niezadowolona z tego, że przypomniano jej o uskrzydleniu. Alchima posłuchała, widząc, że dalsza rozmowa raczej nie przyniesie żadnych korzyści.
Samia została sama w komnacie. Była zła, a raczej wściekła. Niemniej jednak tak naprawdę najbardziej miała ochotę nie zadusić kogoś, ale zwyczajnie się popłakać. Była to jedna z tych rzeczy, których nie mogła robić. Każdy, kto widziałby ją roniącą łzy prawie na pewno próbowałby użyć tego do późniejszego szantażu emocjonalnego.
Choć może już nie w tej chwili? Przecież nie była następczynią tronu… To przynajmniej rozwiązywało problem pochlebców, szantażystów, narzeczonych i fałszywych przyjaciół. Może wreszcie dadzą jej spokój i pozwolą normalnie żyć, śmiać się i płakać, kiedy tylko będzie miała na to ochotę.
- Nie pozwolą. – uznała po chwili.
Nie była już następczynią tronu, a to owszem, oznaczało, że nie mieszka już na dworze i nie jest skazana na udrękę codziennych spisków i udział w nich. Zawsze marzyła, żeby uciec z tej złotej klatki, ale teraz okazało się, że mieszkanie za siedmiokrotnym kręgiem murów, w największej wierze, za zakratowanymi oknami, oraz kordonem straży miało swoje zalety. Na ten przykład bardzo utrudniało próby zamachu.
Samia była pewna, że kapłani nie pozwolą żyć komuś takiemu jak ona. Mieli tą swoją, idiotyczną przepowiednie. Nie pamiętała dokładnie jak to szło. Z lekcji historii wiedziała jednak o co chodziło. Dwie setki lat temu cała, centralna Laruzja znajdowała się pod władzą skrzydlatych. Wszystkie rasy i ludy musiały ugiąć kolana przed potęgą wojowników wichru. Niepokonane, latające legiony ujarzmiały każdy lud, niosąc oświecenie i cywilizacje pomniejszym istotom, w zamian żądając jedynie niewolników i trybutu. Nawet starożytne królestwa elfów i krasnoludów musiały ugiąć się przed ich potęgom. Ludzie, orkowie, gobliny i inne, słabe rasy… Kupowano ich na targach jak bydło, by przyuczyć do prac, którymi mogliby przysłużyć się dobrobytowi imperium. Niestety, w czasie swych podbojów królowie skrzydlatych natrafili w końcu na przeciwnika godnego sobie. Północne królestwa ludzi zostały bowiem zjednoczone pod panowaniem króla – czarnoksiężnika, tytułującego się cesarzem. Jego okrucieństwo przeszło do legendy i dorównywało nawet temu, z jakim skrzydlaci traktowali podporządkowane ludy. Wojna obydwu potęg trwała długo, była tak okrutna, że do dnia dzisiejszego ogarnięte nią regiony nie podniosły się z ruin i de facto skończyła się nierozstrzygnięta. W końcu wojownikom wichru udało się złamać potęgę nieprzyjaciela, ale uczynili to kosztem koszmarnych ofiar. Byli zbyt słabi, by wyciągnąć jakiekolwiek korzyści ze zwycięstwa. Byli zbyt nieliczni nawet, by upilnować swych dotychczasowych niewolników i lenników, którzy wzniecili bunt.
Ci, skrzydlaci, którzy przeżyli następne dwie dekady buntów, prześladowań i mordów byli już tylko nieliczną garstką niedobitków, kurczowo uczepioną pamięci o dawnej chwale. W zasadzie stanowili grupę wynędzniałych uchodźców stłoczonych w kilku ostatnich, warownych miast, które okazały się niemożliwe do zdobycia przez źle uzbrojone, rozwścieczone tłumy. Emocjonalne kaleki, wdowy i sieroty – tak wyglądał ich przekrój społeczny. Potrzebowali prawie stu lat, by otrząsnąć się z szoku. Nim jednak to nastąpiło poprzysięgli zrobić wszystko, by taka tragedia nigdy już się nie powtórzyła. Zgromadzili więc tych magów i kapłanów, jacy im jeszcze pozostali i wspólnymi siłami rzucili potężne zaklęcie wyroczni (Samia wątpiła w moc tego czaru… W końcu po tylu latach wojny i mordów w królestwie nie powinno być już zdolnych czarowników), który wskazać miał przyszłe zagrożenia dla gatunku. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 15-02-2009, 23:12
|
|
|
Uwaga!!! Pragnę jeszcze raz przypomnieć, że to jest bardzo wczesna wersja! To nie jest nawet Relase Candidate!!!
Tych było od groma, ale sądząc po zapale w ich eliminowaniu, to największe stanowiły mieszane małżeństwa i czarnoskrzydli. Z tych drugich miał rzekomo wywodzić się przyszłe nemezis, które dokończy zagładę gatunku.
Samii szczególnie to nie dziwiło. Prawdę mówiąc po pięciu latach, które minęły, odkąd się wypierzyła i budzeniu się każdego dnia z pytaniem „czy to dziś zostanę zasztyletowana / otruta / zaduszona?” (niepotrzebne skreślić) miała wielką ochotę zostać wymordować własną rasę.
W domu miała całą bibliotekę zaklęć czarnej magii (spadek po dawnych, imperialnych czasach), ale z przyczyn oczywistych nie zabrała jej ze sobą, co utrudniało realizację marzenia.
Naturalnie zapewne oddelegują do jej nauki maga lub czarodzieja. To była jedyna, pocieszająca rzecz w całej tej awanturze. Raczej nie spodziewała się w prawdzie adepta wiedzącego cokolwiek o czarnej magii – wyniosły lud, u którego gościła na takich polował z zaciekłością jeszcze większą, niż jej ziomkowie na czarnoskrzydłych. Niemniej jednak nawet dla bardziej tradycyjnych (w myślach używała słowa „tchórzliwych”) rodzajów czarów miała dużą sympatię. W jej społeczeństwie magia była czymś cenionym (wyniosły lud natomiast podchodził do niej, jak do jeża). Wypadało, by panny z dobrego domu trochę się na niej znały (lub przynajmniej pobierały jej lekcje). Naturalnie większość z nich – zajęta bardziej światowymi sprawami – nie dochodziła do niczego szczególnego (albo wręcz: do niczego). Samia w tej grupie nie wyróżniała się szczególnym talentem. Nadrabiała jednak entuzjazmem. Tym, co wyróżniało ją z tłumu pustych, zmanierowanych i głupich panien był fakt, że nie była głupia.
Choć dobrze się z tym kryła.
Nie żywiła jednak specjalnego entuzjazmu do ludzkiego czarownika. Nasłuchała się wiele złych rzeczy o czarownicach, zarówno w sensie „amoralne praktyki” jak i „nieudolność”, pewna więc była, że stawi się właśnie ktoś taki. Ludzki ostracyzm i nieufność wobec sił nadprzyrodzonych powodował, że połowa czarowników oddawała się bardziej zabobonom, niż prawdziwej magii. Druga połowa studiowała dawne, częściowo wykradzione elfom, skrzydlatym, orkom i nieśmiertelnym sekrety, rosnąć w siłę i moc. Byli niczym w porównaniu z magami skrzydlatych – pomyślała Samia, szowinistycznie lekceważąc liczący wiele dziesięć stuleci wkład ludzkich czarowników w tajemną sztukę. Miała jednak rację: znaczna większość ludzkich adeptów nie dochodziła do niczego wybitnego. Czary wymagały wrodzonego talentu i zapału, których ludziom brakowało, w odróżnieniu od elfich czy skrzydlatych mistrzów, w których żyłach po prostu płynęła magia. Nadrobić ten brak można było latami praktyki, inteligencją i dyscypliną… Jednak znaczna część adeptów – gdy dochodziła do etapu, na którym zaczynali zarabiać konkretne pieniądze – traciła zapał do samodoskonalenia. Większość nie wychodziła poza etap na którym dopiero powinna zacząć prawdziwą naukę. Miast tego, uzbrojeni w pomniejsze – ale i tak cenne – zaklęcia rozpoczynali praktykę w przeróżnych sektorach życia cywilnego. Głównie w handlu i usługach.
Samia raczej wątpiła, by miała szanse spotkać prawdziwego mistrza.
***
Depresja była malowniczą nazwą, jaką ktoś posiadający poetyczne zacięcie, ale mało wyobraźni nadał głębokiej dolinie położonej gdzieś w środku Wzgórz Ruin. Była ona pozbawiona odpływu, pokrywał ją rzadki, olchowy las oraz bagna. Nieliczne, suche obszary wykarczowano i zmieniono w pola uprawne. Były one jednak grząskie, brudne i nieurodzajne. Wystarczyły jednak by utrzymać cały klan orków. Największa łacha suchej przestrzeni zajmował zamek Czarne Leże. Zważywszy na warunki była to budowla całkiem imponująca. Utrzymana była w stylu architektonicznym wczesnego królestwa ciemności i przygotowana do stawiania długotrwałego oporu podczas wojny. Stanowił on miejsce zamieszkania indywiduum znanemu światu pod przezwiskiem Duszopsuj.
W chwili obecnej osobnik ten był jednym z nielicznych, żywych mieszkańców fortecy. Był osobnikiem dziwnym. Po pierwsze, mimo, że mieszkał wśród orków wcale orkiem nie był. Był najnormalniejszym człowiekiem i to nie niewolnikiem, jeńcem wziętym w celu ściągnięcia okupu lub złożenia w ofierze któremuś z pośród Tych Co Polują W Mroku. Dawno temu został wygnany z pośród swego ludu za uprawianie mrocznej magii i spiski zmierzające do przejęcia władzy. Gdy jednak przekroczył granice terytoriów orków jego prześladowcy zaprzestali pościgu wychodząc z założenia, że teraz ktoś utnie mu głowę i zatknie ją na pikę. W normalnych okolicznościach tak najpewniej by się stało. Duszopsuj był jednak wyjątkiem.
Oddawał się przemocy, czarnej magii i krwawym rytuałom. Szybko więc znalazł wspólny język z orkami. Życie tych stworów, cała ich kultura i zwyczaje krążyły wokół tych trzech rzeczy. Zielonoskórzy bardzo szybko pojęli, że mają do czynienia z bratnią duszą. Później zrozumieli też, że mają do czynienia ze zdolnym czarnoksiężnikiem obdarzonym jeszcze pewnym rodzajem militarnej przebiegłości. Przyjaźń kwitła do momentu, w którym Duszopsuj postanowił ni z tego, ni z owego odciąć sobie nos.
Orków to zachowanie wprawiło w niejaką konsternacje. Owszem, posiadali bogatą tradycje samookaleczeń, ale stosowali je głównie w celu przebłagania mrocznych mocy, jako rodzaj ofiary. Niekiedy też młodzi wojownicy czynili z nich próbę męstwa. Jednak w tym wypadku nie widzieli oni podstaw do tak drastycznego kroku.
Zaczęli więc martwić się o zdrowie swojego nowego przyjaciela. Na wszelki wypadek skonsultowali się więc z szamani. Ci przyjrzeli się Duszopsujowi dokładnie, a następnie radzili przez trzy dni.
- Psychoza maniakalna. – orzekli, gdy skończyli.
To i kilka innych przykrych wydarzeń położyło kres bardzo pięknej przyjaźni. Pomału, ale konsekwentnie orkowie wyprowadzili się najpierw z zamczyska, a potem jego najbliższych okolic i osiedlili się w bezpiecznej odległości od Duszpsuja.
Sam wymieniony nie pasował do stereotypu czarnoksiężnika. Miał trochę mniej, niż metr dziewięćdziesiąt wzrostu, wyglądał na człowieka około trzydziestoletniego i był atletycznie zbudowany. W rzeczy samej codziennie ćwiczył i gimnastykował się by utrzymać formę. Nie była to jedyna forma samoumartwienia jaką na siebie narzucił. Nie ubierał się ciepło, poza porą mrozów najczęściej nie zakładał niczego na swą gołą klatkę i chodził boso. Nawet, gdy spadł śnieg ubierał się lekko. Włosy związał w krótki kosmyk. Twarz, nawet pomijając fakt, że szpeciła ją straszliwa blizna po odciętym nosie miał dziką i okrutną. Jego oczy lśniły obłędem i gwałtownością.
Przybycie przesyłki czarnoksiężnika zaskoczyło rano, gdy właśnie ćwiczył swe muskuły. Przyniosła ją wrona. Duszopsuj rzucił na nią okiem i bardzo szybko poznał, że nie było to zwykłe zwierze. Było prawie cztery razy większe, niż zwykłe, jednolicie czarne i trójokie. Do nóg miało przywiązane dwa obiekty, które po bliższym przyjrzeniu się okazały się ludzką i psią głową (mocno już przez ptaszysko nadjedzonymi) oraz trzeci, który okazał się być zwojem papieru.
Odpiął list i przeczytał go ze spokojem. Następnie delikatnie ujął wronę, spojrzał w jej czarne, paciorkowate, inteligentne oczy i z czułością ją pogłaskał.
A potem ukręcił jej główkę.
Co było powodem, dla którego nie mógł skorzystać z tej metody transportu.
Duszopsuja ogarnęła wściekłość, więc zawył nieartykułowanie na całe gardło, a następnie sięgnął po najbliższy ostry przedmiot, jaki miał pod ręką. Był to jakiś rodzaj dziabaka, podobny trochę do kosy. Musiał, po prostu musiał kogoś zabić! Na szczęście gdzieś w okolicy powinien znajdować się jakiś wartownik lub nadzorca niewolników! Duszopsuj wyruszył na jego poszukiwania. Przez kwadrans biegał po zamku, wrzeszcząc, wyjąc i zawodząc. Nie znalazł jednak nikogo. No tak, zapomniał, że wszyscy pouciekali. Na szczęście miał jeszcze niewolników. Zbiegł więc czym prędzej do ich zagrody z zamiarem ukatrupienia już nie jednej, a kilku osób. Tam także nie zastał nikogo. Widać, gdy zabrakło nadzorców niewolnicy też wynieśli się cichcem.
Zostały mu jeszcze zombie. Duszopsuj miał ich całą masę, a co więcej stwory te nie powinny uciekać od swego pana. Przez chwilę zastanawiał się nad rozpłataniem w dzwonka kilku z nich, ale potem porzucił tą myśl. Z martwym to jednak nie było to samo.
Pozostało mu już tylko krzyczeć w bezsilnej złości na całe gardło.
***
Kiedy zawiódł zarówno I Ching jak i sprowadzające prorocze wizje eliksiry i zaklęcia, wypróbowane zresztą głównie dla zasady Xu Yen i Tomoe wpadły na nowy pomysł szukania zaginionej książki. Otóż postanowiły nie szukać bezpośrednio samej księgi, a po prostu pobliskich źródeł czarne magii. Wyszły z założenia, że najprawdopodobniej złodziejem musi być ktoś, kto posiada podobne inklinacje jak Tomoe. Potem wystarczyłby już tylko spacer od domu do domu. Niekoniecznie musiał on niestety zaowocować znalezieniem książki, ale prawie na pewno trafiłoby się w jego trakcie coś ciekawego.
Naturalnie takiego efektu nie dało się osiągnąć bez naprawdę potężnych zaklęć wróżebnych, jednak Tomoe była prawdziwą mistrzynią czarów. Jej służąca w prawdzie odbiegała od jej poziomu znacznie, ale też wciągała nosem wielu dumnych ze swej mocy czarowników. Obie odprawiły niezbędny rytuał i na ich umysły spłynęło olśnienie.
Jak należało się spodziewać odpowiednich sygnałów w najbliższej okolicy było sporo. Naturalnie znaczna część była zwykłymi, fałszywymi alarmami. Ktoś miał w zwyczaju z kolegami dręczyć koty na cmentarzu, u innego straszyło w domu. Zaklęcie ujawniło też i ciekawsze obiekty. Było ich kilkanaście, co jak na obszar o promieniu dwudziestu kilometrów było normą. Zaskakujące było jednak to, że naprawdę potężna, zła aura ulokowała się bardzo blisko ich siedziby, w pobliskim zameczku.
Prawdę mówiąc ich pierwszą reakcją na odkrycie była konsternacja, po której przyszło nerwowe bieganie po pokoju, sprawdzanie, czy na pewno rzuciły zaklęcie prawidłowo, albo nie pomyliły się w którejś inwokacji. Do tego doszła długa kłótnia o to, czy na pewno dobrze interpretują przepowiednie (to znaczy: Tomoe się kłóciła, Xu Yen brała na siebie winę i przepraszała). Niestety, ostatecznie wyszło im na to, że czary odprawiły jak najbardziej poprawnie, a interpretacja również była dobra.
Było to zaskakujące i bardzo nietypowe. W normalnych okolicznościach dość wyraźnie można było poznać, że jakieś miejsce jest siedzibą tak potężnej, złej mocy. I to niezależnie czy posiadał ją śmiertelny czy nieśmiertelny. Żywy czy martwy. Zwierzę, roślina, przedmiot, miejsce czy moment w czasie. Miało to swoje wyraźne, dostrzegalne gołym okiem objawy. Taką okolice można było poznać choćby po tym na przykład, że szkielety biegały w niej kurcgalopkiem. I to nie dlatego, że jak wierzyli przesądni czarna magia wyciekała i przenosiła się w teren. Niestety, teoria ta była poprawna tylko w wyobraźni prostego ludu, który potrzebował jakoś wyjaśnić wszystkie zjawiska. Niestety ich prawdziwa natura nie była tak pomysłowa. Po prostu, jeśli ktoś przez całe dziesięciolecia wprawiał się w czarnej magii, czynieniu zła i mrocznych sztukach, to trudno było po nim oczekiwać, żeby siedział spokojnie. Tymczasem w tej okolicy nic takiego nie zachodziło. Żadnych żywych szkieletów, żadnych nocnych demonów, zombie, wampirów.
Owszem, istniało prawdopodobieństwo, że zło dawno temu pokonano, a następnie pochowano na wzgórzu, na którym stał zamek. Samą fortece natomiast wzniesiono, żeby trzymać od niego z daleka wandali, złodziei, ciekawskich, turystów i przedstawicieli alternatywnych ruchów religijnych. Jednak ta siła była zbyt potężna, by mogła ją zatrzymać warstwa ziemi i kamieni tak długo, jak długo była żywa. O tym, że nadal żyła świadczył fakt, że ciągle otaczała ją złowieszcza aura. Naturalnie – jeśli teoria więzienia była słuszna – to owa ciemna moc mogła zostać spętana tysiącami zaklęć, tak by nie mogła sięgnąć poza zamek. Wtedy jednak nie powinna być ona wyczuwalna. Jeśli zaklęcia zostały rozproszone to natomiast wszelkie złe moce do zamku powinny zlatywać się jak ćmy do ognia. Wzywane czarami przez rozpaczliwie starające się uwolnić coś naprawdę potwornego. Co nie zachodziło.
***
Samia ułożyła się wygodnie na łóżku, co było trudne. Po pierwsze bolały ją skrzydła. Kilka tygodni temu przeszła skomplikowany zabieg hirurgiczny, o czym jej ciało lubiło przypominać. W normalnych okolicznościach członkowie jej rodziny leczyli się pod opieką wyspecjalizowanych i bardzo potężnych kapłanów – uzdrowicieli. Jej tego przywileju poskąpiono. Jak podejrzewała po to, żeby kapłani nie dowiedzieli się, że ciągle żyje. Magia, jeśli była wystarczająco potężna nie pozostawiała bóli fantomowych, blizn czy śladów. Po prostu z samej definicji pozwalała na wszystko temu, kto zapłacił zań odpowiednią cenę. I nie chodziło tu bynajmniej o złoto.
Naturalnie za bezpieczeństwo (nawet czasowe) trzeba było również płacić. W swoim krótkim życiu Samia przekonała się, że wszystko ma swoją cenę. Nawet przywilej oddychania. Było warto za nie zapłacić odrobiną bólu.
Problem polegał jednak na tym, że o ile Samia jakoś opanowała sztukę kładzenia się do łóżka tak, żeby nie urazić skrzydeł, to nie potrafiła zrobić tego tak, żeby jednocześnie nie bolała jej poparzona ręka. W prawdzie owinęła ją chustką, ale rana nadal piekła. Co gorsza, o ile umiała ocenić goiła się nieprawidłowo.
Mimo to udało się jej jakoś ułożyć w pozycji, która może nie była wygodna, ale też i nie była bolesna. Teraz leżała zezując w sufit i bezmyślnie bawiła się wahadełkiem do wykrywania magii. Sami nigdy nie udało się opanować sztuki posługiwania się nim. Niewielu czarowników potrafiło się na tyle wyciszyć, by prawidłowo posługiwać się przedmiotem. Samia jednak lubiła wahadełko. Traktowała je głównie jako zabawkę. Drgało śmiesznie zawsze, gdy wzięła go do ręki.
Choć naturalnie nie wystarczająco, by poprawić jej humor. Ludzie (a zwłaszcza Alchima i Serina) działali jej na nerwy, bolały ją skrzydła, bolała ją ręka i nie miała nic do roboty. W domu zwykle jej czas był dość mocno zapełniony. Zawsze miała jakieś zajęcia z nauczycielami, ćwiczenia, lub spotkania z ważnymi (lub choćby światowymi) postaciami. Owszem prowadziło to do sytuacji, w której często nie miała czasu dla samej siebie. Jednak przynajmniej się nie nudziła. Co niestety miało miejsce teraz.
Miała tyle dobrego, że miała ksiązki. Zamek, w którym w prawdzie brakowało większości wygód, do jakich przywykła także w książki był wyposażony w jej mniemaniu nędznie. To znaczy – patrząc obiektywnie – znajdowała się w nim całkiem spory księgozbiór. Co więcej dobierające go osoby wykazały się sporym gustem. Pomijając fakt, że zgromadzono w niej sporo podręczników i książek, które po prostu mogły okazać się przydatne starano się dobrać takie tytuły, które miały szanse spodobać się prawie dorosłej dziewczynie. Zrobiły to w sposób inteligentny, świadczący o sporym zrozumieniu sytuacji oraz bystrości. Nie ograniczyły się tylko do tytułów, które wypadało czytać panna z dobrego domu, choć i takie znalazły się w zbiorze. Przeciwnie było w nim całkiem sporo dobrej literatury z prawdziwego zdarzenia. Często zdumiewająco odważnej i pełnej pikantnych szczegółów. Niestety osoby dobierające ksiązki całkowicie rozminęły się z gustem Samii.
Samia tak naprawdę bowiem nie lubiła książek. Owszem, czytała, ale głównie dlatego, że tak wypadało. Edukacja była przywilejem lepszych, a demonstracyjne jej prezentowanie stanowiło sposób udowodnienia własnej, wysokiej wartości. Tak naprawdę jednak z przyjemnością czytała te książki, które zawierały zabójcze zaklęcia służące do palenia żywcem i wysadzania w powietrze. Tych naturalnie nie było w zamku. Powód takiego stanu rzeczy był prosty. Mimo braków w wykształceniu, kulturze osobistej i ogólnym funkcjonowaniu aparatu państwowego mieszkańcy Erthenroth byli ludźmi inteligentnymi i życiowo doświadczonymi. Ostatnim, co by sobie życzyli oglądać była smarkula z podręcznikiem do magii bojowej.
Przygotowując miejsce zamieszkania dla zagranicznej eks księżniczki, o której fascynacji magią doskonale wiedzieli (nie zdawali sobie tylko sprawy z jej nieodpowiedzialnego flirtu z mrokiem) polecili sporządzić dla niej specjalną księgę, z której mogłaby się uczyć. Kosztowało to oczywiście zawrotną sumę. Samia widziała już (a nawet przeglądała) ten podręcznik i również nie przypadł jej do gustu. Spisane w nim czary i zaklęcia były żałośnie trywialne. O ile się orientowała księga zawierała bowiem czary ogólnoużytkowe. Czyli jej zdaniem głęboko poniżające.
Wywodziła się z bardzo wojowniczej cywilizacji (ogólnie cywilizacje Laruzji dzieliły się na wojownicze i wymarłe), który widział tylko jedno, godne zastosowanie dla magii: palenie wrogów. Ewentualnie jeszcze ich topienie, rażenie prądem, dezintegrowanie, grzebanie w ziemi lub zmienianie w żaby. Dla skrzydlatych tylko ten aspekt magii się liczył. Osoby dobrze urodzone, które zajmowały się magią nie powinny zgłębiać jej innych aspektów. W końcu od zapewnienia sobie godnego życia miały służących (a w dawnych czasach też niewolników). Nie potrzebowały więc do tego czarów.
Drugim, dopuszczalnym wariantem było poświęcenie się czystej nauce okultystycznej. Było to także szanowane, choć uważane za nieco ekscenryczne.
Tymczasem ktoś wpadł na pomysł, że będzie uczyć się, jak zaklęciem załatać garnek. Albo zmusić ciało d lewitacji. Po co? Przecież miała skrzydła… Owszem, niesprawne, ale nie będzie się poniżać i okazywać, że tęskni za możliwością lotu.
W sumie to szkoda, że spaliła tamtą książkę.
Owszem, była napisana jakimś dziwacznym alfabetem. W końcu może nie był aż tak trudny. Zresztą to była czarodziejska książka. Był w niej nawet zamknięty demon. Może wystarczyło tylko próbować ją czytać, a wizje mrocznej, zakazanej wiedzy i tajemnych sztuk same wlewały się do mózgu?
Pomimo, że Samia żyła jeszcze tylko dlatego, że każdego podejrzewała o próbę zamordowania jej osoby traciła swój cynizm i wyrachowanie, gdy natykała się na magię. Zwłaszcza czarną. Wówczas po prostu zaczynała wierzyć w bajki.
Tak naprawdę dość prawdopodobne było, że księga zbombarduje jej mózg wizjami, w efekcie czego zmieni się w warzywo. Jak już wspomniano magiczne księgi były rzadkie i co za tym idzie drogie. Wynikało to z faktu, że magowie sprzedając je upowszechniali narzędzia własnej pracy. Większość z nich nie była chętna upowszechnianiu ich sekretów. Pojedyncza kartka z wypisaną nań formułą zaklęcia kosztowała tyle, jakby była wykonana ze złotej blachy. Cała księga warta była dużo, dużo więcej.
Naturalnie powodowało to, że owe książki bardzo często kradziono. Czarownicy z tym problemem radzili sobie na różne sposoby, co wywołało swoisty wyścig zbrojeń. W pewnym momencie ktoś wymyślił, że napisanie zaszyfrowanej księgi trującym atramentem na trującym papierze oraz obłożenie jej setkami złośliwych zaklęć mu nie wystarczy i zaczął pakować do książek mentalne wampiry. Były to stosunkowo niegroźne, pomniejsze stworzenia z planu snów. Łatwo było je oszukać, uciec im, odpędzić lub zniszczyć czarami. Chyba, że wyskakiwały komuś prosto w twarz. Odżywiały się inteligencją, a ich ciała składały się po części z materii snów, a po części czystej myśli. Bardzo łatwo przelewało się je na papier.
Szybko też odkryły, że ksiązki są dla nich idealnym domem, do którego obiad sam przychodził. Stały się one prawdziwą plagą.
Ostatnim, czego obawiał się czarownik studiujący księgę niewiadomego pochodzenia było to, że zepsuje sobie oczy. Bardziej prawdopodobne było to, że mu po prostu wypłyną. Choć naturalnie zawsze zdarzali się nieostrożni magowie w rodzaju Samii, skłonni zignorować niebezpieczeństwo w przekonaniu, że akurat z tej strony nic jej nie grozi.
Taka zmiana postawy mogła wydawać się dziwna. Jeszcze kilka dni temu księżniczka drżała na samą myśl o spisku i możliwym w każdej chwili zamachu. Od tego jednak momentu upłynęło kilka dni i nic ciekawego się nie stało. Owszem, Samia miała okazje obejrzeć sobie zamek, miasteczko i otaczające je wioski i pola. Naturalnie wszystko pod czujnym okiem strażników, którzy czekali tylko, aż z jakichś krzaków wyskoczy zamachowiec. Problem polegał na tym, że nic takiego się nie stało. Nie stało się też nic innego! Samia, przywykła do życia w ciągłym napięciu, z czasem wypełnionym edukacją i światowymi rozrywkami nagle utkwiła w prowincjonalnym miasteczku, gdzie nic się nie działo. Sześć dni takiego życia wystarczyły, żeby kolejny zamach na jej życie stał się wydarzeniem wręcz oczekiwanym z niecierpliwością.
Samia nie potrafiła zapełnić sobie czasu. Owszem, chłopi i mieszczanie zapewne wiedli tu sobie całkiem ciekawe, trywialne życia. Nawet ta cała Serina wydawała się dość zadowolona w nowym miejscu. Szybko znalazła nowych znajomych. Ostatnio zaprzyjaźniła się z testerką trucizn księżniczki. Martwiło to Samię, bowiem – jeśli jej przyboczna rzeczywiście była narzędziem w rękach wrogiej koterii, to oznaczałoby to, że rozmontowywała właśnie jej system obronny. Abstrahując jednak od ewentualnych spisków: księżniczka nie potrafiła znaleźć sobie przyjaciół, zajęć ani znajomych. Nie otaczali jej bowiem ludzie na jej poziomie. Co miała robić? Iść do jakiejś chłopki albo służącej z zamku? „Cześć Samia jestem, mój ojcem jest królem. Nauczysz mnie krowy doić?”
Aż tak zdesperowana jeszcze nie była.
Ludzie jej pokroju nie zajmowali się takimi rzeczami.
Ludzie jej pokroju mogli doskonalić się w sztuce wojennej (co bez skrzydeł było głupim pomysłem), albo magii (do czego nie miała książek), zajmować się sztuką lub nauką (do czego Samia nie miała pasji ani predyspozycji) lub też dyplomacją (co będąc oficjalnie martwą nie wchodziło w grę). Oczywiście mogli też pędzić życie w próżniactwie i dekadencji, co jakoś Samii nie pasjonowało. Mogli też uczyć innych, szlachetnie urodzonych lub chcących dorównać do ich poziomu prostaczków, jak należy się zachowywać.
W sumie to nie był taki zły pomysł.
Gdzieś tu nawet powinna sobie biegać taka cudowna, złotowłosa sierotka o takich wielkich, niewinnych, niebieskich oczętach stanowiąca po prostu uosobienie słodyczy i niewinności.
Samia wstała z łóżka, opierając się na jednej ręce tak, żeby nie urazić ani skrzydeł, ani dłoni. Było to trudne.
Następnie ruszyła do pokoju kobiety, którą już zdążyła znienawidzić. Stanęła przed jego drzwiami, zapukała i weszła prawie natychmiast. Alchima na jej widok z trudem powstrzymała westchnienie. Do tej pory storpedowała kilka genialnych pomysłów Samii na znalezienie sobie rozrywki. Dziewczyna nie do końca rozumiała, że teraz jest gościem, a jej gospodarze już i tak wykazali się ogromną hojnością. Nie będą więc fundować jej bali maskowych i innych drogich rozrywek. Własny zamek musiał jej wystarczyć. Co więcej miała ogromną ilość pracy. Pomijając uporządkowanie wszystkich wydatków oraz spraw związanych z przeprowadzką miała na głowie jeszcze barbarzyńców. W tym wypadku Hrogtara, obecnego w pokoju w chwili, gdy Samia raczyła go odwiedzić. Wstał z krzesła, na którym się rozwalił i zasalutował.
Barbarzyńcy przyprawiali Alchimę o ból głowy. Byli w mieście obecni od mniej, niż tygodnia. W tym okresie zdążyli już rozwalić karczmę, dopuścić się dwóch rabunków i jednej kradzieży (na szczęście w obydwu wypadkach chodziło o rzeczy drobne) oraz wszcząć bójkę ze strażą miejską. Co więcej spuścili im nietęgi łomot. Zresztą, nie oni jedni. Lokalna straż składała się bowiem głównie ze starców, przygłupich osiłków i kalek wojennych i dwa dni temu została rozpędzona przez Serinę uzbrojoną w kij od szczotki. Nie było w tym nic dziwnego: każdy, kto miał jakąś chęć do walki i wartość bojową trudnił się znacznie lepiej płatnymi zajęciami, niż pilnowanie kupieckich składów drewna opałowego i kamiennego węgla. Straż miejską bił, kto chciał, nawet gangi młodzieżowe.
Jednak na barbarzyńców, którzy działali z (jak to ujęli mieszczanie w petycji) „odrażającą i niepotrzebną brutalnością” mieszczanie się obrazili. Alchima miała ochotę wysłać ich do pobliskiego Lasu Jedwabiu pod pretekstem uzupełnienia zapasów dziczyzny. Istniała niewielka nadzieja, że tamtejsze pająki ich (Haugów, nie mieszczan, a szkoda) zeżrą i wyzdychają ku ogólnej szczęśliwości…
- Mogę przeszkodzić? – zadała pytanie (czysto retoryczne) księżniczka wchodząc do gabinetu swojej zarządcy dóbr. Jak zauważyła ta zdołała już nieco opanować panujący w pomieszczeniu bałagan.
Alchima również wstała, przysunęła swojej podopiecznej krzesło i zaprosiła ją, żeby usiadła. Ta skrzętnie skorzystała. Jakkolwiek kobieta posiadała wyższe kompetencje i uprawnienia od Samii, tak nadal formalnie to skrzydlata posiadała wyższy status. Oznaczało to, że Alchima musiała traktować ją z uprzejmością. Oraz dawało to księżniczce prawo do przeszkadzania jej, kiedy tylko miała ochotę. Skrzydlata nie lubiła swojej opiekunki. To, że ktoś dużo niżej urodzony (pomijając już fakt, że pochodzący z gorszej rasy) posiadał całkowitą władzę nad tym , co jej wolno, a co nie traktowała jako obrazę. Buntowała się przeciwko temu i dawała o tym znać swojej opiekunce, kiedy tylko miała okazję.
Jeśli chodzi o Alcimę, to jej uczucia wobec Samii były zbliżone. Pomału zarządzanie zamkiem dla do niedawna jeszcze ambitnej i szybko pnącej się w drabinie kariery kobiety pomału stawało się wygnaniem. Co gorsza znaczna część załogi zamku: czy to ludzi, czy to skrzydlatych odczuwała to samo. Choć obiektywnie patrząc skrzydlaci mieli gorzej. Pomału zaczynało do nich docierać, że jeśli coś się szybko nie zmieni nie będą mogli wrócić do domów. Samia, swym zadzieraniem nosa i buntowniczym nastawieniem pogłębiała tylko te uczucia.
Główną linię konfliktu stanowiły pomysły, które ciągle przychodziły Samii do głowy, a Alchima je torpedowała. Kobiecie było trochę żal swej podopiecznej, mimo, że ta była samolubna i nie sięgała wzrokiem poza czubek własnego nosa. Nie potrafiła tego jednak wyrazić słowami. Nie znała się na dzieciach ani na młodzieży.
- Istnieje wśród mojego ludu zwyczaj – zaczęła Samia tonem, słysząc który Alchima miała ochotę od razu powiedzieć „nie”. – że osoby wysoko urodzone lub cieszące się autorytetem – wyłożyła. – przyjmują pod opiekę dzieci z rodzin gorzej sytuowanych. Robią to z dobroci serca – rozpłynęła się księżniczka. Jej opiekunka miała wątpliwości czy w ogóle zdaje sobie sprawę z tego, co ten termin znaczy. Była chyba zbyt zapatrzona w siebie. – Oraz po to, żeby dzieci te mogły zyskać obycie, nauczyć się dobrych manier i zyskać nieco kosmopolitycznego obycia. Naturalnie taka edukacja pomaga tym dzieciom znaleźć dobrą pracę. – przedstawiła główną zaletę pomysłu księżniczka.
- Mam pytanie: czy upatrzyłaś sobie już jakieś konkretne dziecko, czy jeszcze nie? – Alchima pozwoliła sobie na odrobinę złośliwości. Pomysł ściągania do zamku dzieciaka, żeby przez tydzień mógł służyć za zabawkę Samii, a następnie go odesłać jak już się znudzi nie podobał jej się szczególnie.
- Myślałam Monice. To ta dziewczynka, która była z nami na statku.
Alchima świetnie wiedziała kim jest Monika. Znała ją jednak bardziej jako „dziewczynka, która trzy dni temu omal nie utopiła się w fosie”. Z nieznanych jej bliżej przyczyn wojownicy wichru zażądali, by małej zabronić wchodzenia na zamek pod karą uduszenia. Życzenie zostało spełnione ku niezadowoleniu Haugów. Niestety mała okazała się bardzo zdeterminowana, żeby dostać się do zamku. Próbowała więc wspiąć się do góry po winorośli porastającej mur. Ta niestety nie wytrzymała i Monika wylądowała w fosie. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 15-02-2009, 23:17
|
|
|
Urzędniczka doszła do wniosku, że w takiej sytuacji lepiej będzie pozwolić jej chodzić po zamku, ile tylko dusza zapragnie.
Pomysł miał zalety. Alchima, mimo, że właściwie to nie była jej sprawa czuła, że zaniedbuje Monikę. Mała potrzebowała jeszcze pilniej niż Samia, żeby jakoś zapełnić jej czas, inaczej prędzej czy później wpadnie w jakieś tarapaty i na ten przykład utopi się w fosie. Na razie pozostawała pod opieką jej siostry. W sumie Samia nie mogła jej zrobić większej krzywdy, niż Elther.
Z drugiej strony to był człowiek, nie zabawka.
- Rozumiesz, że organizując takie lekcje bierzesz na swoje barki dużą odpowiedzialność?
- Tak! – odpowiedziała Samia zdecydowanie.
- Prawdę mówiąc wolałabym, żebyś zaczęła od czegoś łatwiejszego. Na ten przykład świnki morskiej. – zaczęła Alchima nie kryjąc sceptycyzmu. – Jednak wydaje mi się, że Monika może skorzystać spędzając z tobą czas. – tak naprawdę pierwszym, co należało zrobić to zabrać małą z dala od Elther. Nie była ona po prostu pozytywnym przykładem. Gdyby nie to, że Alchima nie miała co zrobić z Moniką (nawet gdzie położyć ją spać) raczej nie wysłałaby jej do siostry. Oddanie jej pod opiekę Samii mogło być jakimś rozwiązaniem, przynajmniej tymczasowym. - Wydaje mi się, że ten pomysł może mieć sens.
- Małej jest potrzebna edukacja – huknął niespodziewanie Hrogtar, a ostatnie słowo przesylabizował. Obie damy spojrzały na niego zdziwione, że w ogóle wtrąca się do tej dyskusji. – Razem z chłopakami próbowaliśmy ją uczyć wszystkiego, co potrzeba, żeby wyrosła na prawdziwego mężczyznę, ale nie wyszło!
Jakoś nie wzbudziło to zdziwienia.
- Tak z ciekawości; czego właściwie próbowaliście ją nauczyć?
- Wszystkiego! – oznajmił barbarzyńca. – Walczyć toporem, przeklinać, kraść, pić… - wyliczył.
- I nie udało wam się?
- Nie. – Hrogtar włożył w te słowa wiele uczucia. Widać, że nie mógł odżałować swej porażki dydaktycznej.
- To dobrze. – Alchimę ucieszył fakt, że mimo wysiłków doborowej śmietanki dzikusów Moniki nie udało się zdeprawować bardziej, niż miało to miejsce do tej pory. Oznaczało to, że – przynajmniej na czas jakiś – jest ona też bezpieczna przed zakusami Elther. Nie miała jednak wątpliwości, że nawet i bez wysiłków bandy głupków z lasu i rodzinnej czarnej owcy z małej jest niezłe ziółko. Za grzecznie wyglądała, by nie wzbudzić żadnych podejrzeń.
- Dobrze, jeśli oboje się zgadzacie co do tego, że małej potrzeba edukacji, to nie mam nic przeciwko temu, żebyś droga Samio się tym zajęła. Powiedzmy, że zaczniemy od miesięcznego okresu próbnego.
***
Monika przyczaiła się i wolno podkradła. Była dobra w podkradaniu się. Żaden inny dzieciak z sierocińca nie potrafił się tak podkradać, ani ukrywać. Mała miała instynkt prawdziwego drapieżnika, myśliwego z najbardziej pierwotnych puszczy. Nie spuszczając swej ofiary z oczu podpełzła bliżej. Cel: wielki, spasiony kocur, na oko ważący pewnie z dziesięć kilo nie zauważył jej obecności. Spał nadal w wiosennym słońcu nawet nie przeczuwając zagrożenia. Monika sięgnęła po procę i nałożyła na cięciwę. Ganiała koty po zamku już bite dwie godziny (a wcześniej przez godzinę po miasteczku), ale takiego łupu jeszcze nie napotkała.
Trochę szkoda było na niego zwykłej amunicji. Owszem, procę wykonała ledwie dziś rano z pomocą niedawno poznanego, złego wujka Otto, który był nieco straszny, ale znał masę ciekawych sztuczek. To była bardzo dobra proca. Monika nie miała szczególnego talentu do majsterkowania (nawet prostego), więc była z niej szczególnie dumna. Teraz prowadziła testy polowe, polując na koty.
Ale szkoda było go marnować na taką zwykłą procę. Włożyła ją z powrotem do kieszeni. Pora na numer specjalny!
Jeszcze w pierwszym sierocińcu, do którego ją sprowadzono Monika odkryła w sobie pewną ciekawą rzecz. Miało to miejsce dość wcześnie, krótko po tym, jak ją przyprowadzono, umyto, nakarmiono, wyleczono z fizycznych ran i dano czas, by uporała się z największymi szczerbami psychicznymi. Zaczęto wtedy uczyć ją rozmaitych rzeczy, jak wiązanie butów, mycie zębów czy jedzenie łyżką i widelcem. To, że Monika tego nie umiała jej opiekunki zrzucały na rezultat bardzo głębokiego szoku. Nie był on niczym dziwnym u na wpół zagłodzonego, ciężko rannego dzieciaka znalezionego przez patrol wojska na polu bitwy. Jeśli chodzi o samą główną zainteresowaną, to nie była do końca pewna słuszności tej teorii. Ku swojej grozie jak i zachwytowi odkryła, że mimo, iż ubranie się było dla niej trudne potrafiła robić masę rzeczy, których inne dzieci nie potrafiły. A które Monice przychodziły całkiem naturalnie.
Schowała proce do kieszeni.
Wyprostowała kciuk i dwa palce, pozostałe dwa wygięła do wnętrza dłoni, robiąc „pistolecik”. Następnie wystarczyło się skoncentrować i chwilkę pomruczeć pod nosem i już miało się iskierkę. Była mała, błyszczała niebieskawo, a dotknięcie jej było dość wstrząsające. Wycelowała w kota, uśmiechając się w sposób, który, gdyby pozwolić jej urosnąć jeszcze cztery lata byłby bardzo drapieżny i wredny.
- Tu jesteś moja panno! – usłyszała za sowimi plecami i na jej ramię opadła ręka. Nie była to ciężka ręka, jak u pań z sierocińca, a lekka i delikatna. Nie zacisnęła się też i nie przystąpiła do prawie natychmiastowego ciągnięcia. Jednak Monika i tak najpierw podskoczyła, a następnie skuliła się w sobie i wyrwała się ręce, stając tak, by jednocześnie znajdować się poza zasięgiem tajemniczego łapacza, oraz stać dokładnie na przeciw niego. W ten sposób oddzielała ich owa iskierka, z którą spotkanie nie było przyjemne. Przez chwile bowiem piekło i szczypało.
- Nie zgasiła iskierki! – zawyły wszystkie dzwonki alarmowe w jej głowie. Natychmiast sprawiła, że czar prysł.
Przed nią stały Samia i pani Alchima.
- Rety! Pani Alchima! – pomyślała Monika i prawie natychmiast oblał ją zimny pot. Schowała za plecy rękę, w której do tej pory trzymała iskierkę, oraz na wszelki wypadek drugą. Cofnęła się też jeszcze dwa kroki, z każdym serce podchodziło jej wyżej do gardła.
Samii wszyscy słuchali i spełniali jej zachcianki, a sama skrzydlata uważała się za bardzo ważną. Jednak zdaniem Moniki naprawdę ważna była pani Alchima. To jej wszyscy się bali, wypowiadając jej imię ściszali głos i nikt nie śmiał się z niej za plecami. Była ważniejsza, niż kierowniczka sierocińca! Ba! Była ważniejsza niż siostra przełożona zakonu! Monika chciałaby kiedyś być tak ważna, jak ona!
Co taka ważna osoba mogła od niej chcieć?
I czy widziała iskierkę?
Odpowiedź na pierwsze pytanie była bardzo prosta: zmienić życie Moniki w piekło. Jeśli widziała iskierkę zrobi to zapewne bardzo skutecznie. Kurcze! Czemu ktoś tak ważny, jak Alchima uwziął się na nią? Przecież Monika była tylko małą, bezbronną sierotką! To nie było sprawiedliwe! Co ona takiego zrobiła, by zasłużyć na tak okrutny los?
- Wie o soli! – nagle domyśliła się dziewczynka i do zimnego potu oraz podchodzącego do gardła serca doszły jeszcze skurcze żołądka i bladość. – Oraz na pewno widziała iskierkę! – domyśliła się.
- To nie moja wina! Ja nic nie zrobiłam! – oznajmiła Monika.
W zasadzie nie to miało być tematem dyskusji, ale Alchima postanowiła spróbować. Przyzwyczajenie zawodowe kazało jej po prostu zapytać.
- Czego moja panno nie zrobiłaś?
Monika skuliła się pod jej karcącym spojrzeniem.
- Niczego. – burknęła.
- Mam mało czasu moja panno. – oznajmiła Alchima chłodnym głosem. – Więc może najpierw wytłumaczę ci po co przyszłam, a potem – uśmiechnęła się w sposób, który niewątpliwie byłby przyjemny, gdyby nie ograniczył się tylko do ust – opowiesz mi szczegółowo, czego swoim zdaniem nie zrobiłaś.
Zbrodnie zdaniem Alchimy należało tępić, gdy tylko się na nią natrafiło. Inne zachowanie było nie dydaktyczne. Monika była w poważnych kłopotach, zwłaszcza, że system penitencjarny Erthenroth dopuszczał tortury i wymuszanie zeznań. Nie trzeba wspominać, że osoba urzędniczki była jego cichą, acz wierną wielbicielką.
- Znasz obecną tu Samię? – upewniła się.
Monika zaprzeczyła. Mniszki zawsze uczyły ją, że nie należy przebywać w nieodpowiednim towarzystwie.
- W takim razie będziesz miała okazję bliżej ją poznać! – oznajmiła, ku oburzeniu dziewczynki Alchima. – Księżniczka zadeklarowała się bowiem prowadzić z tobą lekcje. Nauczy cię dobrych manier, ładnej wymowy oraz czytania i pisania.
- Ale ja już biorę lekcje! – zaprotestowała główna zainteresowana. – Ciocia Elther uczy mnie alfabetu.
To zeznanie pozytywnie zaskoczyło Alchimę. Nie spodziewała się, że jej siostra może choćby spróbować nauczyć małą czegokolwiek, poza może zasadami pokera.
- W takim razie Samia udzieli ci dodatkowych korepetycji i będzie cię uczyć historii, geografii i literatury oraz języków jeśli uzna to za stosowne. Czy godzisz się na to?
- Nie!!! – gwałtownie zaprotestowała Monika, dając – zarówno gestykulacją, jak i mimiką oraz natężeniem głosu.
Alchima poprawiła okulary. Generalnie wychodziła z założenia, że szkoła nie jest dla uczniów. To znaczy: jak najbardziej była przeznaczona dla uczniów, ale nie służyła do tego, żeby mieli w niej uciechę. Istniała po to, żeby opiekunowie mogli ich gdzieś zmagazynować, podczas gdy będą zajmować się ważniejszymi sprawami. To, że mogły się w niej czegoś nauczyć było tylko dodatkową zachętą. Taką wisienką na torcie.
Z drugiej strony doświadczenie mówiło jej, że wypada czasem poznać przyczyny buntu.
- A co takiego nie podoba ci się w Samii?
- Jest skrzydlatą! – wypluła Monika i zrobiła urażoną minę. Nie miała nic przeciwko nauce, oczywiście pomijając to, że była ona śmiertelnie nudna. Jednak do skrzydlatych miała szczególny uraz. Nie pamiętała tego, co działo się wtedy, kiedy wojownicy wichru znaleźli ją na pobojowisku. Z tamtych dni pamiętała tylko strach i nienawiść. Była jednak pewna, że skrzydlaci mieli z tym coś wspólnego. Śnili jej się w nocy i zawsze były to koszmarne sny. Monika ich się bała. I jednocześnie nienawidziła. To właśnie ta druga emocja była silniejsza.
Alchima przez chwilę milczała.
- Nie wydaje mi się, żeby ta rozbudowana argumentacja miała jakieś znaczenie. – powiedziała w końcu. – Pójdziesz z Samią i będziesz się uczyć tego, co ci każe.
Twarz Moniki trudno było nazwać pokerową. Z inteligencją u Alchimy nie było najlepiej, ale mimo to mogła czytać w niej prawie jak w książce. Jedyna różnica polegała na tym, że nie potrzebowała okularów. Dzięki temu wyprzedziła następne pytanie.
- Zrobisz to dlatego, że w ten sposób nauczysz się kilku pożytecznych rzeczy, które przydadzą ci się w przyszłości. – oznajmiła. – A ja będę miała pewność, że nie utopisz się w fosie.
- To było nie fair – pomyślała Monika. Tylko jeden, jedyny raz w swoim życiu wpadła do fosy. Nie wiedziała, dlaczego wszyscy jej to wypominają. Na głos natomiast powiedziała:
- Nie nauczę się niczego! – oznajmiła zniecierpliwiona. – Będzie tak jak zawsze było. Najpierw będę chodzić na jakieś lekcje i ogólnie będzie fajnie. Potem zrobię coś dziwnego i zaczniecie ściągać różnych dziwaków. Będą mi pokazywać kleksy z atramentu i kazać wymyślać o nich historię, dymić kadzidłem, kropić wodą machać takimi specjalnymi ciężarkami na łańcuszku. A potem, jak się wam znudzi wyślecie mnie do jakiegoś sierocińca i będzie jak zawsze.
Tak mniej – więcej wyglądało życie Moniki. Nie miała nic przeciwko lekcją z kimkolwiek (oprócz skrzydlatych w ogólności i Samią w szczególności). Takie porządne, prywatne lekcje to było prawie, jak posiadanie przez chwilę prywatnego opiekuna. Każdy dzieciak w sierocińcu dałby się za to zabić i pokroić. Monika nie była tu wyjątkiem. Zgodziłaby się nawet na korepetytora – skrzydlatego (choć musiałby najpierw obiecać, że będzie się grzecznie zachowywał). Jednak dotychczasowe traktowanie jej przez wychowawców nie przypadło dziewczynce do gustu. Czuła się jak niepotrzebny śmieć, wyrzucany, gdy tylko zacznie sprawiać problemy. Nie powiedziała o tym nikomu, bo i nie miała komu. Jednak była zdeterminowana nie dać sobą znowu pomiatać. Jeśli to by się jej nie udało, a wiedziała, że w konflikcie z dorosłymi ma niewielkie szanse, to chciała przynajmniej, żeby przestali ją okłamywać. Nie akceptowała żadnego „teraz będzie dobrze”, „czuj się, jak u siebie w domu” ani „mam nadzieje, że spędzimy razem dużo czasu dobrze się bawiąc”.
No dobrze była dzieckiem, ale czy ludzie naprawdę myśleli że uwierzy w coś takiego? Chciała, żeby wreszcie zaczęto traktować ją serio.
Alchima spojrzała w twarz Moniki. Skupione, zdeterminowane oczy i twarz, na której aż za dobrze widać było gniew sprawiały, że wyglądała komicznie. Jednak kobiecie nie było do śmiechu. Wyczuwała, że ma do czynienia z biednym, zranionym dzieckiem. Ile ta mała mogła mieć lat? Wyglądała na jakieś dwanaście, ale drobna budowa ciała, wielkie, niebieskie oczy i blond włosy związane w kucyki nadające jej dziecięcego wyglądu mogły mylić. Uznała więc, że bardziej prawdopodobne jest iż mała ma lat trzynaście lub czternaście, w najgorszym razie piętnaście. Jej psychiczny poziom stanowił zagadkę. Czasem zachowywała się, jakby miała sześć lat, czasem, jakby była dorosła.
Kobiecie było nieco żal Moniki. Z drugiej strony co miała zrobić? Uklęknąć, ucałować i uściskać, powiedzieć, że teraz wszystko już będzie dobrze? Na pewno byli już tacy, co tak zrobili. I co dobrego z tego przyszło?
- Moja droga! Nie postanowiłam jeszcze, co z tobą zrobię. Być może faktycznie gdzieś cię odeśle, choć raczej w to wątpię. – dodała chwytając Monikę za rękę. – Jednak, póki jesteś na tym zamku musisz mnie słuchać, czy to jest zrozumiałe?
- Umhhh. – odpowiedziała Monika kiwając głową na znak, że zrozumiała. W ciągu ostatniego miesiąca nie miała w prawdzie jeszcze klęczeć na grochu, ani iść spać bez kolacji, ale nie miała ochoty na te atrakcje. Tym bardziej, że w poprzednim sierocińcu permanentnie nie jadała kolacji i śniadań. Planowano też ukaranie jej pozbawieniem obiadów, ale z powodów zdrowotnych ten pomysł nie został zrealizowany. Postanowiła więc szefowej nie podpadać.
- Uznam tą odpowiedź za tak. Pójdziesz teraz do pokoju Samii i będziesz uczyła się tego, co ona ci każe. Obydwu wam dobrze to zrobi. – oznajmiła Alchima, po czym przypomniała sobie o pewnej rzeczy. – Ale zanim to nastąpi opowiesz mi ze szczegółami, czego właściwie dziś nie zrobiłaś?
***
Gdy ochłonęły z pierwszego szoku Xu Yen i Tomoe zaczęły myśleć logicznie. Po pierwsze skupisko ciemnych mocy i złe omeny nie musiały jeszcze oznaczać, że zamek okupuje jakiś domorosły władca ciemności. Miejsce mogło przecież być zwyczajnie nawiedzone, przeklęte lub też dokonano w nim w przeszłości jakiejś szczególnie tragicznej i plugawej zbrodni. Mogło też być zwyczajnie zbudowane na żyle wodnej. Zresztą, na oko było widać, że zamek miał złe feng shui. To niesamowite, jaki okultystyczny burdel mogą wywołać źle ustawione meble.
Jednak fakt bliskości źródła złych prądów i kradzieży równie mrocznej księgi mogły się wiązać. Sprawę należało zbadać i to w miarę szybko. Gdyby były w domu nie byłoby to trudne. Tomoe miała wówczas na swoje usługi samurajów, demony, potwory, innych czarowników, kontakty na cesarskim dworze… Niestety teraz, na drugim końcu jedwabnego szlaku nie mogły skorzystać z tych możliwości. Z całego arsenału pozostała jej tylko Xu Yen i silnie zdekompletowany zbiór artefaktów. Swego czasu rozwiązałaby taką sytuacje paktując z demonami. Niestety po wydarzeniach, jakie miały miejsce gdzieś na jednej trzeciej długości wyżej wymienionej drogi ciągle miały niespłacone długi u złych mocy. Przywoływanie Tych, Co Polują W Mroku w ich wydaniu nie było mądre. Alternatywą było jeszcze sprowadzenie zastępu umarłych. Jednak po przygodzie z Królami Grobowców czarownica nie była też mile widziana w zaświatach. Oczywiście, jak wielu potężnych czarnoksiężników wiedźma nie była całym sercem oddana Ciemności, a jedynie czerpała z jej mocy wtedy, kiedy było to dla niej wygodne. Dlatego też mogła skorzystać z pomocy z niebiańskich duchów rządzących siłami natury, a nie tylko ich mrocznymi aspektami. Przynajmniej do wydarzeń z Al Szeitan. Po nich głęboko zastanawiało ją, dlaczego nie trafił jej jeszcze piorun z jasnego nieba. Zapewne w dużej mierze zawdzięczała to faktowi, że zmieniła klimat i otoczenie. Tutejsze duchy drzew, rzek, kamieni i nieba zapewne nie były do niej tak bezpośrednio wrogo nastawione.
Wyglądało na to, że Tomoe jest zdana tym razem tylko na siebie. Zastanowiła się przeglądając w myślach znane sobie zaklęcia i rytuały. Była potężną i biegłą adeptką magii, ale cała jej moc była niedużo warta bez wiedzy. Niestety spamiętanie wszystkich zaklęć zapisanych na zwojach jedwabiu i starożytnego papirusu, glinianych tabliczkach oraz księgach z pergaminu i papieru było niemożliwe. Niestety większość tej bogatej kolekcji pochłonęły kolejno ogień, piaski pustyni i morskie fale. Księga nie była tak całkiem nieistotna.
Honor nie pozwalał Tomoe nie odpowiedzieć na tak całkiem oczywisty afront. Pytanie brzmiało: jak mogła to zrobić? Cóż tym razem zdana była na metody niższych kast. Jak ich członkowie radzili sobie w takiej sytuacji?
Odpowiedź była prosta: nie radzili sobie.
Twarz czarownicy była nieruchomą maską, lecz pod nią walczyły sprzeczne emocje. Przeciwnik, mimo, że kiedyś uznałaby go żałośnie słabego, niegodnego rozdeptania jej butem wyglądał na wiele potężniejszego. Prawdopodobnie był nim jakiś tutejszy kacyk, dysponujący koneksjami, sługami i pieniędzmi. Ona w zasadzie była jedynie wyrzutkiem. Jednak poczucie własnej wartości i kulturowe naleciałości sprawiały, że miała tylko jedną alternatywę do podjęcia wyzwania.
Było nią poszukać czegoś ostrego i rozciąć sobie brzuch.
***
Połajanka, jaka spadła na Monikę nie trwała długo i była zupełnie jałowa. Alchima zaczęła od zażądania od Moniki szczegółowych informacji o wszystkim, czego ta rzekomo nie zrobiła. To, że dziewczynka prawie od razu zbladła i oblała się zimnym upewniło Alchimę, że mała ma coś na sumieniu. Błyskawicznie jednak zrobiła rachunek sumienia ze wszystkich niedawnych grzechów i grzeszków. Było tego trochę, ale chyba nic nie powinno dotrzeć do uszu jej oponentki. No, może to jak wpadła do fosy. Kilka dni wcześniej Monika usilnie próbowała dostać się na zamek, ale strażnicy jej nie wpuścili. Próba wspięcia się na mury zakończyła się kąpielom w fosie, oraz permanentnym pozwoleniem na odwiedzanie jego mieszkańców. Ktoś doszedł bowiem do wniosku, że lepiej, żeby kręciła się po korytarzach, niż utopiła w fosie. Kradła też jedzenie w kuchni, ale na zamku było go tak dużo… Zresztą, ludzie podchodzili tu do niego zupełnie inaczej, niż w sierocińcu i nie musiała nawet kraść. Czasem kucharze sami z siebie dawali jej jakieś smakołyki, jeśli tylko poprosiła. Owszem, były jeszcze żaby, ślimaki, ryby oraz jedna, zdechła kawka które podrzucała skrzydlatym. Jednak zawsze do tej pory jej oponenci ganiali ją po korytarzach lub straszyli wymyślnymi karami fizycznymi lub wyniośle ignorowali ale raczej nie donosili. Choć oczywiście mogli zacząć. W końcu konfidencja była taka, taka… taka pierzasta, żeby nie powiedzieć: typowo skrzydlata.
Mimo wszystko Monika uznała, że warto położyć wszystko na jedną kartę i uznać, że Alchima jednak nie wie o niej niczego kompromitującego.
Mina Moniki zmieniła się po kilku sekundach, przybierając wyraz urażonej niewinności. Alchima była jednak twarda i nie dała się zwieść ani wielkim, smutnym oczom, ani wyrażającej całkowite niezrozumienie sytuacji twarzyczce. Nawet smutny głosik, sugerujący że indagowana za chwilę się popłacze, ani spojrzenie od którego krajało się serce. Dopiero, kiedy Monika faktycznie rozpłakała się, uznała, że boli ją głowa, a zeznać bez kawałka rozpalonego żelaza i tak nie wyciągnie. Rzuciła więc tylko zdawkowe:
- Będę cię mieć na oku!
Po czym postanowiła poczekać do momentu, w którym będzie miała jakieś twarde dowody. Odchodząc miała wrażenie, że Monika pokazała jej za plecami język.
Samia została na placu boju sama, uzbrojona jednak w dekret władzy wyższej o przymusowej edukacji oraz organ egzekucji w postaci Seriny.
- Dobrze więc! Chodź teraz do moich komnat! – poleciła.
Monika chciała zaprotestować, ale z tyłu popchnęła ją Serina.
- Chodź, będzie fajnie! – obiecała jej starsza dziewczyna. Mimo, że zaledwie kilkanaście dni temu z dziką radością odkryła, że nie musi już chodzić do szkoły dla dobrych panien głęboko wierzyła w wartość edukacji. Dziesięć lat, podczas których uczyła się, jak należy wykonywać ukłony, tańczyć, podnosić do ust naczynia, śpiewać, tam gdzie t było zupełnie nieodzowne także pisać i liczyć oraz tych cholernych rysunków nie mogło przecież być stratą czasu. Tym bardziej, że spędzała je z bandą oślic, które z radością zmieniłyby jej życie w piekło z samej złośliwości, gdyby nie powstrzymywała ich świadomość, że Serina umiałaby połamać im ręce. I nogi.
Monika miała wątpliwości co do tego fajnie. Od kilku dni ciocia Elther usiłowała ją nauczyć pisać i liczyć. Udało im się dojść do pisowni literki „D”, Monika nauczyła się też pisać wszystkie liczby, oprócz naturalnie tego nieudanego dowcipu z zerem. Jej przyszywana ciocia musiała być chyba głupia, kiedy myślała, że nabierze się na taki prymitywny kawał. Kto by wymyślał liczbę dla czegoś, czego nie ma? Chyba tylko Elther. Za to bardzo szybko opanowała umiejętność dodawania i odejmowania (była prosta) oraz tabliczkę mnożenia przez dwa (ta, mimo oryginalnej nazwy okazała się dość nudna). Poszła jednak za dziewczynami, głównie po to, żeby nie irytować Alchimy.
Pokoje Sami stanowczo zmieniły się od przykrych wydarzeń kilka dni temu. Po tym zabawnym demonie nie został nawet ślad. Plamę sadzy ktoś wyraźnie wytarł z podłogi. Mimo, że Monika weszła do pomieszczenia intensywnie węsząc, a węch miała bardzo dobry nie wyczuła w powietrzu nawet śladu pamiątki tamtych wydarzeń. Owszem, pachniało trochę magią, ale były to inne czary. Różnica była jak między perfumami, takimi jakich używała pani Alchima, Elther albo Samia, a tym, co sprzedawali na niektórych straganach. Monika była bardzo dobra, jeśli chodzi o zapachy.
Jakoś nigdy nie czuła się dobrze, jeśli chodzi o wzrok, zwłaszcza w dzień. Wolała bardziej polegać na węchu i słuchu. Jej ciało jednak wyraźnie miało na ten temat inne zdanie i jej oczy zdołały zarejestrować liczne zmiany, które nastąpiły tu od momentu, gdy miała okazję pierwszy (i ostatni) raz być w tym pomieszczeniu. Pamiętała, że wtedy pokój był pusty, czysty i sprawiał dość nieprzyjemne wrażenie, jakby zaledwie wczoraj posprzątano w nim po remoncie i wstawiono meble. W tej chwili komnata Samii nadal była sterylnie czysta, tak, jakby ktoś w niej sprzątał, gdy tylko księżniczka ją opuściła. Jednak w pokoju znajdowało się znacznie więcej przedmiotów, które świadczyły o jego znacznie częstszym używaniu. Pokój wzbogacił się o książki, papiery, przybory do pisania, kałamarze, świeczki, kilka kuferków, zgrabną komódkę. Na sekretarzyku stał nawet wazonik, a w nim bukiet polnych kwiatów. Obok nich leżał nieduży medalik.
Monika chwyciła go prawie natychmiast i otworzyła.
- Hej! Zostaw to! – zaprotestowała Samia. Teoretycznie, jako dobrze urodzona dama powinna być powściągliwa w ruchach i w żadnym wypadku nie ulegać gwałtownym emocją, ale fakt, że ktoś niepowołany grzebie w jej rzeczach osobistych nadspodziewanie ją rozzłościł. Ludzie nie powinni robić takich rzeczy. Oczywiście służba nawet kilka razy dziennie zaglądała do jej pokoju, układając wszystko na właściwe miejsce. Ale w końcu służący byli bardziej meblami, niż ludźmi…
Skoczyła w stronę Moniki i wyrwała jej świecidełko z rąk. Jednak Monika zdążyła już obejrzeć dokładnie przedmiot.
- Kto jest namalowany tam w środku? – zapytała się Monika. Wewnątrz przedmiotu znajdowała się miniaturka przedstawiająca dwie kobiety skrzydlatych. Jedna z nich prawdopodobnie była młodszą wersją Samii. Druga z kobiet była uderzająco podobna do księżniczki, była jednak ponad dwukrotnie starsza od niej, sprawiała też wrażenie osoby sympatyczniejszej i cieplejszej. Monika zwróciła też uwagę na jej rozłożyste, lśniące setkami kolorów pióra.
- Nie twoja sprawa! – krzyknęła Samia wściekła. Nie miała ochoty wywlekać na wierzch swoich emocji. Zatrzasnęła medalik gniewnie i schowała go w dłoni. Wzięła głęboki wdech i pozwoliła uspokoić się emocją. – Usiądźmy może przy stoliku. - zaproponowała. – Rozkażę służącym, żeby przynieśli nam coś do picia, a zanim się zjawią zobaczymy z Seriną, co właściwie potrafisz. Zgoda? – zaproponowała ze sztucznym uśmiechem.
Monika nie odpowiedziała. Nie chciała kłótni. Dawno też odkryła, że nie zawsze pytanie pozwala na wybieranie odpowiedzi. Rzecz w tym, że skrzydlata wydawała jej się wyjątkowo niesympatyczna. Oczywiście zdaniem Moniki wszyscy skrzydlaci byli niesympatyczni, obojętnie duzi, czy mali. W ich towarzystwie zawsze czuła się źle, była spięta i oczekiwała najgorszego. Większości zwyczajnie się bała i jednocześnie wywoływali w niej podświadomy gniew. Samia nie wiedziała dlaczego, choć podejrzewała, że miało to związek z tym, co śniło się jej w nocy. A snów wolała nie pamiętać.
Rzecz w tym, że nawet na tym tle Samia wypadała wyjątkowo niekorzystnie. Monika znała ją krótko, ale miała silne wrażenie, że księżniczka zadziera nosa. Uważała się za lepszą od wszystkich wokół, mądrzejszą i grzeczniejszą, a była złośliwa i głupia. Monika bardzo, ale to bardzo chciałaby, żeby pokazała, w czym dokładniej jest od niej lepsza.
Myśli te bardzo wyraźnie odbiły się na jej twarzy. Gdy siadała przy stoliku wyglądała, jak nieletnie wcielenie pochmurnego oburzenia. Samia patrząc na bynajmniej nie pokerową twarz swojej nowej podopiecznej miała ochotę się roześmiać. Powstrzymało ją jednak poczucie etykiety. Nie wypadało, żeby księżniczka krwi głośno się śmiała, jak jakaś dziewka ze wsi. Miała jednak okazje obserwować, ja wyraz twarzy Moniki zmienia się stopniowo, a w głębokich, niebieskich oczach zaczyna błyszczeć zaciekawienie.
- Do czego to jest? – zapytała patrząc na zamontowany nad stolikiem dzwonek i nie czekając na odpowiedź pociągnęła za sznurek.
Nie było to zachowanie, którego spodziewała się Samia. Oczekiwała, że zaprowadzi swą uczennicę do pokoju, posadzi przy stoliku i spokojnie nauczy ją tego, co zamierzała. Monika natomiast oczarowana wysoką kulturą powinna chłonąć wiedzę z radością i ochotą, w pełnej koncentracji i rezygnując z irytującego zachowania. Zdołała jednak zdobyć się na cierpliwość i przybrawszy sympatyczny uśmiech, którego nauczenie jej zajęło mistrzowi ceremonii trzy dni. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 05-04-2009, 20:48
|
|
|
- Dzwonek służy do szybkiego wzywania pokojówek – wyjaśniła łagodnym głosem.
Jakby na potwierdzenie tych słów do pokoju weszła jedna ze służących. Była to jedna z osobistych pokojówek Samii. Miała lat więcej od księżniczki, Monika zwróciła też uwagę na jej brązowe włosy i szare skrzydła. Księżniczka wydała jej kilka poleceń, po czym kobieta oddaliła się. Wróciła kilka minut później, niosąc ze sobą tackę, a na niej imbryczek herbaty, trzy filiżanki oraz tackę ciastek. Monika w prawdzie nie całkiem wiedziała, co ludzie lubią w słodyczach, ale poczęstowała się w pierwszej kolejności.
- I oni przychodzą za każdym razem, jak dzwonisz? I przynoszą co tylko chcesz? – zadała pytanie. Wcześniej nie miała za dużo do czynienia z obyczajami arystokracji.
- Tak, dokładnie. – pochwaliła się Samia.
Monika utkwiła swe wielkie, niebieskie oczy w przedmiocie tak, jakby był on magicznym artefaktem. Możliwości, jakie dawał zafascynowały ją.
- Teraz chciałabym, żebyś zademonstrowała, co już zdążyłaś się nauczyć. – zaproponowała Samia, w nadziei, że uda jej się zrealizować lekcje. Monika pokrzyżowała ten zamiar, wyciągając rękę do dzwonka i szarpiąc kilka razy sznurkiem. Zgodnie z oczekiwaniami po chwili pojawiła się pokojówka. Księżniczka jednak natychmiast ją odprawiła. Monika powtórzyła ten manewr jeszcze trzy razy, z identycznym skutkiem. Czwarta próba była trudniejsza, bowiem Samia stała się czujna. Jednak dzięki cierpliwości, determinacji i wrodzonemu sprytowi Monice udało się dopiąć swego i przywołać służącą. Samia odprawiła ją znowu.
- Czy na pewno nie będę tym razem potrzebna? – zadała pytanie kobieta zamiast odejść. Mówiła łagodnym głosem, ale Monika wyczuła, że jest lekko zirytowana.
- Nie, z całą pewnością. – odpowiedziała Samia. – Nie potrzebujemy cię.
- Może jednak? Może przynieść więcej herbaty, albo ciastek? – zaproponowała.
- Nie. Te, które już mamy w zupełności nam wystarczą. – oznajmiła Samia nie bacząc na protesty Moniki.
- Skoro panienki tak twierdzą…
- Możesz odejść. Nie będzę potrzebować twojej pomocy przez kilka następnych godzin. – oznajmiła Samia. – Nie przychodź już dzisiaj, niezależnie jak dużo dzwonków usłyszysz. Jeśli chcesz, możesz udać się do innej pracy, lub wziąć wolne. Czy zrozumiałaś?
Pokojówka przytaknęła i oddaliła się.
Samia westchnęła. Momentami miała wrażenie, że otaczają ją nadopiekuńczy idioci.
Wróciła do indagowania Moniki o to, co ta już umie. Dziewczynka w prawdzie nie znosiła skrzydlatych, za to lubiła, gdy ktoś poświęcał jej uwagę. Z wielką radością pochwaliła się więc swoimi umiejętnościami. Niestety, nie były one szczególnie duże. Mimo to Samia i Serina, korzystając ze wspólnych wspomnień przygotowały jej niewielkie zadanie sprawdzające. Powielały wzorce, których same doświadczyły i mimo, że starały się jak najlepiej dostosować zadanie do umiejętności Moniki popełniły podstawowy błąd początkujących nauczycielek. Zlecona przez nie praca była po prostu bardzo trudna do wykonania, a przy tym żmudna. Jednak możliwość zabłyśnięcia sprawiła, że ich uczennica zabrała się do zadania z entuzjazmem. Skoncentrowana dodawała, odejmowała i mnożyła całe cykle liczb, a jej obydwie opiekunki śledziły jej zadania z uwagą, czasem tylko komentując. Jednak pogrążona w swojej pracy nie zwracała na to uwagi. Zamiast tego wychyliła się ostro do tyłu.
Monika była typową kinestetyczką. Aktywność umysłowa nieodłącznie łączyła się u niej z aktywnością ruchową. Tacy jak ona nigdy nie mieli łatwego życia w szkołach. Podobnie jak ich nauczyciele.
- Łup! Łup! – ciężkie hebanowe krzesło opadło na parkiet zostawiając wyraźnie widoczne ślady na lakierze.
Łup! Łup!
Łup! Łup!
- Przestań (Łup!) się huśtać (Łup!) na tym (Łup!) krześle (Łup! Łup!)! – zażądała Samia.
- Dlaczego? (Łup!)
- Bo (Łup!) spadniesz (Łup!) i stanie ci (Łup!) się (Łup!) krzywda (Łup!).
- Nie stanie (Łup!)! – oświadczyła Monika, pewna swego. Jak każdy, kto miał odrobinę wprawy w huśtaniu się na krześle potrafiła doskonale utrzymywać równowagę oraz wyczuć kąt maksymalnego, bezpiecznego wychylenia. Nie było szans, żeby Monika upadła bez pomocy kogoś z zewnątrz.
Samia usłużnie kopnęła krzesło, gdy dziewczynka wychyliła się do tyłu…
ŁUUUUUUUUUUUUUUUUP!!!!!!!!!
- Mówiła, że spadniesz. – Samia uśmiechnęła się z satysfakcją.
- To twoja wina! Przewróciłaś mnie!
- Naprawdę trzeba było się nie huśtać.
- To twoja wina! Przez ciebie nabiłam sobie siniaka! Zobacz jak puchnie!
- Nie będę patrzyć na twoje sińce! Ustaw z powrotem to krzesło i wracaj do nauki!
- Najpierw strącę cię z krzesła ty głupia…
- Dziewczyny! – Serina była raczej spokojna, raczej opanowana i raczej pozbawiona pewności siebie. Jednak potrafiła całkiem głośno krzyczeć. – Uspokójcie się natychmiast! Monika: ustaw krzesło z powrotem tak, jak stało i wracaj do nauki. Samia: ona ma racje. Nie kop więcej tego krzesła!
Obie dziewczyny posłuchały jej. Uzbrojeni ludzie zwykle cieszą się autorytetem. Popatrzyły więc na siebie wrogo i wróciły do pracy. Atmosfera była nadal napięta, ale stopniowo poprawiała się. Po kilku minutach rozluźniły się na tyle, żeby Monika zaczęła znowu się huśtać. Starsze dziewczyny zdołały jednak stłumić jej protesty i zmusić ją do uspokojenia się. Przez jakieś trzydzieści sekund panował spokój, a później dziewczynka wróciła do swej działalności. Doszło nawet do tego, że przez chwilę Serina stała za fotelem, trzymając jego oparcie, tak, by nie dało się na nim huśtać. Szybko jednak zrezygnowała znużona.
Wbrew insynuacją Samii ich podopieczna nie robiła tego złośliwie. Pracowała pilnie, skupiona na zadaniach, nawet nie myśląc o tym, że się huśta. To wychodziło tak samo z siebie. Księżniczka nie mogła jednak już tego wytrzymać. W jej wyobrażeniu ludzie powinni być spokojni, stateczni, nie ruszać się za bardzo i wykonywać polecenia gdy tylko je otrzymają. Dudnienie huśtającego się krzesła po podłodze działało jej na nerwy.
- Mam tego dość! – oświadczyła nagle, przerywając zajęcia. Była zdeterminowana zakończyć zjawisko huśtania się. Wyciągnęła rękę do dzwonka i potrząsnęła nim mocno. Nie przyniosło to żadnego efektu. Szarpnęła więc mocniej, ale służąca nie przychodziła.
No tak, w końcu sama jej zabroniła. Samia była zbyt dobrze wychowana, by kląć lub złorzeczyć nawet w duchu, ale była już blisko. Naprawdę, służba byłaby znacznie wygodniejsza, gdyby potrafiła czytać w myślach swych panów. Kiedy zakończy naukę i będzie już wielką adeptką magii wynajmie innego czarownika, by stworzył odpowiedni szczep z pożytkiem dla ludzkości. Trudno, będzie musiała jakoś sama sobie poradzić z tym zjawiskiem. Owszem, oczywiście zawsze mogła posłać Serine, ale wątpiła w jej kompetencje. Zresztą, tamta pewnie nie umiała nawet czytać. Z nieznanych powodów wyrobiła sobie bardzo złą opinię o dziewczynie.
- Poczekajcie tu, dopóki nie wrócę. – poleciła i opuściła pokój
Korzystając z nieobecności księżniczki Serina nachyliła się nad ramieniem Moniki i przeanalizowała zadanie. Z jej punktu widzenia było bajecznie proste.
- Pokaż w którym miejscu masz problem, zaraz zobaczymy, co z tym zrobić. – zaproponowała.
Samia tym czasem udała się do biblioteki i przejrzała ponownie księgozbiór. Oczywiście, jak zawsze, kiedy potrzebowała czegoś szybko nie mogła tego nigdzie znaleźć. W końcu jednak dokopała się do tej całej księgi zaklęć, najpierw oczywiście zmuszona była przekopać się przez całą stertę śmiecia, w tym kilka bardzo podstawowych podręczników rachunków, pisania oraz Savoir-Vivre. Odłożyła je na kupkę, na której szczyt trafiła także nieszczęsna księga zaklęć. Następnie wzięła to wszystko w ręce, pod pachy, a częściowo także w zęby i zaniosła do swojego pokoju.
Oczywiście w domu nie odważyłaby się na takie uchybienie manierom. Księżniczka nie powinna niczego dźwigać, zwłaszcza wśród wyjątkowo konserwatywnych skrzydlatych. Jednak przebywanie na wygnaniu miało swoje dobre (a może raczej złe?) strony, a na pewno wymuszało pewne ustępstwa wobec etykiety. Samia zdołała donieść to wszystko jakoś do swojej komnaty, rozsypawszy książki jedynie pięć razy. Weszła do pokoju, położyła na biurku z hukiem księgi i wybrała z pośród nich tą, która traktowała o czarach. Była pewna, że rzuciło jej się w oczy tam odpowiednie na ten wypadek zaklęcie.
Wreszcie je znalazła. Nie wyglądało na zaawansowane. Przeciwnie, do jego zapisu użyto prawie wyłącznie zwyczajnego alfabetu. Nieliczne litery mocy, jakie wykorzystano w tekście były łatwe do rozszyfrowania, w zasadzie opierały się na podstawowych znakach, nie dopuszczały wieloznaczności, a ich kontekst był łatwy do zrozumienia. Ot prosty czar dla początkujących i średnio zaawansowanych, czyli dokładnie takich, jak Samia.
Przeczytała dokładnie instrukcje i w końcu wyrecytowała zaklęcie mocno posiłkując się książką. Było to trudne, bowiem musiała dzielić swą uwagę między tekstem, a zaklęciem, przez co niemal nie straciła koniecznej do niego koncentracji. Jednak mimo to udało się jej.
- Spróbuj pohuśtać się na krześle. – poprosiła Monikę.
- Łaaaa! Umiesz czarować!? – jak łatwo się spodziewać dziewczynka nie posłuchała. Odkryła nowe, fascynujące źródło potencjalnej rozrywki, więc huśtanie się mogło poczekać. – Nauczysz mnie?
- Nie, nie nauczę cię. – oznajmiła. – Jeśli ktoś nie ma wrodzonego talentu i własnej mocy może pracować wiele lat, nim zdoła rzucić pierwsze zaklęcie, w niektórych wypadkach nawet całe życie, a efekty zwykle nie są warte tego wysiłku. – uzasadniła swoją opinię.
- Założę się, że potrafię lepiej czarować od ciebie! – burknęła Monika, a jej twarz przybrała wyraz głęboko zranionej obrazy. Głęboko wierzyła w swoje możliwości. Była pewna, że, gdyby tylko chciała potrafiłaby robić cuda, o jakich Samia nie miała pojęcia. Ba! Wiedziała o tym doskonale. W końcu właśnie za to wyrzucono ją z pierwszego sierocińca. Co więcej wujek Myrdrin, który był kolegą wujka Hrogtara i druidem twierdził, że ma wielką moc, ale mu nie uwierzyła, bo Haugowie uwielbiali ją nabierać.
- Nie kłóć się, tylko spróbuj się pohuśtać! – nakazała Samia.
Monika uznała, że tym razem, wyjątkowo i ostatni już raz spełni jej polecenie. Oparła się całym swoim ciężarem o krzesło. To nie poruszyło się ani o milimetr. Samia spojrzała na to z dumą. „Klej”. Takie bezsensowne, bezużyteczne, wręcz haniebne zaklęcie, a takie pożyteczne. Według opisu w księdze żadna, przyrodzona siła miała teraz nie być zdolna do oderwania krzesła od podłogi. Naturalnie nie wystarczyło to, żeby powstrzymać Monikę od wiercenia się. Przeciwnie teraz nawet wierciła się bardziej. Nieruchome krzesło wyraźnie ją zafascynowało. Napierała na nie całą siłą, próbowała oderwać od podłogi, nawet kopała, jednak nie zdało się to na nic. Księżniczka postanowiła zaczekać, aż się zmęczy i dopiero wtedy wrócić do lekcji. Faktycznie, po kilku chwilach Monika usiadła spokojnie, wyraźnie skoncentrowana. Krzesło trzymało, jak przymurowane. Sztuczka była ciekawa. Nie widziała jeszcze, żeby człowiek potrafił zrobić coś takiego, ba była prawie pewna, że normalnie ludzie czegoś takiego nie umieją robić. Była prawie pewna, że sama też by tego nie umiała, choć pewnie mogłaby się nauczyć. Potrafiła za to robić całą masę innych rzeczy, co do których była pewna, że dzieci z sierocińca tego nie umiały, a według opiekunek w ogóle nie powinny umieć. Teraz Monika zastanawiała się, czy popisać się swoimi umiejętnościami. Ostatnim razem, gdy to zrobiła, czyli prawie rok temu skończyło się to dla niej bardzo źle. Od tego czasu nauczyła się ostrożności i zwyczajnie bała się zdradzać ze swoimi sekretami.
Z drugiej strony Samia się swoją magią chwaliła zupełnie bezwstydnie. Monika też miała ochotę się trochę pochwalić, a możliwość utarcia nosa zarozumiałej jędzy po prostu kusiły. Fakt, że Samia była tą znienawidzoną skrzydlatą stanowił tylko dodatkowy bonu.
Oczywiście księżniczka mogła okazać się świnią, pójść na skargę i wszystko wygadać.
Jednak Monika wtedy mogła powiedzieć, że skrzydlata ją do tego namówiła i pokazała jej jak się robi czary. Do tego mogła opowiedzieć o tym czymś dziwnym z przed paru dni powołując się na świadectwo Seriny. Każdy by jej w takiej sytuacji uwierzył. Niestety, starsze, silne i złośliwie dziewczęta miały cięższe życie cięższe, niż drobne, słodkie, małe sierotki z niebieskimi oczętami. Zwłaszcza, jeśli te drugie potrafiły bardzo przekonująco się popłakać.
Monika przysięgła sobie, że będzie mądrą dziewczynką i nie ulegnie pokusie. Wzmocniona o to postanowienie usiadła spokojnie, po czym spięła się w sobie i skoncentrowała. Mimo wszystko była bardzo słabą osobą, miała też masę skaz charakteru. Pozwoliła odpłynąć swojemu umysłowi, temu, co podejmowało w niej decyzje i wypowiedziała słowa, które na nowo określały świat. Nie w taki sposób, jaki był do tej pory, nie taki, jaki wedle wskazań jej umysłu powinien być, ale tak, jak chciała, żeby wyglądał.
Gdy otworzyła oczy wszystko na pierwszy rzut oka wyglądało tak samo, jak przed chwilą. W powietrzu pachniało wręcz jakby słabiej magią, jednak czuła, że coś się poważnie zmieniło. By to sprawdzić odepchnęła się mocno od podłogi, z całych sił wprawiając krzesło w ruch huśtający się.
Samia patrzyła na to z politowaniem. Owszem, było możliwe, że trafi na dziecko, które coś tam umie czarów. Byli ludzie (i inne istoty), które rodziły się z mocą. Niektóre nawet potrafiły jej używać. Całkiem sporo robiło to wręcz instynktownie, lecz wśród ludzi praktycznie się nie trafiali. Tylko nieśmiertelni i niektóre magiczne bestie dysponowali dużymi mocami, których używanie przychodziło im niemal tak łatwo, jak oddychanie. Owszem, byli jeszcze czarodzieje. Ci mieli wrodzone moce i dorównywali (lub wręcz przewyższali) wyszkolonych magów, jednak nawet im osiągnięcie dużej biegłości zajmowało całe lata. I to podobno. Czarodzieje byli ekstremalnie rzadcy. Jej mistrz twierdził, że w swoim życiu nigdy nie spotkał nikogo, kto by miał z takim do czynienia. Nie było szans, żeby mała złamała jej zaklęcie.
Pisk, a potem głośne łupnięcie dały jej do zrozumienia, jak bardzo się myliła.
Serina wyskoczyła prawie ze swojego krzesła, pędząc na ratunek poszkodowanej. Samia nie zareagowała. Owszem, powinna, tego wymagało dobre wychowanie. Jednak tak naprawdę los Moniki nic ją nie obchodził. Sierotę lub chłopskie dziecko mogła mieć nowe w każdej chwili. Otworzyła księgę czarów. Zaklęcie „rozproszenia magii” musiało gdzieś tu być. Nie był to łatwy czar, ale na szczęście szeroko rozpowszechniony. Rzeczywiście znalazła go w końcu i spróbowała odcyfrować zapis. Litery mocy skakały jej przed oczami i nie były to proste znaki.
W zasadzie nie wiadomo było, czym jest język magii. Wielu uważało, że składa się ze znaków i słów, które przed wiekami posłużyły bogom do opisania świata. Dla innych była to uniwersalna mowa podświadomości i intuicji. Jeszcze inni uważali ją za metafizyczny nadjęzyk mądrości i oświecenia. Gdziekolwiek tkwiła prawda litery mocy były identyczne dla wszystkich kultur i krain. Od wieków występowały niezmiennie w tej samej postaci, o ile dało się ustalić. I niestety były systemem zapisu i komunikacji (znaki przekładały się bezpośrednio na słowa mocy) niezwykle trudnym. Nie chodziło o to, że samych podstawowych znaków było kilkaset. Do tego każde bardziej zaawansowane zaklęcie zapisywano kilkoma własnymi, unikalnymi dlań literami, a najpotężniejsze w zasadzie operowały tylko na unikatach. Ponoć odrobinę pomagała (Samia nie wiedziała tego na pewno, gdyż nie osiągnęła odpowiedniego stopnia wtajemniczenia) wiedza, że zapis opiera się na kluczu, a dokładniej czterech, zupełnie odrębnych kluczach. Aby życie było prostsze najczęstsi użytkownicy jednego z nich bardzo rzadko posługiwali się pismem. Nawet, gdyby to coś miało pomóc, to do zapisu zaklęcia użyto znaków wywodzących się z wszystkich czterech tradycji. Co więcej miały one znaczenie wybitnie kontekstowe, zmieniające swój wydźwięk nie tylko w zależności od okoliczności użycia, ale też pory dnia, układu gwiazd, charakteru czytelnika oraz jego humoru. Ponoć najpotężniejsi magowie potrafili posługiwać się znakami mocy niemal intuicyjnie. Jednak swobodne posługiwanie się językiem magii przekraczało umiejętności śmiertelników i większości nieśmiertelnych.
Samia patrzyła na formułę zaklęcia usiłując rozgryźć, o co w nim chodzi i jak poprawnie należałoby to wypowiadać. Opanowanie go zajęłoby jej wiele lat, gdyby musiała sama nad tym pracować. Co więcej nie było to zaawansowane zaklęcie. Raczej coś, na czym przestawało się raczkować, a zaczynała się prawdziwa biegłość. Patrzyła więc na Monikę z mieszaniną fascynacji i zawiści. Było coś niesprawiedliwego w tym, że ktoś mógł zwyczajnie urodzić się posiadając już możliwości, na które inni musieli pracować całe życie. Z drugiej strony znać kogoś takiego było fascynujące. Nie mówiąc już o tym, jakie dawało to możliwości na przyszłość.
Wyglądało na to, że lekcje dobrego wychowania skończyły się, zanim jeszcze zdążyły się zacząć.
***
W sytuacji, w której się znalazła Tomoe człowiek zachodu prawdopodobnie usiadłby i zaczął płakać. Oczywiście nie było to rozwiązanie godne damy cesarskiego dworu Sipangu i potężnej wiedźmy. Stłumiła więc rozpacz i nie okazując targających ją emocji spokojnie usiadła zachowując dumną i wyniosłą obojętność. Mogła liczyć na siebie, kilku wątpliwej jakości służących, garstkę wątpliwej jakości zbirów, których utrzymywała pod magicznym urokiem oraz Xu Yen. Kiedyś, w swych najlepszych czasach mogła liczyć na usługi przynajmniej kilkunastu krewniaków kobiety. Niestety większość z nich dawno już temu zrzuciła pętające ich zaklęcia. W wypadku Xu Yen albo czary okazały się bardzo silne, albo też trzymała ją przy niej lojaność. Wszyscy pozostali z tego rodzaju od lat pałali rządzą zemsty do Tomoe. Czyniło to z niej bezcenną broń, na której utratę nie mogła sobie pozwolić oraz jednocześnie jedyną w tej chwili naprawdę pożyteczną.
- Udasz się do zamku na zwiady! – rozkazała. Jej służąca nie odpowiedziała, skłoniła się tylko i odeszła. Tomoe przez chwilę obojętnie obserwowała, jak dosłownie znika z oczu, pozwalając rozproszyć się swemu ciału, a następnie skierowała swe myśli ku wyższym sprawom. Było wiele rzeczy które lubiła w Xu Yen. Przede wszystkim to, że wypełniała swoje obowiązku sumiennie i bez szemrania. Oczywiście była nieskrępowanym, wolnym duchem, a służenie śmiertelnikowi wzmagało bunt tkwiący na dnie jej seria. Była więc pyskata, a jej zachowanie (na przykład prześmiewczy, przesadnie niski ukłon, jaki przed chwilą wykonała) momentami było nie do przyjęcia. Tomoe dawno już rozkazałby jej popełnić samobójstwo, gdyby nie to, jak bezcenna była.
Samą Xu Yen zachowanie jej pani martwiło. Śmiertelnicy byli dziwnymi, kruchymi istotami, które same wpędzały się w masę kłopotów. Jasne było dlań, że Tomoe bardzo źle znosi kolejne porażki. Przy starannie pielęgnowanej dumie czarodziejki nawet najmniejsze niepowodzenie było niczym cios obuchem. Ukrywanie i tłumienie uczuć też nie poprawiało jej ogólnej kondycji psychicznej. Jednak wiedźma, zamiast otworzyć się na świat i uzewnętrznić uczucia z dnia na dzień tylko bardziej się zamykała. Martwiła się o swoją panią. Oprócz Xu Yen kobieta nie miała nikogo.
Swoją drogą było coś dziwnego w tym, że ktoś jej pokroju przyzwyczaił się do człowieka.
Odepchnęła jednak te myśli od siebie, gdy wróciła do swej naturalnej postaci i niedostrzeżona przez nikogo uleciała przez okno. Mimo, że wmieszała się w lokalne prądy powietrza jej przejście nie było niezauważone. Nocny wiatr z prowincji Guangdong, zrodzony nad oceanem pachniał inaczej, niż śródlądowe prądy powietrzne Erthenroth. Niosła ze sobą wilgoć, smak soli i aromat przypraw korzennych, które w dzień kupcy suszyli na słońcu oraz kwiatów brzoskwiń. Lokalne wiatry, prądy powietrzne i chmury (a przynajmniej te, które miały własne duchy) patrzyły na nią dziwnie, gdy przepływała obok nich. Pachniały wilgocią znad rzeki i zgnilizną mułu, żywicą i lasem, owocowymi lasami i czeremchą, która właśnie przekwitała, a te, które przepływały nad wioskami i miastami niosły zapach dymu i świeżego chleba. Jednak ich rodzaj nie był terytorialny. Zawsze płynęli, gdzie tylko chcieli, unikając jedynie zamkniętych, nudnych powierzchni. Nie byli jak gburowate duchy kamieni i drzew, na stałe przywiązane do jednego miejsca. Często więc w jej ojczyźnie można było gościć żywiołaka pochodzącego z Laruzji, być może nawet z samego Erthenroth, tak samo, jak nad Erthenroth spotkać można było duchy z Zhonggou, Pustyni Siedmiu Kamieni, Okeanosu czy nawet z Nod i Wysp Zachodnich. Nie budziła więc wielkiego zainteresowania.
Dopłynęła do zamku i przeleciała nad murami szarpiąc brodę strażnika. Zatańczyła na dziedzińcu wzbijając kurz i zrywając prześcieradło ze sznura, na którym się suszyło. Nie zauważyła nic niepokojącego, co było dziwne. Niechętnie weszła więc do budynku, wywołując przeciągi na korytarzach i strącając misę z jednego ze stołów. Przejrzała wszystkie pokoje, szarpiąc zasłonami, a w jednym rozrzucając papiery na złość jakiejś śmiertelniczce. Odwiedziła nawet piwnice, lochy i krypty, mimo, że napawały ją wstrętem. Odwiedziła też wierzę, na której troje dziewcząt uprawiało czary. Jedna z nich miała wielkie, rozłożyste skrzydła, których barwa wybitnie przypadła Xu Yen do gustu. Szarpnęła więc za nie i wróciła do swojej pani zabierając ze sobą jedno pióro.
- Coś ładnie pachnie w powietrzu. – zauważyła Serina. Wojowniczna nie miała nic do roboty, rozgościła się więc w pokoju Samii i zajęła kartkowaniem jakiejś książki. Tytuł nie był szczególnie zachęcający. Nauczycielki nawet za pomocą rózgi i czynnej przemocy nie zdołały zmusić jej do czytania czegoś, co zatytułowane było „Podstawy Etykiety”. Serine zainteresował jednak podtytuł zaznaczony małymi i niewyraźnymi literami „dla oficerów wojskowych”. Lektura okazała się o tyleż szokująca, co ciekawa. Spędzając siedem lat w szkole dla panien z dobrego domu (i cudem ocalona przed następnymi dwoma) przeczuwała, że to, co uczy się w szkole nigdy jej się nie przyda. Teraz miała na to dowód. Jak się okazało zbrojni, a zwłaszcza wojownicy pochodzący z niższych warstw społeczeństwa nie byli zobowiązani do przestrzegania tak sztywnych reguł, jak dworzanie.
- Acha! Pachnie imbirem, anyżem i solą. – perfekcyjnie zidentyfikowała najważniejsze składniki Monika. – Pewnie w kuchni przygotowują już obiad. – zauważyła smutniejąc odrobinę. Zaczynała robić się głodna. W prawdzie uczucie to towarzyszyło jej od tak dawna, jak tylko miała odwagę sięgnąć pamięcią. Jednak nigdy nie zdołała się jakoś do niego przyzwyczaić. Wąchanie smakowitości było może przyjemne, ale tylko powodowało, że ludzie (i Monika) stawali się tylko głodniejsi. Przez te zapachy trudno było jej usiedzieć w jednym miejscu.
- Chcesz iść na obiad? – zauważyła jej zaniepokojenie Samia.
Monika przytaknęła skinieniem głowy.
- Spokojnie, przyniosą nam posiłek, jak tylko wszystko skończą. – wyjaśniła jej Samia, uśmiechając się odrobinę nieszczerze. Wolałaby, żeby Monika przestała myśleć o jedzeniu, a skupiła się na wykonywaniu jej poleceń.
- Jak się jest księżniczką to ludzie zawsze przynoszą ci jedzenie do pokoju? – zapytała nieufna.
- Tak, oczywiście. Niektóre szlachetne damy mają do tego specjalnych ludzi. – odpowiedziała Samia. Wyjątkowo tego typu przepychem tylko gardziła. Spowodowane było to względami bezpieczeństwa: zbyt liczną służbę trudno było utrzymać w ryzach. Łatwo mogli przeniknąć do niej szpiedzy, spiskowcy zamachowcy, czy też nawet zwykłe lenie, gbury i złodzieje. Po drugie szlachta, nawet najwyżej urodzeni książęta i królowie była w końcu stanem rycerskim, czyli wojownikami. Powinni więc dawać przykład swą samodzielnością (nawet kobiety) i być w stanie przetrwać nawet w zupełnie spartańskich warunkach.
Dlatego też świta nie powinna nigdy liczyć więcej, niż dwadzieścia osób. Plus oczywiście służący niższej rangi, ale kto by się nimi przejmował?
Monika zauważyła brak szczerości w sympatycznym zdawałoby się uśmiechu księżniczki i doszła do wniosku, że jest przynajmniej nabierana. Miała ochotę załatwić sprawę w klasycznym dla siebie „nie wierzę, kłamiesz!” co załatwiłoby wszelką sensowną dyskusję na najbliższe dwie godziny. Postanowiła tym razem obnażyć kłamstwo po prostu drążąc temat i wyłapując wszelkie nieścisłości.
- Fajnie! – ucieszyła się równie nieszczerze, choć w bardziej naturalny sposób. – A co trzeba zrobić, żeby zostać taką księżniczką?
- Arystokratą nie można zostać! Nim trzeba się urodzić! – oznajmiła Samia z mocą. Monika poczuła do niej niechęć silniejszą, niż kiedykolwiek wcześniej. Skąd w końcu skrzydlata wiedziała, że ona też nie urodziła się jako arystoktośtam? W końcu nawet ona, Monika, główna zainteresowana nie wiedziała gdzie się urodziła i skąd pochodzi. Tłumaczyła sobie, że nie warto przejmować się docinkami jakiegoś skrzydlatego, bo w końcu cały ten gatunek był wyjątkowo nieprzyjemny. Jednak naprawdę chciałaby się w końcu na skrzydlatych odegrać raz, a porządnie.
- Spróbuj zrobić coś takiego. – powiedziała Samia, nim jeszcze Monika zdołała coś wymyślić, a następnie częściowo wypowiedziała, a częściowo wygestykulowała zaklęcie. Gdy skończyła pomieszczenie wypełniła łagodna, lecz jasna, pozbawiona źródła poświata. Księżniczce powoli zaczynały kończyć się pomysły i zaklęcia. Tym bardziej, że znała kilka potężniejszych czarów. Potrafiła miotać błyskawice, wznieść wokół siebie pole ochronne, rozniecać magiczny ogień, wywoływać wiatr wzywać i pętać pomniejsze potwory oraz opanowała podstawowe i najprostsze zaklęcia teleportacji. Tych zaklęć postanowiła jednak nie demonstrować. Były trudne, wyczerpujące, a ona miała tylko jedną komnatę. Nie chciała też od razu odkrywać wszystkich kart. Pozostałe zaklęcia nie nadawały się do pokazania. Samia posiadała na przykład ograniczoną wiedzę na temat wróżb, kontrolowania pogody i ludzkich emocji, ale efekty tych zaklęć nie były łatwo dostrzegalne. Wreszcie znała też kilka czarów z dziedzin, których nie nauczano w żadnych szkołach. O zakazanych sztukach wiedziała jednak bardzo niewiele i zdecydowanie wolała nie ujawniać nawet tego.
Monika rzuciła okiem na poświatę. Niestety musiała to przyznać: skrzydlata znała fajniejsze, efektowniejsze sztuczki, niż ona. Zwłaszcza zaklęcia oparte na świetle i obrazie jej się podobały. Dawały duże możliwości. Niestety sama nie umiała tego robić. Z tego, co czuła jej umiejętności skupiały się na zabiegach związanych z jej ciałem. Potrafiła wyostrzyć zmysły, widzieć w ciemnościach, poruszać się bez dźwięku i zostawiania śladów. Do tego do pewnego stopnia opanowała sztukę mimikry oraz miała nieznaczną władzę nad żywiołami. Właśnie po siły tych ostatnich postanowiła sięgnąć gdy wymruczała własne zaklęcie. Gdy skończyła pokój wypełnił się delikatną, acz jasną poświatą podobną do światła gwiazd lub księżyca. Pokrywała ona wszystko w komnacie, włącznie z ludźmi i meblami gryząc się okropnie ze światłem słońca i tym wytwarzanym przez Samie. Najbardziej jaśniała jednak Monika, nie od magii jednak, ale ze szczęścia. To był trudny czar i Monika promieniała z dumy, że jej się udał. Jeszcze kilka miesięcy temu zapewne przekraczałby jej możliwości, ale wiać teraz do niego dorosła.
Usiadła na krześle dumna i zupełnie oklapła z mocy. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 28-04-2009, 20:26
|
|
|
Prosiłbym o zamknięcie tego tematu i (w miarę możliwości) przeniesienie do archiwum. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików Możesz ściągać załączniki
|
Dodaj temat do Ulubionych
|
|
|
|