FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  Galeria AvatarówGaleria Avatarów  ZalogujZaloguj
 Ogłoszenie 
Forum archiwalne, nie można zakładać nowych kont.

Poprzedni temat :: Następny temat
  Wyelce Wyekopomna Raz Yeszcze
Wersja do druku
Zegarmistrz Płeć:Mężczyzna


Dołączył: 31 Lip 2002
Skąd: sanok
Status: offline

Grupy:
AntyWiP
PostWysłany: 20-11-2009, 00:19   Wyelce Wyekopomna Raz Yeszcze

Dawno was nie katowałem swoją literaturą. Pora więc porazić was jeszcze raz trzecią wersja Powyeści...

Zgodnie z radą Avellany ta wersja została okaelowana. Zgodnie z radami ogólnymi: wywalono z niej sporą ilość zbędnego materiału (jest krótsza od pierwszej wersji niemal równo o 1/3). Zgodnie z podszeptami mojej intuicji: dodałem kilka elementów, które mogły okazać się potrzebne, w efekcie więc w stosunku do wersji 2 jest dłuższa o 3 do 4 stron wordowskich.

Prawdopodobnie za jakiś czas powstanie wersja nr. 4 wydłużona o dalsze 0,5 strony wordowskiej.

Wyelce Wyekopomny Brudnopys nr. 3

Strony Wordowskie 1-5:

Zasadniczo wszystko zaczęło się blisko dwa lata temu, w okolicach Czerwonego Lasu. Był sierpień, było gorąco i od dwóch miesięcy nie spadła ani jedna kropla deszczu. Lato było wyjątkowo piękne, co na Czarnych Wzgórzach stanowi ewenemet. Leśna ściółka była wyschnięta i łatwo można było zapruszyć pożar. Tak więc tam, gdzie jeszcze wczoraj zielenił się las obecnie czerniło się gigantyczne pogorzelisko. Ogromne, kilkusetletnie drzewa zredukowały się natomiast do kikutów pni. Niektóre miały jeszcze szanse odrzyć, inne zginęły bezpowrotnie.

Przeszukujący pobojowisko Zach nie myślał jednak o tym. Zach ogólnie nie myślał zbyt wiele. A przynajmniej nigdy go na tym nie przyłapaliśmy.

Walki były ciężkie, zginęło wielu naszych. Kael nad tym też się nie zastanawiał. Brakowało mu wyobraźni i inteligencji emocjonalnej. Ponadto trudno powiedzieć, żeby jakoś specjalnie kogoś z poległych lubił. Zawsze jednak po bitwie przychodził moment, w którym należało policzyć zabitych. Patrole dotarły właśnie w miejsce, gdzie walczono szczególnie zaciekle. Była to rozległa pofałdowana polana. Gdy pożar ogarnął las wielu przeciwników szukało tu schronienia. Wybrali dobrze. Znaczna część terenu pozostała nietknięta przez ogień. Za to grunt był dosłownie usłany ciałami.

Gdy oficerowie spostrzegli, że przeciwnik znalazł schronienie przypuścili zmasowany atak. Walka w ogniu i dymie szybko zmieniła się w obustronną jatkę.

Dźgnął włócznią zwłoki jednego z wczorajszych przeciwników. Stwór miał kształt psowatego, był jednak monstrualnie wielki. Zach ledwie wystawał z nad zwłok. Minął go od prawej strony.
- Nyrmel! Johan! Immeluki! – wykrzyknął rozpoznając zabitych. – Nieznany żołnierz! – nie ze wszystkimi było to możliwe.
Obszedł stwora od tyłu. Ten akurat narobił im strasznych problemów. Była to suka, która do końca walczyła w obronie szczeniąt. Nawet śmiertelnie ranna nadal rozszarpywała naszych ludzi. Nie zdało się to na wiele. Wszystkie jej młode także już nie żyły.
Obszedł samicę od lewej wykrzykując imiona kolejnych poległych. Z pod zwłok wystawała czyjaś stopa. Była za mała jak na ciało żołnierza, jednak regulamin był jednoznaczny. Przewrócenie zwłok bestii było trudne nawet dla takiego osiłka, jak on. Zach siłował się z nimi przekonany, że znajdzie tam tylko czyjąś brakującą kończynę. Jak się okazało pod potworem leżało ludzkie dziecko. Diabli wiedzą, skąd się wzięło na polu walki.
- Cywil! – wykrzyknął. – Dycha jeszcze!

***

O zamachu dowiedziałem się bardzo późno. Było to dziwne, gdyż jako oficer gwardii pałacowej powinienem o takich rzeczach dowiadywać się pierwszy. Ci, którzy organizowali to wszystko byli specjalistami, tak więc, pierwszym, co zrobili, gdy wybuchły ładunki było przerwanie naszych linii komunikacyjnych. Posłańca, który powinien zanieść wiadomość o zamachu i wezwać posiłki znaleźliśmy dwa dni później w jakimś zaułku. Miał fachowo podcięte gardło i złamane skrzydła, jak po upadku z dużej wysokości. Wykluczyliśmy przypadkowy rabunek, gdyż przy zwłokach znaleźliśmy dużą sumę pieniędzy. Tygodniowa wypłata królewskiego gońca nie była czymś, co mogło ujść oku rabusia. Tak więc, gdy pojawiłem się na miejscu nie spodziewałem się ujrzeć nikogo żywego. Byłem pewien, że – gdy tylko wybuchły bomby – do roboty wszedł zespół zawodowych siepaczy, który dokończył robotę…

Zamach był wyjątkowo dobrze przygotowany. Kapłani – byłem pewien, że to ich sprawka, bo czegoś takiego mogli dopuścić się tylko naprawdę niepospolici skurwiele, a to słowo świetnie opisuje nasz wyższy kler – włożyli wiele wysiłku w jego przeprowadzenie. Na szczęście jednak nie wszystko poszło z ich planem.

Jak później się okazało w tłumie umieszczono dwie machiny goblińskie. Machiny goblińskie, zwane też machinami piekielnymi to, jak wskazuje sama nazwa wyjątkowo wredne urządzenia. Są raczej proste. Składają się mechanizmu zegarowego, krzesiwa i ładunku wybuchowego. Po określonym czasie zegar uwalnia krzesiwo, powstaje iskra i wszystko wylatuje w powietrze. Umieszczono je w dwóch beczkach do połowy wypełnionych goździami. Bardzo wyraźnie organizatorów zamachu nie obchodziło to, ile osób postronnych ucierpi.

Eksplozje musiały być naprawdę potworne. Dwa tygodnie spędziliśmy licząc trupy i nadal nie wiemy, ile osób zginęło. Ci, którzy mieli pecha znaleźć się w samej strefie śmierci wyglądali jak jeże przepuszczone przez maszynkę do mięsa… To nawet nie były zwłoki. Raczej grudy mięsa mielonego dosłownie nafaszerowane odłamkami. Mam doświadczenie frontowe, walczyłem z przedstawicielami pięciu rozumnych ras, kilkoma gatunkami bezrozumnych bestii, czarownikami różnych specjalności, ale takiej jatki nigdy jeszcze nie widziałem.

Oczywiście głównym celem zamachu była księżniczka. Samia, bo tak ma na imię miała pecha posiadać czarne upierzenie skrzydeł. Zasadniczo wedle naszych wierzeń osoby takie naznaczone są przez złe moce. Polujemy na nie podobnie, jak wy, ludzie na czarownice, tylko okrutniej i systematyczniej. Jednak, o ile naszym władcom nigdy nie przeszkadzał fakt, że kapłani mordują rok rocznie jakąś ilość chłopskich dzieci, tak na zabójstwo własnej córki król już nie potrafił się zgodzić.

Zasadniczo gdy królowa i jej córka podróżują wspólnie po kraju księżniczka zawsze powinna siedzieć po prawej stronie. Z tej też umieszczono bomby. Jednak księżniczka chciała przyjrzeć się Wichrowej Wierzy, jednemu z religijnych centrów naszej rasy, więc ich wysokoście zwyczajnie się przesiadły. Dlatego też większość odłamków trafiło w jej matkę.

Po drugie: tłum opóźnił marsz oddziału gwardii zamykającego orszak. O ile więc z pierwszego oddziału mało kto wyszedł bez szwanku, to drugi był zdolny zabezpieczyć teren i pomóc poszkodowanym.

W zasadzie jednak niewiele mogliśmy zrobić. Przeprowadziliśmy szereg działań odwetowych i porządkowych, ale w sumie wyrażały one raczej naszą bezsilność i – jak ścięcie naczelnika miasta – miały raczej symboliczne znaczenie. Oficjalnie nikt w wysadzonej w powietrze karecie nie przeżył. W karecie znaleziono bowiem dwoje zwłok, czyli tyle, ile zgodnie z planem miało być w niej pasażerów.

Samia i jej matka miały piękny, wzruszający pogrzeb. W kraju ogłoszono rzałobę narodową i choć nie odbyła się ona bez incydentów nikt nie wiedział, że w królewskiej krypcie, u boku królowej spoczęła jedna ze służących. Dziewczyna była w wieku Samii i miała podobną figurę. Stanowiła też kolejne odstępstwo od etykiety. Podobno bardzo się cieszyła mogąc jechać razem z królową. Uważała służbę za bogowie jedni wiedzą jaki zaszczyt.

Pierwotnie nie planowaliśmy ogłaszać Samii oficjalnie zmarłą. Po prostu założyliśmy, że musiała zginąć. Na miejscu zamachu było tyle krwii i flaków i wszyko było tak bardzo nimi pokryte, że nie byliśmy w stanie odróżnić żywych od zabitych, ani nawet płci ofiar, a co dopiero ich personaliów. Postanowiliśmy skorzystać jednak skorzystać z nadarzającej się okazji i ogłosiliśmy śmierć księżniczki. Jasne było dla nas, że nie może pozostać na dworze ani w kraju. Jeśli fanatycy byli na tyle zdeterminowani ataki będą się powtarzać i zginie w nich więcej osób. Postanowiliśmy ją więc wywieźć z kraju.

Wybraliśmy Erthenroth. Erthenroth (E-R-T-H nieme - R - O - T - H nieme) to rozległe królestwo. Leży ono w większej części bezpiecznie wciśnięte w dolinę między górami wzdłuż koryta Złotej Rzeki. Jego ustrój stanowi formę pośrednią między dyktaturą, a anarchią feudalną. Zamieszkuje je prawie 9 milionów istot - nazwijmy to umownie - inteligentnych, z których spora część jest nawet człekokształtna. Prawie 2/3 z nich uznaje władzę królewską, a przynajmniej jakąś władzę. Na jakimś półtora miliona mieszkańców władzy nie udało się nikomu wymusić, a pozostałe stworzenia zjadły próbujących. Około połowa królestwa pokryte jest lasem, do którego bezpieczniej nie wchodzić, przyroda krainy wyróżnia się bowiem swym bogactwem, zwłaszcza, jeśli chodzi o gatunki zwierząt drapieżnych. Podstawą jego gospodarki jest rolnictwo (główne uprawy to: pszenica, marchew, kapusta i ogórki), oprócz tego ważne jej gałęzie to pobieranie cła na Złotej Rzece, handel (Erthenrotczycy sprzedają krasnoludom z Gór Szarych to, czego ci nie chcieliby kupić od elfów z Gór Srebrnych i na odwrót) oraz piractwo słodkowodne. Królestwo ma też liczne zalety: leży diabelnie daleko, żyje w nim niewielu skrzydlatych, nie poluje się w nim na czarnopiórych i sąsiadujemy ze wspólnymi wrogami.

Kolejny powód, dla którego wybraliśmy Erthenroth był taki, że akurat na naszym dworze przebywali posłowie z tego królestwa. Od jakiegoś czasu próbowali nas wciągnąć w wojnę przeciwko Drekmore. Zasadniczo nie mieliśmy nic przeciwko temu: Drekmore było cierniem także dla nas. Jednak do tej pory negocjacje rozbijały się o to, kto po zakończeniu wojny obejmie władzę nad krainą. Jego wysokość spotkał się prywatnie z posłami i zgodził się na wszelkie ich propozycje (nie były takie złe, Erthenrodczykom naprawdę zależało na wciągnięciu nas w ten konflikt) pod warunkiem, że udzielą azylu naszej księżniczce.

Brałem udział w przygotowaniach wyprawy i doborze mających wziąść w niej udział ludzi. To ostatnie było szczególnie trudne. Samia musiała wziaść ze sobą całą gromadę służących i strażników. Nie było możliwości by podróżowała sama. Osoby, które miały z nią pojechać nie mogłyby być przypadkowe. Wybieraliśmy z pośród żołnierzy, których wierności byłem pewien, pozbawionych jakichkolwiek powiązań z kapłanami. Oraz ochotników… Doskonale bowiem wiedzieliśmy, że ci którzy udadzą się w podróż nigdy już nie będą mogli wrócić do domów… A przynajmniej tak długo, jak długo Samia żyje. Rozkazałem też zabrać ze sobą służących, którzy opiekowali się Samią. Lekarze, którzy się nią opiekowali byli wojskowymi lub Erthenrodczykami. Wierności jednych i drugich byłem pewien. Służba natomiast miała to do siebie, że lubiła mówić. Owszem, król ręczył za to, że rzaden nie życzył źle Samii. Jednak moim zdaniem nie można im było do końca zaufać, jeśli pozostaną w domu.
- Kael, chciałbym cię o coś prosić – jego wysokość podszedł do mnie, gdy już niemal wszystko było gotowe. Rzadko się słyszy takie słowa, jak „proszę” z ust władcy. – Czy nie zechciałbyś popłynąć wraz z moją córką?

Spojrzałem w jego pełną bólu twarz. Jego wysokość powinien urodzić się w innej rodzinie, całkowicie nie pasował do swej roli. Był mądrym, wrażliwym człowiekiem, który naprawdę kochał swą żonę i naprawdę chciał dać swym dzieciom prawdziwe, rodzinne ciepło. Świadomość tego, jak bardzo mu się nie udało postażała go o przynajmniej dwadzieścia lat.
- Zrobię to z przyjemnością – zasalutowałem uśmiechając się. Co innego mogłem odpowiedzieć? – Drogi królu, mam stopień sierżanta sztabowego i jestem twoim osobistym adjutantem. Nie obraź się, ale podoba mi się tu gdzie jesteś i gdybyś był łaskaw, to chciałbym tu zostać i kontynuować cholerną karierę, zamiast udawać się na dobrowolne wygnanie? Raczej nie wchodziło to w grę.
- Dziękuje poruczniku. Wiem, jakie to dla ciebie poświęcenie.
- Poruczniku? A wsadź sobie w tyłek ten awan – pomyślałem salutując. Równie dobrze jego wysokość mógł mnie mianować generałem, albo od razu adoptować i uczynić następcą tronu. To był tylko papier. Doskonale wiedziałem, że jak długo żyje Samia, nie będę mógł wrócić, a jeśli ta umrze mój powrót również nie będzie dobrym pomysłem. Przyznanie mi stopnia porucznika było prawie, jak awans pośmiertny.

***

Drekore było płytką doliną wciśniętą między Wrzosowiska Atten i Czarne Wzgórza od północy, Płaskowyż Mgieł od zachodu, Wzgórz Ruin od Północy i Równinę Allam od wschodu. W krainie panowała wieczna noc, gnieździły się weń liczne, plugawe stworzenia i była niemal całkowicie bezludna. Wszystko to sprawiło, że posiadała ona opinię miejsca przeklętego. Najgorszą sławą cieszył się jednak zamek Nedrak wznoszący się w jej sercu. Nie było wiadomo, kto wzniósł tą potężną fortece, ale wiele wskazywało na to, że nie uczyniono tego rękoma ludzkimi. Wyznaczająca geograficzne centrum krainy forteca przez wieki przechodziła z rąk do rąk. W przeszłości była miejscem plugawych rytuałów, odprawiano w niej złe czary i popełniano zbrodnie. Kilkakrotnie próbowano ją oczyścić ze złych mocy, poświęcić i wyegzorcyzmować. Zwykle jednak szybko zmieniała właściciela, a jej nowi lokatorzy ponownie budzili ciemne moce. O zamek walczono jednak wielokrotnie. Wyznaczająca bowiem geograficzne centrum kontynentu Laruzji forteca była niezwykle cenna. Forteca mogła stanowić bramę do inwazji na królestwa Allam i Ertheroth. W rękach jednego z nich natomiast gwarantowała nie tylko bezpieczeństwo granic, ale też pozwalało objąć kontrolę nad całym regionem. Dodatkowo zapewniała kontrolę nad kilkoma ważnymi szlakami handlowymi jednak ten aspekt fortecy stanowił jedynie wisienkę na torcie.
Obecnie Drekmore formalnie należało do królestwa Allam. Faktycznie jednak władzę nad nim sprawował renegacki książę Woderyk Wilcze Serce. Człowiek ten w pełni zasługiwał na swój przydomek: odżywiał się niemal wyłącznie surowym mięsem, uwielbiał polowania i podobnie jak samiec alfa rządził swoimi podwładnymi przemocą i żelazną ręką. Tych, którzy mu się sprzeciwili zabijał lub przepędzał. W tej akurat opowieści przypadła mu rola czarnego charakteru.

Blisko dwadzieścia lat temu książę Woderyk miał szansę zasiąść na dwóch tronach. Poczynił ku temu nawet pewne przygotowania, polegające głównie na likwidowaniu konkurencji. Jego kandydatura jednak przepadła z uwagi na psychopatyczne skłonności, oraz ulubione hobby, polegające głównie na paleniu świątyń, gwałceniu dziewic i paktach z demonami. Dziś – i to była kolejna cecha, jaka łączyła go z wilkiem – ścigany był jak dzikie zwierzę.

Uzurpator, banita i czciciel demonów spoglądał na mapę. Nie był to pokrzepiający widok.

Na wschodniej, północnej i południowej granicy jego włości zaczynały gromadzić się armie. Konkretnie: żołnierze się jeszcze nie gromadzili, jednak wzmacniano garnizony i tworzono nowe posterunki rozlokowane w miejscach, które najłatwiej mogły posłużyć za punkty zborne.

Według oceny Woderyka zainteresowane kontrolą nad Nedrak było około piętnastu królestw, księstw, marchii, państw - miast, szczepów, klanów i związków plemiennych. Zasadniczo każdy walczył z każdym, a porozumiewano się jedynie celem sabotowania planów wspólnej konkurencji.

I nagle teraz coś zachwiało ten układ. Wilcze Serce był ciekaw, co było tego przyczyną. Mógłby wówczas jakoś tej sytuacji przeciwdziałać.

***

Dziewczyna zdjęła hełm, który w przyjemnym, kwietniowym słońcu rozgrzał się ponad wszelką miarę. Łódź kołysała się lekko, a woda pod nią błyszczała kusząco, obiecując chłód… Wyciągnęła rękę, by nabrać jej trochę i zwilżyć czoło.
- Nie wychylaj się za burtę! Nie rozpraszaj uwagi! I włóż hełm na głowę ty głupia babo! Jesteśmy na terytorium wroga, nie na wycieczce nad rzekę! – krzyknął ktoś. Serina prychnęła obrażona i posłuchała rozkazu. Pierwszy raz była na prawdziwej wyprawie wojennej, dodatkowo na samych Wzgórzach Ruin, w ojczyznie orków. Gdy wyruszali spodziewała się wszystkiego…

Nie przewidziała tylko, że ekspedycja okaże się tak potwornie nudna. Najpierw płynęli trzy dni łodziami w górę rzeki, potem zdaje się skręcili i płynęli dalsze trzy dni. Następny dzień spędzili w jakimś zamku, potem znów płynęli dwa dni… Jedyna różnica polegała na tym, że – o ile wcześniej ludzie zachowywali się dość spokojnie i kulturalnie, to teraz darli się o najmniejsze głupstwo, a cały dzień spędzało się w zbroi, hełmie, trzymając w jednej ręce halabardę, a w drugiej tarczę i gapiło się w pustkę. Zresztą podobne rzeczy robiło się też w nocy…

Jeszcze gdyby przynajmniej było na co patrzeć… Tymczasem krajobraz oferował: strome, wapienne wzgórza, rzadkie i niezbyt gęste lasy, głazy narzutowe i jakieś ruiny. Dookoła pasały się owieczki, których chyba nikt nie pilnował. Czasem pojawiały się też ogromniaste wilki, idealnie pasujące do opisu wargów, które obojętnym wzrokiem śledziły łodzie, aż te znikły za horyzontem. Co ciekawe obecność wilków i owieczek w jednym miejscu jakoś nie kończyła się krwawą jatką. Innymi słowy: sielanka.
Orków nie odnotowała.

Za to na brzegu było od groma pierwiosnków.

Dla Seriny było to rozczarowujące. Wszyscy wiedzieli, czego należy spodziewać się po Wzgórzach Ruin: wyjących hord orków, wilczych jeźdźców, obwieszonych materiałami wybuchowymi, złośliwych goblinów, wielkich jak domy trolli, ogrów – ludojadów i głupich, okrutnych olbrzymów. Ludzie bali się tych, którzy wrócili z owianych złą sławą wyżyn. „Wiesz ile on osób musiał zabić?” szeptali za ich plecami.

Tym, co faktycznie martwiło dziewczynę był fakt, że kiedy wróci ktoś spróbuje być miły i zada pytanie: „Co widziałaś?”

A ona będzie mogła tylko odpowiedzieć „Pierwiosnki”

I Drekmore.

Ale z daleka.

Wystarczało spojrzeć tylko na północ, a można było dostrzec, że niedaleko znajduje się owiana złą sławą kraina. Podobno nawet orkowie jej unikali… (choć według mojego doświadczenia gnieździli się weń szczególnie licznie). Niebo po prostu w pewnym miejscu ciemniało, a kiczowaty, wiosenny błękit stopniowo przechodził w aksamitną czerń nocy.
- Nadpływają! – zawołał ktoś wreszcie. Rzeczywiście zza zakrętu rzeki wyłoniła się najpierw pierwsza, potem następna i kolejna łódź wiosłowa. Nasze czajki, jak nazywali je flisacy poruszały się powoli, jednocześnie starając się omijać zdradzieckie skały i eskortować dużą, płaskodenną barkę. Statek uzbrojony był w kasztel i obite skórami mantele, z których tu i ówdzie sterczały strzały i oszczepy. Nasza część wyprawy przebiegała ciekawiej. Dwukrotnie wpadliśmy w zasadzkę. Raz były to ciemne moce. Za drugim razem trafiły się nam jakieś patałachy, które pomyliły konwój wojskowy z karawaną kupiecką. Zadbaliśmy o to, żeby nie powtórzyli, żeby nie powtórzyli więcej tego błędu.

Przejęcie okrętu okazało się równie nudne, jak reszta wyprawy. Takie wydarzenia zawsze są nudne. Najpierw trzeba potwierdzić tożsamość dowódców, sprawdzić statki, porównać rozkazy, potwierdzić spotkanie na pismach urzędowych, wypełnić pewną ilość papierków i wysłać wiadomość do sztabu za pomocą gołębi. Trwa to zwykle kilka godzin, stanowi jednak niezbędny wymóg bezpieczeństwa i dopiero po jego dopełnieniu można płynąć każdy w swoją stronę.

Żołnierze tym czasem pozostają zwykle na posterunkach z bronią w ręku i minami, które komunikują „wykonajcie tylko jakiś podejrzany ruch, to wam pokażemy”. Stopniowo jednak przekaz jest zmieniany na „rety, jak nam się strasznie nudzi” a na końcu w „proszę, niech nas ktoś zaatakuje i pozabija żebyśmy nie musieli stać tak na słońcu przez kolejną godzinę”.

W końcu jednak rytuał został odbębniony i czajki odpłynęły, pozostawiając barkę.

- Teraz czeka nas równie ekscytująca podróż do domu. – pomyślała Serina, jednocześnie starając się wymyślić coś prawdopodobnego, co mogłaby opowiadać po powrocie… Naturalnie, jeśli znalazłaby kogoś, kto chciałby słuchać z czym niestety miewała problemy.
- Trzydziestu ochotników i szeregowiec Serina! Przenieść się na barkę! – wyrwał ją z odrętwienia głos któregoś z niższych oficerów. Muszę przyznać, że pięła się w hierarchii błyskawicznie… Kiedy opuszczała Erthenroth nie była nawet rekrutem. Ot, zwyczajnie, nie przeczuwając niczego złego wracała popołudniem z kolejnej lekcji szermierki, na którejś jakiś starszy od niej paniczyk dostał tak mocno ćwiczebnym mieczem, że aż się popłakał. Niemniej jednak w pokoju już czekał na nią list, jasno stwierdzający, że ojczyzna potrzebuje jej na Wzgórzach Ruin. Najpierw myślała, że to tylko jakiś głupi żart, kolejna z licznych złośliwości, które ją spotykały… Niestety coś ją tknęło, żeby wyjaśnić sprawę zamiast ekspresowo spakować manatki i udając, że wyjechała, a potem twierdzić, że o żadnym liście nic nie wiedziała. Niestety nie zrobiła tego, co sprawiło, że teraz tkwiła tutaj, ziewając ku chwale króla i ojczyzny.

Jak do tej pory jej zadania polegały na siedzeniu z boku i nie przeszkadzaniu profesjonalistom oraz staniu i wyglądaniu groźnie. Niestety, dość szybko wyszło na jaw, że owszem, potrafi jednym ciosem ściąć głowę ćwiczebnemu manekinowi, albo odbić średnio co drugą, wystrzeloną w nią strzałę, ale nie posiada większości umiejętności potrzebnych zwykłemu żołnierzowi. Owszem, starała się wszystko załapać i uczyć się w drodze, ale skończyło się na tym, że zabrali jej kusze.

Za to stanie i wyglądanie groźnie znikło z jej rozkładu zajęć.

- Zastanawiasz się zapewne, po co cię ze sobą wlekliśmy – zaczął dowódca, którego prywatnie nazywała wujkiem. W prawdzie nie byli spokrewnieni, ale był blisko związany z jej rodzicami, pełnił rolę kogoś w rodzaju jej opiekuna i pokrywał koszta jej edukacji. Nawiasem mówiąc program tej ostatniej został ułożony wprost koszmarnie. Moim zdaniem nie ma potrzeby uczyć panien z dobrego domu fechtunku kilkoma rodzajami broni białej. Żołnierzy natomiast nie edukuje się w zakresie dobrych manier, czytania i pisania, tańca oraz rysunku… Natomiast poświęca się trochę czasu na strzelanie z kusz.

Serina przytaknęła.

- Myślałaś już, co będziesz robić w przyszłości? – O ile wiem, to nie miała koncepcji. Generalnie kultura, w której się wychowała nie przygotowała jej na stawianie sobie tego typu pytań. Podobnie jak wśród nas większość dziewcząt w jej wieku, jeśli już, to przyszłość wyobrażała sobie dość prosto: pobiorę się z bogatym chłopcem, będziemy bardzo się kochać i urodzę mu dużo dzieci. Kupimy też krowę i konia…
Niektóre szkolne koleżanki Seriny już miały beznadziejnie głupich mężów, beznadziejnie głupie dzieci, krowy i konie.

Nawiasem mówiąc mężczyźni zwykle też nie stawiali sobie tego typ pytań. Los większości moich rówieśników przebiegał według podobnego schematu: odziedziczę po ojcu warsztat, kram lub pole, będę ciężko pracował i się dorobię. Ożenię się z piękną dziewczyną, która urodzi mi dużo dzieci. Kupimy krowę i konia…
Całe rody żyły wykonując te same, przekazywane z pokolenia na pokolenie zajęcia, wedle tego samego, niezmiennego wzorca.

Co do Seriny, to ta nie była pewna swej przyszłości, poza kilkoma elementami: pobierze się z kimś późno jeśli w ogóle. Dzieci urodzi mało, albo w ogóle. Na pewno nie kupi krowy, ani innego śmierdzącego zwierzaka (nad koniem się ewentualnie zastanowi). Będzie robić coś ciekawego, dobrze płatnego, pozwalającego mieć dużo wolnego czasu i posługiwać się mieczem… Niestety tak dokładne plany nie pozwalały na udzieleni zbyt szczegółowej odpowiedzi.
- Nie? – sprawdziła dostępne opcje dialogowe.
Właściwie to wiem, że myślała trochę o życiu awanturnika… Plusy zawodu są duże: łatwa, przyjemna praca bez przełożonych nad głową, dobre płace, i – co najważniejsze – nie zabija się ludzi, tylko różne takie inne „rzeczy”. Minusy… Po pierwsze mało kto lubi towrzystwo pająków, szczurów, jaszczurek i robaków, nawet zwykłych, a co dopiero trzymetrowych, po drugie praca wymagała mobilności.

Po trzecie średni żywot początkującego awanturnika trwa dwa tygodnie.

Ewentualnie jako, że z jej umiejętnościami kariera wojskowa nie wchodziła w grę, a sektor cywilny był mało rozwojowy pozostawał jeszcze sport. Niestety turnieje rycerskie nie odbywają się codziennie.
- Co myślisz o zwadźcach? – zadał pytanie oficer.
To była jakaś idea. Właściwie nazwa „zwadźca” używana była bardzo rzadko, a sama profesja nie była popularna. Zdrowy rozsądek mówił wprawdzie, że to normalne, iż wielmoże nie chcący ryzykować swego życia wynajmują kogoś, by uczestniczył za nich w pojedynkach. Nie mniej jednak słowa „wielmoża” i „zdrowy rozsądek” jakoś do siebie nie pasowały.

Zwadźcy stanowili więc mniejszość, obecną w orszakach obdarzonych słabym charakterem możnowładców, eskortę ciąganą wszędzie, na wypadek, gdyby ktoś chciał owego wielmoże wyzwać na pojedynek. Generalnie, jeśli się dobrze trafiło, to cała paca polegała na tym, żeby stać gdzieś z tyłu i robić wrażenie. Serina jak najbardziej mogła robić wrażenie. Wiem, że zdobyła kilka wyróżnień, z czego niektóre nawet dość prestiżowe. Miała też więcej niż odpowiednią prezencję. Jednak propozycja budziła w niej pewne kontrowersje. Prócz wyżej wymienionych, luksusowych ochroniarzy byli też ci drudzy zwadźcy… Na samą myśl o zajęciu się czymś takim oblewał ją zimny pot.
- Wujku! Czy ja mam kogoś zabić? – szybko zadała pytanie. Tą samą nazwą określano bowiem szermierzy, którzy utrzymywali się z tego, że za pieniądze (zwykle duże) wyzywali wskazane osoby na pojedynki, zwykle kończące się najczęściej śmiercią wyzwanego.

Oficer westchnął usiłując zachować cierpliwość. Całkiem rozumiem jego uczucia. Serina jest chyba najciekawszym przypadkiem, z jakim zetknąłem się w karierze. Jej rodzice zostawili jej w testamencie sporą sumę oraz dwa listy, zawierające dokładne wytyczne, na co owe pieniądze spożytkować.

Sprzeczne wytyczne.

Efekt był nieoczekiwany, zadziwiający i tragiczny w skutkach…

Serina była najprawdopodobniej najzdolniejszą kobietą – wojowniczką w królestwie. Niestety tylko tak długo, jak długo pozostawała na sali treningowej. Poza nią była idealnie wychowaną, młodą tak - jakby - damą.

Młode damy nie powinny zadawać się z uzbrojonymi mężczyznami.

Wojowniczki natomiast nie powinny mdleć na widok krwi.

Prawdę powiedziawszy zespół sadystycznych katów prawdopodobnie nie zrobiłby Serinie większej krzywdy, niż rodzicielska troska.
- Naturalnie, że nie moja droga – padła odpowiedź. - Na barce znajduje się wielmoża skrzydlatych, który potrzebuje efektownej obstawy. To prosta, nieskomplikowana, strasznie nudna robota… - wyjaśnił oficer. - Trzeba tylko stać blisko, gdy uda się w publiczne miejsce oraz być obecnym w trakcie bankietów i balów. Za to praca oferuje mnóstwo wolnego czasu i jest dobrze płatna.
- Ale dlaczego ja miałabym ją dostać? Jest tylu bardziej doświadczonych… Devin Krótki, Rodrik Straceniec albo…
- Rodrik jest trochę nieprzewidywalny. – przerwał jej szybko, używając eufemizmu. W rzeczy samej wymieniony był szalony jak kapelusznik. – A reputacje Devina chyba znasz.

Generalnie kobiety dzielić należało na dwie kategorie… Tych dobrze wychowanych, ale niezbyt ciekawych, które nie powinny w ogóle znać reputacji Devina, ale mimo to zwykły oblewać się rumieńcem słysząc jego imię oraz, kategorię tych niewychowanych, za to wiele bardziej interesujących, które energicznie przytakiwały.

_________________
Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
Przejdź na dół Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Odwiedź blog autora Odwiedź listę obejrzanych anime / przeczytanych mang
 
Numer Gadu-Gadu
1271088
Zegarmistrz Płeć:Mężczyzna


Dołączył: 31 Lip 2002
Skąd: sanok
Status: offline

Grupy:
AntyWiP
PostWysłany: 20-11-2009, 12:11   

Komentarz do powyższego fragmentu:

Pierwsze kilka akapitów jest koszmarne, widać, że nie radzę sobie z poważniejszym stylem. Będę musiał to jeszcze raz napisać.

Dalej mamy coś, co obawiam się będzie dla czytelnika dość nudne. Co gorsza zajmuje to jakieś 10-15 (zależnie od formatu książki) stron. Chyba będzie trzeba to poprawić.

Scenę na łódce chyba będę musiał jeszcze raz zmienić. Mam niewielki pomysł, jak ją uatrakcyjnić.

Strony Wordowskie 6-10:

Serina przytaknęła energicznie, przybierając jednocześnie kolor dojrzałych buraczków.
- Czyli wiesz, dlaczego nie jest najlepszym strażnikiem osobistym dla księżniczki skrzydlatych?
- Na tym statku płynie księżniczka?
- Tak.
- Taka prawdziwa, w koronie?
- Tak.
- I ja mam być jej strażniczką?
- Tak.
- Dlaczego?
- Bo jesteś mniej – więcej w jej wieku, masz odpowiednie umiejętności i nawet, jeśli ją uwiedziesz, to raczej trudno będzie ci spłodzić z nią nieślubne potomstwo.
- Prawdziwa księżniczka, z prawdziwego królestwa, z własnym zamkiem i w ogóle?
- Generalnie tak, ale mimo, że jej królestwo jest raczej nieduże, to nie na tyle, żeby mogła zabrać ze sobą zamek w charakterze bagażu podróżnego.
- Ale bogatego? I czy ja też będę bogata?
- Tak. Tak!
Reszta dnia niestety nie była dlań tak ekscytująca. Oficer przedstawił ją naszemu tymczasowemu zarządcy dworu. Był on sympatycznym człowiekiem, znaczy się skrzydlatym o nadmiernie dobrych manierach i talencie do długiego podtrzymywania konwersacji o pogodzie. Ten przekazał ją mnie. Jako, że kazano jej się nie odzywać, to Serina siedziała z boku, tylko przysłuchując się pełnej uprzejmości konwersacji, jaka odbywała się mniędzy mną, jej opiekunem, a tymczasowym. Uczciwie mówiąc miałem poważne wątpliwości, czy Serina poradzi sobie w tej pracy. Zasadniczo zwadźca to nikt inny, jak wyspecjalizowany strażnik przyboczny. Do tego zawodu trzeba mieć predyspozycje, inaczej narażasz na niebezpieczeństwo siebie i innych. Zaproponowałem więc starcie próbne.

Za przeciwnika dla Seriny wybrałem Zacha. Zach to zakała naszego oddziału. Zasadniczo my, wojownicy wichru, zwłaszcza ci oddelegowani do służby w straży pałacowej jesteśmy elitą elit. Dobiera się nas jeszcze w dzieciństwie ze względu na cechy charakteru, walory intelektualne i fizyczne oraz odpowiednią prezencję. Zach nie miał rzadnych z tych cech. Nadrabiał je wzrostem, doświadczeniem frontowym i wyrazem twarzy dającym się opisać jako „właśnie zjadłem czworo dzieci i cytrynę”. W straży pałacowej zawsze jest miejsce dla kilku trepów jego pokroju. Trzyma się ich na wypadek nagłej potrzeby wyrzucenia kogoś za drzwi. Idealnie nadają się też do walk próbnych. Zach był o dwie głowy od wyższy od Seriny, a ćwiczebnym mieczem wymachiwał jak cepem. Zapewne wytrąciłby jej broń z rąk, gdyby choć raz zdołał skrzyżować z nią ostrze. Nie miał też za grosz ducha sportowego i nie przerwał walki, nawet wtedy, kiedy trzeci raz go „zabiła” i boleśnie uderzył ją w żebra. Ku mojemu rozczarowaniu ona jego obiła go bardziej. W rezultacie nie miałem innego wyboru, niż oświadczyć jej, że jest przyjęta. Oraz, że do końca rejsu może zrobić sobie wolne.

Księżniczki spotkać nie miała okazji.

Więc zrobiła sobie wolne…

Znalazła sobie zaciszny kącik pokładu, którego nikt nie odwiedzał i położyła się w nim zamknęła oczy, by oddać się najbardziej produktywnej czynności, jaką potrafiła w tych warunkach wymyślić: drzemce. Barka kołysała się na nurcie, obok niej płynęły czajki obsadzone żołnierzami, a na horyzoncie przesuwały się porośnięte pierwiosnkami wzgórza. Na wzgórzach pasały się owieczki. Okolica była idealna na piknik. Było nudno… Bardzo nudno… Dodatkowo bolały ją żebra, ale za to nie musiała już nosić tego przeklętego hełmu, ani kolczugi, bo przeniesiono ją z powrotem do cywila.
- Hej! Jesteś człowiekiem? – słodziutki, milutki głosik należał do Moniki i zmusił ją do ponownego otworzenia oczu. Nad Seriną pochylała się kilkunastoletnia dziewczynka. Miała dziecięcą, niewinną twarz, wielkie, głębokie, niebieskie oczy i blond włosy związane w parę kucyków.

Monika to największe kuriozum naszego rejsu. W zasadzie jej status najlepiej opisać jako „przesyłka prywatna nadana pocztą dyplomatyczną”. Monika była sobie sierotką. Znalazł ją jeden z naszych patroli po jakiejś bitwie, gdy w szoku pourazowym błąkała się po polu walki i odstawił do sierocińca. Tych miała okazję zwiedzić kilka, przenoszono ją bowiem z miejsca na miejsce. Jak podejrzewam miała problemy z aklimatyzacją. Zważywszy, ze w każdym przytułku była zapewne jedynym, nieskrzydlatym dzieckiem nie było się czemu dziwić. Jej tułaczka trwała tak długo, aż ktoś mądry wymyślił, że mała będzie się czuła lepiej wśród swoich i postanowił napisać do króla z prośbą o zorganizowanie odpowiedniego transportu.

Nasz monarcha ma umysłowość prawdziwego polityka (tzn. jego zdolności umysłowe są nieco poniżej średniej), jest ojcem dwójki dziewcząt, z których młodsza jest akurat w wieku Moniki, a list zawierał naprawdę łzawą historię małej. Nic więc dziwnego, że dysponując taką wspaniałą, supertajną misją postanowił dołączyć małą do naszego oddziału.

Dziewczynka miała powierzchowność małego aniołka, wedle zapewnień kapłanek z sierocińca miała umieć gotować, cerować, sprzątać, prać i być robotna. Otóż: nie była.
– Ja też jestem człowiekiem – poinformowała Serinę jakby było się czym chwalić. – Pierwszy raz widzę człowieka… - dodała. Sądząc po tonie jej głosu była wyraźnie zafascynowana nowym znaleziskiem.

Mała przyjrzała się dokładnie Sernie, po czym nie przerywając paplaniny okrążyła dziewczynę najpierw z prawej, a potem (dla pewności) z lewej strony, jednocześnie dokonując pośpiesznej inwentaryzacji. Nogi dwie, ręce dwie, dwoje brązowych oczu, dwoje uszu, nos, usta, czarne włosy związane w koński ogon, wstążka.

Wyniki lustracji nie były zadowalające. Mimo, że zasadniczo podobni do Moniki ludzie wyglądali na wybrakowane wersje skrzydlatych.

Niewątpliwą zaletą tego egzemplarza był natomiast całkowity brak jakichkolwiek śladów skrzydeł – uznała mała, bowiem skrzydlatych nie cierpiała jeszcze bardziej, niż marchewki. A tej nienawidziła całym swoim sercem.
- Mam na imię Monika, a ty? – nieco rozczarowana oględzinami postanowiła kontynuować znajomość.
- Serina. – jej nowa koleżanka wykazała złą wolę wyczerpując od razu dostępne odpowiedzi. Niezrażona tym Monika postanowiła zmienić temat dyskusji.
- Ładna pogoda, prawda?
Brak odpowiedzi świadczył o tym, że wybrała mało perspektywiczną opcje. Mała od dłuższego czasu wyobrażała sobie spotkanie z przedstawicielami własnego, jak mniemała gatunku. Niestety nie przebiegało ono tak, jak planowała. W pierwszej kolejności nie spodziewała się, że zostanie całkowicie zignorowana.
- Długo jesteś na statku? – Monika aż westchnęła z ulgi, gdy usłyszała pytanie.
- Od samego początku! Najpierw jechaliśmy konno, potem byliśmy w takim dużym zamku, potem płynęliśmy łódką przez krainę, gdzie było strasznie ciemno i widziałam zombiaka, a Kael, powiedział, że to kraj, od którego odwrócili się Bogowie, a potem… - teraz tylko należało zapewnić nowoprzybyłą, że warto z nią rozmawiać.
- Widziałaś księżniczkę?
- Jasne! – potwierdziła takim tonem, jakby ktoś zapytał się nią, czy widziała – dajmy na to - że niebo jest niebieskie. W końcu w ciągu ostatnich czterech tygodni napatrzyła się na takie rzeczy, przy których jakaś wrona nie była interesująca.
- Jaka ona jest?
- Bardzo brzydka! Jest cała w bandażach, także na twarzy, żeby zasłonić krosty! I ma wielkie, czarne skrzydła! I jest zła do szpiku kości! A Kael mówi, że to wiedźma i jada małe dzieci! – to ostatnie faktycznie powiedziałem. Miałem nadzieję, że Monika usłyszawszy taką odpowiedź obrazi się i sobie pójdzie. Niestety nie doceniłem bogactwa jej wyobraźni. Dziewczyna przyjęła to za dobrą monetę. Zresztą w jej prywatnym świecie antypatii nie było zbrodni, której przeciętny skrzydlaty niebyłby zdolny popełnić.

***
Wśród zalet znajomości z Moniką najistotniejszą był fakt, że mała znała każdy zakamarek statku i wszystkie znajdujące się na nim osoby. Wadą, że mała była bardzo ruchliwa, gadatliwa i przy tym lekkomyślna. Wyraźnie była znudzona i głodna uwagi. Tą ostatnią pozyskiwała najczęściej dzięki mniej lub bardziej złośliwym figlom. Mała potrafiła dokuczać osobom nawet dwa razy od siebie większym i niebezpieczniejszym. Jak sama przyznawała kilka razy już dostała za to lanie. Kilka razy grożono jej też wyrzuceniem za burtę. Szczerze mówiąc całkiem na serio analizowaliśmy tą możliwość. Ostatecznie uznałem, że byłoby to pogwałceniem regulaminu i stanowiło ujmę na honorze jednostki. Przysięgaliśmy bronić kobiet i dzieci. Choć muszę przyznać, że w takich chwilach żałowałem, że mała nie jest chłopcem.

Monika, w myśl zasady, że należy poznać wroga zawarła znajomość z niemal każdym obecnym na statku. Serinę najbardziej interesowali wojownicy wichru. Z tego, co Serina o nas słyszała byli to elitarni żołnierze rekrutowani jeszcze w dzieciństwie ze względu na szczególne predyspozycje fizyczne i psychiczne.
- Zwłaszcza pogardę do wszystkich, dumę i umiejętność zadzierania nosa – skomentowała nasz opis Serina. - Takie cechy charakteru prezentują bowiem na każdym kroku.

Serina wypytała ją także o szczeguły naszej obecności. Dowiedziała się to, co właściwie wiedzieli wszyscy. Umieszczono nas na statku po to, by patrzyły na ręce Erthenrockim gospodarzom księżniczki. W sztabie obawiano się bowiem, że ich zamiary mogą nie być do końca uczciwie. Spodziewano się też, że wśród oraszku towarzyszącego jej wysokości mogą znajdować się zdrajcy, których mieliśmy wykryć.

Zdaniem Seriny obecność gwardii honorowej stanowiła głupi pomysł. Dziewczyna nie sądziła, by jej przełożeni coś knuli. Nie podejrzewała też, by piętnastu dowolnie elitarnych żołnierzy było w stanie coś przeciwko temu zaradzić, gdyby tak się stalo. Całą tą wyprawę natomiast ogólnie uważała za głupi pomysł.

Nie powiem, bym się z nią nie zgadzał.

Te i inne niuanse sytuacji wyjaśniła jej oczywiście Monika. Mała korzystała z faktu, że Serina należy do obstawy księżniczki, co miało liczne zalety.

Wśród nich kluczowy był fakt, że automatycznie otrzymywało się prawo do własnego konta na barce, w oddaleniu od innych, nader uciążliwych lokatorów. Drugą zaletą było też otrzymywanie ogromnych pieniędzy za nie robienie niczego… Przyczym te ostatnie istniały puki co wyłącznie na papierze.

Wadą pracy było natomiast to, że była nader nudna, a na statku własny kont oznaczał „do podziału z Moniką”, która okazała się być dość uciążliwą sublokatorką. O ile w dzień zwykle zamęczała człowieka setkami pytań, od skrajnie oczywistych po skrajnie abstrakcyjne, o tyle w nocy… Generalnie w nocy także nie robiła nic złego. Zasypiała prawie natychmiast, gdy się położyła (to znaczy wtedy, kiedy udało się ją przekonać, że tego dnia nie udzieli się już żadnej odpowiedzi i obiecało, że jutro się jej wszystko wytłumaczy). Niestety mówiła przez sen i strasznie się rzucała, kiedy śniły się jej koszmary. A koszmary śniły się jej prawie codziennie.

Serina budziła się przez to niewyspana i generalnie miała ochotę pozbyć się małej w diabła, byle dalej od siebie. Raz chciała nawet z nią poważnie o tym porozmawiać, ale Monika patrzyła na nią tak smutno, że zrezygnowała.

Trzecią wadą służby, o której do tej pory nie wiedziała było to, że ludzie przychodzili o drugiej w nocy i kazali jej wstawać kopnięciem.

Serina poderwała się. Przez zaspane oczy widziała skrzydlatego.
- Kael? – zidentyfikowała mnie zapewne po sylwetce. Było za ciemno, by dojrzeć rysy. Nie mniej jednak zawsze, gdy pada rozkaz, to ja pilnuje jego wykonania.
- W tej chwili lord porucznik Kael! – tak oficjanie brzmi moja ranga. – Wstawaj naziemna, dopływamy. Za kwadrans masz być na pokładzie. Jej wysokość już czeka.

***

Samia rozpostarła skrzydła i jęknęła z bólu. Jak zawsze przy takich ranach jej kości zrastały się powoli i niestety źle. Uszkodzone skrzydła prawie nigdy nie odzyskiwały sprawności, stając się tylko zawadzającą ozdobą. Dlatego też wielu z tych, którzy utracili zdolność lotu decydowało się na amputacje. Inni natomiast pielęgnowali bezużyteczne i słabnące z każdym dniem kikuty w próżnej nadziei, że kiedyś znowu zdołają wzbić się na nich w powietrze.

Wyprostowała się lekko, jednocześnie krzywiąc się. Szorstkie, wełniane ubranie drapało jej wypielęgnowaną skórę.
- Więc tak jest nie być księżniczką. – pomyślała. To był pierwszy dzień, w którym lekarze pozwolili jej wyjść z komnaty. Przez ostatnie tygodnie odzyskiwała zdrowie i chęć życia. Wczoraj wyglądała na prawie normalną dziewczynę. W ciągu ostatnich kilku godzin przed przybyciem do Erthenroth nagle stała się wyjątkowo ponura.
- Czy stało się coś złego wasza wysokość! – wyrwałem ją z zamyślenia, w nadziei, że dowiem się, co zaszło. Samia nie zawracała sobie głowy pytaniem, dlaczego zgodziliśmy się udać z nią na wyprawę. W jej mniemaniu było to naturalne, że słudzy poszli za nią. Nigdy nie zastanawiała się nad tym, że mogliśmy mieć jakieś własne życia.
Podała mi papier. Wszyscy w naszej formacji umieli czytać, znaliśmy też podstawy etykiety. Na zwoju, widniała królewska pieczęć i instrukcja, w jakich okolicznościach należy go otworzyć. Przeczytałem tekst. Były to dokumenty anulujące jej tytuł. Nie sądzę, by się nimi przejęła. W jej żyłach płynęła królewska krew. Dla takich osób kawałek papieru rzadko miał znaczenie. Jednak fakt, że musiała udać się na wygnanie, szukać schronienia w obcym kraju, zabierając ze sobą „jedynie” dziesięciu służących i garstkę straży przybocznej, oraz poruszać się inkognito prawdopodobnie poważnie zranił jej poczucie wartości. Czuła się teraz jak nędzarka odarta z imienia.
- Och! Przykro mi wasza… wysokość. – dokończyłem z wahaniem. Sądząc po jej minie Samia miała ochotę powiedzieć mi, gdzie mam schować swoją przykrość. Niestety, długa izolacja od ludu i wychowanie na królewskim dworze sprawiły, że nie znała odpowiednio dosadnego słownictwa.
- To jest moja obstawa? – wskazała na Serinę. Były w tym samym wieku, choć naziemna była odrobinę wyższa i na pierwszy rzut oka sprawniejsza fizycznie. Miała czarne włosy, które zawiązała w koński ogon, ubrana była na sposób, jaki Samia widywała tylko u służących na zamku, za to – w odróżnieniu od nich – nosiła przy sobie miecz.
- Ty jesteś Serina, tak? – zadała pytanie, bo wydało jej się to stosowne. Wypadało czasem zamienić kilka, niezobowiązujących słów ze służbą. Samia słyszła, dodaje im to motywacji do pracy i podnosi ich opinię o panu… - Zupełnie jakby kogoś obchodziło to, co myślą o nim prostacy – dodała w myślach.
- Tak, wasza… wysokość. – na swoje nieszczęście dziewczyna doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak ważne jest pierwsze wrażenie, oraz z faktu, że przy wysoko urodzonych arystokratach należy się odpowiednio zachowywać. Uczono ją nawet odpowiednich form, choć wszystkie nauczycielki twierdziły, że jest w tym beznadziejna i wychodzi z niej niskie urodzenie. Teraz usilnie próbowała sobie przypomnieć, co jeszcze mówiły te babska, jednocześnie starając się zachowywać naturalnie. Brakowało jej jednak doświadczenia: nigdy jeszcze nie rozmawiała z księżniczką i nie miała pojęcia jak się w takiej sytuacji zachowywać. Próbowała nawet się ukłonić, ale ciało tak jej zesztywniało, że zdołała jedynie niezręcznie drgnąć, a gorąc na twarzy mówił jej, że oblał ją rumieniec.
- Otaczają mnie idioci. – pomyślała Samia widząc tą scenę. - A wszystko to przez kapłanów. Nie podobał im się kolor jej skrzydeł? Ciekawe, co zrobią, gdy wróci i postara się spełnić tą ich idiotyczną przepowiednie z czystej złośliwości!
Ogólnie wiadomo było, że księżniczka posiada moc. Magia była wśród skrzydlatych typowym zajęciem wysoko postawionych kobiet, choć nie wszystkie osiągały choćby podstawowy poziom umiejętności. Samie chwalono za szybkie postępy, choć moim zdaniem na wyrost… Nikt nie wiedział jednak, że księżniczka jest także adeptką nekromancji. Sekrety tej zakazanej dziedziny czarów zgłębiała od niedawna, na złość kapłanom i całemu światu. Gdyby to wyszło na jaw zapewne nie byłoby jej teraz na tym statku, ani w ogóle wśród żywych.

Myśl o powrocie na czele hordy ożywieńców i demonów była ciekawa, nie mniej jednak nierealna. Samia – z braku źródeł, materiałów do eksperymentów i w ogóle wszystkiego – potrafiła bardzo niewiele. Mniej nawet, niż w dziedzinach bardziej tradycyjnych zaklęć.

Tych ostatnich też dawno nie ćwiczyła.

Uznała jedna, że właściwie teraz znalazła się ku temu niezła okazja.

Po pierwszym zamachu na jej życie nauczyciele zaczęli kłaść nacisk głównie na takie zaklęcia, za pomocą których mogłaby się obronić (lub ujść z życiem) w razie niebezpieczeństwa. Wydobyła więc z pamięci jedną z formuł, o których jej mistrzowie mówili, że pod żadnym pozorem nie należy ich wypowiadać mając za cel ludzi. Oczyściła myśli i wypowiedziała zaklęcie składając palce w rytualny sposób.

Kula ognia była tak gorąca, że prawie poparzyła jej dłonie, gdy pomknęła w stronę celu. Serina zareagowała jak podczas treningów, schodząc nieoczekiwanemu zagrożeniu z drogi bez większych trudności. Pocisk pomknął w dal i wybuchł nad powierzchnią wody z hukiem.
- Czy zdałam test? – zapytała przyjmując niesłusznie, że zdarzenie odbyło się w kontrolowanych warunkach.
- Tak. – skłamała Samia zaskoczona efektem. Zaklęcie przerosło jej oczekiwania, ale też poważnie nadszarpnęło jej możliwości. - Gdyby tamta nie zeszła z linii strzału teraz prawdopodobnie byłaby już kupką węgla… Ale w końcu po to jest służba – dodała w myślach.

Statek tymczasem przybijał już do nadbrzeża. Było to trudne zadanie dla jego pilotów, którzy nie znali przystani, a co gorsza musieli zacumować w nocy. Nie mniej jednak jakoś się to udało. Na lądzie czekało już na nas kilkanaście osób. Widok zebranej gromadki rozczarował Samię. Kilkakrotnie odwiedzała już miasta takie jak to… Zawsze jej wjazdowi towarzyszyła obecność ponurego, milczącego tłumu. Zdawałoby się, że jej wizyta w obcym kraju, gdzie nie prześladowałaby jej ta cała „klątwa czarnych skrzydeł” będzie przebiegać w nieco radośniejszej atmosferze. A tym czasem przemykała się jak jakiś złodziej…

Z drugiej strony było to lepsze, niż spojrzenia tysięcy nienawistnych oczu.

- Gdzie są wiwatujące tłumy i girlandy kwiatów? Czyż nie tak wasz lud wita władców przybywających z wizytą? – zadała pytanie.
- To wizyta incognito, czyż nie? – odpowiedziała Alchima, kobieta, która powitała nas w porcie. Miała być naszą zarządczynią dworu i opiekunką. Wydawała się niemal tak samo uradowana tym zaszczytem, jak ja. Samia znienawidziła ją od pierwszego spojrzenia. Kasztanowowłose, zasadnicze babsko o powierzchowności nauczycielki wyglądało na osobę wyprutą z jakichkolwiek uczuć i poczucia humoru, podobnie jak połowa urzędników niższego szczebla. Za tych Samia uważała każdego poniżej rangi ministra.
Według instrukcji Samia miała podlegać jej opiece i być posłuszna. Księżniczka nie mogła znieść myśli, że musi tolerować rozkazy kogoś tak nisko postawionego.

***

Mniej więcej w chwili, gdy my londowaliśmy w Erthenroth jego wysokość postanowił wtajemniczyć swoją drugą curkę w fakt, że jej siostra żyje i znalazła się poza zasięgiem sztyletów spiskowców.

Julia miała piętnaście lat, włosy w kolorze ciemny blond, oczy tej szarawej barwy, którą często nazywa się niebieską oraz delikatne piegi. Skrzydła miała białe, rozłożyste i zdrowe, nieco potargane przez wiatr. Była bardzo ładna zarówno jak na wasze standardy, jak i naszego ludu, ale jeszcze bardzo smarkata. Ubierała się skromnie. Nosiła dużo biżuterii, głównie religijnej.

Była grzeczną osobą, wychowaną w kulturalnym środowisku, do tego też głęboko wierzącą. Nigdy więc nie nauczyła się przeklinać, czego teraz żałowała. Jego wysokość nie miał szczególnie dobrego kontaktu ze swoimi dziećmi. Kochał je, ale nie spędzał z nimi wiele czasu. Wyjaśnienie, że całej, skomplikowanej sytuacji sprawiło mu więc znaczne trudności. Na szczęście jego córki były dość inteligentne/
- Chcesz powiedzieć tato, że moja siostra żyje? – Julia zgadła jego intencje już po piętnastu minutach. Głos jej się łamał, gdy zadawała pytanie.
- Tak kochanie. – odpowiedział jej ojciec. Był wysokim, postawnym mężczyzną. Jego włosy, broda i pióra zdążyły już posiwieć, lecz nie stracił jeszcze ani krzty zdrowia czy siły. Wyglądał majestatycznie, królewsko, doskonale pasował do roli, jaką wyznaczył mu Los i Bogowie. – Rozumiem, że jest ci trudno, ale musimy udawać, że Samia odeszła z tego świata. Przebywa jednak w bezpiecznym miejscu. Dla jej dobra nie możemy się z nią spotkać, ani nawet prowadzić korespondencji. Miejmy jednak nadzieję, że kiedy nastaną lepsze czasy i będzie mogła do nas wrócić.

Julia miała szczerą nadzieję, że takie czasy nadejdą. Mogłaby wreszcie wydrapać swojej siostrze oczy i nasypać trocin w krwawiące dziury.

Trudno choćby opowiedzieć, jak źle dziewczyna się poczuła. Nie chodzi o to, że była osobą złą. Przeciwnie: Julia była delikatnym, wychuchanym i wrażliwym dzieckiem, miała w sobie mnóstwo empatii i ciepła. Samii jednak nienawidziła.

Dorastała w cieniu swojej siostry, następczyni tronu. To starszej z córek rodzice i nauczyciele poświęcali więcej uwagi, młodszą traktując jak odrobinę niepotrzebny dodatek. Owszem, kochali ją, jednak tak, jak kocha się zwierzątko, nie dziecko. Gdy okazało się, że Samia jest przeklęta ich rodzice tak skupili się na zapewnieniu bezpieczeństwa starszej córce, że los Julii pozostawiono w rękach szambelanów.

Kiedy kilka tygodni temu ich matka zginęła własnym ciałem osłaniając samolubną, złośliwą i egoistyczną siostrę Julii w dziewczynie coś pękło. Nie potrafiła myśleć inaczej o Samii, niż z żalem. I teraz okazało się, że ta przebrzydła małpa nadal żyje.

Zresztą pomijając warstwę emocjonalną Julia była głęboko przekonana, że byłaby lepszą władczynią, niż Samia. Na pewno nie byłaby aż tak skupiona na sobie i własnych zachciankach. Oczywiście, jak długo starsza z nich żyje młodsza nigdy nie zasiądzie na tronie.

To, co myślała w tej chwili dziewczyna było złe. Była na tyle dojrzała, by zdawać sobie z tego sprawę. Jednak tak naprawdę jej to nie obchodziło. Ważne było to, że nie miała ochoty oglądać swojej starszej siostry nigdy więcej. I była zdeterminowana zrobić wszystko, by nie było to potrzebne.

Tylko co mogła począć?

Owszem, w rękach rodziny królewskiej, nawet tak podupadłego ludu, jak nasz znajdowały się potężne środki. Jednak Julia jeszcze nie była królową i nie mogła nimi dowolnie dysponować. Równie wielką władzę mieli też kapłani, a ci przywiązywali naprawdę sporą wagę do tych bzdur o czarnych skrzydłach. Kilka razy omal nie wywołali rebelii, żeby tylko nie dopuścić do spełnienia się tej ich idiotycznej przepowiedni. Julia była gotowa założyć się, że – gdyby tylko wyrwało jej się słówko w trakcie spowiedzi – z Samii nie zostałaby kępka pierzu.

Jednak to rozwiązanie miało dużo wad. Po pierwsze: jej ojciec by się domyślił. Mogła założyć się, że na dworze tylko dwie osoby, które wiedziały, gdzie przebywa Samia: ona i on właśnie. Tym bardziej, że wraz z Samią znikło wielu najbardziej oddanych służących i żołnierzy z najbliższego otoczenia króla, osób które musiał wtajemniczyć w swe zamiary. Odeszli gdzieś nawet jego osobisty adiutant i testerka trucizn.

Była na szczęście też inna metoda wpakowania siostry w poważne problemy. Co więcej nikt nie spodziewałby się, że jest zdolna zrobić coś takiego.

- Szanowny panie Wilcze Serce – zaczęła list. – Zapewne ciekawi Pana, dlaczego nasze wojska gromadzą się na Pańskiej granicy. Otóż zgodziliśmy się pomóc Erthenroth w wojnie i ukaraniu Pana za Pańskie zbrodnie w zamian za kilka przyszłych ustępstw. Tak naprawdę jednak w zamian za Naszą pomoc jego miłość król Erthenroth zgodził się udzielić azylu mojej siostrze, księżniczce Samii. Jej bezpieczeństwo jest gwarantem sojuszu.

Jak szanowny Pan się domyśla Samia, mimo iż oficjalnie nie żyje nadal ma większe prawo do tronu, niż Ja. Biorąc pod uwagę Pańską przeszłość na pewno rozumie Pan, co czuje w tych okolicznościach. Dlatego też chciałabym Pana poinformować, że moja siostra zamieszkuje w zamku Pajęczyca położonym na obrzeżach Jedwabnej Puszczy na terytorium wymienionego już królestwa. Jestem zdania, że, gdyby spotkało ją jakieś nieszczęście to mój ojciec zerwałby sojusz. Ja osobiście natomiast byłabym zobowiązana, gdyby zechciał Pan poświęcić odrobinę swego jakże cennego czasu celem sprokurowania takiego wypadku.

Byłabym jeszcze bardziej wdzięczna, gdyby był Pan łaskaw zniszczyć ten list zaraz po przeczytaniu.

- podpisano Julia, księżniczka krwi królestwa Lot, Wichrowej Wierzy i Skrzydlatych Grani

***

Alhima żyła w prawdzie jeszcze krótko, bowiem dopiero zbliżała się do trzydziestki, ale widziała już takie rzeczy, o których znajomość nikt nie podejrzewałby zwyczajnego urzędnika. Erthenroth nie posiadało szczególnie rozwiniętej administracji, ale też potrzeby nie były duże. Utrzymywało więc około dwóch setek osób odpowiedzialnych za pilnowanie spokoju w kraju, ściąganie podatków, wieszanie bandytów i buntowników oraz zagospodarowanie majątków królewskich. Mało kto w kraju potrafił czytać, a procedurami prawnymi nikt szczególnie się nie przejmował, dlatego też zwykle na jedną prowincję przypadał jeden urzędnik, który odwiedzał miasta, odczytywał mieszkańcom nowe rozkazy królewskie, ścinał opornych, wysłuchiwał skarg i ewentualnie dokonywał interwencji… Alhima natomiast cieszyła się opinią osoby pewnej, skutecznej i nieskorumpowanej. Dlatego też nie zdziwiła się, gdy obarczono ją odpowiedzialnością za dobrobyt cudzoziemskiej eks – księżniczki.

Powierzono jej opiekę nad pośpiesznie wyremontowanym i zmodernizowanym zamkiem oraz kluczem sąsiadujących z nim wiosek. Orszak księżniczki przetransportowano do niego bez większych problemów. Wszyscy dotarliśmy na miejsce zdrowi i zajęliśmy się przenoszeniem dobytku z łodzi na wozy i z wozów do zamku. Mi natomiast przypadło sprawdzanie, czy nigdzie na terenie posesji nie ukrywali się zamachowcy.

Kiedy ja przeczesywałem pokój po pokoju, szafę po szafie i kurnik po kurniku Alchima ponownie odwiedziła księżniczkę. Profesjonalizm nakazywał jej, by od początku nawiązać przyjacielskie, jeśli nie ciepłe stosunki, a kobieta ceniła profesjonalizm.
- Droga Samio – zwróciła się do swego gościa, uznawszy, że będzie to najlepsza forma. Zwykle po anulowaniu tytułu królewskiego przyznaje się inny, zastępczy. Nasz lud jednak nie posiada szlachty, nie ma więc też tytułów. Formalnie więc Samia była zwykłą, nisko urodzoną dziewczyną. Praktycznie nadal była córką króla i jako takiej należał się jej szacunek.. – Czy nie zechciałabyś obejrzeć nowego miejsca zamieszkania? I czy twoja towarzyszka nie miałaby nic przeciwko temu, żeby się z nami przespacerować? – straż honorową, jeśli nie była utytułowana zwykle traktowało się jak rodzaj mebla, nie mniej jednak nawet Alhima nieco gubiła się w protokole.
- I ja! I ja! Ja też chcę pójść! – pisnęło coś małego i ruchliwego, ale urzędniczka postanowiła owo coś na razie zignorować.

Obydwie wyraziły zgodę, choć Samia z wyraźnym znudzeniem. Tak trywialne sprawy zwykle mało interesowały osoby jej pokroju… Alhima miała nieco inne podejście, nie mniej jednak była wyjątkiem w swej klasie społecznej, a nie regułą.
- Proponuje więc, że najpierw odwiedzimy apartamenty księżniczki, jej bibliotekę, przygotowaną przez nas salę do nauki i ogród. Później skupimy się na najważniejszych pomieszczeniach użytkowych, jak zbrojownia, stajnie, ptaszarnie i tym podobne, następnie, jeśli wyrazicie taką potrzebę zajmiemy się kwaterami służących i innymi pomieszczeniami gospodarczymi. – zasugerowała plan zwiedzania. – Czy więc zechcecie się ze mną przespacerować? – uznała w końcu, że nieformalna rozmowa pozwoli uniknąć niezręczności i skróci dystans.
- I zemną! I zemną! – zapiszczało znowu coś. Urzędniczka przyjrzała się owej niewielkiej niedogodności, by poznać jej naturę i łatwiej się jej pozbyć. Coś się jej nie zgadzało.
- Przepraszam bardzo… Zanim ruszymy muszę sprawdzić pewne nieścisłości. – rzuciła i wyjęła z teczki listę osób, które miała pomieścić w zamku.

Czego tam nie było… Żołnierze królewscy, żołnierze skrzydlatych, wszyscy w pokaźnych ilościach. Kilku służących, jedna pokojówka, kosztowacz trucizn, nowicjuszka z pobliskiej świątyni, która jednak dopiero miała przybyć, nauczyciele i korepetytor. Ten ostatni także zabłądził po drodze.

Lista nie zawierała jednak pozycji „czternastoletnia, nadaktywna dziewczynka, kolor włosów blond, oczy niebieskie, sztuk jeden”.
- Co to jest? – zadała więc rzeczowe pytanie dążące do wyeliminowania nieporozumienia.
- Ona chyba nazywa się Monika. – wyjaśniła Samia. Zwykle nie interesowała się plebsem, ale podczas podróży, którą spędziła głównie w łóżku, pokryta prawie cała bandażami nudziło jej się bardzo i kazała sobie opowiadać o wszystkim, co tylko się działo… Często po trzy razy. – Nasi żołnierze znaleźli ją gdzieś na Czarnych Wzgórzach, trafiła do sierocińca, potem do następnego. Tam uznano, że najlepiej chyba będzie czuła się wśród swojego gatunku, więc wzięliśmy ją przy okazji.

Informacja ta wywarła stosowne wrażenie na urzędniczce.

- Kurcze, jaki idiota wysyła dziecko w podróż przez tereny opanowane przez wroga, nawet chwilowo przekupionego? – zadała sobie w myślach pytanie Alchima, nie biorąc pod uwagę tego, że ktoś może mieć serdecznie dość Moniki na tyle, by mieć nadzieję, że zaginie bezpowrotnie gdzieś w dalekich stronach. – Dobrze, postaram się coś wymyślić w jej sprawie, ale może po spacerze. Naturalnie Monika może wziąć w nim udział, jeśli chce.

Zgodnie z jej obawami Monika chciała. Właściwie Alchima nie żałowała, że wzięła ją ze sobą. Przeciwnie nawet ją polubiła, bo przynajmniej coś się na tym spacerze działo… Samia bowiem niestety okazała się typową przedstawicielką wysokiej arystokracji. Nie rozmawiała, tylko prowadziła niezobowiązującą konwersacje, a w wycieczce uczestniczyła tylko z kurtuazji. Tak naprawdę niewiele z tego, co się wokół działo ją obchodziło. Ona stworzona była do wyższych celów, a otoczeniem miała zająć się służba.

Serina – Alchime dziwiło, że ktoś dał jej tak odpowiedzialną funkcje – natomiast sprawiała wrażenie wyjątkowo dobrze wychowanej dziewczyny z niskiego stanu. Kupcy i bogaci chłopi czasem posyłali swoje córki, by uczyły się na wielkie damy. Efekt był zawsze ten sam: uzyskiwali zahukane, zastraszone dziewczęta, które w otoczeniu wyżej urodzonych traciły pewność siebie i poczucie własnej wartości. Serina potrafiła więc zdobyć się tylko na przytakiwanie, nieśmiałe „nie” i czerwienienie się.

Alchimę zastanawiało, jak zachowa się, gdy naprawdę będzie musiała walczyć. Straci pewność siebie? Zemdleje? Zacznie płakać? Ja osobiście stawiałem na odpowiedź numer cztery. Zostanie zabita.

Istniała jednak niewielka szansa, że źle ją ocenialiśmy. Dziewczyna ponoć była bardzo obiecująca, ale oboje znaliśmy kiedyś mnóstwo obiecujących, młodych rycerzy. Połowa z nich zginęła lub została okaleczona w pierwszej bitwie. Miałem więc tylko nadzieję, że u Seriny zadziała instynkt, bowiem dalsza kariera całej naszej trójki mogła zależeć od tego, jak dziewczyna zachowa się w sytuacji stresowej.

_________________
Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Odwiedź blog autora Odwiedź listę obejrzanych anime / przeczytanych mang
 
Numer Gadu-Gadu
1271088
Zegarmistrz Płeć:Mężczyzna


Dołączył: 31 Lip 2002
Skąd: sanok
Status: offline

Grupy:
AntyWiP
PostWysłany: 20-11-2009, 13:45   

Strony wordowskie 11-15

Monika na tym tle wybijała się dość pozytywnie. Generalnie wszystko ją aż za bardzo interesowało, zadawała pytania i widać było, że fascynuje ją nowe miejsce. Alchima jednak nie miała pojęcia, co z nią zrobić, a nie chciała, żeby pod nogami pętał się jej jakiś nadaktywny dzieciak pozostawiony bez opieki. Czuła, że będzie szybko musiała znaleźć kogoś w rodzaju niańki, bo inaczej będą kłopoty…

Oczywiście najprostrzym rozwiązaniem byłoby odesłać małą do przytułka. Znała kilka niezłych, prowadzonych przez zakonników. Jednak zrobienie czegoś takiego dzieciakowi, który przeszedł całą odyseję było jak oddanie psa, który uciekł ze schroniska, by wrócić do swoich okrutnych państwo, tylko jeszcze gorsze. Uczciwie mówiąc los wdów, sierot i kalek nieszczególnie ją obchodził, jednak Alchima troszczyła się o swoich ludzi. Monika trafiła pod jej skrzydła, więc była jej…

Były też głębsze powody, dla których powinna zostawić sobie Monikę. Alchima miała mnóstwo wrogów w osobach lokalnych, prowincjonalnych baronów oraz rywali chętnych na jej stanowisko. Zawsze któryść z nich się mógł przyczepić się do faktu, że nie zapewniła należytej opieki członkowi królewskiego orszaku, a Monika formalnie takim była. Tak więc, gdy skończyła obchód posłała po swoją młodszą siostrę.

W prawdzie była przekonana, że z rodziną najlepiej wychodzi się na portretach zbiorowych, ale siostrę akurat lubiła. Prawdopodobnie jako jedyna osoba w rodzinie.

Obie były niezrozłączne już od wczesnego dzieciństwa. Dobrze urodzone i dobrze wychowane panienki szybko jednak okazały się czarnymi owcami, które nadmiernie korzystały z młodości. Przybrało to skalę tak dużą, że rodzina nawet próbowała zamknąć je w klasztorze. Zdołały jednak uciec… Jeśli chodzi o Alchimę ten okres jej życia, w którym sypiała z kim popadło niezależnie od płci, była ciągle pijana i często naćpana należał już do przeszłości. Młodsza Elther nadal obracała się w tych samych kręgach, co kiedyś. Alchima uważała, że brakowało jej pomysłu na życie. Na szczęcie jej siostra lubiła pieniążki… Szczęśliwy los zrządził, że kilka dni temu próbowała się umówić na spotkanie. I to raczej nie po to, żeby powspominać przeszłość.

Przypuszczenia te okazały się całkowicie słuszne.

- Jak idzie w kartach? – zadała pytanie, gdy tylko Elther stanęła w drzwiach. Jej siostra znalazła sobie nietypowe źródło zarobków. Była szulerką i to naprawdę wysokiej klasy. Hazard był grzechem, któremu ulegali wszyscy: możni, kapłani, magowie… Korzystając ze swego szlachetnego urodzenia Elther często bywała na salonach, gdzie zajmowała się głównie ogrywaniem bogatych amatorów kości, kart i szachów z ich budrzetów na rozrywki.
- Weź mi nie przypominaj - burknęła wchodząc. Była ładną kobietą o ciemno blond włosach. Ubierała się elegancko, lecz nieco funkcjonalniej od Alchimy, stosowała też więcej makijażu i kosmetyków. Była też odrobinę niższa. – Miałam pecha… - wyznała skręcając sobie papierosa.

Alchima westchnęła. Do pewnego stopnia wierzyła w szczęście, jednak nie wierzyła w hazard.
- Mówiłam ci, że nie można zawsze wygrywać… Los kiedyś musiał się od ciebie odwrócić… Dużo wisisz?
- Los? – zirytowała się Elther. – W pokerze nie ma czegoś takiego jak los! Jesty tylko statystyka i ryzyko, które da się obliczyć. Ten, kto umie to zrobić lepiej na dłuższą metę zawsze wygrywa…

Pomimo, że święcie wierzyła w te słowa, Elther była raczej normalna.

Na jej obronę należało powiedzieć, że zwykle miała rację.

Niestety popełniła dość elementarny błąd.

Zagrała na naprawdę poważną stawkę.

Wyglądało to na łatwą partyjkę z grupą niedzielnych, za to dzianych graczy. Wpisowe było duże, ale potencjalna wygrana komuś pokroju Elther mogła pozwolić na kilka lat beztroskiego życia. Niestety na sali był także inny zawodowy hazardzista. Gra szybko zmieniła się w pojedynek między nimi i jak zawsze w takich wypadkach ktoś musiał przegrać.

Oczywiście nie straciła wszystkiego. Żaden zawodowiec nigdy nie grał za cały majątek. To była jedna z podstawowych regół profesji. Jednak Elther popełniła następny, podstawowy błąd: chciała się szybko odkuć. Grała więc ryzykowniej, na większe stawki i nim zdążyła się opamiętać była po uszy w długach.
- Innymi słowy chcesz prosić starszą siostrę żeby cię ratowała? – zgadła Alchima nalewając sobie wina. Brak odpowiedzialności siostry działał jej na nerwy. – Ciekawa jestm na jakiej podstawie?
- Oczywiście, że nie spodziewam się, żebyś to ty spłaciła moje zobowiązania. Nawet mimo, że masz u mnie dług moralny! – wypaliła Elther. – Przypominam, kto wciągnął mnie w wódę, seks i hazard…
- Hej! Jeszcze powiesz, że nie było fajnie!
… pragnę cię poinformować, że moje długi spłacił Otton!
- Otton? To jeszcze nie powiesili tego kleptomana?
- Żyje i kazał ci to przekazać – Elther pchnęła szczelny pakunenk do Alchimy.
Otton był samozwańczym królem złodziei, księciem oszóstów, hrabią paserów, baronem włamywaczy i kawalerem orderu narcystycznie pozbawionych skromności megalomanów. Kilkakrotnie los sióstr przeciął się z jego. Spotkali się po raz pierwszy, gdy okradł Alchimę w sposób wyjątkowo zuchwały. Był jednak przy tym tak czarujący, że kobieta z lekkim sercem mu to wybaczyła. Przyszło jej to tym łatwiej, że nie straciła własnych pieniędzy, tylko królewskie podatki… Było warto, gdyż miał liczne zalety. Na przykład był doskonałym kompanem, pod warunkiem, że pamiętało się, żeby przy wyjściu odebrać mu srebra.

Alchima wzięła do rąk paczkę. Miała duży rozmiar i była bardzo ciężka. Szybkim ruchem zdarła papier, zastanawiając się co jest pod spodem. W środku znajdowała się książka, choć księga była odpowiedniejszym terminem. Była naprawdę duża, miała zdobienia z ołowiu lub podobnego metalu i oprawiono ją w skórę. Alchima wolała się nie zastanawiać z z jakiego zwierzęcia pochodziła. Przekartkowała kilka stron i ich zawartość nie spodobała jej się.

Ilustracje, wykresy i tytuły rozdziałów dobitnie świadczyły, że ma do czynienia z grimuarem czarnej magii. I to nie jakimś sekciarskim bałkotem, tylko rzeczowym podręcznikiem dokładnie opisującym, jak przywołać i skłonić do współpracy ciemne moce. Czyli czymś naprawdę niebezpiecznym.
- Skąd to masz? – zadała pytanie zaniepokojona.
- Otton mówi, że miał to przy sobie kurier, którego okradł dziś rano w miasteczku. Ktoś przemycał to pod twoim nosem. Sam nie ma czasu, żeby to we właściwy sposób zniszczyć, więc oddaje to tobie.

Alchima z powrotem zapakowała ksiażkę. Nie chciała mieć z nią do czynienia. Jutro miała wysłać gońca na królewskin dwór. Przebywało tam stale kilku potężnych czarowników. Dla większości czarna magia byłaby zapewne zbyt wielką pokusą. Jednak na przykład Saradan Mądry czy Rycerz Światła powinni zniszczyć przedmiot bez wachania.
- Szukam zajęcia na czas, aż zbiorę pulę i ponownie będę mogła wrócić do gry – zmieniła temat Elther.

Alchima zastanowiła się.

Elther miała masę wad. Puszczała w obieg i traciła wielkie sumy pieniędzy, lubiła drogie alkohole i inne używki. Trudno ją było nazwać osobą dojrzałą czy odpowiedzialną, ale nie była też kretynką. Raczej też nie była skłonna wciągać dzieci w światek Ottonów i zawodowych szulerów. Jej zaletą był fakt, że była dobrze urodzona, nieźle wykształcona i znała wielu wysoko postawionych ludzi. Kilka razy też pracowała już jako guwernantka.

Nie była najszczęśliwszym wyborem. Jednak inną opcją mogła być chyba tylko zasuszona mniszka. Alchima natomiast wolała komuś takiemu nie powierzać wychowania dzieci. Z Elther miała przynajmniej pewność, że gdy Monika dorośnie będzie nadal normalna.
- Hmmmm… Mówiłaś kiedyś, że chcesz mieć dziecko – uśmiechnęła się Alchima złośliwie.

Była to prawda, choć nie chodziło tu o zwykłe dziecko. W dalekiej przeszłości Elther chciała koniecznie spłodzić bękarta z kimś wpływowym, najlepiej dostojnikiem dworskim lub arcykapłanem, by później go szantażować i wyłudzać pieniądze. Była nawet na dobrej drodze zanim okazało się, że jest bezpłodna.
- Mam tu fajną małą, której musze znaleźć opiekunkę. Zobaczysz, polubisz ją, jest żywa i inteligentna. Dostaniesz pensje, będziesz mieszkać na zamku, więc oszczędzisz dodatkowo na czynszu i jedzeniu, a pozatym nasza matka się wścieknie, gdy dowie się, że zajmujesz się dzieciakiem z ludu – oznajmiła. – Monika! Choć tu! Ta pani się będzie teraz tobą opiekować…

****

- Ta praca to był zdecydowanie zły wybór – uznał mężczyzna. Wiedział w chwili, gdy przyjmował to zajęcie, że jego nowa pani jest ekscentryczną kobietą. Wiedział też, że inni służący uciekali od niej tak daleko, jak tylko mogli. Słyszał plotki, a potem widział ich potwierdzenie… Problem tkwił w tym, że z poprzedniego miejsca go wyrzucili, bo przyłapano go na kradzieży. Z dwóch poprzednich także, bo miał problemy z alkoholem. Nie umiał też wykonywać żadnego innego zawodu, nie miał ziemi, skazany więc był na karierę służącego… Choć trudno to nazwać karierą.

Zwłaszcza, że nigdzie indziej by go nie przyjęto z taką przeszłością.

Jego pracodawczyni hołdowała dziwnym obyczajom, ale ludzie nie zadawali pytań. W większości byli zadowoleni, że w ogóle mieli jakieś zajęcie. Tym bardziej, że płaciła więcej niż dobrze. Do czasu naturalnie…

Bojąc się podnieść oczy w stronę kotary, która oddzielała jego panią od oczu niegodnych upadł nisko do ziemi. Nie dobrze było czymś zdenerwować panią…
- Tomoe –dono! – powiedział w końcu, choć głos mu się łamał. Stosowanie obcych przydomków należało do części ceremoniału. Mężczyzna nie wiedział, kim jest jego pracodawczyni. Służący spekulowali, że może być wygnaną dziedziczką tronu obcej krainy. Na pewno znała się na czarach. Głównie tych złych.

Kotara poruszyła się.

- Tomoe – sama pyta się, czy masz księgę? – rozległ się za jego plecami głos.

Xu Yen, skośnookiej służącej bał się prawie tak samo, jak ich wspólnej pracodawczyni. Choćby dlatego, że poruszała się jak kot, a jeśli w ogóle była człowiekiem to chyba wiedźmą…
- Pani… - oblał go zimny pot. – Ja ją zgubiłem… Chyba mi ją ukradziono. Miałem ją jeszcze w miasteczku… Przeszedłem przez bramę, skręciłem w uliczkę i już jej nie było… Za to w kieszeni znalazłem to – zademonstrował czarnego konia szachowego.

Xu Yen spojrzała na figurkę. W pewien sposób tłumaczyła porażkę. Czarny koń szachowy był znakiem rozpoznawczym Króla Złodziei. Służący mógł więc oczekiwać łaski.

Tym razem kotara poruszyła się gwałtownie… Osoba, która za nią siedziała – to zabawne, ale służący nigdy jeszcze nie widział twarzy swej pani – cisnęła zza niej mieczem. Broń upadła na pokrytą parkietem podłogę, odbiła się kilka razy z metalicznym szczękiem i znieruchomiała.

Pani rzuciła w niego bronią? I nie trafiła? Czyżby miał aż takie szczęście?

- Tomoe – sama rozumie przyczyny twojej porażki i okazuje łaskę nakazując Ci popełnić samobójswo. – objaśniła Xu Yen. – Wierz mi, tak będzie dla ciebie lepiej.

Wierzył… Słyszał plotki.

Ujął broń w drżące, pobielałe ze strachu dłonie. Nigdy jeszcze nie miał miecza w dłoniach, ale wiedział że jest bardzo ostry. Przełkną śline… Przyłożył przedmiot do gardła.

Może nie będzie bolało.

Pociągnął.

Trysnęła krew, a mężczyzna prawie niatychmiast upadł. Ostatnim, co zarejestrowały jego gasnące oczy była nachylająca się nad nim Xu Yen.
- Pani Tomoe mówi – szepnęła – że nawet tego nie umiałeś zrobić, jak należy.

***

Generalnie – przynajmniej dla Moniki – reszta dnia minęła spokojnie, choć niekoniecznie nudnie… Obejrzała zamek, poznała swoją opiekunkę i pomogła jej przeprowadzić się do ich wspólnego mieszkania. To ostatnie wydarzenie było chyba najbardziej bardziej fascynujące.

Większość sierocińców była wysprzątana i czysta dość charakterystycznym rodzajem czystości, zupełnie tak, jakby były zbyt biedne, by pozwolić sobie na brud.
Dobytek Elther niekoniecznie był brudny. Raczej nieporządny. Wyraźnie była ona osobą wystarczająco zamożną, żeby pozwolić sobie na mnóstwo, ale to mnóstwo śmieci, śmietków i śmieciuszków, lecz zbyt biedną, żeby wynająć sprzątaczkę. W jej poprzednim mieszkaniu było pełno butelek, brudnych naczyń, jakieś ubrania, na oko około trzy komplety pościeli i sześć doniczek z kwiatkami, które jednak wszystkie uschły… Mimo to wyglądało ono na sympatyczne. Także nowe nie wyglądało najgorzej.

Monika nie łudziła się, że pozostanie w nim szczególnie długo. Zawsze jej wizyta w sierocińcu zaczynała się od pustych deklaracji w rodzaju „mam nadzieje, że będziemy się świetnie bawić” i pokazania nowego miejsca do spania.. Przez pewien czas było dobrze, a potem okazwyało się, że robi coś źle. Na przykład rośnie za szybko. Wtedy zaczynały się różne, dziwne cyrki i lądowała w innym miejscu. Jedyna różnica w jej mniemaniu polegała na fakcie, że tym razem miała dla siebie cały pokój, a nie tylko łóżko

Nie przywiązywała więc znaczenia do słów Elther. Mimo to działały one jej na nerwy. Słuchając ich czuła też dziwną pustkę w środku i robiło jej się bardzo smutno.
Wrażenia z nowego miejsca, w połączeniu z długą podróżą bardzo ją jednak wyczerpały, nie protestowała więc, gdy odesłano ją do łóżka. Prawie natychmiast zasnęła i nic jej się nie śniło… Obudziła się jak zwykle wraz ze wschodem słońca, tuląc się do pluszowego misia, którego dostała wczoraj. Prezent zatarł negatywne wrażenie, jakie wywarła na niej Elther. Przyjrzała się pogodzie, uznała, że dzień jest paskudny i wróciła pod kołdrę.

Serina w swoim pokoju obudziła się niedługo potem i wstając uderzyła się głową o sufit… Przydzielono jej małe pomieszczenie z jeszcze mniejszym oknem, które mieściło się na poddaszu. Było zbyt ciasne, żeby spróbować wykonać choć jeden brzuszek, albo pompkę, puste i szare. Prawie tak szare, jak dzień na zewnątrz. Nie mniej jednak zwlokła się z łóżka…
- Głupia wyprawa – sformułowanie tej myśli było jedynym wysiłkiem intelektualnym, na jaki było ją obecnie stać. Była pewna, że za czas spędzony na łodzi zapłaciła katastrofalną utratom formy… Zapowiadało się kilka tygodni katorgi celem odzyskania pełni sprawności.

Wkrótce po Serinie obudziła się Samia. Nie spała tej nocy dobrze, tępy ból w skrzydłach nie pozwolił jej bowiem zasnąć i budziły ją kilka razy. Dodatkowo około piątej rano ze snu wyrwały ją jakieś szmery przy drzwiach. Logika mówiła jej, że jest to zapewne zmiana straży, nie mniej jednak paranoja zrobiła swoje. Służące, gdy przyszły ją ubrać zastały ją skuloną pod kołdrą, ze sztyletem w dłoni…

Szarawy świt i płaski krajobraz za oknami również nie nastrajały jej szczególnie optymistycznie. Źle się czuła od chwili, gdy opuściła rodzinne wzgórza, a lekko tylko pofałdowane, lesiste Ertheroth wydawała jej się puste, odsłonięte i niebezpieczna. Co gorsza w jej domu szare poranki zapowiadały zwykle tydzień, albo dwa deszczy.

Pokojówka pomogła jej się ubrać i zaproponowała podanie skromnego śniadania. Wybór zaledwie pięciu, niezbyt wyszukanych dań i tandetna, srebrna zastawa upewnił ją w przekonaniu, że w luksusie to ona żyć nie będzie… W coraz gorszym nastroju odmówiła posiłku.

Z drugiej strony po raz pierwszy od bardzo dawna nie otaczał jej tłum dworzan, wreszcie mogła czuć się swobodnie i zażyć odpoczynku z pewnością, że to te trywialne jajka na twardo, o których Erthenrotczycy myśleli, że weźmie je do ust nie są zatrute.

Choć czy na pewno?

Lepiej było nie opuszczać gardy.

Poleciła więc pokojówce zanieść cały posiłek testerowi, by przeprowadził gruntowną analizę, a następnie zajęła się swoimi myślami.

Problem z byciem księżniczką (nawet wygnaną) polegał jej zdaniem głównie na tym, że właściwie nie było nic do roboty… Jedyny wyjątek stanowiły zajęcia z nauczycielami. Prócz nich i machania do wiwatujących tłumów (choć tłumy na widok Samii miast okazywać radość milkły, czasem nawet mimo, że im zapłacono i wystawiono straż, by pilnowała należytej spontaniczności) nie zajmowała się niczym, bowiem albo było to dobre dla pospólstwa, albo niosło za sobą ryzyko zamachu. Niestety takie życie było po prostu nudne…

Samia od dłuższego już czasu żałowała, że nie zabrała ze sobą kilku błaznów, trefnisiów lub innych osób, które mogłyby ją rozerwać. Albo większej ilości książek, choć nie należała do osób szczególnie ceniących lekturę.

Wyszła na korytarz…

Jeśli już o książkach mowa, to jakiś nie dbający o porządek flejtuch zostawił na korytarzu dużą, ciężką księgę. Z nudów zaczęła ją kartkować, mimo, że jej umysł krążył gdzie indziej… Potrzebowała kilkudziesięciu stron, by zauważyć, co wertuje. Natychmiast zamknęła księgę i przyjrzała się jej stronie tytułowej.

„Przewodnik praktyzny po wyższych sztukach: Nekromancja i Demonologia” głosił tytuł.
- Ale fajnie! – krzyknęła jej marzycielska natura, podczas, gdy instynkt samozachowawczy wył.

Otworzyła wolumin na ostatniej stronie, by sprawdzić bibliografię. Była potężna i zawierała dziesiątki zakazanych dzieł.

Niestety istniał pewien problem…

Ignorancja i uprzedzenia były wciąż silnie zakożenione w świadomości społeczeństwa. W efekcie większość ludzi i nieludzi nie lubiła odważnych eksperymentatorów, jak myślała o sobie samia przeprowadzających doświadczenia z czarną magią. Najwięcej przeciwko osobom, które wyróżniały się z tłumu – czy to odwagą w czerpaniu mocy z nowych źródeł, czy to czarnym kolorem skrzydeł, były osoby, które same praktykowały niewiele lepszą magię. Czym różni się bowiem spalenie kulą ognia, od zawezwania śmierci? Księżniczka twierdziła, że niczym! Jej zdaniem do tych samych wniosków powinien dojść każdy, kto nie był hipokrytą.

Jak sądziła ludzkość nie dojrzała jeszcze do takich myśli. Dla tłuszczy znalezienie jej z taką książką wystarczyłoby, żeby spalić Samię na stosie.

Szczerze mówiąc spędziłem trochę czasu na naszym pograniczu i miałem okazję walczyć z czarownikami stojącymi po obu stronach mocy. Powiedzieć muszę jasno, że naprawdę istniała różnica.

***

Podczas gdy Samia bawiła się książką Serina przebiegła trzy razy dookoła zamku i uznała, że jest to wystarczające ćwiczenie. Wróciła więc do swojego pokoju przebrać się w ubranie służbowe, zjeść jakieś śniadanie i podjąć pracę. Spodziewała się, że tego dnia jej dzień roboczy będzie wyglądał tak, jak na statku. Stawi się na miejsce, usłyszy, że księżniczka źle się czuje, lub nie ma ochoty wychodzi, oraz żeby przyszła po obiedzie. I będzie miała trochę czasu na kolejną serie ćwiczeń.

Generalnie pomieszczenia dla służby nie były takim złym miejscem. Było w nich całkiem sporo ludzi… I skrzydlatych.

Dobrze, błąd. Pomieszczenia dla służby nie byłyby w mniemaniu Seriny takim złym miejscem, gdyby nie skrzydlaci. Żyło w nich całkiem sporo osób (choć teraz wszyscy udali się do swoich zajęć), z których większość, mimo, że prosta w obyciu była dość serdeczna dla „swoich”. Wyjątek stanowili właśnie moi pobratymcy. Owszem Serina, która większość życia spędziła pod kloszem wyczuwała dystans dzielący ją od zwykłych mieszkańców zamku, jak i osób dbających, żeby nie zawalił się on pozostałym lokatorom na głowy. Nie mniej jednak jakoś udało jej się nawiązać z nimi kontakt…

Skrzydlaci też zostali generalnie ciepło przyjęci. Owszem, wzbudzili wielkie zainteresowanie, ale jesteśmy w końcu dość egzotyczną rasą i wybijamy się z tłumu wyglądem. Jednak w końcu mieli pracować tak, jak inni. Traktowanie ich ciepło trwało jednak dokładnie 30 sekund, po których to skrzydlaci oznajmili, że czego, jak czego, ale spoufalania z ludźmi sobie nie życzą.

Bardzo wyraźnie odizowolowali się od reszty, psując humory sobie i innym. Serina czuła, że w przyszłości może być ciężko.

Uczciwie mówiąc nie jesteśmy miłym gatunkiem. Mamy tendencję do wywyższania się nad inne ludy, uważamy się też często za lepszych. Powód ku temu jest prosty: mamy skrzydła i potrafimy na nich latać. Dla wielu z nas stanowi to dowód na to, że jesteśmy wybranym przez bogów, szczególnym ludem. Naziemne, w oczywisty sposób niższe istoty winny przed nami klękać.

_________________
Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Odwiedź blog autora Odwiedź listę obejrzanych anime / przeczytanych mang
 
Numer Gadu-Gadu
1271088
Zegarmistrz Płeć:Mężczyzna


Dołączył: 31 Lip 2002
Skąd: sanok
Status: offline

Grupy:
AntyWiP
PostWysłany: 08-12-2009, 00:33   

Strony 16-20

***

Samia usiadła i postanowiła przemyśleć fakt znaleziska. Wnioski były proste: nie kryła się ze swoim hobby tak dobrze, jak myślała. Ktoś wykrył, że wolnych chwilach bawiła się nekromancją i postanowił użyć to przeciwko niej. Sprytne, a przy okazji nie wymagało brudzenia sobie rąk. Ten sam ktoś doskonale wiedział, że nie jest zdolna oprzeć się takiemu skarbowi – myślała kartkując strony. Czuła zawartą w nich moc. Problem polegał na tym, że – o ile do zwykłej magii podchodzono nieufnie – to czarnej się bano. Ciemna sztuka była zakazana, a jej adepci – w razie wykrycia – zabijani. Co gorsza było pewne, że nie miała szans ukryć księgi. Kompromitujące dowody zawsze znajdowano, zwłaszcza, jeśli wiedziano, gdzie szukać… To było żelazne prawo intryg.

Z bólem serca zamknęła foliał. Byli pewni, że nie zdoła poskromić pokusy? Cóż! Nie docenili jej siły woli!

***

Śniadanie.

Omlet.

Monika nie miała siły myśleć. Świat, po wstaniu z łóżka okazał się zimny, ciemny i zły. Machinalnie więc dziabała widelcem w talerzyk.
- Ciociu, mogę iść na spacer? – dzieci, a Monika miała bardzo dziecięcą psychikę niektóre pytania zadają po to, żeby przetestować swoich opiekunów. Nie oczekują twierdzącej odpowiedzi.
- Jasne! Czemu nie? – Elther oblała egzamin.

***

Znalezienie kominka nie było trudne… Problem polegał na tym, że nie palił się w nim żaden ogień. Samia wiedziała, że służba jakoś w nim zapala, nie wiedziała tylko jak. Chyba nakładli do środka paliwa, a potem jakoś krzesali ogień. Drewno leżało na szczęście obok, prawdopodobnie ułożone tam dla ozdoby, więc Samia – nie bacząc na to, że może się pobrudzić, albo zniszczyć sobie dłonie – włożyła kilka szczap do kominka i na wierzchu położyła książę.

Postała kilka minut patrząc się na drewno, ale to nie chciało się palić. Uznała więc, że – oprócz przygotowania paliwa – trzeba podjąć też jakieś dodatkowe działanie.

Niestety nie miała idei jakie…

Była szlachetnie urodzoną damą. Nie rozpalała ognia!

Przeszukała myśli i znalazła zaklęcie, które mogło sprawić, że łatwopalne przedmioty zajmą się ogniem. Wypowiedziała je… Wesołe płomyki zaczęły skakać po szczapach.
- O jak ładnie się pali. – pomyślała. – A mówili, że nie potrafi być samodzielna!

Odsunęła się od kominka i z niejaką dumą podziwiała swe niszczycielskie dzieło. A było co podziwiać. Zielone płomienie raźno skakały po pergaminie.

Zielone płomienie.

Umysł księżniczki przetrawił to, co rejestrowały oczy.

Prawie na pewno ogień nie powinien być zielony.

Z drugiej strony mogło to być zjawisko naturalne… Obecność tlenków miedzi mogła zabarwić płomienie – uzasadniła racjonalizując.

Nie mniej jednak, kiedy ogień przybrał barwę wściekle różową, a następnie wystrzelił metrową kolumną o wszystkich kolorach kredek, nawet ona musiała uznać, że nie jest to zjawisko normalne, ani tym bardziej naturalne.

Ktoś inny naturalnie wpadłby w panikę, ale nie Samia. Skoro ogień przeszkadza, to należy go zgasić – uznała. Ogień gasi się wodą – dodała w myślach – to wie nawet wieśniak. Rozejrzała się więc za odpowiednią cieczą. Na jej szczęście, dyskretnie upchnięte w kont pokoju stało wiadro, ścierka i szczotka do podłogi, najwyraźniej zostawione tu przez jakąś, zapominalską służącą. Samia zlekceważyła pozostałe utensylia i chwyciła za kubeł. Okazał się cięższy, niż się spodziewała, lecz jakoś dodźwigała go do paleniska. Bił z niego okropny żar.
- No to chlup! – rzuciła raźno chwytając pojemnik i wylała jakieś 33% jego zawartości w płomienie, a resztę na siebie, podłogę i ściany.
- SSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSS!!!!!!! – odpowiedział ogień. Woda prawie natychmiast wyparowała, strzelając w górę zielono-fioletowym obłokiem.
- Ała! Parzy! – krzyknęła Samia cofając się w tył. Na jej szczęście stała daleko, więc nie zdołała sobie zrobić wielkiej krzywdy.

***

Serina idąc na swój posterunek usłyszała krzyk. W prawdzie nie bardzo wiedziała, co w takim wypadku powinna zrobić, ale nowe obowiązki jasno twierdziły, że powinna podjąć jakieś działanie. Skierowała się więc ku jego źródłu.

***

Niektórzy ludzie – oraz skrzydlaci – posiadają zwyczaj dotykania zranionych kończyn, żeby sprawdzić, czy bardzo bolą… Samia delikatnie pomaczała zaczerwienioną skórę ręki.

Tak. Zdecydowanie, bardzo bolało.

Może nie aż tak, jak złamanie otwarte skrzydła, ale i tak dotkliwie… A zaledwie wczoraj wyszła z łóżka.

Nie mniej jednak nie było czasu, by o tym myśleć. Jej uszy pochwyciły czyjeś kroki w korytarzu dla służby.
- Spiskowiec!– pomyślała w kolejnym przypływie paranoi. - Idą po mnie!

Teoretycznie osoba, która wychowywała się wśród luksusów, od dzieciństwa przyzwyczajana do tego, że każdą jej zachciankę realizują służący powinna być słaba, niezaradna i delikatna. W praktyce jednak ktoś, kto dorastał w królewskiej rodzinie nie mógł pozwolić sobie na jakiekolwiek słabości, nawet, jeśli nie ciążyła nad nim klątwa.

Samia stłumiła ból samym wysiłkiem woli.

Bowiem, jeśli przypadkiem ciążyła nad tobą klątwa, to niestety, szkoła życia, jaką przeszedłeś pozwalała ci przeżyć w dżungli (pod warunkiem oczywiście, że miałoby się kogoś, kto rozpalałby ogień, gotował jedzenie oraz dbał o wszystkie przyziemne, niegodne wysoko urodzonych sprawy), ale jednocześnie czyniła cię całkowitym socjopatą.

Nie mniej jednak życie na dworze nie sprzyjało szybkiemu, kreatywnemu myśleniu. Jedynym pomysłem, jaki Samia miała na dyskretnie nie wpuszczenie kogoś do pokoju było stanięcie w drzwiach i oznajmienie:
- Nie wejdziesz.

W ogóle nie zaskoczył jej to, że domniemanym spiskowcem jest jej tak zwana osobista strażniczka. Gdyby to ona była autorką tej intrygi, to postarałby się umieścić swych agentów jak najbliżej celu, a któż jest lepszy, niż osobisty strażnik?

Tylko tester trucizn…

Choć, gdyby to ona wybierała agentów, to nie zdecydowałaby się na taką ofiarę losu. Aż trudno uwierzyć, że ktoś taki w ogóle potrafi posługiwać się bronią – pomyślała, a potem dodała dwa do dwóch:
- Ona się tylko tak doskonale maskuje! – stwierdziła, a Serina urosła w jej oczach do rangi demona zła.
- Przepraszam, słyszałam jakiś krzyk. Czy coś się stało? – zapytała się zupełnie nieświadoma snutych na swój temat teorii spiskowych Serina.
- Nie, nic, przesłyszało ci się coś! – odpowiedziała Samia, przywołując na twarz wyuczony, pełen dobrej woli uśmiech. Była zdenerwowana i rozkojarzona, więc wyszło jej bardzo sztucznie i tylko zaniepokoiła rozmówczynie. Pech księżniczki polegał na tym, że trafiła na osobę, która nie dość, że potrafiła wyczuć nastrój, to jeszcze miała głęboko wbite w głowę, że ludziom należy pomagać. Nie trzeba było nawet sekundy, żeby ta zauważyła wielką kałużę na środku pokoju.
- Rozlałaś wodę? Może pomóc sprzątać, albo zawołać służbę? – zaproponowała.

Samia miała właśnie zaprotestować, ale pojęła, że Serina zamierza wejść jej do pokoju, a wtedy zobaczy, co dzieje się z ogniem. Stanęła jej na drodze i spróbowała złapać urażoną rękom. Efekt mógł być tylko jeden.

Ale zdołała nie krzyknąć z bólu… Tylko skrzywić się i skulić.

- Coś ci się stało w rękę? Poczekaj! Zawołam kogoś! – zaproponowała Serina.

Tylko tego Samii brakowało do szczęścia.

- Nie! Nikogo nie wołaj!
- Ale ta ręka wygląda bardzo źle! Naprawdę myślę, że przydałaby ci się pomoc.
- Nie chce niczyjej pomocy! Pojęłaś?

Serina nie pojęła.

- Prosze posłuchać wasza wysokość! Ja rozumiem, że się poparzyłaś, przewróciłaś wiaderko i w ogóle narobiłaś bałaganu, ale naprawdę nie ma sensu zachowywać się jak małe dziecko i nie wpuszczać ze wstydu nikogo do pokoju. – wyjaśniła Serina. – Usiądź może na łóżku i poczekaj chwile. Przyniosę zaraz czystą wodę i jakiś materiał na okład… Oraz ścierkę do podłogi. Dobrze?
- Nie!
- Dlaczego?
- Bo nie! Nie chcę, żeby ktoś wchodził do tego pokoju! Czy to do ciebie dotarło?! – pomysł posiadania osobistego strażnika należał do Samii. Zrodził się w jej umyśle, gdy poraniona, obolała i przygnębiona leżała w łóżku, dowiadując się o kolejnych nieszczęściach. Gdy usłyszała, że ma opuścić swój kraj i oficjalnie zostanie ogłoszona nieżywą, po prostu musiała zatruć komuś życie. Zażądała, więc znalezienia dla siebie osobistego strażnika, żeby mogła czuć się bezpiecznie na obczyźnie.

Chciała, żeby to była kobieta.

W jej wieku.

Mistrzyni szermierki.

I posiadająca odpowiednie maniery.

Znalezienie kogoś takiego wydawało się jej niemożliwe. Tak naprawdę sprostaliśmy temu kaprysowi jedynie dlatego, że Serina była pod ręką.

W tej chwili dochodziła do wniosku, że albo cały ten pomysł był głupi, albo ktoś odpłacił jej złośliwością za złośliwość!
- Żądam, żeby nikt nie wchodził do tego pokoju! A ty masz się wynieść! Daję ci wolne! Zrozumiano?!
- Tak. – zgodziła się Serina, planując, że i tak tu wróci, ze ścierką, czystą wodą, materiałem na bandaże i maścią przeciwko oparzeniom.
- Więc się wynoś! Nie chcę tu widzieć nikogo! – oznajmiła Samia w złej godzinie. Serina nie zdążyła nawet mrugnąć, gdy za plecami skrzydlatej otworzyły się drzwi. Każda z komnat miała dwoje wejść. Jedno było przeznaczone dla służby, drugie dla „państwa”. Księżniczka z sercem w gardle skoczyła w tamtą stronę, ale było już za późno.
- Łał! Ale fajny ogień! – Monika, korzystając z okazji chciała rozejrzeć się trochę po zamku, ale zabłądziła wśród jego komnat i korytarzy. Teraz desperacko szukała drogi wyjścia, na chybił – trafił otwierając kolejne drzwi. Większość komnat, do których się dostała była pusta, ale teraz natknęła się na prawdziwy skarb. Entuzjastycznie wyraziła więc swój zachwyt.

Samia mało co nie zemdlała. Już miała wyrzucić małą z pokoju, ale – korzystając z okazji – weszła do niego i Serina.
- To tym się poparzyłaś? – zapytała. – Rzeczywiście ładne, ale strasznie źle temu z oczu patrzy…

Samia już miała przygotowaną, złośliwą uwagę, ale obracając się dostrzegła, że płomienie, w które wrzuciła księgę spotkał nowy fenomen. Bardzo wyraźnie widać było, że wyglądają z nich oczy… I niestety nie tylko one. Ogólnie ogień – pomijając nawet to, że nadal zachował całą swą kiczowatą gamę barw – zachowywał się nader dziwnie. Nie było to dobre słowo, ale jakoś tak „gęstniał” wokół opisywanego już fragmentu anatomii. Proces posuwał się bardzo szybko, już po kilku sekundach widoczny był z grubsza człekokształtny kontur.
- Czy jesteś demonem? – zadała pytanie Samia. Nawet jak na jej możliwości intelektualne było ono głupie. - To jasne, że jest demonem. – uznała w myślach. - Zapewne był zaklęty w tej księdze, diabli (sic!) wiedzą jak długo. Teraz, kiedy księgi zabrakło, uwolnił się i zapewne jest wściekły.
- Czy jesteś jedzeniem, robaku? – zaryczał stwór i postawił pierwszy krok na podłodze. Rozlana woda wyparowała z sykiem.

Samia – nieco zbita z pantałyku – opanowała się. W jej żyłach płynęła królewska krew. Jej przodkowie dawali sobie radę z rządzeniem królestwami, prowadzili wojny, stawiali czoła intrygom i spiskom, zabijali smoki. Jeden demon nie mógł być przeciwnikiem dla kogoś o takim rodowodzie!

Pora stanąć na wysokości zadania i ocalić prostaczków.
- Ej ty! – Samia zabrała się do ratowania otoczenia w sposób iście królewski. – Jesteś moim strażnikiem, prawda? ZABIJ TO!
- Ha! Jestem jak w pieśniach! – pomyślała, dochodząc do wniosku, że jej postawa natchnie walecznością jej trzyosobowy model państwa feudalnego walecznością.
- Wiecie? Ja chyba już pójdę! – ogłosili chłopi i mieszczanie, których rola przypadła Monice. Nie chodzi o to, że jakoś specjalnie się bała. Demon w jej oczach nie wyglądał specjalnie groźnie. Ot, jedno kłapnięcie zębów. Jedyny problem stanowiłu tylko otaczające go płomienie, pełniące funkcję podobną jak kolce jeża… Mała jednak instynktownie czuła, że w takich sytuacjach lepiej jest rejterować i poszukać kogoś dorosłego. Niech on się męczy.

Powoli i spokojnie, zachowując gotowość do błyskawicznej ucieczki zaczęła się cofać. Jej zmysły wyostrzyły się, skoncentrowała też w pełni wszystkie, dostępne sobie pokłady mocy i oddaliła się po angielsku, jak młody pies, który napotkał bardzo agresywną żabę.

Serina, której w tym układzie przypadła rola wojowników i rycerzy też chciała sobie pójść i sprowadzić kogoś dorosłego, ale Samia zagrodziła jej przejście.

Nie było wyboru, sięgnęła po miecz.

- Ostrzegam cię! Zdobyłam srebrny medal w szermierce na zawodach juniorów królestwa Ertheroth! Jeśli podejdziesz bliżej, to pożałujesz! – sama zdziwiła się, że udało jej się to powiedzieć bez drżenia głosu i jednego zająknięcia. Miała jeszcze nadzieje, że nie dało się zauważyć, że oblał ją zimny pot.
- Brawo! Aż się cała trzęsę! – skomentowała Samia.

Dla Seriny to wszystko było pozbawione bezsensu! Doskonale wiedziała, że demony i innych nieśmiertelnych dało się zranić tylko magiczną bronią. Była całkiem, absolutnie pewna, że jej miecz nie jest magiczny! Owszem, był bardzo ostry, świetnie wyważony i ogólnie słodziutki, ale z całą pewnością niemagiczny.

Choć z drugiej strony, skąd demon miał o tym wiedzieć? Może się przestraszy?

Serina przez chwilę mierzyła się wzrokiem ze stworem. Zwykle czuła opór przed zaatakowaniem przeciwnika, rzecz niestety typową dla pozbawionych doświadczenia żołnierzy, w jej wypadku wzmocniona temperamentem i wychowaniem. To coś jednak było tak antropomorficzne, jak drewniany manekin, który ktoś oblał naftą i podpalił.

Zaatakowała więc bez żadnych oporów moralnych, a stwór nawet nie próbował blokować jej ciosu. Ostrze przenikło przez otaczające go płomienie i natrafiło na coś gumiastego. Nic nie wskazywało na to, żeby stwór w jakikolwiek sposób odczuł uderzanie. Zamiast tego uniósł rękę i spróbował uderzyć ją pięścią. Zrobiła unik, po którym nastąpiła krótka wymiana ciosów, dla obu walczących jednakowo nieskutecznych.
- Źle się do tego bierzesz – uznała Samia obserwując walkę. – Odsuń się! Ja się z nim rozprawie! – oznajmiła i złożyła dłonie, jednocześnie oczyszczając myśli. Stopniowo podnosząc głos wyszeptała sekwencje słów mocy.
- Poczuj mój gniew diabelny pomiocie! Kula ognia! – krzyknęła i cisnęła płonącym pociskiem w cel.

JEBUDUUUU!!!! – zagrzmiało nad całym zamkiem tak, że aż szyby w oknach zadrżały. Wszyscy w fortecy usłyszeli ten odgłos. Na przykład Alhima na chwile oderwała się od wykazu podatkowego, który studiowała i sięgnęła po czystą kartkę.

- Do zrobienia – napisała. – 1) Zakazać sprzedaży petard i fajerwerków w mieście.

Była to najwyraźniejsza reakcja na eksplozje. Nawet strażnicy ją zlekceważyli: gdyby stało się coś naprawdę groźnego, to przecież po wybuchu rozległyby się krzyki bólu lub wołania o pomoc. Uczciwie mówiąc początkowo też chciałem ją zlekceważyć, ale coś mnie tknęło. Ruszyłem więc w stronę pokojów księżniczki, żeby sprawdzić, czy coś się nie stało.

Zaklęcie, prócz audiowizualnego nie przyniosło żadnego efektu, no może poza tym, że stwór trochę urósł.
- Chyba nie zadziałało – zauważyła Serina odskakując poza zasięg ramion ognistego demona.
- Hm! Narzekać każdy umie! – fuknęła Samia. - Może ty wymyśl, jak sobie mamy z tego wyjść cało?

Cokolwiek by nie mówić, Serina bardzo szybko znalazła rozwiązanie problemu - przynajmniej tymczasowe. Wzięła głęboki wdech.
- Ratunku! Na pomoc! Niech nam ktoś pomoże! Ściga nas ogn… - więcej nie zdołała krzyknąć, bo Samia zatkała jej usta.
- Zgłupiałaś? Pomyśl, co się stanie, jeśli ktoś zobaczy To i nas razem, obok Tego? Uznają, że to myśmy go przywołały i strącą w przepaść, czy co wy, ludzie robicie z tymi, co paktują z mrokiem – objaśniła.
- Nic nie wiem o żadnym strącaniu w przepaść… My zwykle wiedźmy palimy na stosie.
- Co robicie? – Samia po raz pierwszy spotkała się z tym zwyczajem. Masz lud zwykł adeptom ciemności najpierw łamać skrzydła, a następnie zrzucać ich z urwisk (lub – jeśli tych nie było w okolicy – z wysokich budynków). Nie zniechęcało to jednak księżniczki do czarnej magii. Prawdopodobnie dlatego, że propozycje takiego jej potraktowania padały odkąd tylko wyrosły jej pierwsze pióra.
- Wbiją w ziemie pal. Dookoła niego usypią górę chrustu, umieszczą nas na szczycie i podpalą. Bo ogień oczyszcza z grzechu. – wyjaśniła Serina egzotyczną tradycję, jednocześnie unikając kolejnego ciosu stwora. Był to ostatni cios, który demon wymierzył.

Istota nagle uspokoiła się, cofnęła się o kilka kroków i wzięła głęboki wdech. Samia dostrzegła w oczach potwora złośliwy błysk.

***

Jak już wspominałem dla Moniki demon nie wyglądał groźnie. Owszem dziwnie, nienaturalnie, nienormalnie, ale nie strasznie. Znała strach, przynajmniej ze snów. To uczucie przypominało raczej to, co czuła, kiedy pierwszy raz widziała żabę: dziwne, oślizłe coś, z czym nie wiadomo, co zrobić: zjeść? Zaprzyjaźnić się? Uciekać? Zostawić w spokoju? Podejrzewała też, a raczej to, że czuła, że potrafiłaby sobie z nim poradzić jeśli nie zrobiłby czegoś naprawdę zaskakującego, ale – tak, jak w wypadku żaby – postanowiła pójść po osoby starsze i bardziej doświadczone.

W wypadku żaby było to jednak łatwiejsze, bo mogła ją zabrać ze sobą.

Skoro o dziwnościach mowa, to dziwną rzeczą były też jej zmysły. Kiedy śniła postrzegała świat zupełnie inaczej. Była większa i silniejsza, miała też czulszy wzrok, słuch i dotyk. Nie mniej jednak żadne z tych wrażeń nie mogło się wówczas równać węchowi i smakowi.

Czasami, jeśli się skoncentrowała, to – nawet na jawie – potrafiła wyostrzyć zmysły do namiastki tego, co miała we śnie. Owocowało to zwykle uczuciem dziwnego ni to zmęczenia, ni to senności, niezbyt na szczęście dokuczliwym. Nikomu o tej umiejętności nie mówiła… Ludzie mogliby zacząć zadawać pytania, a ona nie wiedziała, jak odpowiedzieć.

Nie mogła znaleźć wyjścia, ale – korzystając ze swojej sekretnej umiejętności – mogła znaleźć kogoś, kto wyprowadzi ją z budynku. Tym sposobem wytropiła mnie. Monika nie była tym uszczęśliwiona. Nie lubiła nas za bardzo. Zastanawiało mnie to dlaczego. Zrobiliśmy jej coś? A może po prostu źle się jej kojarzyliśmy? W końcu nasze wojsko znalazło ją na pobojowisku. Nie jest to szczególnie dobre miejsce na rozpoczęcie przyjaźni. Miałem w jej oczach jednak dwie zalety, które równoważyły moje skrzydła. Po pierwsze byłem pod ręką. Po drugie mnie znała. Ludzcy strażnicy mieli zwyczaj ją ignorować.Nam było trudniej z różnych powodów…
- Kael, Kael musisz mi pomóc – zaczęła mała. Monika miała dość niewybredne poczucie humoru. Uwielbiała płatać nam figle. Prawdopodobnie po części była to zemsta za jakieś, urojone grzechy. Po części próba zwrócenia na siebie uwagi. Zwykle proźba pomocy była wstępem do jakiegoś uciążliwego psikusa.

Mała doskonale wiedziała, że jej nie wolno tego robić. Problem polegał na tym, że świetnie wiedziała też, że w odróżnieniu od służących rzaden z nas nic jej nie zrobi. Do diabła, byliśmy doskonale wyszkolonymi wojownikami, przedstawicielami jednostki o tysiącletniej, chwalebnej tradycji i prawdopodobnie najlepszymi żołnierzami świata. Przez lata uczyiliśmy się, jak znosić trudy i niedole. I byliśmy cholernie dumni. Znałem kiedyś wojownika wichru, który zamarzł na śmierć na służbie, bo nie chciał się przyznać, że przeszkadza mu dwudziestostopniowy mróz. Każdy z nas stawial się ponad zwykłymi naziemcami, zwykłymi cywilami skrzydlatych i normalną armią. Natomiast istoty pokroju nastoletnich, ludzkich urwisów stały w tej hierarchii tak nisko, że ledwie dostrzegaliśmy ich istnienie. Nikt z nas nie przyznałby się, że przeszkadza mu fakt iż Moniczka – dajmy na to – nasypała mu soli do herbaty albo włożyła zdechłego pstrąga do posłania. Byłoby to przyznanie, że ona w ogóle istnieje, a to niebezpiecznie graniczyło ze stwierdzeniem, że tak niewielkie niedogodności mogą nas irytować. Ignorowaliśmy ją zawzięcie. Mała natomiast badała, jak daleko może się posunąć.

Omijała tylko Zacha. Jak już mówiłem: Zach był napędzanym testosteronem kretynem i posiadaczem największego ego na kontynencie. Był stanowczo za głupi, by zadzierać nosa jak Arian, Krug, Ilander czy reszta moich podkomendnych, a każda prowokacja wywoływała u niego chęć odwetu. Prawdopodobnie rozumiała, że ten idiota jest dla niej niebezpieczny.
- Nie mam teraz czasu mała… - rzuciłem. W zasadzie powinienem się domyślić od razu, że Monika ma coś wspólnego ze źródłem hałasu.
- Ale naprawdę musisz mi pomóc! – Monika była dziwnie rozgorączkowana i trochę jakby przestraszona. Jednak to nie znaczyło nic szczególnego. Zupełnie tak samo zachowywała się, jak złapała tamtą ropuchę. Zignorowałem ją więc.
- Kael, tu chodzi o taką dziewczynę z czarnymi skrzydłami… Ona ma kłopoty! Ktoś jest w jej pokoju! – rzuciła rozgorączkowana mała.

Zasadniczo Samia miała zwyczaj wołania nas nawet do zabijania pająków. Jednak, gdy ochrania się osobę narażoną na zamachy nie można lekcewarzyć rzadnych ostrzeżeń, nie ważne jak wiele już było fałszywych alarmów.
- Prowadź mnie do niej – nakazałem więc małej. – Zobaczymy co da się zrobić w sprawie tego pająka.

***

- On zamierza zawołać strażników! – zrozumiała Samia. – Zrób coś?
- Co? To twój demon, nie mój!

***

Tymczasem po drugiej stronie drzwi.
- To tu jest ten pająk? – upewniłem się stając przed drzwiami pokoju Samii.
- Tak prosze pana.
- To go zaraz wykończymy – stwierdziłem otwierając drzwi.

Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy był utworzony z ognia humanoid stojący na środku pokoju. Nie wyglądał na typowego ducha żywiołu. Było w nim coś mrocznego i nieprzyjemnego. Nie wyglądał jednak na potężną istotę. Raczej zwykłe straszydło.

Dzięki pomocy skrzydeł potrzebowałem jednego skoku by znaleźć się przy nim. Wylądowałem jednocześnie dobywając miecza.

_________________
Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Odwiedź blog autora Odwiedź listę obejrzanych anime / przeczytanych mang
 
Numer Gadu-Gadu
1271088
Zegarmistrz Płeć:Mężczyzna


Dołączył: 31 Lip 2002
Skąd: sanok
Status: offline

Grupy:
AntyWiP
PostWysłany: 14-12-2009, 21:35   

Wkurza mnie jedna rzecz: To jest za duże żeby Google Doks zechciało to przyjąć.

Strony 21-31

- Ha! Myślisz, że coś zrobisz śmiertelniku? – zdążyła zapytać się istota, nim przeciąłem ją dokładnie w pół na wysokości pasa. Żar nagle zgasł, a stwór rozpadł się w popiół.

Mój miecz nie jest zwykłą bronią. Został wykuty w dawnych, dobrych czasach, kiedy mieliśmy naprawdę niezłych czarowników i nadal żyje w nim cząstka ich mocy.
- Pająk rozdeptany – rzuciłem, choć nie było mi do śmiechu. – Teraz opowiecie mi szczegółowo, skąd to się wzięło.
Serina i Monika nie wiedziały. Przyszły już w momencie, gdy stwór był w komnacie, a Samia potwierdziła ich słowa. Planowałem im później załatwić dłuższe przesłuchanie, jednak teraz nie miałem czasu. Od Samii też nie dowiedziałem się prawdy.
- To wyszło – powiedziała łamiącym się, przerażonym głosem, który sprawił, że jej uwierzyłem – z książki, którą zniszczyłam.

Istnieją techniki kłamstwa, które sprawiają, że staje się ono bardziej prawdopodobne. Jedna z nich polega na mówieniu przynajmniej części prawdy.
- Miałam od kilku miesięcy modlitewnik – inna polega na mówieniu tego, co słuchacz sam chce usłyszeć. Nasi kapłani, podobnie jak wasi parali się magią i znali cały zestaw parszywych, złowieszczych sztuczek. Jestem głęboko przekonany, że stali za wczęśniejszymi zamachami na Samię. Wierzyli, że jej czarne skrzydła są znakiem ciemnych mocy i fanatycznie jej nienawidzili. – Nie wiem skąd się u mnie wziął. Dziś go wertowałam i znalazłam w nim bardzo dużo odniesień do moich skrzydeł. Zdenerwowałam się i wrzuciłam go w ogień i wtedy to przyszło – wyjaśniła.

Zajrzałem do paleniska. Faktycznie były w nim ślady zniszczonej księgi. Ołowiane okładki bardzo mocno zniszczyła nienaturalnie wysoka temperatura.

Trzy wieki temu, gdy skończyły się wojny przez nasz kraj przeszła fala czystek. Masowo chwytano i uśmiercano adeptów ciemnych sztuk, którzy ściągnęli na nas tyle nieszczęść. Kulminacją tych prześladowań było wygłoszenie przepowiedni czarnych skrzydeł. W okresie tym kapłani masowo konfiskowali, a następnie cenzurowali lub niszczyli księgi czarnej magii. Proces destrukcji jest ciekawy. Mianowicie polegał on na zamalowaniu stron rzeczonego tomu białą farbą, a następnie zapisaniu ich nową, zwykle mało wartościową treścią. Ot zwyczajna fuszerka. Osobiście uważam, że cenzorzy celowo wybrali taką metodę, gdyż sami nie byli pewni, co im może się w przyszłości przydać.

Teoria, że to kapłani podrzucili Samii taką księgę, co do której spodziewali sie, że wybuchnie jej w twarz absolutnie mi pasowała. Była to ich typowa metoda. Poprosiłem ją więc o oddanie mi wszystkich przedmiotów, których pochodzenia nie była pewna i zaprzestałem dalszego śledztwa.

***

Pałeczki z krwawnika upadły z grzechotem na podłogę, układając się we wzór, który nawet dla osób wprawionych w interpretowaniu wyroczni był totalnym bełkotem. Xu Yen, która nie potrafiła czytać wróżb, ale całkiem nieźle radziła sobie z odgadywaniem humorów swej pani ośmieliła się zadać pytanie:
- Czy znaki nadal milczą, o szlachetna?
Naturalnie nie uzyskała odpowiedzi, ani też niczego, co mogłoby ją zasugerować. Tomoe była zbyt dostojna, by tłumaczyć się ze swych niepowodzeń słudze, czy choćby zdradzić je niepotrzebnym gestem. Xu Yen zdolność odgadywania jej humoru zawdzięczała wysokiej inteligencji emocjonalnej, długiej znajomości ze swą panią i umiejętności odpowiedzenia sobie na pytanie „jakbym się w tej chwili zachowała, gdybym była Tomoe?”

Szukanie księgi czarami było nieskuteczne. Potwierdzało to hipotezę, którą brały pod uwagę od samego początku. Grimuar musiał ukraść czarownik i to potężny. Niewiele osób – nawet posiadających nadprzyrodzone umiejętności – potrafiło ukrywać siebie lub jakiś przedmiot przed wróżbami. Prawdę mówiąc mało kto rozwijał tą umiejętność. Nie była szczególnie przydatna w normalnym życiu.

Czarownica nie odpowiedziała na jej pytanie. Starannie wypracowanym gestem sięgnęła po czarkę i eleganckim ruchem, zachowującym pełnie formy cesarskiego dworu, jakże kontrastującą z brakiem wyrafinowania tutejszych barbarzyńców przytknęła ją sobie do ust.
- Co to za herbata? – jedynie najbardziej wyrobiony słuch mógł wychwycić w tych słowach nutkę niezadowolenia.
- Technicznie to nie jest herbata, o Tomoe – dono. To wywar z młodych kwiatów rośliny, którą tubylcy nazywają „lipą”, cenionej za swe uzdrawiające właściwości – wyjaśniła Xu Yen. Ani drgnęła, gdy Tomoe była łaskawa wylać jej w twarz zawartość naczynia. To byłoby niezgodne z etykietom
- Chce głowy tego, kto ukradł księgę. – dodała.

Xu Yen kiwnęła z pobłażaniem głową. Jej pani momentami zachowywała się tak, jakby cały czas żyły w Sipangu. Nie rozumiała – czego zresztą można było spodziewać się po osobie tak wyrafinowanej – że kultura barbarzyńców stoi tak nisko, że nie pozwalają odcinać głów ludziom. Nawet dlatego, że kogoś nieumyślnie obrazili. W domu śledztwo byłoby łatwiejsze. Wystarczałoby wysłać kilku służących do miasteczka, aby ścięli naczelnika i najbogatszych kupców (choć Xu Yen preferowała raczej ukrzyżowanie, jako karę bardziej widowiskową, zapadającą w pamięć, a przez to bardziej pedagogiczną i posiadającą niezwykle skuteczny oddźwięk na młodym pokoleniu), a księga znalazłaby się najdalej po tygodniu… A gdyby się nie znalazła, to kolejno zabijałyby wszystkich mieszkańców miasta i spaliły ich majątki, tak, jak uczyły słowa Dziesięciu Tysięcy Zabiegów Prawego Władcy.

Podróż po Larzuji było dlań wkroczeniem głęboko w zupełnie nowy świat magii i czarów. Ich moc była szokiem dla obu kobiet. Zarówno Tomoe, przekonana, że jedynie magia nauczana w Sipangu posiada wartość, jak i Xu Yen, duch powietrza były zaskoczone czarami, jaką rozpętano przeciwko nim już w Krainie Kamieni. Dalej na zachód, w zielonej Laruzji okrywały kolejne, bardziej egzotyczne techniki.

Oczywiście dla Xu Yen jasne było, że śmiertelnicy potrafili posługiwać się czarami, ale – aż do momentu, gdy została schwytana przez Tomoe i zmuszona do służby – nie uważała ich za zagrożenie. Po tym wypadku podchodziła do sprawy trochę ostrożniej. Mimo to odkrycie, na jakie wyżyny śmiertelni mogli wejść, gdy ich magii nie krępowały tradycja przodków, zakazy imperatora, ying i yang, etykieta, niebiański porządek wszechrzeczy i przedewszystkim nauki Dziesięciu Tysięcy Zabiegów Prawego Władcy było dla niej zaskoczeniem, a Tomoe wręcz oszołomiły.

Owszem dla ducha powietrza w rodzaju Xu Yen mieszkańcy krainy – jak wszyscy śmiertelnicy – byli magicznie upośledzeni. Brakowało im wszystkiego: mało który dorastał jej mocą, nie posiadali instynktownego wyczucia praw rządzących światem nadprzyrodzonych, nie mieli przyrodzonej władzy nad materią. Hołdowali zabobonom, przesądom, idololatrii, a niektórzy ponoć nawet racjonalizmowi, sceptycyzmowi i – o zgrozo – ateizmowi!

Za to byli nad wyraz pomysłowi i pełni zapału.

Tomoe w swej mądrości skontaktowała się z kilkoma czarownikami barbarzyńców, którzy byli skłonni rozmawiać i posiadali najciekawsze jej zdaniem moce. To ostatnie oznaczało, że najpewniej żaden z nich nie był miłym staruszkiem w szpiczastej czapce. Sztuka Tomoe bowiem także nie całkiem była zgodna z kosmicznym porządkiem wszechrzeczy. Szczerze mówiąc autorzy Dziesięciu Tysięcy Zabiegów Prawego Władcy na jej widok zapewne dostaliby czkawki, a potem dopisali gniewny rozdział do swego traktatu.

Prawdopodobnie jego tytuł brzmiałby „Podstawowe zasady feng shui dla stosów”.

Generalnie księga, którą przemycał kurier pochodziła ze Wzgórz Ruin. Tomoe i czarnoksiężnicy z wyżyn od jakiegoś czasu wzajemnie posyłali sobie cenne podarki.
- Pani, proponowałabym porozumieć się z lordem Skażonym, powiadomić go o utrudnieniach i zapytać, jak można zadośćuczynić obrazie, której dozna, jeśli nie zwrócimy pożyczonej książki.

Utrata księgi stawiała je w bardzo niezręcznej sytuacji. Zasadniczo w krainach, które mijały w trakcie swej podróży za pojedynczą kartę z zapisanym nań zaklęciem czarownicy potrafili płacić całymi workami złota. W księdze zebrano kilkaset zaklęć, wiele stron cennych rad i teorii, tajemne imiona dziesiątek demonów, przepisy na magiczne mikstury i wywary… Jej wartość była niezmierzona.

Tomoe nie odpowiedziała, pozornie obojętna. Zwykle tego typu rzeczy pozostawiała służbie. To, że służący nie otrzymał polecenia nie oznaczało bowiem, że miał prawo zawinić zaniechaniem.

***

Po wydarzeniach z paleniskiem dzień Serinie minął wręcz koszmarnie. Dziewczyna była przekonana, że tak poważna sprawa musi zakończyć się bardzo nieprzyjemnie dla wszystkich zainteresowanych.

Mimo, że zdążyła się już w myślach pożegnać z pierwszą pracą oraz pozytywnym listem referencyjnym spała tej nocy wyjątkowo źle. W zasadzie to w ogóle określenie „spała” było na wyrost. Doszło do tego, że – gdzieś około czwartej nad ranem – wstała z łóżka, przebrała się i udała na dziedziniec, gdzie zajęła się gimnastyką i zaniedbanymi ostatnio ćwiczeniami z bronią. Podczas treningu zawsze jej się lepiej myślało, potrafiła się zdystansować do świata, a ponadto, gdy miała w dłoniach coś ciężkiego i ostrego czuła się bezpiecznie.

Naczelnym problemem nie było to, że straci pracę. Jak każda osoba pozostająca długo na cudzym utrzymaniu Serina nie czuła potrzeby znalezienia sobie jakiegoś zajęcia. Martwiło ją raczej to, jak spojrzy w twarz wujkowi. Podczas prawie trzygodzinnych ćwiczeń zdołała przemyśleć całą sprawę i doszła do wniosku, że problem rozwiąże w ogóle z nim nie rozmawiając.

Poczeka, aż zostanie zwolniona, weźmie miecz i te kilka monet, które posiadała, wsiądzie na dowolną łódź płynącą w dowolnym kierunku i zniknie z królestwa. Następnie skorzysta z tego, że właśnie stopiły się śniegi, a nie dojrzały jeszcze zboża, więc panuje idealna pora, by wypowiedzieć komuś wojnę i wstąpi do wojska. W lipcu i sierpniu, w okresie upałów, zbiorów, rozejmów i generalnej odbudowy zrobi sobie wakacje, a na jesieni znów się zaciągnie, na kolejną wojnę…

Jeśli trafi w okolice, gdzie dziwnym trafem nie będzie toczył się żaden konflikt, to zostanie awanturnikiem i zajmie się zabijaniem smoków i demonów.

Biorąc prysznic po treningu tylko utwierdziła się w tym przekonaniu i doszła do wniosku, że cała sytuacją je nie obchodzi i od teraz przygotowuje się do niezależnego i wolnego życia. Kiedy przyjdą wyrzucić ją z roboty będzie twarda. W końcu co ją obchodzi taka praca?

Zebrała się w garść, podbudowana nowym postanowieniem i pełna samozaparcia. Jednak gdy tylko przebrała się znalazła ją jakaś służąca i przekazała jej wieść „Pani Kael chciał się z tobą widzieć” Serina zużyła całe swe pokłady twardości i samozaparcia, by nie zemdleć, lub przynajmniej nie uciec jak najdalej.

Niemniej jednak jakoś dotarła do pokoju stanowiącego moje biuro. Nie był on duży. Stanowił niewielką klitkę, w której stało jedno krzesło, jedna pułka, pulpit do pisania, stojak na broń, trochę papierów, kałamaż i ograniczona ilość papierzysk. Nie lubię nadmiaru przedmiotów.
- Musimy porozmawiać o wczorajszym – zacząłem, a dziewczyna pobladła. – Zasadniczo uważam, że poradziłaś sobie całkiem nieźle. Mimo to nadal mam pewne zastrzeżenia co do twojej osoby. Czy zastanawiałaś się po co tu jesteś?
– Mam chronić księżniczkę przed zamachem. – powiedziała, podając swą oficjalną funkcję. Podejrzewała jednak, że wujek – lub ktoś inny – upadł na głowę powierzając jej tak ważne zadanie.
- Nie neguje tego, że jesteś zdolna – stwierdziłem. – Mam tu twój list polecający. Posiadasz liczne sukcesy: srebrny medal w kategorii juniorów w szermierce w zeszłym roku i dwa lata temu, brąz trzy lata temu. Znalazłaś się w pierwszej dziesiątce cztery lata temu, ale nie weszłaś do półfinału, bo zostałaś zdyskwalifikowana z powodu złamania ręki…
- To była ręka mojego przeciwnika. Nie powinna się liczyć…

…wszystko to w pieszych pojedynkach indywidualnych. Sukcesy w pieszych walkach zbiorowych na turniejach, wygrane pojedynki ze starszymi od ciebie osobami, z pośród których część była uznanymi szermierzami. Dyplomy ukończenia kilku szkół i kursów, niektórych dość prestiżowych – wyliczyłem. – Niestety w każdym wypadku rzuca mi się w oczy pewien powtarzający się zwrot. Mianowicie „walka na drewnianą broń”. Czy walczyłaś kiedyś w prawdziwym starciu?

To było krępujące pytanie. Królestwo Erhenroth znajdowało się w miejscu, które uważano za wymarzone do rzecznego piractwa, graniczyło z dwoma, właściwie wrogo doń nastawionymi państwami feudalnym, oraz z bliżej niepoliczalną ilością związków plemiennych, rodowych i klanowych. Członkowie tych ostatnich jeśli nie byli przypadkiem ludożercami, to z upodobaniem oddawali się polowaniu na ludzkie głowy lub przynajmniej bandytyzmowi. Także jego ukształtowanie geograficzne niezwykle sprzyjało rozbójnictwu, a przyroda obfitowała w rozmaite gatunki zwierząt drapieżnych lub niebezpiecznych dla człowieka. Wszystko to razem sprawiało, że wielu jego mieszkańców stawało do walki na śmierć i życie, zanim jeszcze nauczyło się poprawnie trzymać broń.

Co zaś się tyczy Seriny, to z nią było dokładnie na odwrót. Miała okazję wychowywać się w dużym mieście, w bogatej, spokojnej dzielnicy. Wyrosła daleko od codzienności leśnych goblinów, ulicznych napadów i zimowych wilków. Miała w prawdzie do czynienia z tymi ostatnimi, ale tylko raz. Kiedyś, gdy jeszcze uczęszczała do szkoły dla dobrze wychowanych panien nauczycielki zaprowadziły je w zimie na mury obronne. Wówczas miała okazję widzieć całą, wygłodniałą watahę, która w biały dzień podeszła pod umocnienia. Z koleżankami rzucały im wtedy smakołyki, uznając, że są śliczne.

Co zaś się tyczy jej udziału w aktach przemocy i rozlewu krwi, to pomijając to nieszczęsne złamanie raz tylko widziała, jak zabija się kurę. Miała wtedy siedem lat i strasznie płakała.
- Nie, proszę pana – odpowiedziała krótko.
- Powiedz mi, w takim razie, czy potrafiłabyś kogoś zabić z zimną krwią? Wbić mu nóż, albo miecz w brzuch, patrzyć, jak bryzga i wymiotuje krwią, jak jęczy i rzuca się w agonii? – opisałem jeszcze kilka, co smakowitszych kawałków posiłkując się wyobraźnią. Owszem byłem na paru polach walki, ale nigdy po to, żeby podziwiać widoki. Nie pamiętam więc, czy były tam gdzieś „kurczow drgające, odcięte ręce drapiące ziemie rozczapierzonymi palcami” czy też nie. Zwykle za bardzo byłem zajęty owych łapek oddzielaniem od ciała, żeby potem jeszcze się przejmować, jak sobie radzą na nowej drodze życia.
- No… chyba… tak – odpowiedziała Serina, robiąc się blada.
- Wolałbym mieć co do tego pewność – stwierdziłem. Tej niestety nigdy nie było. Jedynym sposobem, by ją nabyć było wysłać dziewczynę do walki i zobaczyć jak się zachowa. Niestety pech chciał, że rajd na terytorium wroga już w swojej karierze odbyła, pechowo nie natrafiając na nieprzyjaciela. Nie miałem środków, żeby zorganizować jej kolejny, a nie poślę jej przecież do miasta z rozkazem zabicia sobie kogoś. – Rozmawiałem już na ten temat z panią Alchimą – powiedziałem. – Oboje mamy zamiar trochę cię podszkolić. Zamierzamy zacząć już dziś.

Nie wątpiłem, że Serina jest zdolna. Potrzebna jej była jednak zaprawa psychologiczna… Oraz przynajmniej podstawowe przyuczenie do zawodu. Inaczej, jeśli dojdzie do czegoś poważniejszego dziewczyna nie dość, że sama znajdzie się w niebezpieczeństwie, to sprowadzi je także na Samię. I wszystkich wokół.
- Jest jeszcze jedna rzecz, o którą chciałbym cię prosić – powiedziałem. – Każdego dnia, kiedy skończysz pracę z samią stawisz się u mnie lub u Alchimy i dokładnie opowiesz o wszystkim, co się działo. Nazywamy to „składaniem raportu”.

***

Xu Yen ujęła w dłonie pędzelek i postukała się nim w czoło. Od blisko dwóch godzin siedziała nad kartką papieru. „Szanowny panie Skażony, mistrzu czarnej magii, panie tysiąca demonów, jako twa niegodna i nikczemna sługa, zbyt marna, by warta była zaprzątania swoją osobą Twoją uwagę pragnę donieść” – zdołała napisać. – „Że księgę, którą byłeś łaskaw nam dostarczyć została odebrana od wysłannika Waszej dostojnej osoby. Niestety jednak nie możemy zwrócić tomu, który Wasza doskonałość zechciał nam użyczyć. Spowodowane to jest tym, że…”

I w tym momencie wena Xu Yen kończyła się. Poprostu nie miała pojęcia, jak delikatnie wytłumaczyć komuś, kto jest mistrzem czarnej magii, sądząc po wyglądzie cierpi na sześć chorób psychicznych oraz własnoręcznie uciął sobie nos, że jego nieskończenie cenna własność przepadła.

„…zjadł ją pies.” – ogłosiła więc akt kapitulacji. – „Wraz z mą panią Tomoe błagamy więc waszą dostojność o wybaczenie i pytamy się, w jaki sposób możemy wynagrodzić Tobie o wielce oświecony…” – przerwała pisanie. Nazywanie czarnoksiężnika „wielce oświeconym” wydawało się lekkim nietaktem. Jednak nazwanie go ociemniałym prawie na pewno skończyłoby się źle. – „…panie Ciemności tą stratę. Błagamy cię, byś wyznaczył nam sposób, w jaki możemy zmyć tą plamę na honorze”. – dokończyła i przyjrzała się swojemu dziełu krytycznym wzrokiem. Owszem, litery wykaligrafowała doskonale, ale treść, co tu kryć, brzmiała głupio. Może zdoła to zrzucić na szok kulturowy? Albo samemu go jakoś obrócić na własną korzyść? Zamoczyła ponownie pędzelek w tuszu. Te barbarzyńskie litery wyjątkowo źle się malowało, nie nadawały się też do tradycyjnej kaligrafii.
„Post Scriptum” – dopisała – „Do listu dołączam głowę psa, oraz człowieka który go pilnował.” Oczywiście był to wymóg etykiety, jednak Xu Yen nie sądziła, by Skażony – san był w stanie go pojąć. Jednak prezent powinien mu się spodobać.

Odetchnęła z ulgą. Teraz pozostało jej tylko czekać na odpowiedź. Osobiście miała nadzieje, że Skażonemu – san tak skoczy ciśnienie, że będzie łaskaw zejść na zawał.

***

- Jak poszła rozmowa? - zadała mi pytanie Alchima odrywając się od wyszywania na tamborku. Fakt, że muszę przyjmować polecenia od cywila był dla mnie tak samo nieprzyjemny, jak dla Samii wiadomość, że teraz ona musi słuchać ludzi królewskich, a nie na odwrót. Wasze rycerstwo teoretycznie było kastą wojskową, jednak różnice w podejściu były ogromne. Nie potrafiłem się z nimi pogodzić.

Pomysł rozmowy z Seriną zrodził się oczywiście w głowie Alchimy. Kobieta obawiała się, że dziewczyna może być jakiegoś rodzaju zbuntowaną smarkulą. Pomysł trzymania pod ręką nieodpowiedzialnej, za to uzbrojonej małolaty paradującej z mieczem na złość rodzicom nie przypadł jej do gustu.
- Dziewczyna robi dobre wrażenie – technicznie Serina była doskonale. Pod względem psychologicznym wyglądało to gorzej, jednak jej niechęć do przemocy nie była dyskwalifikująca. Przeciwnie. Nienawiść do walki mogła stać się doskonałą zaletą u wojownika, jeśli nad nią odpowiednio pracować. Tym co naprawdę dyskwalifikowało był nadmiar agresji, brak dyscypliny i nieodpowiedzialność. Nie możesz sięgnąć po broń, bo się wkurzyłeś, albo po to, by nią komuś grozić. Jeśli tak robisz: stanowisz zagrożenie dla innych.

Byłem pewien, że Serina tego nie zrobi.

- Jeśli będzie nad sobą pracować ma szanse być kimś… A jak wyglądają pani wrażenia z książniczki?

Mimo, że ja prowadzę narrację, to jednak na zamku znaczyłem niewiele. Tak naprawdę wszystko w garści trzymała Alchima.

Według naszej legendy Samia była córką bogatego kupca, która przyjechała do Erthenroth w interesach. My stanowiliśmy strażników karawan i jej obstawę. Gościliśmy tylko u Alchimy, królewskiej namiestniczki na prowincję Jedwabnego Lasu. Prowincja nie została wybrana przypadkowo. Leżała na uboczu, jednak zaledwie dzień drogi dzielił ją od głównych szlaków komunikacyjnych. Samia była tu bezpieczna od wścibskich oczu, a sprowadzenie ewentualnej pomocy nie było trudne. Sama Alchima też nie była byle kim. Jedwabny Las był dziki i nieujażmiony. Sąsiadująca z nim prowincja obfitowała jednak w dziką zwierzynę i stanowił jedno z ulubionych miejsc polowań króla Erthenroth. Sprawująca nad nim władzę kobieta musiała być dażona zaufaniem na dworze. Na tyle dużym, by powierzono jej cudzoziemską księżniczkę.

Co więcej: Alchima faktycznie była namiestnikiem, miała swoje obowiązki, w tym straż nad lasami, wieszanie bandytów, ściąganie danin, uprawą królewskich pól oraz pieczę nad łowczymi, ich arsenałem, częścią królewskiej sfory, ptaszarni, stajni, piwnicy oraz wszystkim, co musiało być gotowe, gdyby nagle Jego Wysokość zwalił się do Jedwabnego Lasu bez ostrzeżenia na krótkie wakacje. Dbanie o to wszystko pochłaniało sporo czasu.

Alchima ze swoich zadań wywiązywała się znakomicie. Zamek był doskonale wyposarzony w mięsiow, wino, korzenne przyprawy i wszelkie luksusy. Stacjonował nań doborowa załoga żołnierzy królewskich, a jakości pracy służących nie dało się niczego zarzucić. Codziennie też z okolicznych wiosek sprowadzano świeży chleb, mleko i masło, a miasteczko dostarczało wszelkich, niezbędnych towarów. Kupiec korzenny odwiedzał zamek raz na miesiąc. To właśnie to bogactwo zapleca sprawiło, że Samię wysłano właśnie tutaj.

Alchima nie była szczególnie zadowolona z takiego obrotu spraw. Osobiście wolałaby pełnić swoje normalne obowiązki. Opieka nad cudzoziemską księżniczką była w prawdzie zaszczytem… Jednak podobnie jak ja kobieta doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że jej kariera zależeć może od kaprysu rozwydrzonej smarkuli.
- Księżniczka sprawia wrażenie przywykłej do dworskich rozrywek – powiedziała dyplomatycznie Alchima. Faktycznie wiedziałem, że Samia zarządała dziś rano wyprawienia balu na jej cześć, na który zostałoby zaproszone okoliczne rycerstwo. Miałem okazje uczestniczyć w rozmowie na ten temat. Konkretnie: zostałem wezwany by aresztować Alchimę i wtrącic ją do lochów.
- Wydaje mi się, że powinniśmy jednak postarać się o jakieś rozrywki dla tej panny. Moglibyśmy sprowadzić minstreli i trefnisiów, albo urządzić polowanie.

Stanowczo zaprotestowałem. Polowania były niebezpieczne, zresztą Samia ich nie cierpiała, a wędrowni grajkowie za bardzo lubili plotkować.

Alchimie nie spodobało się to, co usłyszała. Zasadniczo uważała, że nudząca się, nastoletnia panna znajdzie sobie jakąś rozrywkę. Zapewnienie jakiejś przynajmniej pozwalało ją kontrolować. Jednak nie kłóciła się za bardzo. Po pierwsze: nie paliło jej się specjalnie do tego, żeby zabawiać Samię. Po drugie: uznała, że po moim zakazie będzie mogła zwalić całą odpowiedzialność na mnie.

Mimo to była zbyt systematyczna, by całkowicie zignorować problem. Długo nad tym myślała, gdy opuściłem jej gabinet. Uznała, że na początku skupi się na Serinie. Poczeka też, na to co zrobi Samia i po prostu przejmie kontrolę nad jej pomysłem. W ostateczności miała też na podorędziu asa w rękawie w postaci swojej siostry czyli dyżurnej skandalistki.

***

Minęło około dwuch tygodni. Czas płynął spokojnie. Po kolejnym, nudnym dniu Samia ułożyła się wygodnie na łóżku, co było trudne. Po pierwsze skrzydła znów przypominały o swym istnieniu. Piekła ją też poparzona skóra. Teraz leżała zezując w sufit i bezmyślnie bawiła się wahadełkiem do wykrywania magii. Sami nigdy nie udało się opanować sztuki posługiwania się nim. Niewielu czarowników potrafiło się na tyle wyciszyć, by prawidłowo posługiwać się przedmiotem. Najczęściej reagowało z ich włąsną aurą. Księżniczka jednak lubiła narzędzie. Traktowała je głównie jako zabawkę. Drgało zawsze, gdy brała je do ręki.

Miała zły humor. Ludzie (a zwłaszcza Alchima i Serina) działali jej na nerwy, bolały ją skrzydła, bolała ją ręka i nie miała nic do roboty. W domu zwykle jej czas był dość mocno zapełniony. Zawsze miała jakieś zajęcia z nauczycielami, ćwiczenia, lub spotkania z ważnymi (lub choćby światowymi) osobami. Owszem prowadziło to do sytuacji, w której często nie miała czasu dla samej siebie. Jednak przynajmniej się nie nudziła, co niestety miało miejsce teraz.

Tyle dobrego, że miała ksiązki. Zamek, w którym w prawdzie brakowało większości wygód, do jakich przywykła także w lekturę był wyposażony w jej mniemaniu nędznie. To znaczy, patrząc obiektywnie znajdowała się w nim całkiem spory księgozbiór. Co więcej dobierające go osoby wykazały się sporym gustem, niestety rozmijającym się z upodobaniami Samii.

Księżniczka tak naprawdę bowiem nie lubiła książek. Owszem, czytała, ale głównie dlatego, że tak wypadało. Edukacja była przywilejem lepszych, a demonstracyjne jej prezentowanie stanowiło sposób udowodnienia własnej, wysokiej wartości. Jednak z przyjemnością czytała jedynie te książki, które zawierały zabójcze zaklęcia służące do palenia żywcem i wysadzania w powietrze. Tych naturalnie nie było w zamku.

Osoby przygotowujące miejsce zamieszkania dla zagranicznej eks księżniczki, o której fascynacji magią doskonale wiedzieli (nie zdawali sobie tylko sprawy z jej flirtu z mrokiem) poleciły sporządzić dla niej specjalną księgę, z której mogłaby się uczyć. Kosztowała oczywiście zawrotną sumę. Samia widziała już (a nawet przeglądała) ten podręcznik i nie przypadł jej do gustu. Spisane w nim czary i zaklęcia były żałośnie nieciekawe.

Wywodziła się z bardzo wojowniczej cywilizacji (ogólnie cywilizacje Laruzji dzieliły się na wojownicze i wymarłe), który widział tylko jedno, godne zastosowanie dla magii: zabijanie wrogów. Ewentualnie jeszcze ich topienie, rażenie prądem, dezintegrowanie, grzebanie w ziemi lub zmienianie w żaby. Drugim, dopuszczalnym wariantem mogło być poświęcenie się czystej nauce tajemnej. Taka opcja także była szanowana, choć uważana za nieco ekscenryczną.

Tymczasem ktoś wpadł na pomysł, że Samia będzie uczyć się, jak zaklęciem załatać garnek. Albo zmusić ciało do lewitacji. Po co? Przecież miała skrzydła… Owszem, niesprawne, ale nie będzie się poniżać i okazywać, że tęskni za możliwością lotu!

W sumie to żałowała, że spaliła tamtą książkę.

Taka zmiana postawy mogła wydawać się dziwna. Jeszcze kilka dni temu księżniczka drżała na samą myśl o spisku i możliwym w każdej chwili zamachu. W ostatnim czasie jednak nic ciekawego się nie stało. Owszem, Samia miała okazje obejrzeć sobie zamek, miasteczko, otaczające je wioski i pola. Wszystko to pod czujnym okiem strażników, którzy czekali tylko, aż z jakichś krzaków wyskoczy zamachowiec. Samia, przywykła do życia w ciągłym napięciu i w prowincjonalnym miasteczku nie potrafiła się odnaleźć.

Owszem, chłopi i mieszczanie zapewne wiedli tu sobie całkiem ciekawe, trywialne życia. Księżniczka jadnak nie potrafiła znaleźć sobie przyjaciół, zajęć ani znajomych. Nie otaczali jej bowiem ludzie na jej poziomie. Zresztą co miała robić? Iść do jakiejś chłopki albo służącej z zamku? „Cześć Samia jestem, mój ojcem jest królem. Nauczysz mnie krowy doić?”

Aż tak zdesperowana jeszcze nie była.

Ponadto ludzie jej pokroju nie zajmowali się takimi rzeczami.

Ludzie jej pokroju mogli doskonalić się w sztuce wojennej (co bez skrzydeł było głupim pomysłem), albo magii (do czego nie miała książek), zajmować się sztuką lub nauką (do czego Samia nie miała pasji ani predyspozycji) lub też dyplomacją (co będąc oficjalnie martwą nie wchodziło w grę) ewentualnie zajmować się działalnością charytatywną (co wymagało środków materialnych). Oczywiście mogli też pędzić życie w próżniactwie i dekadencji, co jakoś Samii nie pasjonowało. Ostatecznie mogli też uczyć innych, szlachetnie urodzonych lub chcących dorównać do ich poziomu prostaczków, jak należy się zachowywać.

W sumie to ostatnie to nie był taki zły pomysł.

Gdzieś tu nawet powinna sobie biegać taka cudowna, złotowłosa sierotka o takich wielkich, niebieskich oczętach stanowiąca po prostu uosobienie słodyczy i niewinności. Owszem, służący, zwłaszcza skrzydlaci opowiadali o różnych psikusach z udziałem żab i ślimaków, które płatała. Jednak to musiały być tylko plotki.

Samia wstała z łóżka, opierając się na jednej ręce tak, żeby nie urazić ani skrzydeł, ani dłoni. Było to trudne.

Następnie ruszyła do pokoju kobiety, którą już zdążyła znienawidzić. Stanęła przed jego drzwiami, zapukała i weszła prawie natychmiast. Alchima na jej widok z trudem powstrzymała westchnienie. Do tej pory storpedowała kilka genialnych pomysłów Samii na znalezienie sobie rozrywki. Dziewczyna nie do końca rozumiała, że teraz jest gościem, a jej gospodarze już i tak wykazali się ogromną hojnością. Nie będą więc fundować jej bali maskowych i innych drogich rozrywek.
- Mogę przeszkodzić? – zadała pytanie (czysto retoryczne) księżniczka wchodząc do gabinetu swojej zarządcy dóbr. Jak zauważyła ta zdołała już nieco opanować panujący w pomieszczeniu bałagan. Centralnym punktem pomieszczenia Alchimy było wielkie, ciężkie biurko. Zdobił je prawdziwy stos papierów i ksiąg różnego rodzaju (głównie rachunkowych) oraz posążek monstrualnie grubego bożka dobrobytu służący za przycisk do papieru. Alchima była na swój sposób przesądna i religijna. Oddawała cześć jednak tylko temu, szczególnemu bóstwu.

Alchima również wstała, przysunęła swojej podopiecznej krzesło i zaprosiła ją, żeby usiadła. Ta skrzętnie skorzystała. Jakkolwiek kobieta posiadała wyższe kompetencje i uprawnienia od Samii, tak nadal posiadała wyższy status. Oznaczało to, że Alchima musiała traktować ją z uprzejmością. Oraz dawało to księżniczce prawo do przeszkadzania jej, kiedy tylko miała ochotę.
- Istnieje wśród mojego ludu zwyczaj – zaczęła Samia tonem, słysząc który Alchima miała ochotę od razu powiedzieć „nie”. – W myśl którego osoby wysoko urodzone lub cieszące się autorytetem przyjmują pod opiekę dzieci z rodzin gorzej sytuowanych - wyłożyła. - Robią to z dobroci serca – rozpłynęła się księżniczka. Jej opiekunka miała wątpliwości czy Samia w ogóle zdaje sobie sprawę z tego, co ten termin znaczy. – Oraz po to, żeby dzieci te mogły zyskać obycie, nauczyć się dobrych manier i zyskać nieco kosmopolitycznego obycia. Naturalnie taka edukacja pomaga im w przyszłości na przykład znaleźć dobrą pracę – Samia przedstawiła główną zaletę pomysłu.
- Mam pytanie: czy upatrzyłaś sobie już jakieś konkretne dziecko, czy jeszcze nie? – Alchima pozwoliła sobie na odrobinę złośliwości. Pomysł ściągania do zamku bahora, żeby przez tydzień mógł służyć za zabawkę Samii nie przypadł jej do gustu.
- Myślałam Monice. To ta dziewczynka, która była z nami na statku.
Alchima wolała o małej myśleć jako „dziewczynka, która trzy dni temu omal nie utopiła się w fosie”. Część zamkowych murów pokrywały łodygi winorośli. Kilka dni Monika ni z tego, ni z owego postanowiła sprawdzić, czy nadają się do wspinaczki. Otóż: nie nadawały się i w rezultacie wylądowała w fosie. Wyciągnęli ją strażnicy.

Pomysł Samii miał jednak zalety. Alchima, mimo, że właściwie to nie była jej sprawa czuła, że zaniedbuje Monikę. Mała potrzebowała jeszcze pilniej niż Samia, żeby jakoś zapełnić jej czas. Inaczej prędzej czy później wpadnie w jakieś tarapaty. Mimo najlepszych chęci Elther nie była najlepszą, zastępczą matką. W sumie powierzenie Moniki Samii nie było dużo bardziej ryzykowne.

Z drugiej strony mała była człowiekiem, a nie zabawką.

- Rozumiesz, że organizując takie lekcje bierzesz na swoje barki dużą odpowiedzialność?
- Tak! – odpowiedziała Samia zdecydowanie.
- Prawdę mówiąc wolałabym gdybyć zaczęła od czegoś łatwiejszego. Na ten przykład od opieki nad świnką morską. – zaczęła Alchima nie kryjąc sceptycyzmu. – Jednak wydaje mi się, że Monika może skorzystać spędzając z tobą czas. Masz już pomysł, czego mogłabyś ją nauczyć?
- Potrafię mówić w Pierz, dworskiej odmianie Wyniosłego oraz po Elficku…
- Elfickiego uczy ją już Elther, a Pierz zdaje się mała zna całkiem nieźle…
- Tak, ale w odmianie potocznej, a nie dworskiej. Pozatym zdania buduje w oparciu o gramatykę Wyniosłego… Ponadto na tym moje umiejętności się nie kończą. Doskonale znam artytmetykę, geometrię, trygonometrię, geografię, historię. Mogę też uczyć etykiety, dworskich tańców, a nawet śpiewu… Choć tego ostatniego niechętnie.

Samia nienawidziła lekcji śpiewu prawie tak samo, jak Serina rysunków.

Alchima zastanowiła się przez chwilę.

- Wiesz co? Nawet podoba mi się ta idea – powiedziała w końcu.

***

Depresja była nazwą, jaką ktoś posiadający poetyczne zacięcie i ubogą wyobraźnię nadał szerokiej dolinie położonej gdzieś w środku Wzgórz Ruin. Była ona pozbawiona odpływu, więc gromadziła się w niej woda. Pokrywał ją rzadki, olchowy las oraz bagna. Nieliczne, suche obszary wykarczowano i zmieniono w pola uprawne. Były one jednak grząskie, błotniste i nieurodzajne. Wystarczyły jednak by utrzymać cały klan orków. Największą łachę suchego gruntu zajmował zamek Leże Mroku. Zważywszy na warunki w jakich powstała była to budowla całkiem imponująca. Utrzymana była w stylu architektonicznym wczesnego królestwa ciemności i przygotowana do stawiania długotrwałego oporu podczas wojny. Stanowił on miejsce zamieszkania indywiduum znanemu światu pod przezwiskiem Skażony.

W chwili obecnej był jednym z nielicznych, żywych mieszkańców fortecy. Skażony był osobnikiem dziwacznym. Po pierwsze, mimo, że mieszkał wśród orków wcale orkiem nie był. Był człowiekiem i to nie niewolnikiem, jeńcem wziętym dla okupu lub celem złożenia w ofierze któremuś z Tych Co Polują W Mroku. Dawno temu został wygnany z za uprawianie mrocznej magii.

Czarnoksiężnik uważał się za mrocznego mistyka żyjącego filozofią Tych, Co Polują W Mroku. Oddawał się przemocy, czarnej magii i krwawym rytuałom. Szybko więc znalazł wspólny język z orkami, bowiem życie tych stworów, cała ich kultura i zwyczaje krążyły wokół tych trzech rzeczy. Później zielonoskórzy pojęli, że mają do czynienia ze zdolnym adeptem magii obdarzonym dodatkowo pewnym rodzajem militarnej przebiegłości. Przyjaźń między nimi kwitła przez lata, do momentu, w którym Skażony postanowił ni z tego, ni z owego odciąć sobie nos…

Orków to zachowanie wprawiło w niejaką konsternacje. Owszem, posiadali bogatą tradycje samookaleczeń, ale stosowali je głównie w celu przebłagania mrocznych mocy, jako rodzaj ofiary. Niekiedy też młodzi wojownicy czynili z nich próbę męstwa. Jednak w tym wypadku nie widzieli oni podstaw do tak drastycznego kroku.

Zaczęli więc martwić się o zdrowie swojego nowego przyjaciela. Na wszelki wypadek więc skonsultowali się z szamanami. Ci przyjrzeli się Skażonemu dokładnie, a następnie radzili przez trzy dni.
- Psychoza maniakalna. – orzekli, gdy skończyli.
To i kilka innych przykrych wydarzeń położyło kres bardzo pięknej przyjaźni. Pomału, ale konsekwentnie orkowie wyprowadzili się najpierw z zamczyska, a potem jego najbliższych okolic i osiedlili się w bezpiecznej odległości od Skażonego.

Sam wymieniony nie pasował do stereotypu czarnoksiężnika. Miał trochę mniej, niż dwa metry wzrostu, wyglądał na człowieka około trzydziestoletniego i był atletycznie zbudowany. Codziennie ćwiczył i gimnastykował się by utrzymać formę. Nie był to jedyny rodzaj samoumartwienia jaką na siebie narzucił. Zawsze był lekko ubrany, jedynie w porze największych mrozów odziewał się cieplej, a i wtedy chodził boso. Żył w spartańskich warunkach, jedząc jedynie surowe mięso i pijąc źródlaną wodę. Spał na gołej ziemii, a w swej siedzibie nie miał żadnych sprzętów, prócz stojaka na broń i półek na książki. Dbał też o higienę. Włosy związał w krótki kosmyk, codziennie kompał się w lodowatej wodzie, a kiedy było trzeba to w przerębli. Twarz, nawet pomijając fakt, że szpeciła ją straszliwa blizna po odciętym nosie miał dziką i okrutną. Jego oczy lśniły obłędem i gwałtownością.

Przybycie przesyłki czarnoksiężnika zaskoczyło rano, gdy ćwiczył swe muskuły. Przyniosła ją wrona. Była prawie cztery razy większa od zwykłej, jednolicie czarna i trójoka. Do nóg miało przywiązane dwa obiekty, które po bliższym przyjrzeniu się okazały się ludzką i psią głową (mocno już przez ptaszysko nadjedzonymi) oraz trzeci, który okazał się być zwojem papieru.

Odpiął list i przeczytał go ze spokojem. Następnie delikatnie ujął wronę, spojrzał w jej czarne, paciorkowate, inteligentne oczy i z czułością ukręcił jej główkę.

Skażonego ogarnęła wściekłość, więc zawył nieartykułowanie na całe gardło, a następnie sięgnął po najbliższy ostry przedmiot, jaki miał pod ręką. Musiał, po prostu musiał kogoś zabić! Szkoda, że nie miał nikogo pod ręką. Niestety, wiele miesięczy temu, gdy rozwścieczony duszopsój zabił dziewięciu swych nadzorców niewolników w przypływie szału ci wynieśli się z zamku. A po nich cichcem uciekli niewolnicy.

Zostały mu jeszcze zombie. Skażony miał ich całą masę, a co więcej stwory te nie zwykły uciekać od swego pana. Przez chwilę zastanawiał się nad rozpłataniem w dzwonka kilku z nich, ale potem porzucił tą myśl. Z martwym to jednak nie było to samo.

***

Monika przyczaiła się i wolno podkradła. Była dobra w podkradaniu się. Żaden inny dzieciak z sierocińca nie potrafił się tak podkradać, ani ukrywać. Mała miała instynkt prawdziwego drapieżnika, myśliwego z najbardziej pierwotnych puszczy. Cel: wielki, spasiony kocur spał nadal w wiosennym słońcu nawet nie przeczuwając zagrożenia. Monika sięgnęła po procę. Ganiała koty po zamku już bite dwie godziny (a wcześniej przez godzinę po miasteczku), ale takiego łupu jeszcze nie napotkała.

Trochę szkoda było na niego zwykłej amunicji. Owszem to była bardzo dobra proca. Monika nie miała talentu do majsterkowania (nawet prostego) i nigdy sama by takiej nie zrobiła. Jednak z pomocą poznanego ledwie dziś rano, złego wujka Otto zdołała osiągnąć cud. Był on nieco strasznym znajomym Elther, ale znał masę ciekawych sztuczek.

Ale szkoda było marnować takiego kota na procę. Sama też znała różne, śmieszne sztuczki.

Jeszcze w pierwszym sierocińcu, do którego ją sprowadzono Monika odkryła w sobie pewną ciekawą umiejętność. Miało to miejsce krótko po tym, jak ją przyprowadzono, umyto, nakarmiono, wyleczono z fizycznych ran i dano czas, by uporała się z największymi szczerbami psychicznymi. Zaczęto wtedy uczyć ją rozmaitych rzeczy, jak wiązanie butów, mycie zębów czy jedzenie łyżką i widelcem.. Ku swojej grozie jak i zachwytowi odkryła wówczas, że mimo, iż samodzielne ubranie się było dla niej trudne, to potrafiła robić masę rzeczy, których nikt inny nie umiał. A które Monice przychodziły całkiem naturalnie.

Wyprostowała kciuk i dwa palce, pozostałe dwa wygięła do wnętrza dłoni, robiąc „pistolecik”. Następnie wystarczyło się skoncentrować i chwilkę pomruczeć pod nosem i już miało się iskierkę. Była mała, błyszczała niebieskawo, a jej dotknięciu towarzyszyło naprawdę wstrząsające wrażenie. Wycelowała w kota, uśmiechając się w sposób, który, gdyby była ze cztery lata starsza byłby bardzo drapieżny.
- Tu jesteś moja panno! – usłyszała za swoimi plecami i na jej ramię opadła ręka. Nie była to ciężka ręka, jak u pań z sierocińca, a lekka i delikatna. Nie zacisnęła się też i nie przystąpiła do prawie natychmiastowego ciągnięcia. Jednak Monika i tak najpierw podskoczyła, a następnie skuliła się w sobie i wyrwała się ręce.
- Nie zgasiłam iskierki! – zawyły wszystkie dzwonki alarmowe w jej głowie. Natychmiast sprawiła, że czar prysł.

Przed nią stały Samia i pani Alchima. Monikę oblał ją zimny pot. Cofnęła się dwa kroki, a z każdym serce podchodziło jej wyżej do gardła.

Samii wszyscy słuchali i spełniali jej zachcianki, a sama skrzydlata uważała się za bardzo ważną. Jednak zdaniem Moniki naprawdę ważną osobą była właśnie pani Alchima. To jej wszyscy się bali, wypowiadając jej imię ściszali głos i nikt nie śmiał się z niej za plecami.

Co taka ważna osoba mogła od niej chcieć?

I czy widziała iskierkę?

Odpowiedź na pierwsze pytanie była bardzo prosta: zmienić życie Moniki w piekło. Jeśli widziała iskierkę zrobi to zapewne bardzo skutecznie. Mała nie miała tylko pojęcia czemu ktoś tak ważny uwziął się akurat nią? Przecież Monika była tylko małą, bezbronną i niewinną sierotką!
- Wie, kto jej nasypał soli do herbaty – nagle domyśliła się dziewczynka i do zimnego potu oraz podchodzącego do gardła serca doszły jeszcze skurcze żołądka i bladość.
- To nie moja wina! Ja nic nie zrobiłam! – oznajmiła Monika.
- Czego nie zrobiłaś?
Monika skuliła się pod jej karcącym spojrzeniem.
- Niczego – burknęła nieprzekonująco.
- Mam mało czasu moja panno. – oznajmiła Alchima chłodnym głosem. – Więc może najpierw wytłumaczę ci po co przyszłam, a potem – uśmiechnęła się w sposób, który niewątpliwie byłby przyjemny, gdyby nie ograniczył się tylko do ust – opowiesz mi szczegółowo, czego nie zrobiłaś. Znasz obecną tu Samię? – upewniła się.

Monika zaprzeczyła. Mniszki zawsze uczyły ją, że nie należy przebywać w nieodpowiednim towarzystwie. Samia była skrzydlatą, a to dla dziewczynki znaczyło towarzystwo gorzej, niż nieodpowiednie.
- W takim razie będziesz miała okazję bliżej ją poznać – oznajmiła, ku oburzeniu dziewczynki Alchima. – Księżniczka zadeklarowała się bowiem prowadzić z tobą lekcje. Nauczy cię dobrych manier, ładnej wymowy oraz czytania i pisania.
- Ale ja już biorę lekcje! – zaprotestowała główna zainteresowana. – Ciocia Elther nauczyła mnie alfabetu i tabliczki mnożenia…

Wbrew pozorom to było dużo. Może jedna na dziesięć osób w królestwie potrafiła się podpisać. Co więcej to zeznanie pozytywnie zaskoczyło Alchimę. Bała się, że jej siostra nie nauczy małej niczego, poza ewentualnie zasadami pokera.
- W takim razie Samia udzieli ci dodatkowych korepetycji i będzie cię uczyć historii, geografii i literatury oraz języków. Czy godzisz się na to?
- Nie!!! – gwałtownie zaprotestowała Monika.

Alchima poprawiła okulary. Generalnie wychodziła z założenia, że szkoła nie jest dla uczniów. To znaczy: jak najbardziej była przeznaczona dla uczniów, ale nie służyła do tego, żeby mieli w niej uciechę. Istniała po to, żeby opiekunowie mogli ich gdzieś zmagazynować, podczas gdy będą zajmować się ważniejszymi sprawami. To, że dzieci mogły się w niej czegoś nauczyć było tylko dodatkową zaletą.

Taką wisienką na torcie.

Z drugiej strony doświadczenie mówiło jej, że wypada czasem poznać przyczyny buntu.
- A co takiego nie podoba ci się w Samii?
- Jest skrzydlatą! – wypluła Monika i zrobiła urażoną minę. Nie miała nic przeciwko nauce, oczywiście pomijając fakt, że była śmiertelnie nudna. Za to przeciwko skrzydaltym owszem. Z okresu zanim wojownicy wichru znaleźli ją na pobojowisku pamiętała tylko strach i nienawiść. Była jednak pewna, że skrzydlaci byli ich źródłem.

Alchima przez chwilę milczała.

- Nie wydaje mi się, żeby ta rozbudowana argumentacja miała jakieś znaczenie. – powiedziała w końcu. – Pójdziesz z Samią i będziesz się uczyć tego, co ona ci każe.

Twarz Moniki trudno było nazwać pokerową. Z inteligencją emocjonalną u Alchimy nie było najlepiej, ale mimo to mogła czytać w niej prawie jak w książce. Jedyna różnica polegała na tym, że nie potrzebowała okularów. Dzięki temu wyprzedziła następne pytanie.
- Zrobisz to dlatego, że w ten sposób nauczysz się kilku pożytecznych rzeczy, które przydadzą ci się w przyszłości. – oznajmiła. – A ja będę miała pewność, że nie utopisz się w fosie.
- To było nie fair – pomyślała Monika. Tylko jeden, jedyny raz w swoim życiu wpadła do fosy. Nie wiedziała, dlaczego wszyscy jej to wypominają. Niechęć do skrzydlatych nie była jedynym powodem obiekcji Moniki. Dziewczynka nie wierzyła też w słowa Alchimy. Jej zdaniem będę chodzić na lekcje kilka tygodni. Kiedyś w ten sposób już pomagała w kuchni. Potem jednak zrobi coś nie tak, na przykład wyczaruje kolejną iskierkę i Alchima zacznie ściągać różnych dziwaków. Będą jej pokazywać kleksy z atramentu i kazać wymyślać o nich historię, dymić kadzidłem i kropić wodą święconą. Gdy im się to znudzi wyślą ją do jakiegoś innego sierocińca.

No dobrze była dzieckiem, ale czy ludzie naprawdę myśleli że uwierzy w coś takiego? Chciała, żeby wreszcie zaczęto traktować ją serio.

Powiedziała to głośno.

Alchima spojrzała jej w twarz. Skupione, zdeterminowane oczy i aż za dobrze widoczny gniew sprawiały, że wyglądała komicznie. Jednak kobiecie nie było do śmiechu. Wyczuwała, że ma do czynienia z głębszym problemem. Ile ta mała mogła mieć lat? – zastanawiała się. - Drobna budowa ciała, wielkie, niebieskie oczy i blond włosy związane w kucyki nadające jej dziecięcego wyglądu czasem myliły. Zdaniem Alchimy Monika mogła mieć od dwunastu do czternastu, może piętnastu lat. Jej psychiczny poziom rozwoju stanowił zagadkę. Czasem zachowywała się, jakby miała sześć lat, czasem, jakby była dorosła…
- Moja droga! Nie postanowiłam jeszcze, co z tobą zrobię. Raczej jednak cię nigdzie nie odeśle – to mówiąc przytuliła ją do siebie. Jak się okazało uspokoiło to trochę dziewczynkę. – Jednak, póki jesteś na tym zamku musisz mnie słuchać, czy to jest zrozumiałe?
- Umhhh. – odpowiedziała Monika kiwając głową na znak, że zrozumiała. W ciągu ostatniego miesiąca nie miusiała w prawdzie jeszcze klęczeć na grochu, ani iść spać bez kolacji, ale nie miała ochoty na te atrakcje.
- Uznam tą odpowiedź za tak. Pójdziesz teraz do pokoju Samii i będziesz uczyła się tego, co ona ci każe. Obydwu wam dobrze to zrobi. – oznajmiła. – Od jej wysokości możesz się naprawdę dużo dowiedzieć. Samia zna kilka języków, posiada bardzo szeroką wiedzę ogólną. Ty już w tej chwili umiesz czytać. Jeśli poszerzysz swoje umięjtności będziesz kiedyś mogła zrobić karierę: zostać sekretarzem jakiegoś możnego lub kupca, albo pomocnicą maga. Kto wie, może ja sama wezmę cię wtedy do pomocy? Będziesz zarabiać dużo pieniędzy, mieszkać, gdzie zechcesz i z kim zechcesz. Ale zanim to nastąpi opowiesz mi ze szczegółami, czego właściwie dziś nie zrobiłaś?

***

Kiedy zawiódł zarówno I Ching jak i sprowadzające prorocze wizje eliksiry i zaklęcia, wypróbowane zresztą głównie dla zasady Xu Yen i Tomoe wpadły na nowy pomysł szukania zaginionej książki. Otóż postanowiły nie szukać bezpośrednio samej księgi, a po prostu pobliskich źródeł czarne magii. Wyszły z założenia, że najprawdopodobniej złodziejem musi być ktoś, kto posiada podobne inklinacje jak Tomoe. Potem wystarczyłby już tylko spacer od domu do domu. Niekoniecznie musiał on niestety zaowocować znalezieniem książki, ale prawie na pewno trafiłoby się w jego trakcie coś ciekawego.

Naturalnie takiego efektu nie dało się osiągnąć bez naprawdę potężnych zaklęć wróżebnych, jednak Tomoe była prawdziwą mistrzynią czarów. Odprawiła więc wraz z Xu Yen niezbędny rytuał i na ich umysły spłynęło olśnienie.

Jak należało się spodziewać sygnałów w najbliższej okolicy było sporo. Naturalnie znaczna część była zwykłymi, fałszywymi alarmami. Ktoś miał w zwyczaju z kolegami dręczyć koty na cmentarzu, u innego straszyło w domu, teściowa następnego latała na miotle.

Silniejszych sygnałów było kilkaście. Nie dziło to, tym bardziej, że badały obszar o promieniu prawie dwudziestu kilometrów. Natrafiły więc na kilka, dość potężnych źródeł. Prawdopodobnie pochodziły od jakichś, lokalnych złych duchów, zapomnianych artefaktów czy wioskowych czarownic. Jedno ze źródeł znajdowało się tuż pod ich nosem, w niedalekim zameczku. Było też najpotężniejsze. Tak naprawdę było tak groteskowo silne, że po okolicy powinny biegać ożywione szkielety. Najprawdopodobniej w zamku nakładało się na siebie kilka, potężnych aur magicznych. Jakiś czarodziejski miecz, parę ochronnych talizmanów noszonych przez przesądnych…

Zaklasyfikowały je jednak do najbardziej prawdopodobnych. Po pierwsze: zwykły guślarz czy wiedźma najpewniej nie umiałby czytać, więc po co mu księga? Po drugie: całe zdarzenie jak najbardziej pasowało do stylu typowego dla różnych, domorosłych władców ciemności.

Oczywiście to nie musiało nic znaczyć. Zamek mógł być na przykład przeklęty albo zbudowany na żyle wodnej. Na oko było też widać, że miał bardzo złe feng shui. To niesamowite, jaki okultystyczny burdel mogą wywołać źle ustawione meble.

Sprawę jednak należało zbadać i to w miarę szybko. Gdyby były w domu nie byłoby to trudne. Tomoe miała wówczas na swoje usługi samurajów, demony, potwory, innych czarowników, kontakty na cesarskim dworze… Niestety teraz, na drugim końcu jedwabnego szlaku nie mogły skorzystać z tych możliwości. Z całego arsenału pozostała jej tylko Xu Yen i silnie zdekompletowany zbiór artefaktów. Swego czasu rozwiązałaby taką sytuacje paktując z demonami. Niestety ciągle miały niespłacone poważne długi u złych mocy. Alternatywą było jeszcze sprowadzenie zastępu umarłych. Jednak po przygodzie z Królami Grobowców, gdzieś na Pustyni Siedmiu Kamieni czarownica nie była też mile widziana w zaświatach. Oczywiście, jak wielu potężnych czarnoksiężników wiedźma nie była całym sercem oddana Ciemności, a jedynie czerpała z jej mocy wtedy, kiedy było to dla niej wygodne. Dlatego też mogła skorzystać z pomocy na przykład duchów rządzących siłami natury, a nie tylko ich mrocznymi odbiciami. Przynajmniej do wydarzeń z El Szeitan…

Wyglądało na to, że Tomoe jest zdana tym razem tylko na siebie. Zastanowiła się przeglądając w myślach znane sobie zaklęcia i rytuały. Była potężną i biegłą adeptką magii, ale cała jej moc była niedużo warta bez wiedzy. Niestety spamiętanie wszystkich zaklęć zapisanych ongiś na zwojach było niemożliwe, a większość jej bogatej kolekcji pochłonęły kolejno ogień, piaski pustyni i morskie fale.

Udanie się do zamku z pytaniem „przepraszam, czy ktoś z państwa nie widział naszej księgi czarnej magii” raczej nie wchodziło w grę.

Tak naprawdę Tomoe najchętniej zostawiłaby tą sprawę daleko za sobą. Jednak poczucie własnej wartości i kulturowe naleciałości sprawiały, że miała tylko jedną alternatywę do podjęcia wyzwania.

Było nią poszukać czegoś ostrego i rozciąć sobie brzuch.

***

Połajanka, jaka spadła na Monikę nie trwała długo i była zupełnie jałowa. Monika przyznała się do kradzieży jedzenie z kuchni, ale tego na zamku było dużo. Proceder został więc potraktowany z wyrozumiałością. Owszem, były jeszcze żaby, ślimaki, ryby oraz jedna, zdechła kawka które podrzucała skrzydlatym. O tym jednak wszcy wiedzieli, a Monika sprytnie nie przyznała się do niczego nowego.

Alcima dodała jej więc do towarzystwa Serinę i odesłała na lekcje.

- Chodź, będzie fajnie! – obiecała jej starsza dziewczyna. Mimo, że zaledwie kilkanaście dni temu z dziką radością odkryła, że nie musi już chodzić do szkoły dla dobrych panien głęboko wierzyła w wartość edukacji. Dziesięć lat, podczas których uczyła się, jak należy wykonywać ukłony, tańczyć, podnosić do ust naczynia, śpiewać, a tam gdzie to było zupełnie nieodzowne także pisać i liczyć oraz tych cholernych rysunków nie mogło przecież być stratą czasu. Tym bardziej, że spędzała je z bandą oślic, które czystej złośliwości zmieniłyby jej życie w piekło, gdyby nie powstrzymywała ich świadomość, że Serina umiałaby połamać im ręce. I nogi.

Monika miała wątpliwości co do tego fajnie. Wiedziała już, jak wyglądają lekcje. Nie potrzebowała więcej. Szło jej całkiem nieźle oprócz naturalnie tego nieudanego dowcipu z zerem. Jej przyszywana ciocia musiała być chyba głupia, kiedy myślała, że nabierze się na taki prymitywny kawał. Kto by wymyślał liczbę dla czegoś, czego nie ma? Chyba tylko Elther.

Pokoje Sami stanowczo zmieniły się od przykrych wydarzeń kilka dni temu. Po tym zabawnym demonie nie został nawet ślad. Plamę sadzy ktoś starannie wytarł z podłogi. Mimo, że Monika weszła do pomieszczenia intensywnie węsząc, nie wyczuła w powietrzu nawet śladu zapachu spalenizny i czarów, który wówczas wypełniał komnatę. Owszem, pachniało trochę magią, ale były to inne czary. Różnica była jak między perfumami, takimi jakich używała pani Alchima, Elther albo Samia, a tym, co sprzedawali na niektórych straganach. Monika była bardzo dobra, jeśli chodzi o węch.

Jakoś nigdy nie czuła się dobrze, jeśli chodzi o wzrok, choć oczy miała zdrowe. Wolała bardziej polegać na węchu i słuchu. Jej ciało jednak wyraźnie miało na ten temat inne zdanie i jej oczy zdołały zarejestrować liczne zmiany, które nastąpiły od momentu, gdy miała okazję pierwszy (i ostatni) raz być u Samii. Pamiętała, że wtedy pokój był pusty, czysty i sprawiał dość nieprzyjemne wrażenie. Zupełnie jakby zaledwie wczoraj posprzątano w nim po remoncie i wstawiono meble. W tej chwili komnata Samii nadal była sterylnie czysta, tak, jakby ktoś w niej sprzątał, gdy tylko księżniczka ją opuściła. Jednak w pokoju znajdowało się znacznie więcej przedmiotów, które świadczyły, że ktoś w nim mieszka.Na sekretarzyku stał nawet wazonik, a w nim bukiet polnych kwiatów. Obok nich leżał nieduży medalik.

Monika chwyciła go prawie natychmiast i otworzyła.

- Hej! Zostaw to! – zaprotestowała Samia. Teoretycznie, jako dobrze urodzona dama powinna być powściągliwa w ruchach oraz zachowani i w żadnym wypadku nie ulegać gwałtownym emocjom. Jednak fakt, że ktoś niepowołany grzebie w jej rzeczach osobistych nadspodziewanie ją rozzłościł. Oczywiście służba nawet kilka razy dziennie zaglądała do jej pokoju, układając wszystko na właściwe miejsce. Ale w końcu służący byli bardziej meblami, niż ludźmi…

Skoczyła w stronę Moniki i wyrwała jej świecidełko z rąk. Jednak Monika zdążyła już obejrzeć dokładnie przedmiot.
- Kto jest namalowany tam w środku? – zapytała się Monika. Wewnątrz przedmiotu znajdowała się miniaturka przedstawiająca dwie kobiety skrzydlatych. Jedna z nich prawdopodobnie była młodszą wersją Samii. Druga z kobiet była uderzająco podobna do księżniczki, była jednak ponad dwukrotnie starsza, sprawiała też wrażenie osoby sympatyczniejszej i cieplejszej. Monika zwróciła też uwagę na jej rozłożyste, lśniące kolorami pióra.
- Nie twoja sprawa! – krzyknęła Samia wściekła. Zatrzasnęła medalik gniewnie i schowała go w dłoni. Wzięła głęboki wdech i pozwoliła uspokoić się emocją. – Usiądźmy może przy stoliku. - zaproponowała. – Rozkażę służącym, żeby przynieśli nam coś do picia, a zanim się zjawią zobaczymy z Seriną, co właściwie potrafisz. Zgoda? – zaproponowała ze sztucznym uśmiechem.

Monika nie odpowiedziała. Nie chciała kłótni.

Monika znała Samię krótko, ale miała silne wrażenie, że księżniczka zadziera nosa. Uważała się za lepszą od wszystkich wokół, mądrzejszą i grzeczniejszą, a była złośliwa i głupia. Monika bardzo, ale to bardzo chciałaby, żeby pokazała, w czym dokładniej jest od niej lepsza.

Myśli te bardzo wyraźnie odbiły się na jej twarzy. Gdy siadała przy stoliku wyglądała, jak nieletnie wcielenie pochmurnego oburzenia.
- Do czego to jest? – zapytała patrząc na zamontowany nad stolikiem dzwonek i nie czekając na odpowiedź pociągnęła za sznurek.

Nie było to zachowanie, którego spodziewała się Samia. Oczekiwała, że zaprowadzi swą uczennicę do pokoju, posadzi przy stoliku i spokojnie nauczy ją tego, co zamierzała. Monika natomiast oczarowana wysoką kulturą powinna chłonąć wiedzę z radością i ochotą, w pełnej koncentracji i rezygnując z irytującego zachowania. Zdołała jednak zdobyć się na cierpliwość i przybrawszy sympatyczny uśmiech, którego nauczenie jej zajęło mistrzowi ceremonii trzy dni.
- Dzwonek służy do szybkiego wzywania pokojówek – wyjaśniła łagodnym głosem.

Jakby na potwierdzenie tych słów do pokoju weszła jedna ze służących. Księżniczka wydała jej kilka poleceń, po czym kobieta oddaliła się. Wróciła kilka minut później, niosąc ze sobą tackę, a na niej imbryczek herbaty, trzy filiżanki oraz tackę ciastek. Monika w prawdzie nie całkiem wiedziała, co ludzie lubią w słodyczach, ale poczęstowała się w pierwszej kolejności.
- I oni przychodzą za każdym razem, jak dzwonisz? I przynoszą co tylko chcesz? – zadała pytanie. Wcześniej nie miała za dużo do czynienia z obyczajami arystokracji.
- Tak, dokładnie. – pochwaliła się Samia.
Monika utkwiła swe wielkie, niebieskie oczy w przedmiocie tak, jakby był on magicznym artefaktem. Możliwości, jakie dawał zafascynowały ją.
- Teraz chciałabym, żebyś zademonstrowała, co już zdążyłaś się nauczyć. – zaproponowała Samia, w nadziei, że uda jej się zrealizować lekcje. Monika pokrzyżowała ten zamiar, wyciągając rękę do dzwonka i szarpiąc kilka razy sznurkiem. Samia trzepnęła ją w dłoń, co zakończyło się kłótnią. Trwała ona blisko kwadrans i zakończyła się interwencją Seriny.

_________________
Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Odwiedź blog autora Odwiedź listę obejrzanych anime / przeczytanych mang
 
Numer Gadu-Gadu
1271088
Zegarmistrz Płeć:Mężczyzna


Dołączył: 31 Lip 2002
Skąd: sanok
Status: offline

Grupy:
AntyWiP
PostWysłany: 16-12-2009, 21:19   

Strony 32-42

Po tej Samia wróciła do indagowania Moniki o to, co ta już umie. Dziewczynka w prawdzie nie znosiła skrzydlatych, za to lubiła, gdy ktoś poświęcał jej uwagę. Z wielką radością pochwaliła się więc swoimi umiejętnościami. Niestety, nie były one szczególnie duże. Mimo to Samia i Serina, korzystając ze wspólnych wspomnień przygotowały jej niewielkie zadanie sprawdzające. Powielały wzorce, których same doświadczyły i mimo, że starały się jak najlepiej dostosować zadanie do umiejętności Moniki popełniły podstawowy błąd początkujących nauczycielek. Zlecona przez nie praca była po prostu bardzo trudna, a przy tym żmudna. Jednak możliwość zabłyśnięcia sprawiła, że ich uczennica zabrała się do zadania z entuzjazmem. Skoncentrowana dodawała, odejmowała i mnożyła całe cykle liczb, a jej obydwie opiekunki śledziły jej zadania z uwagą, czasem tylko komentując. Jednak pogrążona w swojej pracy nie zwracała na to uwagi. Zamiast tego wychyliła się ostro do tyłu.

Monika była typową kinestetyczką. Aktywność umysłowa nieodłącznie łączyła się u niej z aktywnością ruchową. Tacy jak ona nigdy nie mieli łatwego życia w szkołach. Podobnie jak ich nauczyciele.
- Łup! Łup! – ciężkie hebanowe krzesło opadło na parkiet zostawiając wyraźnie widoczne ślady na lakierze.

Łup! Łup!

Łup! Łup!

- Przestań (Łup!) się huśtać (Łup!) na tym (Łup!) krześle (Łup! Łup!)! – zażądała Samia.
- Dlaczego? (Łup!)
- Bo (Łup!) spadniesz (Łup!) i stanie ci (Łup!) się (Łup!) krzywda (Łup!).
- Nie stanie (Łup!)! – oświadczyła Monika, pewna swego. Potrafiła doskonale utrzymywać równowagę oraz wyczuć kąt maksymalnego, bezpiecznego wychylenia. Nie było szans, żeby Monika upadła bez pomocy kogoś z zewnątrz.

Samia usłużnie kopnęła krzesło, gdy dziewczynka wychyliła się do tyłu…

ŁUUUUUUUUUUUUUUUUP!!!!!!!!!
- Mówiła, że spadniesz. – Samia uśmiechnęła się z satysfakcją.
- To twoja wina! Przewróciłaś mnie!
- Naprawdę trzeba było się nie huśtać.
- To twoja wina! Przez ciebie nabiłam sobie siniaka! Zobacz jak puchnie!
- Nie będę patrzyć na twoje sińce! Ustaw z powrotem to krzesło i wracaj do nauki!
- Najpierw strącę cię z krzesła ty głupia…
- Dziewczyny! – Serina była raczej spokojna, raczej opanowana i raczej pozbawiona pewności siebie. Jednak potrafiła całkiem głośno krzyczeć. – Uspokójcie się natychmiast! Monika: ustaw krzesło z powrotem tak, jak stało i wracaj do nauki. Samia: ona ma racje. Nie kop więcej tego krzesła!

Obie dziewczyny posłuchały jej. Uzbrojeni ludzie zwykle cieszą się autorytetem. Popatrzyły więc na siebie wrogo i wróciły do pracy. Atmosfera była nadal napięta, ale stopniowo poprawiała się. Po kilku minutach rozluźniły się na tyle, żeby Monika zaczęła znowu się huśtać. Doszło nawet do tego, że przez chwilę Serina stała za fotelem, trzymając jego oparcie, tak, by nie dało się na nim huśtać. Szybko jednak zrezygnowała znużona.
- Mam tego dość! – oświadczyła Samia nagle, przerywając zajęcia. Była zdeterminowana zakończyć zjawisko.
- Poczekajcie tu, dopóki nie wrócę – poleciła i opuściła pokój
Korzystając z nieobecności księżniczki Serina nachyliła się nad ramieniem Moniki i przeanalizowała zadanie. Z jej punktu widzenia było bajecznie proste.
- Pokaż w którym miejscu masz problem, zaraz zobaczymy, co z tym zrobić. – zaproponowała.

Samia tym czasem udała się do biblioteki i przejrzała ponownie księgozbiór. Oczywiście, jak zawsze, kiedy potrzebowała czegoś szybko nie mogła tego nigdzie znaleźć. W końcu jednak dokopała się do tej całej księgi zaklęć, najpierw oczywiście zmuszona była przekopać się przez całą stertę śmiecia, w tym kilka bardzo podstawowych podręczników rachunków, pisania oraz Savoir-Vivre. Odłożyła je na kupkę, na której szczyt trafiła także nieszczęsna księga zaklęć. Następnie wzięła to wszystko w ręce, pod pachy, a częściowo także w zęby i zaniosła do swojego pokoju.

Oczywiście w domu nie odważyłaby się na takie uchybienie manierom. Jednak przebywanie na wygnaniu miało swoje dobre (a może raczej złe?) strony, a na pewno wymuszało pewne ustępstwa wobec etykiety. Samia zdołała donieść to wszystko jakoś do swojej komnaty, rozsypawszy książki jedynie pięć razy. Weszła do pokoju, położyła na biurku z hukiem księgi i wybrała z pośród nich tą, która traktowała o czarach. Była pewna, że rzuciło jej się w oczy tam odpowiednie na ten wypadek zaklęcie.
Nie wyglądało na zaawansowane. Przeciwnie, do jego zapisu użyto prawie wyłącznie zwyczajnego alfabetu. Nieliczne litery mocy, jakie wykorzystano w tekście były łatwe do rozszyfrowania. Ot prosty czar dla początkujących i średnio zaawansowanych, czyli dokładnie takich, jak Samia.

Przeczytała dokładnie instrukcje i w końcu wyrecytowała zaklęcie mocno posiłkując się książką. Było to trudne, bowiem musiała dzielić swą uwagę między tekstem, a zaklęciem, przez co niemal nie straciła koniecznej do niego koncentracji.
- Spróbuj pohuśtać się na krześle. – poprosiła Monikę.
- Łaaaa! Umiesz czarować!? – jak łatwo się spodziewać dziewczynka nie posłuchała. Odkryła nowe, fascynujące źródło potencjalnej rozrywki, więc huśtanie się mogło poczekać. – Nauczysz mnie?
- Nie, nie nauczę cię – oznajmiła księżniczka. – Jeśli ktoś nie ma wrodzonego talentu i własnej mocy może pracować wiele lat, nim zdoła rzucić pierwsze zaklęcie, a efekty zwykle nie są warte tego wysiłku – uzasadniła swoją opinię.
- Założę się, że potrafię lepiej czarować od ciebie! – burknęła Monika. Była pewna, że, gdyby tylko chciała potrafiłaby czynić cuda, o jakich Samia nie miała pojęcia. W końcu właśnie za to wyrzucono ją z pierwszego sierocińca.
- Nie kłóć się, tylko spróbuj się pohuśtać! – nakazała Samia.

Monika uznała, że tym razem, wyjątkowo i ostatni już raz spełni jej polecenie. Oparła się całym swoim ciężarem o krzesło. To nie poruszyło się ani o milimetr. Samia spojrzała na mebel z dumą. „Klej”. Takie bezsensowne, bezużyteczne, wręcz haniebne zaklęcie, a takie pożyteczne. Według opisu w księdze żadna, przyrodzona siła miała nie być zdolna do oderwania krzesła od podłogi.

Naturalnie nie wystarczyło to, żeby powstrzymać Monikę od wiercenia się. Przeciwnie teraz nawet wierciła się bardziej. Nieruchome krzesło wyraźnie ją zafascynowało. Napierała na nie całą siłą, próbowała oderwać od podłogi, nawet kopała, jednak nie zdało się to na nic. Księżniczka postanowiła zaczekać, aż się zmęczy i dopiero wtedy wrócić do lekcji. Faktycznie, po kilku chwilach Monika usiadła spokojnie, wyraźnie skoncentrowana. Jej myśli były jednak dalekie od lekcji. Krzesło trzymało, jak przymurowane. Sztuczka była ciekawa. Nie widziała jeszcze, żeby człowiek potrafił zrobić coś takiego! Ba! Była prawie pewna, że normalnie ludzie czegoś takiego nie umieją. Była też prawie pewna, że sama też by tego nie umiała, choć pewnie mogłaby się nauczyć. Teraz Monika zastanawiała się, czy popisać się swoimi umiejętnościami. Ostatnim razem, gdy to zrobiła, czyli prawie rok temu skończyło się to dla niej bardzo źle. Od tego czasu nauczyła się ostrożności i zwyczajnie bała się zdradzać ze swoimi sekretami.

Z drugiej strony Samia się swoją magią chwaliła zupełnie bezwstydnie. Monika też miała ochotę się trochę pochwalić, a możliwość utarcia nosa zarozumiałej jędzy po prostu kusiła. Fakt, że Samia była też tak znienawidzoną skrzydlatą stanowił dodatkową premię.

Oczywiście księżniczka mogła okazać się świnią, pójść na skargę i wszystko wygadać.

Jednak Monika uznała, że w razie kłopotów będzie mogła powiedzieć, że skrzydlata ją do tego namówiła i pokazała jej jak się robi czary. Do tego mogła opowiedzieć o wydarzeniach z przed paru tygodni powołując się na świadectwo Seriny. Niestety, starsze, silne i złośliwie dziewczęta miały życie cięższe, niż drobne, słodkie i niebieskookie. Zwłaszcza, jeśli te drugie potrafiły bardzo przekonująco się popłakać.
Wzięła głęboki wdech smakując powietrze. Ostro pachniało perfumami Samii, polnymi kwiatami, wiosną i magią. Pozwoliła odpłynąć swojemu umysłowi, temu, co podejmowało w niej decyzje i wypowiedziała słowa, które miały moc.

Gdy otworzyła oczy wszystko na pierwszy rzut oka wyglądało tak samo, jak przed chwilą. W powietrzu pachniało wręcz jakby słabiej magią, jednak czuła, że coś się poważnie zmieniło. By to sprawdzić odepchnęła się mocno od podłogi, z całych sił wprawiając krzesło w ruch huśtający się.

Samia patrzyła na to z politowaniem. Owszem, było możliwe, że trafi na dziecko, które coś tam umie w dziedzinie czarów. Byli ludzie (i inne istoty), które rodziły się z mocą. Niektóre nawet potrafiły jej używać. Całkiem sporo robiło to instynktownie, lecz tacy wśród ludzi praktycznie się nie trafiali. Tylko nieśmiertelni i niektóre magiczne bestie dysponowali dużymi mocami, których używanie przychodziło im niemal tak łatwo, jak oddychanie.

Owszem, byli jeszcze czarodzieje. Ci mieli wrodzone moce i dorównywali (lub wręcz przewyższali) wyszkolonym magów, jednak nawet im osiągnięcie dużej biegłości zajmowało całe lata. Czarodzieje byli ekstremalnie rzadcy. Jej mistrz twierdził, że w swoim życiu nigdy nie spotkał nikogo, kto by miał z takim do czynienia. Samia czytała też rozprawę, która dowodziła, że czarodzieje nigdy nie istnieli. Nie było szans, żeby mała złamała jej zaklęcie.

Pisk, a potem głośne łupnięcie wywracanego krzesła dały jej do zrozumienia, jak bardzo się myliła.

Serina wyskoczyła prawie ze swojego krzesła, pędząc na ratunek poszkodowanej. Samia nie zareagowała. Owszem, powinna, tego wymagało dobre wychowanie. Jednak tak naprawdę los Moniki nic ją nie obchodził. Wychodziła z założenia, że sierotę lub chłopskie dziecko mogła mieć nowe w każdej chwili. Otworzyła księgę czarów. Zaklęcie „rozproszenia magii” musiało gdzieś w niej być. Nie był to łatwy czar, ale na szczęście szeroko rozpowszechniony. Rzeczywiście znalazła go w końcu i spróbowała odcyfrować zapis. Niezrozumiałe litery mocy skakały jej przed oczami i nie były to proste znaki.

Mimo wszystko nie było to zaawansowane zaklęcie. Raczej wyznaczało etap, na którym czarownik kończy raczkować, a zaczyna stawiać pierwsze kroki w świecie prawdziwych czarów. Patrzyła więc na Monikę z mieszaniną fascynacji i zawiści. Było coś niesprawiedliwego w tym, że ktoś mógł zwyczajnie urodzić się posiadając już możliwości, na które inni musieli pracować całe życie. Z drugiej strony spotkać kogoś takiego było fascynujące. Nie mówiąc już o tym, jakie dawało to możliwości na przyszłość.

Wyglądało na to, że lekcje dobrego wychowania skończyły się, zanim jeszcze zdążyły się zacząć.

***

Tomoe mogła obecnie liczyć na siebie, kilku służących, garstkę wątpliwej jakości zbirów, których utrzymywała pod magicznym urokiem oraz Xu Yen. Jeszcze niedawno mogła skorzystać z usług przynajmniej kilkunastu krewniaków kobiety. Niestety pod El Szeitan większość z nich zrzuciła pętające ich zaklęcia. W wypadku Xu Yen czary albo okazały się bardzo silne, albo też trzymała ją przy niej lojaność. Czyniło to z niej bezcenną broń, na której utratę nie mogła sobie pozwolić oraz jednocześnie jedyną w tej chwili naprawdę pożyteczną.
- Udasz się do zamku na zwiady! – rozkazała. Jej służąca nie odpowiedziała, skłoniła się tylko i odeszła. Tomoe przez chwilę obojętnie obserwowała, jak dosłownie znika z oczu, pozwalając rozproszyć się swemu fizycznemu ciału, a następnie skierowała swe myśli ku wyższym sprawom. Było wiele rzeczy które lubiła w Xu Yen. Przede wszystkim to, że wypełniała swoje obowiązku sumiennie i bez szemrania. Oczywiście była nieskrępowanym, wolnym duchem, a służenie śmiertelnikowi było dlań upokorzeniem. Była sarkastyczna, a jej zachowanie (na przykład prześmiewczy, przesadnie niski ukłon, jaki przed chwilą wykonała) było nie do przyjęcia. Tomoe dawno już rozkazałby jej popełnić samobójstwo, gdyby nie to, jak cenna była.

Dla samej Xu Yen śmiertelnicy byli dziwnymi, kruchymi istotami, które same wpędzały się w masę kłopotów. Jasne było dlań, że Tomoe bardzo źle znosi kolejne porażki. Przy starannie pielęgnowanej dumie czarodziejki nawet najmniejsze niepowodzenie było niczym cios obuchem. Ukrywanie i tłumienie uczuć też nie poprawiało jej ogólnej kondycji psychicznej. Jednak wiedźma, zamiast otworzyć się na świat i uzewnętrznić uczucia z dnia na dzień tylko bardziej się zamykała. Martwiła się więc o swoją panią. Oprócz Xu Yen kobieta nie miała nikogo.

Było coś dziwnego, że ktoś jej pokroju przyzwyczaił się do człowieka. Xu Yen była duchem wichru, żywiołakiem powietrza. Była inteligentną, magiczną burzą, wichurą, huraganem. Burze, wichury i huragany nie przejmowały się ludźmi. Owszem, zdarzało się, że nieśmiertelni wchodzili w kontakty ze śmiertelnikami. Jednak były one najczęściej na tym samym poziomie jak między ludźmi, a zwierzętami. Ludzie mogli stanowić źródło pokarmu, mogli być służącymi, czasem nawet przyjaciółmi. Zdarzało się, że ich pieszczono, zapewniano im piękne klatki i zabawki, a nawet brano do łóżka. Jednak nigdy nie słyszałem, by kiedykolwiek nieśmiertelny troszczył się o człowieka na tej samej zasadzie, jak o przedstawiciela swojego gatunku.

Xu Yen pdepchnęła jednak te myśli od siebie, gdy wróciła do swej naturalnej postaci i niedostrzeżona przez nikogo uleciała przez okno. Mimo, że wmieszała się w lokalne prądy powietrza jej przejście nie było niezauważone. Nocny wiatr z prowincji Guangdong, zrodzony nad oceanem pachniał inaczej, niż śródlądowe prądy powietrzne Erthenroth. Niosła ze sobą wilgoć, smak soli i aromat przypraw korzennych, które w dzień kupcy suszyli na słońcu oraz kwiatów brzoskwiń. Lokalne wiatry, prądy powietrzne i chmury (a przynajmniej te, które miały własne duchy) patrzyły na nią dziwnie, gdy przepływała obok nich. Pachniały wilgocią znad rzeki i zgnilizną mułu, żywicą i lasem, sadami i czeremchą, która właśnie przekwitała, a te, które przepływały nad wioskami i miastami niosły zapach dymu i świeżego chleba. Jednak ich rodzaj nie był terytorialny. Nie budziła więc wielkiego zainteresowania. Jej pobratymcy zawsze płynęli, gdzie tylko chcieli, unikając jedynie zamkniętych, nudnych przestrzeni. Nie byli jak gburowate duchy kamieni i drzew, na stałe przywiązane do jednego miejsca. Często więc w jej ojczyźnie można było gościć żywiołaka pochodzącego z Laruzji, być może nawet z samego Erthenroth, tak samo, jak nad Erthenroth spotkać można było duchy znad Sipangu, Zhonggou, Pustyni Siedmiu Kamieni, Okeanosu czy nawet z Nod i Wysp Zachodnich.

Dopłynęła do zamku i przeleciała nad murami szarpiąc brodę strażnika. Zatańczyła na dziedzińcu wzbijając kurz i zrywając prześcieradło ze sznura, na którym się suszyło. Nie zauważyła nic niepokojącego. Niechętnie weszła więc do budynku, wywołując przeciągi na korytarzach i strącając misę z jednego ze stołów. Przejrzała wszystkie pokoje, szarpiąc zasłonami, a w jednym rozrzucając papiery na złość jakiejś śmiertelniczce ślęczącej przy biurku. Odwiedziła nawet piwnice, lochy i krypty, mimo, że napawały ją wstrętem. Odwiedziła też wierzę, na której troje nieznanych jej dziewcząt uprawiało czary. Jedna z nich miała wielkie, rozłożyste skrzydła, których barwa wybitnie przypadła Xu Yen do gustu. Szarpnęła więc za nie i wróciła do swojej pani zabierając ze sobą jedno pióro.

***

- Coś ładnie pachnie w powietrzu. – zauważyła Serina. Wojowniczna nie miała nic do roboty, rozgościła się więc w pokoju Samii i zajęła kartkowaniem jakiejś książki.
- Acha! Pachnie imbirem, anyżem i solą. – perfekcyjnie zidentyfikowała najważniejsze składniki Monika. – Pewnie w kuchni przygotowują już obiad – zauważyła smutniejąc odrobinę. Zaczynała robić się głodna. Wąchanie smakowitości było może przyjemne, ale powodowało, że ludzie (i Monika) stawali się tylko głodniejsi. Przez te zapachy trudno było jej usiedzieć w jednym miejscu.
- Spokojnie, służące przyniosą nam posiłek, jak tylko wszystko skończą – wyjaśniła jej Samia, uśmiechając się odrobinę nieszczerze. Wolałaby, żeby Monika przestała myśleć o jedzeniu, a skupiła się na wykonywaniu jej poleceń.
- Jak się jest księżniczką to ludzie zawsze przynoszą ci jedzenie do pokoju? – zapytała nieufna.
- Tak, oczywiście. Niektóre szlachetne damy mają do tego specjalnych ludzi – odpowiedziała Samia. Wyjątkowo tego typu przepychem tylko gardziła. Zbyt liczną służbę trudno było utrzymać w ryzach. Łatwo mogli przeniknąć do niej szpiedzy, czy też nawet zwykłe lenie, gbury i złodzieje. Po drugie szlachta była w końcu stanem rycerskim, czyli wojownikami. Powinna więc dawać przykład swą samodzielnością.

Dlatego też zdaniem jej wysokości świta nie powinna nigdy liczyć więcej, niż czterdzieści osób. Plus oczywiście służący niższej rangi, ale kto by się nimi przejmował?

Monika zauważyła brak szczerości w sympatycznym zdawałoby się uśmiechu księżniczki i doszła do wniosku, że jest przynajmniej nabierana.
- Fajnie! – ucieszyła się równie nieszczerze, choć w bardziej naturalny sposób. – A co trzeba zrobić, żeby zostać taką księżniczką?
- Arystokratą nie można zostać! Nim trzeba się urodzić! – oznajmiła Samia z mocą. Monika poczuła do niej niechęć silniejszą, niż kiedykolwiek wcześniej. Skąd w końcu skrzydlata wiedziała, że ona też nie urodziła się jako arystoktośtam? W końcu nawet ona, główna zainteresowana nie wiedziała gdzie się urodziła i skąd pochodzi.
- Spróbuj zrobić coś takiego. – powiedziała Samia, nim jeszcze Monika zdołała coś wymyślić jakąś złośliwość, a następnie częściowo wypowiedziała, a częściowo wygestykulowała zaklęcie. Gdy skończyła pomieszczenie wypełniła łagodna, pozbawiona źródła poświata. Księżniczce powoli zaczynały kończyć się pomysły i zaklęcia. Potrafiła w prawdzie miotać błyskawice, wznieść wokół siebie pole ochronne, rozniecać magiczny ogień, wywoływać wiatr, wzywać i pętać pomniejsze potwory. Tych zaklęć postanowiła jednak nie demonstrować. Były trudne, wyczerpujące, a pozatym miała tylko jedną komnatę. Nie chciała też od razu odkrywać wszystkich kart. Niektóre zaklęcia też nie nadawały się do pokazania i nie chodziło tu tylko o czarną magię. Samia posiadała na przykład pewną wiedzę na temat wróżb, kontrolowania pogody i ludzkich emocji, ale efekty tych czarów nie były łatwo dostrzegalne.

Monika rzuciła okiem na poświatę. Niestety musiała to przyznać: skrzydlata znała fajniejsze, efektowniejsze sztuczki, niż ona. Zwłaszcza zaklęcia oparte na świetle i obrazie jej się podobały. Dawały duże możliwości. Niestety sama nie umiała tego robić. Z tego, co czuła jej umiejętności skupiały się na zabiegach związanych z jej ciałem. Potrafiła wyostrzyć zmysły, widzieć w ciemnościach, poruszać się bez dźwięku i zostawiania śladów. Do tego do pewnego stopnia opanowała sztukę mimikry oraz miała nieznaczną władzę nad żywiołami. Właśnie po siły tych ostatnich postanowiła sięgnąć gdy wymruczała własne zaklęcie. Gdy skończyła pokój wypełnił się delikatną, acz jasną poświatą podobną do światła gwiazd lub księżyca. Pokrywała ona wszystko w komnacie, włącznie z ludźmi i meblami gryząc się okropnie ze światłem słońca i tym wytwarzanym przez Samie. Najbardziej jaśniała jednak Monika, nie od magii jednak, ale ze szczęścia. To był trudny czar i Monika promieniała z dumy, że jej się udał. Jeszcze kilka miesięcy temu zapewne przekraczałby jej możliwości, ale wiać teraz do niego dorosła.

Usiadła na krześle dumna i zupełnie oklapła z mocy.

Samia przez chwilę podziwiała blade światło. Nie była też pewna, czy zaklęcie czerpie z tych samych źródeł mocy, co jej magia. Mimo, że było imponujące miała nadzieje, że niedługo samo zgaśnie. W pokoju działało już kilkanaście drobnych lecz uciążliwych zaklęć. Wprawiały w ruch przedmioty, błyszczały, wydawały dźwięki i robiły całą masę innych, kompletnie bezsensownych rzeczy od których zaczynała już boleć głowa. Tym bardziej, że obie z Moniką jednak były mocno ograniczonymi czarownikami. Potrafiły czary rzucać, ale zdejmowanie wymagało od nich wielkiego wysiłku. Musiały czekać, aż uroki same prysną.
- Co trzeba zrobić, żeby rzucić ten czar? – zadała w końcu pytanie Samia, w nadziei, że Monika zadeklaruje się nauczyć ją tego zaklęcia. Oczywiście nie zniżyłaby się do tego, by ją prosić.
- Nic nie można zrobić – wyłożyła Monika. – Trzeba się z tym urodzić. – dodała obserwując minę Samii. Skrzydlata nie dała tego po sobie poznać, ale dziewczynka wiedziała, że ubodła ją do żywego. Faktycznie mała była od niej lepsza i posiadała większe zasoby mocy. To drażniło ambicję księżniczki.

***

Nie znalazłszy niczego, co mogłoby być jakoś szczególnie złe czy potężne Xu Yen wróciła do kryjówki swej pani. Pozornie niewielkie mieszkanie w kamienicy było większe wewnątrz, niż na zewnątrz. W środku mieściło kilkanaście komnat, pomieszczeń gospodarczych, pawilonów i nieduży ogrów. Większość z nich znajdowała się w przestrzeniach kieszonkowych, poza normalnym, dotykalnym światem. Siedziba była jednym z ostatnich, naprawdę potężnych popisów magii Tomoe.

Wiedźma ledwie tłumiła gniew. Xu Yen zgadywała, że podczas jej nieobecności spróbowała kilku zaklęć, zapewne znów nieskutecznie. Wysłuchała jej raportu sztywno i – co było równie zaskakujące co niepokojące – nie wpadła w furię. Oznaczało to, że sprawa była przynajmniej ciężka.

***

Pod wieczór Samia pożegnała się z Moniką, proponując jednocześnie, by ta wpadała do niej częściej. W zamian dostała jedynie burknięcie i okazje do pooglądania języka małej. Tak naprawdę grała jej na nerwach i księżniczka była prawie pewna, że robiła to celowo. Gdy tylko Serina i Monika zniknęły zamknęła za nimi drzwi i opadła na łóżko.

Była fizycznie i psychicznie wyczerpana. Do tego dochodziło jeszcze to dziwne, niemożliwe do określenia uczucie, jakie towarzyszyło uprawianiu czarów. Było to coś pośredniego między poczuciem niemocy i duchowej pustki.
- Kim jest ta dziewczynka? – zadała sobie pytanie. To, że mała nie jest zwyczajną sierotą widać było już na pierwszy rzut oka. Miała moc, co w sumie nie było rzeczą aż tak bardzo niespotykaną. Do tego moc, którą potrafiła intuicyjnie wykorzystywać, co było rzadkie, ale nie aż tak bardzo. Jednak Samii osiągnięcie jej poziomu wprawy zajęło prawie cztery lata, a i tak w wielu miejscach ustępowała Monice, której czary przychodziły równie instynktownie jak oddychanie.

Choć oczywiście Samia mogła się mylić, a mała mogła być już w przeszłości uczona. Mogła być wychowanką maga, lub nawet wiejskiej wiedźmy.

Albo kapłanów – podpowiedziała paranoidalna część jej umysłu. Samia słyszała, że gdzieś w świecie ludzie miewają normalne życie, lecz nie miała nigdy okazji go skosztować. Mierzyła więc wszystko przez pryzmat dworu oraz intryg. Dodajmy: intryg, których głównym celem było zabicie księżniczki Samii, szantażowanie jej ojca religijnym prawem lub też uzyskaniu pozycji na dworze jako „przyjaciel i obrońca rodziny królewskiej”.

Czy kapłanom, którzy zorganizowali na nią dwa zamachy, przez których jej matka ciągle płakała i którzy trzęśli polityką królestwa przyszłoby z trudnością odnalezienie utalentowanego dziecka, nauczenie go magii i umieszczenie jako wtyczki w jej orszaku? Samia z przykrością musiała stwierdzić, że nie. Co więcej kapłani nie byli jedyną kliką czarowników maczającą palce w politykę skrzydlatych. Przy samym dworze jej ojca stale przebywali przedstawiciele trzech lub czterech stronnictw magów. Samia nie ufała żadnemu z nich.

Sięgnęła po sznurek i wezwała pokojówkę

– Znajdziesz porucznika Kaela. Chcę, by stawił się w mojej komnacie jutro, zaraz po śniadaniu.

Gdy służąca wyszła Samia zmówiła krótką modlitwę i położyła się spać. Noc przespała nieźle, jak zawsze jedną ręką ściskając rękojeść sztyletu.

Śniadanie, składało się z białej kawy, dwóch bułeczek, dwóch jajek w filiżance, do tego dochodził wybór wędlin, dżem, miód i wybór surówek. Według Samii obrazowało to doskonale jak prymitywne było tutejsze wyobrażenie o kuchni. Zgodnie z jej życzeniem stawiłem się przed jej wysokością dokładnie w chwili, gdy odłożyła widelce.
- Czym można waszej wysokości służyć? – zapytałem się salutując. Zostaliśmy uprzedzeni, żeby zwracać się do Samii bez tytułu. Jednak taka poufałość sprawiała, że czułem się nieswojo. Dodatkowo, w odróżnieniu od przełożonych Samię mieliśmy na miejscu. Nie widziałem powodów, by ją dodatkowo denerwować.

Fakt, że Samia wzywa mnie, bym stawił się po śniadaniu nie był niczym szczególnym. W zasadzie przez ostatni miesiąc zdarzało się to tak często, zarezerwowałem sobie na to czas w grafiku. Zwykle wezwanie miało związek z jakimiś fanaberiami: pomysłem organizacji balu maskowego, ściągnięcia na zamek trupy trefnisi, zakupu tańczącego niedźwiedzia… Zwykle ja lub Alchima torpedowaliśmy te pomysły. Jako, że nie byłem wprowadzony w wydarzenia poprzedniego wieczora spodziewałem się czegoś w tym guście.
- Kiedy podróżowaliśmy do tej krainy do naszego oddziału została przyłączona ludzka dziewczynka. Kim ona jest? – zadała pytanie.

Wziąłem oddech i odpreżyłem się. Dyskusje z Samią zwykle bywały czasochłonne i męczące. Ta przynajmniej nie zapowiadała się na długą.
- W zasadzie to nie wiadomo. Na imię ma Monika, ale imię to nadano jej w przytułku. Według papierów jest sierotą – wyjaśniłem. - Listy polecające, jakie przy sobie miała zostały w kancelarii naszej jednostki, ale z tego co pamiętam przeszła przez kilka przytułków, zanim do nas trafiła. W ostatnim z nich zdecydowano się wysłać ją na południe, do ludzkich ziem. Miała wyruszyć razem z pierwszą karawaną kupiecką do Zamku Mgieł, Zamku Zmierzchu lub w najgorszym razie Elmirne…
- Dlaczego zatem wyruszyła z nami do Erthenroth? To w końcu trzy razy dalej nawet niż do Elmirne.
- Zdecydowałem, że weźmiemy ją ze sobą. – wyjaśniłem. – Generalnie każdy oddział Wojowników Wichru lub wojska królewskiego zabiera ze sobą kilku kadetów jako giermków i służących. Sprzątają oni obozy, przygotowują posiłki, pomagają nakładać pancerze. Tym razem otrzymaliśmy rozkaz, by nie brać ze sobą żadnej młodzieży z naszej rasy. Doszedłem do wniosku, że służba może się jednak przydać, a dziewczynce zapewne lepiej będzie wśród swoich…

Tą decyzję zresztą przeklinałem od momentu, gdy znalazłem swój mundur dokładnie wysmarowany majonezem.

Samia zamyśliła się.

- Dlaczego Monika była odsyłana z jednego sierocińca do drugiego? Czy to często się zdarza?
- To niestety dość powszechna praktyka – sam nigdy nie byłem w przytułku. Jednak do naszej jednostki rekrutowano wszystkich spełniających wymagania fizyczne i psychologiczne nie bacząc na pochodzenie społeczne. Jako kadet miałem sporo kolegów, którzy dorastali w tych instytucjach. - Wszystkie przytułki i sierocińce są notorycznie przepełnione, zwykle też brakuje im środków na najbardziej podstawowe produkty – wyjaśniłem. Jednym z powodów takiej sytuacji były notorycznie trwające wojny. – Dzieci odsyłane są do innego, gdy tylko zwolni się w nim miejsce. Oddaje je się też prawie każdemu, kto tylko zechce je przygarnąć –słyszałem też nawet o przypadkach ich sprzedawania, jednak nie powiedziałem o tym Samii. – Moniki prawdopodobnie pozbywano się z każdego miejsca bardzo szybko. Jest w końcu człowiekiem, nie skrzydlatym. – dodałem. – Do tego sprawia mnóstwo problemów. Aż dziw bierze…
- To znaczy, że nie mieliście z niej pożytku?
- Prawie żadnego – oświadczyłem. - Zapewniono nas, że dziewczynka jest bardzo robotna i potrafi wykonywać wszystkie prace domowe bez zachęty, wystarczy tylko pasem przylać… Szybko jednak okazało się, że niczego nie umie. Owszem, bardzo się starała, ale nie mieliśmy czasu porządnie jej wyuczyć… Do tego też hmmm… chyba nas nie lubi - dodał
- Strasznie często robi psikusy – uprzedziłem dalsze pytanie. – Są w sumie drobne, ale bardzo złośliwe: posolona herbata, posłodzone ziemniaki, związane sznurowadła butów.

Tak naprawdę sami byliśmy sobie winni. Napompowani dumą, przekonani o własnej wyższości żołnierze byliśmy doskonałymi ofiarami. Tym lepszymi, że mała doskonale wiedziała, że nasze własne poczucie wartości nie pozwalało nam tknąć kogoś, kogo uważaliśmy za słabszego od siebie. Starali się więc ignorować dokuczliwości w rzeczywistości tylko je prowokując. Monika bowiem zaczęła sprawdzać, jak bardzo może nam wejść na głowę.
- Poruczniku, nie wiesz, kim była Monika, zanim trafiła do przytułku? Gdzie mieszkała, skąd się wywodziła, co robili jej rodzice?
- Tego nikt nie wie wasza wysokość. W liście polecającym napisano, że mała nie pamięta niczego ze swojej przeszłości. O jej pochodzeniu wiadomo tylko, że znalazł ją jeden z naszych patroli w czasie walk w Czerwonym Lesie. Podobno była wtedy w głębokim szoku i nosiła na ciele ślady obrażeń.

Tak naprawdę nie wiedziałem na temat dziewczynki wiele więcej, niż Samia. Wypytała mnie jeszcze, czy na pewno Monika nie jest agentką kapłanów. Zaprzeczyłem.. Wojownicy Wichru i kapłani tworzyli dwie, zwalczające się frakcje. Obydwa ugrupowania były silnie konserwatywne, ale stawiały na inne aspekty kultury. Podczas gdy duchowni i czarownicy stawiali na podtrzymywanie dawnych, skostniałych obyczajów, żołnierze elitarnych formacji pielęgnowali dawny etos wojskowy, żyli pamięcią niegdysiejszych zwycięstw i pragnęli podbojów oraz zabijania wrogów takiego, jak za czasów świetności naszego ludu. Braliśmy pod uwagę, że kapłani zechcą podrzucić nam szpiega. Monika została więc poddana kilkakrotnej weryfikacji zanim dołączono ją do wyprawy. Przeprowadziłem ją między innymi po to, żeby zadośćuczynić regulaminowi.

Samia chwilę myślała o tym co usłyszała. W końcu rzekła:
- Dziękuje poruczniku. Możesz odejść.
Zasalutowałem jej ponownie.
- Nie wiem czy będzie to pomocne wasza wysokość – gdy wychodziłem wpadła mi do głowy pewna idea. – Ale mamy w oddziale żołnierza, który walczył w Czerwonym Lesie. Czy mam go przysłać?
- Tak, byłabym za to bardzo wdzięczna.

Zach, bo to on był tym żołnierzem stawił się przed nią jakiś kwadrans później, przerywając jej lekturę. Samia nie była szczególnie zachwycona jego osobą. Znała ten typ ludzi. Na dworze było kilku takich gwardzistów. Zwykle trzymano ich na wypadek, gdyby trzeba było kogoś wyrzucić za drzwi. Żołnierz miał chyba ze dwa metry wzrostu, ważył grubo ponad sto kilogramów i wyglądał na siłacza. Coś w jego wyglądzie sugerowało jednak, że nie jest szczególnie bystry, a do tego nieskończenie prymitywny. Wyglądał na typowego „szturmana” z długim doświadczeniem bojowym. Epatował wręcz poczuciem wyższości wobec wszystkiego, co cywilne.

Sposób, w jaki zasalutował Samii byłby obraźliwy, gdyby tylko ktoś tak niskiej proweniencji mógł w jakiś sposób ją urazić. Przejmowanie się tego typu ludźmi było, jak przejmowanie się zwierzętami.
- To prawda, że brałeś udział w bitwie pod Czerwonym Lasem? – zadała pytanie Samia.

Trudno powiedzieć, żeby Zach się zamyślił. Nie był człowiekiem zdolnym do introspekcji. Dla niego Czerwony Las nie był żadną bitwą. Przyszli, walczyli dwa tygodnie, wielu z nich zginęło, w końcu jednak zabili co trzeba. Przez cały czas musieli przedzierać się przez jakieś pierdolone krzaki. W końcu wkurzyły ich tak bardzo, że podłożyli pod nie ogień. Jarały się świetnie i było na co popatrzeć. Potem nagle ogień zaczął lecieć w ich kierunku i ledwie co spierdolili… - tak można streścić jego wspomnienia/
- Tajest wasza wysokość – ryknął.
- Nie słyszałam nigdy o tym miejscu. Czy możesz mi opowiedzieć coś więcej o tej bitwie?
- To była rutynowa robota – mógłby zacząć zabijaka, gdyby jego słownik zawierał takie określenia jak „rutyna”. Opisanie walk jednak przyszło mu z trudem, głównie dlatego, że jego zdaniem nie było w nich nic ciekawego. Zlały mu się w jedno z pasmem marszu, budowania palisad oraz potyczek, z jakich składało się jego życie. Równie dobrze można by go spytać: „co możesz opowiedzieć mi o kopaniu dołów w okolicy Czerwonego Lasu?” albo „Co jadłeś sześć miesięcy temu?”
- Zdaje się, że to było wtedy, jak kazali nam wytłuc te potwory – wytężył swoją pamięć. – To była parszywa robota – stwierdził przypominając sobie więcej szczegółów. – Zdaje się, że zjadały jakichś wsioków i ich owce. Na początku wyglądało to na łatwą sprawę: trochę łażenia po lesie, zastawiania pułapek, nagonka i albo by stworki zwiały, albo byśmy je utłukli. A tu nici… - Samia miała wrażenie że żołnierz planował użyć innego słowa, ale w porę zrozumiał, do kogo mówi i się powstrzymał. – Takich stworów nie widziałem jeszcze nigdy. Wyglądały jak takie ni to psiska, ni wilczyska, a szczególnie wredny był taki jeden lisowaty, chyba samica, bo wlokło się za nią stado mniejszych. Z pierwszego patrolu, co to trafił na jednego takiego stwora to nie było co zbierać – wyjaśnił.
- Bo to jest tak, że zwykle stwory, co to z nimi walczyliśmy były albo wielgachne, silne i strach do nich podejść, albo to były kurduplaste konusy. Te drugie zawsze albo były w kupie, albo miały różne złe moce. Tym razem nie dość, że stworów była kupa i miały masę mocy to jeszcze były wielgachne. Już mieliśmy odstąpić, ale nagle kapitan wymyślił, że jak podłożymy ogień pod ten ich cały las…
- Dobrze, wystarczy – Sami nie obchodziła opowieść o czyich przewagach wojennych. Potrzebowała konkretnych informacji, a nie jakichś tam przygód. – Podobno żołnierze znaleźli na polu walki ranną dziewczynkę. Wiesz coś o tym?
- No tak. Chłopaki niby znalazły jakiegoś brzdąca, co się błąkał po pobojowisku, ale nie mam pojęcia co to za jeden był – dzieci nie były czymś, co interesowałoby Zacha. Opiekowanie się nimi nie było męskim zajęciem. Zach dzielił świat na męską, przynoszącą chwałę część i rzeńską, przynoszącą ujmę. Na pierwszą składało się chlanie piwska, dziewki wszeteczne, zabijanie oraz elementy uzbrojenia, pod warunkiem, że były wielkie, ostre i błyszczały. Na drugą: cała reszta. Sam nigdy tego w ten sposób nie ujął, prawdopodobnie dlatego, że elokwencję też miał w pogardzie. Jednak jego sposób bycia świadczył o tym lepiej, niż tysiąc słów.
- Skąd w ogóle tam mogło wziąć się dziecko?
Nasz oddziałowy kretyn podrapał się po głowie.
- Może stwory je porwały jakiejś rozwalonej wioski, żeby mieć jedzenie na zapas, a może samo w lesie zabłądziło? Diabli wiedzą, skąd się tam smarkacz mógł wziąć! – rzucił. – Zresztą dzieciak ponoć całkiem normalny nie był. Nie mówił i w ogóle nie kontaktował. Takie dziecko wojny…

Samia doszła do wniosku, że marnuje tylko czas. Podziękowała więc nieszczerze żołnierzowi za pomoc i po krótkim namyśle postanowiła udać się do Alchimy. Miała kilka pomysłów na uprzyjemnienie swojego życia w tym miejscu. Skoro miała spędzić tu minimum kilka lat, to nie widziała powodów, by nie wprowadzić ich w życie. Przy okazji zaciekawił ją też wątek owych stworów, z którymi spotkali się wojownicy wichru.

Godzinę później życie i Alchima zweryfikowały większość jej konceptów. Jednak idea zakupu kilku książek, w tym jednej o potworach spotkał się z pozytywnym przyjęciem. Jej nadzorca (jak zaczęła w myślach określać Alchimę) nie tylko wyraził przychylność wobec tego pomysłu, a nawet pomógł jej znaleźć kilka adresów, pod które mogła wysłać odpowiednie zamówienie. Zabrała się więc za pisanie listów.

***

Korzystając z tego, że Samia ją odesłała Serina udała się do miasteczka. Jak na standardy Erthenroth było ono całkiem spore. Składało z prawie tysiąca domostw otoczonych porządnym, kamiennym murem. Na jednym z placyków umówiła się na spotkanie z Moniką. Starsza dziewczyna przyszła znacznie wcześniej. Chciała omówić kilka kwestii z małą i wolała być pewna, że ją zastanie.

Serina oparła się o mur po drugiej stronie uliczki, wpatrując się w drzwi jakiegoś sklepu. W ten sposób zastała ją Monika. W jej głowie natychmiast wykiełkował pomysł nowego psikusu. Monika była dobra w podkradaniu się, więc po kilku minutach znalazła się za plecami Seriny, a następnie strzeliła koleżance otwartą dłonią między łopatki tak mocno, jak tylko potrafiła. Szybkość z jaką Serina się obróciła sprawiła, że Monika niemal podskoczyła. Bała się trochę gwałtownych ruchów.

Zwłaszcza jeśli kończyły się uderzeniem po uchu.
- Ała! Za co!?
- Już ty dobrze wiesz za co!
- Ale to nie ja! – zajęczała Monika, oburzona. Czy Serina złapała ją za rękę, żeby tak od razu prać? Zwłaszcza, że akurat bić potrafiła. Monika wysiliła się więc na dobrą wolę i zdecydowała nigdy więcej nie prowokować koleżanki.

Co nie zmienia faktu, że dalej miała do niej pretensję.

Dziewczyny patrzyły na siebie przez dłuższą chwilę złym wzrokiem. Sytuacja ta po chwili wydała się starszej z dziewcząt absurdalnie zabawna. Oto mierzy ją gniewnym wzrokiem młodszy od niej o trzy albo cztery lata, mniejszy smarkacz. Trzeba Monice było przyznać, że potrafiła patrzeć na ludzi z dołu, bo niestety tylko tak mogła. Jej wielkie, głębokie, niebieskie oczy wyrażały straszliwy gniew, a ciągle jeszcze dziecięcia twarzyczka była skoncentrowana w wyrazie świętego oburzenia. Kontrastowało to trochę z długimi włosami koloru złotego blond, zawiązanymi w parę staromodnych kucyków kojarzonych z grzecznymi dziewczynkami. Powaga wyrażanej mową ciała groźby tak kontrastowała z możliwościami fizycznymi grożącego, że Serina parsknęła śmiechem.
- Z czego się śmiejesz? – syknęła Monika.
- Z niczego, moje sto trzydzieści centymetrów furii!
- Pójdę do pani Alchimy i powiem jej, że mnie uderzyłaś!. – zagroziła Monika. – I że mnie przezywasz.
- Furia to nie jest przezwisko…
- To poskarżę, że dokuczasz mi, bo jestem mała!
- Wiesz, w sumie, jeśli chcesz, to możesz iść do lady Alchimy na skargę. Jednak kiedy wychodziłam wyglądała na bardzo zajętą. Nie gwarantuję więc, że nie zdenerwuje się, jeśli zaczniesz zawracać jej głowę. – wyjaśniła Serina. – Oczywiście stracisz też cały poranek, który mogłabyś inaczej spożytkować. Na ten przykład mogłybyśmy się wspólnie przespacerować. Planowałam cię zaprosić, zanim mnie uderzyłaś – dodała z udawaną pretesją.

Mimo, że tego się nie spodziewała jej słowa przyniosły efekt. Najpierw zmienił się wyraz twarzy dziewczynki. Sądząc z miny Monika nadal uważała się za obrażoną, ale wyraźnie było po niej widać, że jest zainteresowana pogodzeniem się.
- No, ale ty też mnie walnęłaś i to z całej siły, więc w sumie miałam racje, że cię uderzyłam pierwsza – oświadczyła, przekonując starszą dziewczynę, że czeka ją ciężki dzień. – Ale jeżeli tak bardzo chcesz, to możemy uznać, że tylko mi oddałaś – dodała Monika pojednawczo. – Dokąd chciałaś iść?
- Chyba nie mam już ochoty na spacer – oznajmiła odwracając się na pięcie. Nie przeszła nawet trzech kroków, gdy Monika chwyciła ją za sukienkę.
- Poczekaj! Obiecuję, że jeśli weźmiesz mnie ze sobą będę już grzeczna! – ogłosiła Monika. Pierwszy raz spotkała kogoś takiego, jak Serina. W sierocińcach i przytułkach starszych dziewcząt było niewiele, ale szybko nauczyła się ich unikać. Większość z nich nie interesowała się młodszymi dziećmi, albo zaangażowana przez personel do cięższych prac była zbyt zajęta, by mieć dla nich czas. Czasem jednak znęcały się nad młodszymi, zabierając im jedzenie lub kradnąc drobiazgi. Mimo, że znała ją od niedawna Serina zrobiła na niej bardzo pozytywne wrażenie. Monika czuła się przy niej bezpiecznie. Nie wiedziała na czym polegał czar jej nowej kolerzanki. Może na tym, że czarnowłosa mistrzyni szermierki wychowywała się w normalnej rodzinie, miała rodziców, którzy się nią opiekowali i zawsze wiedziała, kiedy będzie następny posiłek?

Monika zazdrościła jej.

I podziwiała. Chciała być taka jak Serina i mieć to, co ona, tak desperacko, że nawet pozostawanie blisko niej sprawiało, że czuła się lepiej.

Serina wciągnęła powietrze i wypuściła je bardzo powoli. Kiedyś, jakiś czarownik powiedział jej, że to uspokaja. Generalnie jeszcze nigdy nie zadziałało, ale magowie w końcu są ludźmi mądrymi, więc może tamten pewnie wiedział, co mówi.
- Nie jestem tego całkiem pewna – oznajmiła Jak na osobę, której głównym hobby było zgłębianie sztuki ranienia innych, a główną umiejętnością zawodową bicie ludzi była niezwykle spolegliwa. Tak naprawdę można było łatwo wejść jej na głowę, a potem nań tupać, tańczyć, stepować, a nawet zagrać w piłkę, nie wyprowadzając jej z równowagi. Nie czuła się obrażona i mogła odpuścić, ale doszła do wniosku, że to będzie mało pedagogiczne. – Wydaje mi się, że przespaceruje się sama. – oznajmiła.
- Obraziłaś się na to, że cię walnęłam? Ale to przecież było lekko, a ty w końcu jesteś wojowniczką i powinnaś się hartować przed prawdziwą wojną.
- Tak, obraziłam się. To uderzenie bynajmniej nie było lekkie, dość dotkliwie mnie zabolało. Natomiast, jeśli chodzi o hartowanie się przed prawdziwą wojną, to mam do tego ułożony indywidualny program ćwiczeń i bicia w nim nie ma. Ty natomiast nie jesteś moim trenerem. Jeśli chcesz, żebym przestała się na ciebie gniewać, to przestań wymyślać bzdury i zwyczajnie mnie przeproś. Wtedy może przemyślę ponownie sprawę – dodała i zaczęła się oddalać.

Monika przez chwilę gapiła się w jej znikające na horyzoncie plecy. Co mogła zrobić? Okej, zachowała się niesympatycznie, ale to był tylko dziecięcy wybryk. Nie wiedziała w prawdzie ile dokładniej ma lat, ale była pewna, że jest w wieku, w którym może sobie na takie pozwolić. Nie miała też ochoty przepraszać, bo nie… Z drugiej strony fajnie byłoby mieć taką silną przyjaciółkę, która umiałaby sprać każdego, kto by dokuczał Monice…
- Głupio mi, że cię walnęła i obiecuje, że tego więcej nie zrobię, tylko nie obrażaj się na mnie, bardzo cię proszę! – znalazła w końcu alternatywę. Chciała to powiedzieć godnie, ale wyszło płaczliwie.

Serina westchnęła. Uznała, że tym razem warunkowo przyjmie takie przeprosiny.

- No dobrze! Wezmę cię ze sobą, ale będziesz zachowywać się naprawdę wzorowo – zgodziła się. – I pamiętaj na przyszłość, że jest takie, magiczne słowo, jak „przepraszam”. Łatwiej je wymówić.
- Wcale nie łatwiej – stwierdziła w myślach Monika, lecz nie powiedziała tego na głos, tylko zwiesiła głowę. Serinie zrobiło jej się trochę żal, klepnęła więc dziewczynkę lekko, żeby ją pocieszyć. Ta skuliła się prawie tak, jakby zamierzała ją uderzyć. Serina zaobserwowała to już wcześniej. Wyraźnie los nie obchodził się z nią szczególnie delikatnie.
- To gdzie idziemy – Monika przerwała w końcu cieszę.
- Nie wiem, nie znam miasta. Miałam nadzieję, że mnie trochę oprowadzisz – faktycznie był to jeden z powodów, dla którego chciała widzieć się z Moniką. Jednak tym mniej ważnym.

Jak szybko się okazało Monika w ciągu kilku tygodni miasteczko poznała niemal do podszewki, przy czym dość wybiórczo. Udało jej się zlokalizować chyba z tysiąc ciekawych miejsc, przy czym na dobre dziewięćset pięćdziesiąt z nich Serina nigdy nie zwróciłaby uwagi. Na liście znajdowały się bowiem głównie obiekty, które w jakiś sposób podziałały na wyobraźnię dziewczynki, a ta była bardzo bujna. Monika miała ogromny talent do znajdowania drzew i murów nadających się do wspinaczki, skrótów przez podwórza i dziur w ogrodzeniach. Potrafiła też powiedzieć na dachu którego domu uwiły sobie gniazdo bociany, a którego kawki, kto hodował gołębie, kto nutrie, a kto miniaturowe koguciki ozdobne. Znalazła też miejsce, gdzie za załomem muru gnieździły się czyżyki.

Te rzeczy były do pewnego stopnia fascynujące, lecz Serinę średnio pociągały. Inne znaleziska Moniki wydały się jednak ciekawsze. Dziewczynce udało się zlokalizować sklep z egzotycznymi zwierzętami, dom czarownicy i pracownie zielarza. Znalazła też aptekę i siedzibę uzdrowiciela, a nawet antykwariusza i nieduży sklepik, który nosił niepokojącą ale i intrygującą nazwę „artykuły czarnoksięskie”. Wszystkie te miejsca dziewczynka odkryła kierując się jedynie węchem. Znalazła też cukiernika, sprzedawcę zabawek, kilka niezłych jadłodajni i kukiełkowy teatrzyk. Wbrew nadziejom Seriny nie zlokalizowała rzadnego, przyzwoitego sklepu czy choćby bazaru z ciuchami. Nie dała się też zaciągnąć do drogerii, bowiem drażnił ją jej zapach. Lubiła natomiast jeść. Serina, celem zatarcia złego wrażenia kupiła dwie kiełbaski w bułce i obie dziewczyny usiadły na murku, szczebiocząc o czymś mało istotnym. W pewnym momencie Serina postanowiła jednak zmienić temat.
- Monika, skąd tak dobrze znasz się na magii? – zadała pytanie.
Czarnowłosa wojowniczka na czarach znała się kiepsko. Wiedziała tylko to, co wszyscy, oczyszczone jednak z przesądów i zabobonu oraz znała całkiem sporo teoretycznych założeń walki z czarownikami. Nie różniły się zbytnio od zwykłej szermierki. Jednak, jak każda osoba, która długo, sumiennie i świadomie pracowała na swoją pozycję potrafiła rozpoznać prawdziwy talent także w adepcie innej dziedziny. Taki właśnie jej zdaniem posiadała Monika: bardzo duży, ale surowy i nieukształtowany jeszcze dar, nad którym powinna pracować. Zupełnie inaczej, niż u Samii: ta wyglądała na dość średnio zdolną, ale nadrabiającą wysiłkiem i dyscypliną.

Dziewczynka nie odpowiedziała. Przeciwnie, nagle posmutniała i zamknęła usta. Serina jednak postanowiła indagować ją dalej.
- Założę się, że nauczyli cię rodzice – oznajmiła. – Twój ojciec pewnie był magiem, albo matka czarowdziejką. Zgadłam?

Nie zgadła, ale Monika jej tego nie powiedziała.

- Wiesz, moi rodzice byli wojownikami. Tato był kapitanem straży na dworze, a mama długo żyła z miecza zanim go poznała – zwierzyła się. – Oni znaleźli mi nauczycieli, którzy nauczyli mnie wszystkiego. – wyznała. – Mama chciała, żebym miała normalne życie, więc znalazła mi pensje, na której uczą się panny z dobrego domu. Tato z kolei myślał, że skoro mama jest taka ambitna i wyzwolona, to chciałaby żebym poszła w jej ślady, więc posłał mnie na naukę fechtunku. Czy twoi rodzice też cię uczyli? – zadała pytanie.

Brzmi to trywialnie, ale słowa potrafią czasem zaboleć. Odczucie nie jest fizyczne, lokuje się gdzieś pod skórą i przypomina trochę poparzenie na dużej powierzchni ciała. Z tym, że zamiast tkanki cierpi dusza. Właśnie coś takiego poczuła Monika, gdy Serina spytała ją o rodziców. Emocja ta szybko jednak uleciała, gdy dziewczynka zrozumiała, że Serina miała rodzinę. Że właściwie każdy, nawet Samia miał taką. Tylko ona jedna była pozbawiona bliskich. Ta świadomość wywołała poczucie pustki. I zazdrość, która jest jak jad napływając do serca.

Monika zastanowiła się. Fajnie byłoby umieć coś niezwykłego, czego nauczyliby ją rodzice. Może faktycznie dlatego różniła się od innych dzieci? Jeśli jej mama i tata byli czarodziejami, to w końcu sama też mogła znać różne czary. Powędrowała pamięcią ku wspomnieniom o rodzicach. Jednak to wywoływało zbyt wielki ból. Prawie natychmiast więc wycofała się.
- Nie pamiętam. – oświadczyła. Wyraz jej twarzy i ton głosu świadczyły jasno, że nie chce drążyć tematu. Przez chwilę dziewczęta więc milczały.
- Jak to jest móc rzucać czary? – Serina uznała, że prywatność prywatnością, ale kilka spraw jest zbyt ważnych, by je przemilczeć. Mała nie mogła ukrywać swojej mocy. Było to nieodpowiedzialne i Serina planowała wtajemniczyć Alchimę. Najpierw jednak chciała być pewna, że nie skrzywdzi w ten sposób Moniki. – Czy to jest trudne?

Monika przeklęła się w duchu, za to że zdradziła się ze swoimi umiejętnościami, a zwłaszcza, że zrobiła to tak szybko. Owszem, nie spodziewała się zostać tu do końca życia, ale wyglądało na to, że właśnie załatwiła sobie błyskawiczny wylot w inne miejsce. Może to i dobrze? Sierocińce były przynajmniej znanym złem, a na zamku nie potrafiła się zorientować na jakim gruncie stoi. Nie odpowiedziała jednak na pytanie, tylko ponownie zamknęła się w sobie.

Zresztą, jak miała to opisać? Czary były. Potrafiła robić trochę rzeczy, tak, jak umiała chodzić i mówić. Długo dziwiło ją, że nie każdy to potrafił. W końcu było to dla niej takie naturalne.
- Chciałabym być czarodziejką – powiedziała trochę marzycielskim Serina głosem. – Wyczarowałabym ładną pogodę na swój jutrzejszy trening, oraz owoce. Całą masę świeżych owoców! – oznajmiła.

To było głupie. Infantylne wręcz paplanie – skarciła się w duchu. Z drugiej strony jednak nie miała lepszego pomysłu. Nie mówiąc już o tym, że nie pamiętała kiedy ostatni raz miała w ustach świeże jabłko. Był maj. Na rynku można było kupić tylko zeschłe i pomarszczone owoce z zeszłego roku za jakieś koszmarne pieniądze.
- Owoce? – obruszyła się Monika. Czy Serina jest głupia? Kto by tracił czas na jakieś głupkowate rośliny? Mięsko! To było to! Oraz sztuka ukrywania się i maskowania! Zresztą magia nie była czymś, co można było używać dla kaprysu. Pogoda na trening? Owszem pewnie dało się to zrobić, jednak było to bardzo trudne.

Podzieliła się tą uwagą z Seriną trochę zła. Nie miała jednak już nic do stracenia. Jej koleżanka pociągnęła temat powoli zdobywając wiedzę na kolejne, frapujące ją pytania. Co umie? Jak długo to działa? Czy to męczy Monikę? Co jeszcze potrafi? Czy trudno się tego nauczyć (Monika nie wiedziała)? Dziewczynka lubiła być w centrum uwagi, dała więc sprowokować się do rozmowy. Mało kto zwracał się do niej w innym celu, niż po to, żeby zwrócić jej uwagę lub wydać polecenie, a nawet te krótkie chwile były rzadkie. Dorośli najczęściej ją zwyczajnie ignorowali. Mogąc opowiedzieć o czymś od siebie czuła się prawie szczęśliwa. Tym bardziej, że Serina zafundowała jeszcze kwas chlebowy i smażonego pstrąga.

Wojowniczka była fajną koleżanką. Monice było szkoda, że pewnie już niedługo ją stąd zabiorą i nigdy więcej nie spotka czarnowłosej.

Pożegnały się niedługo przed południem, kiedy to młodsza z dziewcząt miała stawić się u swojej opiekunki na obiedzie. Serina pomachała jej na pożegnanie i wstała. Nigdy wcześniej nie czuła się taka wypruta, nawet po najcięższych treningach. Wojowniczka nie uważała się za szczególnie przebiegłą. Nawet jak na swoje siedemnaście lat była jeszcze niedoświadczona i słabo radziła sobie z ludźmi. Wyciągnięcie z Moniki wszystkiego tego, co chciała było dla niej trudne, a nawet bardzo trudne. Wyczuwała w prawdzie, że mała może bardzo łatwo się otworzyć i że coś ją gryzie od środka. Jednak dotarcie do niej wymagało od Seriny całych, dostępnych jej umiejętności społecznych, wyczucia i empatii. Dziewczyna kiepsko radziła sobie z ludźmi. Nie lubiła nadmiaru towarzystwa i była marzycielką z tendencją do ucieczek, a nie żadnym doktorem dusz. Jednak udało jej się. Skierowała się więc do zamku.

Szła niespiesznie. O tej porze w budynku podawano obiad, wszyscy powinni znajdować się więc w jadalni, ale dziewczyna po pstrągu i kiełbaskach w bułce musiała zadbać o linie. Dotarła do zameczku grubo po posiłku i natychmiast poszła szukać Alchimy.

Kobietę znalazła w ptaszarni. Zamek nie był szczególnie duży, lecz mieścił w sobie całą masę przeróżnych udogodnień. Jednym z nich była właśnie ptaszarnia, w której trzymano sokoły i inne ptactwo drapieżne. Jej przełożona była chwilowo zajętą karmieniem surowym mięsem dużych rozmiarów jastrzębia gołębiarza. Ptak nie należał do szczególnie szlachetnego gatunku, lecz był wyjątkowo piękny i zadbany. Zdaniem Seriny mógł służyć nawet królowi.
- Przepraszam, ma pani chwilę czasu? Mam do pani bardzo ważną sprawę.

Alchima miała taką nadzieje. Dysponowała bardzo niewielkimi ilościami czasu dla siebie. Jeśli więc Serina przyszła zawracać jej głowę czymś nieistotnym, to pożałuje.

Niemniej jednak poleciła jej gestem, by poszła za nią.
- Polujesz? – zadała pytanie biorąc ptaka na rękę.
- Nie, nie miałam tej przyjemności. – odpowiedziała Serina. Tak naprawdę po prostu trochę się bała. Nie chciała jednak drążyć tego tematu.
- Pani Alchimo, wie pani, że Monika zna się na czarach?
- Cóż, nie ma w tym nic dziwnego. Masa osób uprawia czary – odpowiedziała kobieta. Była to prawda. Po kraju krążyłu całe bandy domorosłych guślarzy. Zupełnie tak, jakby prosty fakt, że na świecie są osoby obdarzone mocą sprawiał, że każdy zabobonny głupek będzie zdolny ciskać kulami ognia lub zmieniać ludzi w żaby. - I co potrafi? Wróży z kart, czy odczynia uroki?
- To drugie proszę pani robi bardzo skutecznie. Wiedziała pani, że Samia też jest czarodziejką?
- Oczywiście. Posiada wtajemniczenia czeladnicze oraz władzę nad powietrzem i ogniem, zna też podstawy sztuk odrzucania, przemieniania, przyzywania i jasnowidzenia – wyliczyła.

Serina przytaknęła. Nie zdradziła się z wiedzą, że jej zdaniem Samia potrafiła też kilka innych, znacznie mroczniejszych rzeczy.
- Wczoraj, podczas lekcji Monika zachowywała się trochę niegrzecznie. Samia rzuciła na nią zaklęcie, a mała zdołała je rozproszyć. – opowiedziała o wczorajszym zajściu. – Potem obie długo próbowały pokazać sobie, która z nich lepiej zna się na magii.
- Znaczy się: pobiły się przy pomocy czarów?
- Próbowały, ale nie pozwoliłam im. Raczej zaczęły się nimi popisywać. – wyjaśniła Serina. – Nie tak, jak to robią chłopaki, żeby sobie nawzajem zaimponować, tylko po babsku. Żeby pokazać tej drugiej, że jest się lepszą i ją poniżyć. Chyba skończyło się tym, że obie zużyły swoje siły – zakończyła wojowniczka i zrelacjonowała starcie.
- Masz racje, to nie są wiejsckie zabobony – zmartwiłą się Alchima. Bardzo niewiele wiedziała o Monice. Kiedy pierwszy raz ją spotkała uznała dziewczynkę za kolejne dziecko z „bidula”, posiadające poważne problemy emocjonalne, wychowane przez ulicę i rówieśników. Była w niej jakaś nieuchwytna skrytość i dzikość.

Monika była jak małe, dzikie zwierzątko, które myśliwi zabrali od matki. Nigdy nie oswoiło się do końca z ludźmi, ale nie mogło też bez nich żyć. Do tego na dnie w dnie jej serca tkwiła zadra.

Alchima zastanowiła się nad sytuacją. Skąd dziewczynka mogła znać prawdziwe czary? W przeszłości zaledwie ocierała się o ich temat. Istniały setki istot, które wręcz rodziły się ze zdolnościami magicznymi. Niemniej jednak Monika raczej nie przypominała skrzata, chochlika czy nawet leśnego duszka. Oczywiście w jej żyłach mogła płynąć krew jakiegoś, potężnego, nadludzkiego bytu, jednak byłoby to prawdopodobnie lepiej widoczne. Drugim źródłem mocy był dar lub łaska jakiegoś potężnego nieśmiertelnego: boga, demona lub ducha. Dziewczynka jednak nie była specjalnie rozmodlona, a o ewentualny pakt z diabłem kobieta podejrzewałaby raczej Samię. Ostatnią drogą było nauczyć się od innego adepta. Monika mogła być uczennicą lub wręcz córką jakiegoś czarownika, osieroconą po śmierci rodziców. Jej ojciec lub matka mogli być magiem, czarodziejką albo nawet wiejską czarownicą, choć to ostatnie Alchima jednak wykluczyła. Magia czarownic była inna. Nieprzyjemna. Bardzo zabobonna, przepełniona ciemnością i złośliwością, a przy tym zepchnięta do najprostszych, najstarszych tradycji: demonologii, klątw i magii krwi. Było to bardzo nie-Monikowe.

Pomyślała też o sierocińcach: prowadzonych przez oschłe, nieczułe mniszki, przyzwyczajone do postów i zaprowadzania porządku rózgą oraz ograniczone umysłowo do swej dewocji. Los delikatnego, wychowywanego w otwartej, posiadającej bogate, intelektualne tradycje rodzinie musiał być w nich szczególnie ciężki. Tym bardziej, że większość rówieśników była zapewne dziećmi ulicy, sierotami wojennymi, małymi bandytami lub wywodziła się z patologicznych rodzin. Jeśli Monika użyła czarów – choćby do obrony przed rówieśnikami – musiała za to srogo zapłacić. Wyjaśniałoby to jej przeszłe kłopoty. Oraz niestety skrytość.

W społeczeństwie czarownicy mieli status podobny, jak strażnicy miejscy albo ludzie królewscy. Oczywiście było wśród nich mnóstwo obłąkanych adeptów ciemnych sztuk oraz adeptów zwyczajnie obłąkanych… Jednak nie wszyscy byli źli, a popaprańcy zdarzali się w każdej dziedzinie życia. Przeciwnie: nawet mistrzowie ciemnej strony mocy, jeśli tylko dało się z nimi porozmawiać o czymś innym, niż krwawe ofiary potrafili być bardzo pożyteczni. Tak samo, jak strażnicy (kiedy byli trzeźwi) łapali złodziei i przeganiali chuliganów, a ludzie królewscy oprócz ściągania podatków tępili leśnych zbujów tak czarownicy potrafili rzucać całą masę pożytecznych zaklęć.

Na magii można było wiele zyskać. I to nie tylko w wymiarze pieniężnym.

Namiestniczka uznała Serina dobrze zrobiła mówiąc jej o tym. Nie tylko dlatego, że łatwiej teraz będzie kontrolować psoty Moniki. Alchima po prostu uznała, że dobrze będzie mieć pod ręką protegowaną adeptkę magii. O ile bowiem typowy adept czarów miał bardzo ograniczone moce, tak utalentowany, dobrze wykształcony i wyposarzony mógł stać się prawdziwym cudotwórcą. Monika wyglądała na utalentowaną.

Uznała więc, że – na ile tylko będzie mogła – zafunduje małej korepetycje.

Tu niestety pojawiał się problem. Magia była droga. Nawet bardzo droga: czarownicy potrafili czynić cuda, ale płaciło się za nie jak za zboże. Najdrożej liczyli sobie za naukę. Nie było w tym nic dziwnego: w końcu sami pozbawiali się w ten sposób źródła utrzymania.
- Choć ze mną – poleciła Alchima Serinie. – Opowiesz mi dokładniej, co widziałaś i jak zareagowała Samia, a przy okazji nauczysz się, jak obchodzić się z ptakami. I pamiętaj o jednym: ani słowa skrzydlatym! Prawdopodobnie narobią bałąganu i tylko wystraszą nam Monikę.

Oczywiście, że narobilibyśmy bałaganu. Nagłe objawienie się magicznie utalentowanego dzieciaka w otoczeniu naszej ochranianej księżniczki było nader podejrzane. Dziewczynka wymagała dodatkowej weryfikacji. Wolałbym mieć pewność, że nie jest – jak podejrzewała Samia – agentem kapłanów wysłanym po to, żeby sprzedać jej w odpowiednim momencie kilka ognistych kul… Osobiście chętnie zabiłbym te dwie za lekceważenie podstawowych zasad bezpieczeństwa.

_________________
Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Odwiedź blog autora Odwiedź listę obejrzanych anime / przeczytanych mang
 
Numer Gadu-Gadu
1271088
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików
Możesz ściągać załączniki
Dodaj temat do Ulubionych


Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group