FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  Galeria AvatarówGaleria Avatarów  ZalogujZaloguj
 Ogłoszenie 
Forum archiwalne, nie można zakładać nowych kont.

Poprzedni temat :: Następny temat
  Elfie klejnoty koronne - tłumaczenie
Wersja do druku
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 22-12-2005, 16:26   Elfie klejnoty koronne - tłumaczenie

Skarb elfijckiej korony (cz. 4, chyba jestem w 1/6 albo cos tego....)

-Co?! Przysięgam na wszystkich bogów że go nie wzięłam!!!
-Nie waż się zaprzeczać! Tę wizytówkę straż miejska znalazła na miejscu...

Po powierzchni stołu ślizgnął się biały kartonowy prostokąt. Złapałam go i zamarłam, widząc jak ze srebrzystej poświaty która objęła papier, pojawia się lekka kocia postać... Przeciez nie brałam diademu!!!
-Nic do tego nie mam!!! - rzuciłam się w kierunku stołu – A ta karteczka została zostawiona u gob...

W zasadzie to próbowałam się rzucić. Na moim ramieniu wylądowała ciężka łapa z pazurami. Jeszcze jedna zamknęła się na moich nadgarstkach.

Podczas gdy jeden gargulec trzymał mnie w miejscu, drugi zwinnie zdjął z mojego pasa sakiewkę z zaklęciami, ostrożnie położywszy ją na stole, a potem zrzucił na podłogę moje miecz i sztylet:
-Dziecko, jesteś zbyt impulsywna – smutno pokiwał głową mroczny elf – nie trzeba było się drygać i kopać Arcza. I tak nie potrafiłabyś go uszkodzić, potrzeba tu czegoś więcej niż twojego obcasa... Na przykład miecza... Uspokoiłaś się? Dobra dziewczynka... A teraz słuchaj mnie uważnie. Masz równo tydzień, zaczynając od jutra. Po jego upłynięciu masz dostarczyć niezbędną sumę... Albo, jeżeli jej nie masz, oddać diadem... Na miejscu znaleziono twoją wizytówkę, i w zasadzie jest mi obojętne czy zostawiłaś ją tam ty, czy ktoś inny... Działaj! Nie zapłacisz, to będę mógł tylko współczuć ci z głębi serca... Arcz, Rys, odprowadźcie ją do wyjścia.

Kamienny Arcz trzymał mnie mocno, i dopiero przy drzwiach udało mi się odwrócić i zażądać:
-Proszę oddać mi miecz!
-Zostanie tu jako zakład.
--Zwróćcie miecz! - w moim głosie wykluły się niewołane łzy – gargulec zbyt mocno wykręcił mi rękę.
-Coś zbyt nerwowa jesteś z powodu prostego kawałka żelaza... Arcz, potrzymaj – rzucił elf wychodząc zza stołu i podnosząc z podłogi niedbale rzucony miecz.

Gargulec zamarł, trzymając mój nadgarstek tak że nie mogłam wyrwać się mimo usilnych prób.

Don Kivert ostrożnie przeciągnął palcem po znaku, wybitym na pięcie klingi:
-Rys, zapal lepsze światło.

Drugi gargulec ostrożnie machając skrzydłami i cudem tylko nic nie strąciwszy uniosła się do sufitu, wyjęła zapaloną świecę i zapaliła od niej wszystkie które wcześniej zgasły. Następnie miękko opuściła się na podłodze, nie zdejmując oczu z don Kiverta. A ciemny elf wyciągnął z szuflady biurka szkło powiększające i zaczął powoli badać miecz:
-Taaaa.... I co za znak my tu mamy?... Wąż zjadający własny ogon a w środku wszystkowidzące oko zwieńczone koroną...

„As” rzucił szkło na biurko i miękko spytał:
-I skąd zwykła złodziejka ma miecz wykuty w królewskiej zbrojowni? Dziecko drogie, a za niego tez nie wniosłaś części do wspólnej kiesy... Niedobrze...

Podrzuciłam głowę:
-Miecz nie był skradziony!!! Proszę go zwrócić albo...
-Albo co? - zostałam brutalnie przerwana – zwrócisz się do straży miejskiej?! Albo może pójdziesz na audiencję do króla?! Myślisz że ten troll w koronie obroni ciebie, złodziejkę a na dodatek człowieka?

Opuściłam głowę. Co prawda to prawda, naszym krajem rządzi troll. Chociaż, trzeba oddać mu sprawiedliwość, nikogo jeszcze nie dyskryminowano na tle rasowym.



Tak w ogóle, to obecna dynastia rządząca ma zaledwie tysiącletnia historię. Zaczęło się od tego, że trochę ponad dziesięć wieków temu na kontynencie gdzie teraz mieszkamy, znajdowało się około siedmiu ludzkich państw. Na północy, pośród wiecznych śniegów, mieszkały trolle, a na wschodzie – na wyspach – elfy.

I któregoś pięknego dnia ludzie zdecydowali, że kontynent to za mało, a na północy jest zbyt zimno żeby tam iść. Tak więc część ludzi udało się na elfie wyspy. Pierwsza fala przesiedleńców w pokoju zamieszkała wśród elfów, ale juz następni podróżnicy zadecydowali, że wschodnie wyspy powinny należeć wyłącznie do nich.

Przez parę pierwszych dni elfy były oszołomione niespodziewanym atakiem, ale pod koniec czwartego dnia, już wtedy podzielone na jasne i mroczne, rzeczne, górskie i leśne, połączyły się, pzegoniły napastników, i, szukając zemsty, napadły na kontynent. W bitwach tamtych czasów na jednego zabitego elfa przypadało około dziesięciu-jedenastu ludzi...

Mało kto przeżył elficki najazd: po miastach zostały ruiny, kwitnące ogrody zarosły trawą, a płodorodne ziemie pobagrowiały od przelanej krwi.... I wtedy z północy przyszły trolle.

W odróżnieniu od elfów nie atakowały, a tylko zaproponowały garstce pozostałych przy życiu ludzi oddać opustoszałe ziemie trollom w zamian za pomoc z północy... Ludzie zgodzili się, ale i teraz na terenie trollego państwa, zajmującego prawie całą zasiedloną część kontynentu, my, ludzie, jesteśmy mniejszością rasową....

I chociaż nie jesteśmy dyskryminowani, don Kevirt ma rację.... Co ja niby powiem? „Przepraszam, ale mój boss zabrał mój miecz”?
Przejdź na dół
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 27-12-2005, 15:57   

Skarb elfijckiej korony (cz. 5, duza, jakos tak do 25%....)



Elf zauważył zdenerwowanie na mojej twarzy i parsknął:
-Tak to bywa dziecko... Idź ty do domu. A miecz zostanie jako zastaw. Zapłacisz do kasy, dostaniesz z powrotem... Arcz, Rys, pokażcie Pani drogę do wyjścia.

I gargulec wypchnął mnie z gabinetu.

Pod drzwiami na niewielkiej kanapce siedział luźno rozwalony Irdes. Czarne włosy falami rozsypały się po ramionach, pod rozpiętym koletem widać było białą koszulę.

Elf niedbale kartkował gruby foliant, z okładką udekorowaną szlachetnymi kamieniami, od czasu do czasu popatrując na ogrów, zamarłych przy drzwiach. Gdy gargulce przewlokły wyrywającą się mnie tuż obok (po prostu nie lubię jak mnie ktoś wlecze! A krzyczeć nie pozwalała duma...) syn „asa karo” zarzucił książkę na oparcie kanapy i, lekko dogoniwszy gargulców, zatrzymał się przed nimi blokując przejście:
-Arcz, Rys, sam ją wyprowadzę.
-Ale boss powiedział – zaszeleścił gargulec ubrany w przepaskę biodrową i i coś podobnego do koszuli ledwo przykrywającej pierś – żebyśmy zrobili to sami.

Na dłoni Irdesa pojawiła się złota moneta. Ciemny elf przerzucił ją z ręki do ręki.

-Chociaż, - odezwał się gargulec, trzymający mnie za nadgarstki, - myślę, że Pan też może ją wyprowadzić... - po czym zręcznie jedną ręką złapał podrzuconą w powietrze monetę, a drugą – popchnął mnie w kierunku elfa. Przy czym mi udało się potknąć o wystawiony ogon drugiego gargulca (żeby mu skrzydła odpadły i ogon się urwał!!!) i padłam wprost na ręce Irdesa. Na twarzy Irdesa pojawił się uśmiech najwyższego zadowolenia. Wyplątanie się z jego krzepkich objęć zajęło mi chwilę, tym bardziej że po drodze usiłowałam zdusić w sobie chęć spoliczkowania go. W tym czasie gargulce wymieniły porozumiewawcze mrugnięcia i się oddaliły.

Chęć jednak zwyciężyła. Gdy tylko udało mi się uwolnić, wzięłam szeroki zamach i... Irdes złapał moją rękę w kilku calach od swojego policzka:
-Jest Pani nie tylko pewna, ale i skromna...

Zachłysnęłam się oburzeniem i... tym razem moją prawą rękę od jego policzka ledwie cal...
-Nigdy bym sobie nie wyobraził, że dziewczyna będzie próbowała uderzyć mnie tylko dlatego, że powiedziałem jej komplement – flegmatycznie skomentował elf.

Wyrwałam się i z zauważalnym chłodem w głosie spytałam:
-Pokaże mi Pan drogę?
-Oczywiście – słodko uśmiechnął się on, ślizgając się po mnie maślanym wzrokiem.

Wielcy Bogowie, czymże was tak zagniewałam!!!! Oddam połowę życia za to by móc wymierzyć mu policzek!!!
-No i?...
-Proszę za mną.

Szliśmy wzdłuż mrocznego korytarza, praktycznie dotykając się dłońmi (koniecznie usiłował przepleść swoje palce z moimi). W końcu zatrzymaliśmy się przy schodach prowadzących w dół, i Irdes wyciągnął z sakiewki przy pasie niewielką buteleczkę z zaklęciem. Powoli rozgniótł go w palcach (O Bogowie, jak te elfy lubią zagrać na publikę!), a nas otulił lekki srebrzysty obłok.

-Chciałbym porozmawiać z Panią bez świadków, a ta magia nie pozwoli nikomu usłyszeć naszej rozmowy – powiedział Irdes. Schodziliśmy po schodach w milczeniu, i dopiero na ostatnim schodku zaczął mówić – O ile wiem, don Kevirt zarządzał od Pani wniesienia do wspólnej kiesy właściwej sumy. Diadem jest bardzo drogi, i na pewno Pani tych pieniędzy nie posiada. A ja proponuję przekazanie jej mnie, co, bez wątpienia, pomoże Pani w przyszłości...

Że co?
-A jaki związek pomiędzy diademem a moją przyszłością? - starałam się utrzymać niewinny ton.
-Czyli się Pani nie zgadza – na wpół twierdząco powiedział elf
-Oczywiście! - parsknęłam – oddaję Panu diadem, po tygodniu mnie zabijają, a za jakieś trzysta lat, gdy Pana ojciec przekaże swoje życie Wyższemu Duchowi – chyba tak elfy mówią o śmierci – przypomni Pan sobie o moim poświęceniu i każe je wpisać do chronik gildii? Chyba podziękuję!
-Jeżeli siadem znajdzie się u mnie – lodowatym tonem zaczął elf – zwołam radę gildii, i don Kevirt nie będzie mógł nakazać Pani śmierci – I elf zamachał dłonią przed sobą, rozpraszając obłok, i już pełnym głosem stwierdził – Proszę pomyśleć nad moją propozycją... Jak już mówiłem, na razie miejsce mojej kochanki jest wolne....

Z tymi słowami powoli ucałował mój nadgarstek i wypchnął mnie za bramę, zanim, oniemiała ze zdziwienia zdążyłam, pod drwiącymi spojrzeniami przechodzącej obok pary centaurów, rzucić ciężką wiązanką przekleństw.
-Ah, jaki mężczyzna – tęsknie westchnęła kobyłka, kładąc głowę na ramieniu swojego towarzysza. Jej kawaler zazdrośnie parsknął i mocniej objął ją za talię.

Zmierzyłam parkę wzrokiem i ze smętnym westchnieniem ruszyłam do domu.



Od chwili rozmowy z don Kevirtem minęły już cztery dni. Nie lubił żartować, a w tym czasie zdążyłam obejść prawie całe miasto i porozmawiać praktycznie ze wszystkimi... Sterczałam w knajpach o najczarniejszej reputacji, i chodziłam do karczm do których nie ośmielała się zaglądać nawet straż miejska... Bez skutku. Nikt nie wiedział, gdzie mógł podziać się diadem.

Piątego dnia postanowiłam wywołać demona, mając nadzieję, że wystarczy jeden mój rozkaz by on, jak posłuszny piesek, przyniósł mi w zębach elficką koronę.

Aha, już, dziesięć razy...



Nadal leżąc w łóżku z lekka przekręciłam głowę. Malutki ptaszek o szarym ubarwieniu wylądował na gałęzi. Przez chwilę gapił się na mnie lekko pochyliwszy głowę, a potem zatrzepotał skrzydłami i odleciał... Wstałam i zaczęłam się ubierać.

Marne szanse że przez te półtora dni coś znajdę (nawet całe to wywoływanie demona nie było niczym więcej niż chwytanie się źdźbła słomy), ale, przynajmniej z sensem spędzę ostatnie godziny swojego życia...

Po lekkim śniadaniu przekradłam się do pokoju z demonem i ostrożnie zajrzałam do środka. Skąd wiedziałam!!! Zachwalane przez orka-handlarza świece (kupuj, ślicznotko, tydzień się będą palić!!!) prawie całkowicie stopniały... Będę musiała wybrać się na targ i kupić jakieś na wymianę.

Sam demon siedział na podłodze, podkuliwszy nogi i złożywszy dłonie w kształt łódeczki. Mamrotał coś w najwyższym skupieniu ale nagle, jak gdyby coś poczuł, zaczął podnosić głowę... Szybko zamknęłam drzwi.

Na targu kupiłam świece i parę skondensowanych zaklęć remontowych (umierać, to przy muzyce) i już szłam do domu, gdy ktoś chwycił mnie za nadgarstek. Ostro obróciła się dookoła własnej osi.

Orki są chyba najdziwniejszą z ras G'etru. Nie wiadomo skąd wziął się ten koczowy lud. Nie wiadomo czemu do tej pory nie osiedli gdzieś na kontynencie a podróżują po ziemi imperium z jednego jej krańca na drugi... W sumie, mało kto lubi orków, którzy uważani są za koniokradów. Jeszcze inna dziwna cecha – różnica w wyglądzie pomiędzy młodzieżą i dorosłymi orkami. Młodzi orkowie i orkijki mogą wyzwać elfów na pojedynek urody. Mają długie, kręcące się czarne włosy, idealne, wschodnie rysy twarzy, i lekko wyostrzone uszy. Ale po trzydziestce ich wygląd zmienia się – pojawiają się ostre kły sterczące z pod dolnej wargi, skóra zmienia kolor na zielonkawy, jak u goblinów, a nos wydłuża się i staje haczykowaty.

Jedna z takich właśnie podstarzałych dam, ubrana w całe mnóstwo spódnic, z kolorową chustą na gołwie, stała teraz przede mną:
-Ej, śliczna, ozłoć rączkę, powiem ci całą prawdę, nie skłamię!

Chciałam wyrwać dłoń, ale w ostatniej chwili rozmyśliłam się i rzuciłam jej złota monetę...
-Oj śliczna – zaczęła ona, wpatrując się w linie na mojej dłoni - powiem ci całą prawdę, nie skłamię. A czeka cię, moja brylantowa, droga daleka, nie bliska. A po lewą rękę od ciebie, moja bursztynowa, przejdzie człowiek rudy a nie dobry. A po prawą rękę, moja diamentowa, przejdzie człowiek smagły a nie miły... - acha, chyba rozumiem. Będzie się przy mnie kręcili ten cały demon nieprawidłowy i Irdes. Jeden się będzie czepiać, drugi prawić złośliwości. Fakt, trudna droga. Jedno szczęście że się szybko skończy – ci co nie spełniają „próśb” don Kevirta długo nie żyją – ozłóć rączkę...

-Dzień dobry – nagle zabrzmiał tuż przy mnie czyjś głos.

Odwróciłam głowę i napotkałam wzrokiem na miękki uśmiech i lodowate spojrzenie Irdesa. Orkijka, jak gdyby coś zrozumiała, szybko zgubiła się w tłumie. Serce ścisnęło się i zamarło, ale spróbowałam udawać że wszystko w porządku, i nawet uśmiechnąć się i kiwnąć głową w odpowiedzi.
-Nie chce się Pani ze mną witać? - zainteresował się wnikliwie.
-Nie życzę panu zdrowia.
-Jak nieuprzejmie – parsknął Irdes, obrzucając mnie sceptycznym spojrzeniem – Miałem o Pani lepsze zdanie. A co postanowiła Pani odnośnie mojej oferty?
-Której z dwu? - spytałam bez uśmiechu przyśpieszając kroku i mając nadzieję, że się odczepi.
-Pani, gdyby na Twoim miejscu znajdowała się dowolna inna, wystarczyłoby mi gdyby przyjęła chociażby pierwszą propozycję.... Ale Pani... Od Pani chciałbym otrzymać jedno i drugie... - jego głos ociekał miodem. A za plecami majaczyła para gargulców...
-A to znaczy – poinformowałam go lodowatym tonem – że nie dostanie Pan niczym

Zatrzymaliśmy się pod drzwiami mojego domu.
-No cóż – miękko uśmiechnął się elf – Jest pani... nieuprzejma... Ale chciałbym zaoferować dobrą radę – Proszę nie nocować dziś w domu....
-A niby gdzie? - spróbowałam dodać do mojego tonu nieco sarkazmu – U Pana?

Irdes kiwnął głową ze smutkiem (który równie dobrze mógł być udawany)
-Było by mi, oczywiście, bardzo przyjemnie, gdyby sprawy przyjęły taki obrót, ale niestety – zmierzył mnie długim spojrzeniem – I czemu szuka Pani w moich słowach jakiegoś drugiego dna? - na czym odwrócił się i poszedł precz.

Gargulce podreptały za nim.

Nie, naprawdę coraz bardziej nienawidzę elfów. W sumie, nie wszystkich elfów. Wszystkie elfy mi nic nie zrobiły. One po prostu wycięły w pień całą ludzkość na kontynencie, ale mi osobiście nie zrobiły nic! Ja nienawidzę jednego konkretnego elfa. Elfa który patrzy na mnie tak maślanym spojrzeniem, że chciałabym udusić go na miejscu!!! Nienawidzę!!!



Pierwszą rzeczą która zrobiłam w domu było zajrzenie do pokoju z pentagramem. Świece się prawie wypaliły. Ale miałam (sądząc z ich wielkości) jakieś pół godziny zanim stopnieją do końca. Tak że w międzyczasie mogę wykonać remont domu...

Ciekawe, komu przypadnie pojutrze? Krewnych nie mam....

To, że z takim spokojem rozważałam swoja śmierć, może wydać się dziwne, ale w tym momencie byłam za bardzo zmęczona. W ciągu ostatnich pięciu dni zdążyłam podenerwować się wystarczająco, i postanowiłam chociaż trochę pożyć z pożytkiem....

W sypialni odwiesiłam torbę ze świecami na zgięciu łokcia i zaczęłam ostrożnie otwierać buteleczkę.

Gdy tylko korek wyskoczył, z buteleczki wyleciał mały srebrzysty huraganik, który rzucił się w kierunku sufitu – dokładnie zamazując ściany i powoli, w miarę napraw, tracący na wielkości. Co mi się podoba w zaklęciach remontowych – zwykle zaczynają od tej części pokoju, która jest najbardziej zniszczona.

Niestety, jeden flakonik nie wystarczył i musiałam odkorkować drugi.

Jeszcze kilka chwil i sufit był cały. Huraganik się rozsiał.

Uśmiechnęłam się z zadowoleniem. Trzeba było wyremontować wcześniej, ale nigdy nie miałam okazji. I gdyby nie diadem, to wątpliwe by się ona pojawiła...

Jednak my, ludzie, jesteśmy dziwnymi istotami. W zwykłym życiu udaje nam się nie zawracać uwagi na małe życiowe problemy, a gdy nagle na łeb spada nam coś wielkiego, rzucamy się rozwiązywać wszystko na raz. W tym jesteśmy chyba trochę podobni do orków.

Teraz czas na świece. Jeżeli wymienię je szybko, kontur nie zdąży się otworzyć. Odwróciłam się do drzwi, pociągnęłam za klamkę...

Rozległ się dźwięk tłuczonego szkła...

Odwróciłam się pośpiesznie, i poczułam jak serce ucieka mi gdzieś w okolice pięt. Przede mną stał potwór. Krótkie psie ciało (tylko że ten pies był wielkości konia), bezwłosa pomarszczona ciemno-szara skóra, grube podobne do kolumn łapy z pazurami o kształcie sztyletów, żółte wężowe oczy i cienki strumyczek śliny cieknący z wystających spod dolnej wargi brązowawych kłów...

Demon Plutona.... bezlitosny zabójca który wypełnia wszystkie rozkazy pana który go wywołał... A ja nie mam żadnej broni oprócz kilku woskowych świec. A ten konkretny duch nawet nieszczególnie boi się ognia...

Zamarłam. Serce podniosło się z pięt i utknęło w gardle, waląc jak oszalałe...

Monstrum podniosło górną wargę i głucho zaryczało. Moje nerwy nie wytrzymały i wrzasnęłam. Niestety, nie zrobiło to żadnego wrażenia na demonie. Zrobił malutki krok do przodu i krzyk zamarł mi w gardle.

Potwór przysiadł, gotując się do skoku. Zamknęłam oczy rozumiejąc, że nie zdążę uciec... I w tym momencie coś gwałtownie pchnęło mnie w ramie.

Odleciałam na bok i spadłam na podłogę. Po otworzeniu oczu miałam okazję obejrzeć dosyć dziwaczny obrazek: demon Plutona przeleciał nade mną i głową walnął o ścianę. Niestety, zarówno jedno jak i drugie wytrzymało, tak więc teraz siedział gapiąc się na nią, i kręcił głową.

-Czego siedzisz – zabrzmiał nad moją głową zdenerwowany męski głos – Czekasz aż dojdzie do siebie?

Podrzuciłam głowę i napotkałam wzrok demona. Mojego, tego z pentagramu.
-No i? Niecierpliwie wyciągnął rękę w moim kierunku, pomagając mi stanąć na nogi.

Podniosłam się. Chyba faktycznie zamarudziłam zbyt długo: duch Plutona odwrócił głowę w naszym kierunku. W jego złocistych oczach obudziła się złość, a pazury zmieniły kolor na zielonkawy... Zły znak. Puścił do nich truciznę... Taką od której nie ma odtrutki...

Wywołamy przeze mnie demon zagryzł wargę:
-Idź, postaram się go zatrzymać.
-Żartujesz? - Uśmiechnęłam się prze siłę - można tylko próbować uciec, jest zbyt silny. Nie poradzisz sobie
-Co oznacza że spróbuję – spojrzenie szarych oczu skamieniało.
-Idiota!!!

Plutończyk w tym czasie skoczył na nogi, i teraz, sądząc z jego oceniającego wzroku kombinował kogo by tu pierwszego zaatakować...
-Biegiem! - rzuciłam.

Uparcie potrząsnął głową:
-Za wcześnie.

Jeszcze raz brzęknęło tłukące się szkło (i po co tylko robiłam w sypialni dwa okna?), i ilość duchów Plutona nagle się podwoiła.

Demon przeniósł nerwowy wzrok z jednego plutończyka na drugiego, nerwowo przełknął i wymamrotał:
-A teraz chyba najwyższy czas...

Chwycił mnie za rękę, rzucił się w kierunku ściany.
-A ty do... - tylko tyle zdążyłam powiedzieć
-kąd?! - powiedziałam już po drugiej stronie ściany, po przejściu przez nią... Zamarłam, nie wierząc w to co się stało.

Znaleźliśmy się na korytarzu, obok mojej sypialni. Drzwi prowadzące do niej były odrobinkę po lewej.

Za plecami rozległ się hałas. Chyba plutończycy nie zrozumieli co się z nami stało. Demon rzucił się w kierunku drzwi sypialni i położył dłonie, jedna nad drugą, na górne zawiasy drzwi. Gdy je zabrał zobaczyłam, że zawiasy stopiły się, zatrzymując drzwi w jednej pozycji. To samo wykonał z dolnymi zawiasami.

Wyglądało na to, że w tym momencie duchy Plutona coś wyczuły, i któryś z nich, a może i oba równocześnie, uderzyły w drzwi od drugiej strony, wybijając z nich żałosny skrzyp...

Demon hałasliwie odetchnął:
-To ich na chwilę zatrzyma – chwycił mnie za rękę – Uciekamy!
-Ale dokąd?! - wyjęczałam – to demony Plutona! Będą ścigać ofiarę do końca! A to oznacza, że znajda mnie nawet na morskim dnie!

Demon nerwowo oblizał wargi, i obrzucił korytarz wzrokiem:
-Granica pentagramu jest nieprzekraczalna z obu stron?
-Że co?

Drzwi już nie skrzypiały a żałośnie piszczały, grożąc zawaleniem się w dowolnym momencie.
-Z aktywowanego pentagramu nie można wyjść. Czy można do niego wejść?!
-Nie – odpowiedziałam, nadal niewiele rozumiejąc.
-Dobra, idziemy – pociągnął mnie w stronę pokoju z pentagramem.


Po wejściu do pokoju demon najpierw stopił zawiasy drzwi, blokując wejście a potem rzucił:
-Aktywuj pentagram, ale nie do końca!
-Co? - znowu nie zrozumiałam


Cicho zaklął przez zęby.
-Co jest potrzebne żeby ponownie aktywować pentagram?
-Zapalić świece. Są w torbie. Zaklęć nie muszę czytać, już to robiłam.

Demon zerwał sakwę z mojej ręki, i wepchnął mnie do środka pentagramu, wskakując za mną.

Teraz pod ciosami uginały się już te drzwi.

Rozstawione na właściwe miejsca świece demon zapalił dotykiem palca. Gdy tylko zapaliła się ostatnia, drzwi padły, opierając się o niewidoczną ścianę pentagramu. Demony Plutona jeden za drugim wskoczyły do pokoju, łbami wywaliły drzwi na zewnątrz i teraz zamarły, wgapiając się we mnie lodowatymi oczyma.
-Fuuu – westchnął demon – zdążyliśmy...
-Zdążyliśmy?! - nie wytrzymałam – Zdążyliśmy?! Czy ty idioto jeden rozumiesz co żeś narobił?!

Jeden z duchów Plutona rzucił się na ścianę pentagramu ale został odrzucony do tyłu.
-A co? - z niezrozumieniem zatrzepotał rzęsami demon.
-Co?! Te demony będą tu siedziały do ostatka, a potem się na nas rzucą. Przy czym ten ostatek nastąpi nie później niż jutro w dzień, co najwyżej wieczorem, gdy świece wypalą się do końca!
-Oj...
-Co „oj”?! Co „oj”?! Pentagram zostanie otwarty, i ty się będziesz mógł wynieść w diabły, a co ze mną?!

On smutno westchnął i zamilkł.....
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 17-01-2006, 12:04   

Skarb elfijckiej korony (cz. 6, chyba jestem w 1/3)


Powoli opadłam na podłogę. Cóż, jak ktoś stracił głowę to nie powinien opłakiwać włosów.... Planowałam umrzeć jutro albo pojutrze? No to uda mi się o dobę przed terminem....

Duchy Plutona krążyły dookoła pentagramu, szukając dziury w obronie. Wywołany przeze mnie demon usiadł obok mnie na podłodze, przybliżył wargi do mojego ucha i szeptem zapytał:
-A jeśli pociągną za tkaninę albo przewrócą świece, pentagram się nie dezaktywuje?
-Nie, - pokręciłam głową – Może ją dezaktywować tylko istota pochodząca z tego samego świata co rzucający zaklęcie....
-Co cieszy – wypuścił powietrze i zagapił się gdzieś w dal...

Milczenie przeciągało się. A ja czułam się głodna... Bo tak w zasadzie to nie jadłam obiadu...
-Jeść mi się chce – jęknęłam zapominając, że nie jestem sama w pentagramie.
-Ojejej, i kto by to mówił! - odciął się demon – Bo ty na pewno jadłaś śniadanie, a ja od wczoraj nic!

Zakrztusiłam się:
-A szaszłyk?
Westchnął z miną męczennika:
-To była iluzja, iluzja! Przecież nie mogę stworzyć coś z niczego, a po to żeby coś przenosić musiałbym przynajmniej wiedzieć co w waszym świecie jest jadalnego! Przecież nie będę z innego brać! Wiedźma, a prawa zachowania energii nie zna!
-Nie jestem wiedźmą – obruszyłam się
-A niby kto? – parsknął on.

A co mam do stracenia? I tak nie ma nic do roboty... Tak więc, słowo po słowie, opowiedziałam mu wszystko:
-...no i tak właśnie, demonie...
-Nie jestem demonem – cicho burknął on
-A kim?

Podrapał się w nos i podniósł na mnie wzrok:
-Diabłem...
Że co????

-Diabłów nie ma! Zostało to udowodnione!
-A idźcie wy z tymi swoimi dowodami wiecie dokąd?! Jestem diabłem!
-Zwariować można – wymamrotałam – A tak w ogóle, z pentagramu pewnie wyszedłeś jak zgasły świece. Więc czemu nadal tu siedzisz? Nie potrafiłeś czy...
-Czy! - burknął – Dokładnie czy. Usłyszałem twój krzyk i rzuciłem się na pomoc jak idiota...

Dom wariatów...

Nagle zauważyłam, że pod samym sufitem pulsuje karmazynowa runa „przejście”.
-W domu jest ktoś obcy! - westchnęłam
-No coś ty?! - nienaturalnie zdumiał się diabeł – Dopiero zauważyłaś? No fakt, w domu są obcy. Całych dwóch! O, tam kółka nawijają wokół pentagramu!
-Nie o nich mówię! Ktoś wszedł przez główne drzwi!

Zaczęłam nasłuchiwać i za głuchym ryczeniem plutończyków usłyszałam ciche kroki. A one się zbliżały, stając coraz głośniejsze...

Demony Plutona zatrzymały się, wlepiając spojrzenie w drzwi. A po paru sekundach pojawił się tam... Irdes...



Duch Plutona zrobił malutki kroczek w kierunku Irdesa, nie spuszczając z niego wężowego hipnotyzującego wzroku. Drugi – okrążał pentagram od drugiej strony.
-Czemu nie atakują? - trwożnie wymamrotał diabeł – Chcą pogadać? Mam ich podsłuchać czy co?

Pchnęłam go łokciem w bok.
-Ja też chcę!

Położył rękę na moim ramieniu.

Z gardła plutończyka wyrwał się ryk, nieoczekiwanie dla mnie układający się w całkiem zrozumiałe słowa:
-Garriaer, ranr laer ruarnag! Idź sobie, to nasza zdobycz!

Przełknęłam spodziewając się, że Irdes, nie zrozumiawszy ani słowa rzuci się do ataku, ale na twarzy elfa błysnął nieoczekiwany uśmiech:
-Naer? Wasza?
-Gard!!! Tak!!!
-N'egarriar'is t'a? A jak nie odejdę?
-Rajk'is! Umrzesz!

W głosie Irdesa dość wyraźnie słychać było sarkazm:
-Darronr? Pewni?

Zamiast odpowiedzi demony rzuciły się na niego z obu stron.

Irdes, nawet nie próbując się bronić, po prostu zrobił krok do tyłu. Demony z hukiem zderzyły się łbami.
-Stara sztuczka, - poinformowałam go bez krzty humoru, niepewna, czyjej śmierci w tej chwili pragnę bardziej....

Diabeł wzruszył ramionami:
-Ale skuteczna!

Irdes kopnął nieruchome tusze:
-Raarnga lorra czirs? Tak i zamierzacie leżeć?

Plutończyk otworzył oczy, i, odpychając łapą nieruchome ciało drugiego demona, wstał na nogi. W jego oczach zapaliła się złość. Rzucił się w kierunku Irdesa, próbując dobrać się do niechronionego gardła. Elf przyjął wyszczerzony pysk na skrzyżowane sztylet i miecz wyjęte bogowie wiedza skąd, a potem gwałtownie odepchnął demona od siebie.

Demon skoczył do tyłu i wypuścił pazury. Powoli przeciągnął łapą po podłodze, zostawiając długie zadrapania i nacinając cienkie, kręcące się wióry.

A potem plutończyk gwałtownie machnął łapą, celując w pierś elfa. Ten wyrzucił przed siebie rękę ze sztyletem, przecinając poduszeczki uzbrojonych w pazury palców. Demon podciągnął łapę, zabierając sztylet ze sobą. Irdes cicho zaklął przez zęby, a potem z jego ręki sfrunął rząd srebrzystych gwiazdek, które wbiły się wprost w mordę potwora.

Ten zawył i rzucił się do tyłu. Akurat w czasie gdy przytomność odzyskało drugie monstrum, które potrząsnęło łbem i rzuciło się na ciemnego elfa. Znowu rząd gwiazdek, i tuż za nimi miecz Irdesa przeszedł przez gardło demona.

Duch Plutona drgnął i zaczął spadać na bok. Irdes spróbował wyciągnąć miecz z ciała, ale w tym momencie rzucił się na niego drugi demon.

Klingę wyrwało z ręki elfa, ale w ostatniej chwili zdążył on uchylić się, i demon tylko przeorał pazurem ramię Irdesa. Na szczęście (albo na nieszczęście?) tym razem pazury były bez jadu. Demon, przeleciawszy obok, znowu zadrapał pazurami o podłogę, i rzucił się na elfa. Ten znowu zdążył uchylić się i demon wyrżnął o ścianę pentagramu, spełzł po niej, i elf z zimna krwią wbił sztylet wyciągnięty z buta w podstawę jego czaszki.

Demon drgnął po raz ostatni i ucichł.



Irdes wyciągnął z ciała demona tkwiące klingi, z obrzydzeniem wycierając je o szarą skórę. Potem pogrzebał w sakwie przy pasie, i wyciągnął stamtąd niewielką buteleczkę, wypełnioną zielonym płynem z karmazynowymi przebłyskami i ścisnął w pięści.

Pomiędzy jego palcami prześlizgnął się zielonkawy dymek, który skierował się ku trupom plutończyków.

-To nie ich trzeba leczyć! Mnie! - ze złością wyrzucił z siebie elf. Dymek zmienił kierunek i popłynął ku ranie na ramieniu elfa. - nienawidzę skondensowanych zaklęć – cicho mruknął syn „asa karo”.

Dymek oplótł ramię elfa jak dziwna bransoleta z zielonkawego srebra, i brocząca krwią rana zaczęła się powoli zamykać. Dopiero wtedy Irdes podniósł na mnie spojrzenie.

-Ojej – przeciągnął – co za spotkanie! Nie spodziewałem się Pani tutaj...
-Tak? - ostro rzuciłam ja – To po kiego diabła znalazł się Pan w moim domu?!
-Spaceruję – uśmiechnął się ciemny elf – zażywam świeżego powietrza....
-To niech Pan idzie na spacer w jakieś inne miejsce!

Głos Irdesa ociekał miodem:

-Nie uwierzy Pani, ale podoba mi się właśnie ta część miasta...
-Śsssssmiertelnie mnie to cieszy! - nie wytrzymałam

Ale elf chyba nie zauważył sarkazmu. Uśmiechnął się miękko:
-Dziękuję... A tak przy okazji, wygodnie wam tak... we dwójkę?

Cham!!!
Spróbowałam mówić tym samym tonem:
-Nie żeby jakoś szczególnie. Nie wypuściłby nas Pan?

Z twarzy Irdesa w jednej chwili zniknął uśmiech, a ton zmienił się na równy i rzeczowy:
-Tylko za diadem. Niech Pani mi go odda, to zabiorę świece.
-A jak nie oddam?!

Irdes, nie odrywając spojrzenia od mojej twarzy powoli rozwiązał sakwę i wyciągnął stamtąd biały flakonik:
-To jest mikstura, wydłużająca czas trwania przedmiotów nieożywionych. Po prostu wyleję kropelkę na każda świecę i pójdę sobie.

Wielcy bogowie!

-Nie ważysz się! - wyszeptałam.
-Jest Pani pewna? - Irdes załamał brew.
-A... Co się wtedy właściwie stanie – wtrącił się diabeł do tej chwili w milczeniu przysłuchujący się rozmowie.

Irdes zmierzył go wzrokiem:
-To z jego powodu odmawia Pani przyjęcia mojej oferty? Nie mogła Pani sobie znaleźć kogoś lepszego?

W ręce diabła pojawiła się pałka o grubości przedramienia. Ścisnął ją w pięści, i drzewko pękło i rozpadło się na dwie połówki. Irdes parsknął:
-Tania sztuczka... Jak można wiązać swój los z kimś kto nie zna podstawowych zasad? Chociaż... Siła jest, po co komu rozum. No dobrze, opowiem. Te świece tutaj są bardzo niewielkie, spalą się najpóźniej jutrzejszym wieczorem. Ale, jeśli chociaż jedna kropla tego specyfiku trafi na knot, będą się palić długo, bardzo długo... Rok. Dwa. Dziesięć. I w momencie gdy się dopalą, na tym miejscu leżeć będzie para... szkieletów...

Kucną przy jednej ze świec i wyciągnął rękę z flakonikiem w kierunku jej knota:
-No to co? Może zmieni Pani zdanie?

Nie zdając sobie sprawy z tego co robię, rzuciłam się do ściany pentagramu, oparłam się o nią dłońmi, i, patrząc z góry na dół w oczy Irdesa, wysyczałam, zapominając o wszelkiej uprzejmości:
-A teraz mnie posłuchaj! Mówiłam to twojemu ojcu i powtórzę tobie! Nie brałam tego cholernego diademu! W ogóle nie miałam jej w ręku! Nie wiem gdzie ona jest!!!

Po twarzy Irdesa przebiegł lekki uśmiech. Jego ręka zawisła nad paląca się świecą a potem... dwoma palcami zdusił płomień....
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 28-01-2006, 16:04   

Skarb elfijckiej korony (cz. 7, i nadal nie doszlam do polowy)

Pentagram dezaktywował się nieoczekiwanie. Zamaczałam rękoma i spadłam do przodu. Na szczęście tym razem nie na Irdesa – diabeł zdążył skoczyć na nogi i chwycić mnie za talię. Koniec końców udało mi się odzyskać pozycję pionową, i diabeł mnie puścił. Kiwnęłam mu ze wdzięcznością i odwróciłam się w kierunku Irdesa, któremu również udało się w międzyczasie stanąć na nogach.

Elf uśmiechnął się:
-Proszę wybaczyć że przerwałem wasze tet-a-tet, ale okoliczności były silniejsze ode mnie...

A tak przy okazji, to chyba niezła szansa...
Zatrzepotałam rzęsami i zrobiwszy krok w kierunku elfa zaśpiewała:
-Panie Irdes, nie wyobraża Pan sobie nawet jak bardzo jestem mu wdzięczna!
Jeszcze jeden krok.
-Jestem nieskończenie wdzięczna i chciałabym wyrazić całą swą wdzięczność tu i teraz!
Usłyszałam jak za moimi plecami zszokowany diabeł próbuje złapać oddech.
Jeszcze jeden krok i...
Policzek.
Irdes chwycił się za policzek i podniósł na mnie zdziwiony wzrok:
-Za co?!
-Za wszystko co dobre – wycedziłam, mierząc go nienawidzącym wzrokiem. - za awanse w domu don Kevirta i na ulicy! Za...
-Niech Pani nie mówi że nadal o tym pamięta?! - Irdes zabrał rękę. Policzek go palił. - Tak między nami, propozycja w domu padła bo zostałem zmuszony. O czym mogłem z Panią rozmawiać ukrywając się przed ochroną don Kevirta? Przecież nie o polityce!
-Taaak?! A co z nieprzyzwoitymi propozycjami na ulicy?!
-Proszę zauważyć, - czarująco uśmiechnął się elf - że ja nie powiedziałem ani jednego nieprzyzwoitego słowa! To wszystko były Pani własne domysły! Tym bardziej, że nie mogłem przecież wprost, przy ochroniarzach, zapytać o diademie!
-Co Pan nie powie? - parsknęłam – A oni się nie zainteresowali o czym Pan ze mną rozmawia?
-Oni – nie – westchnął Irdes – a don Kevirt – tak...
-No i co Pan odpowiedział? - wbrew swojej woli poczułam ciekawość.
-No... powiedziałem że zaproponowałem Pani swą wielką i czystą miłość.

Wydaje mi się, czy w jego głosie zabrzmiała drwina?
-Nawet tak?! - wciągnęłam powietrze. Dłoń swędziała mnie niemiłosiernie – wlepić mu kolejny policzek. - A on się nie zaciekawił czemu propozycji było dwie?
-Zaciekawił.
-No i?
-Pierwsza zakładała tylko jedną noc, druga – dłuższe stosunki...., - mruknął Irdes.

Aż się zachłysnęłam od takiego stwierdzenia.
Ale, skoro nie ma Pani diademu – westchnął on – to ja już sobie pójdę.
I ruszył do wyjścia z pokoju. Juz w drzwiach na poły obrócił się i krzyknął przez ramię:
-A, zapomniałem powiedzieć, nie jest Pani w moim guście. Tak że proszę się nie martwić...
I zaczął schodzić po schodach...
Gdy jego kroki ucichły, od złości która po prostu wyrywała się na zewnątrz, walnęłam pięścią zupełnie niewinną ścianę.
-Powiedz – niewinnie zapytał diabeł zza moich pleców – A co cię bardziej wkurza? To że się do ciebie klei czy to że nie jesteś w jego guście?
-Nie twoja sprawa – odgryzłam się.
-Be-be-be – zawarczał on.



Wyszłam na korytarz, zerknęłam na wybite drzwi i zeszłam na pierwsze piętro. No tak: obronną runę na drzwiach Irdes okropił antymagicznym zielem, a zamek po prostu otworzył. I właśnie dlatego wszedł do mojego domu z taką łatwością.

Zamknęłam drzwi i weszłam z powrotem na piętro, zabierając sztylet ze stolika przyczajonego w dalszym rogu pokoju. Diabeł siedział w ładnym rzeźbionym fotelu, podebrawszy nogi pod siebie, i powoli przerzucał z jednej dłoni do drugiej kulkę, świecąca się od wewnątrz równym złotym światłem. Zdziwiłam się.
-Jeszcze tu jesteś?
-A gdzie niby mam być? - parsknął on. Do kulki dołączyła druga.
-Pentagram jest dezaktywowany. Możesz się zbierać do domu...

Usiadł równo. W powietrzu latały już trzy kulki:
-Wyganiasz mnie?
-No – zająknęłam się – N-nie... Po prostu nie rozumiem czemu tu zostałeś?
-A co jeśli... Chcę ci pomóc...
-Pomóc?! Ty?!
-A czemu nie? - wzruszył ramionami, nadal żonglując piłeczkami, - Żal mi cię... Sama sobie nie poradzisz...
-Można pomyśleć że z tobą na pewno sobie poradzę!
-Na pewno – nie na pewno, ale spróbować warto.

Złapawszy dłonią dwie kulki, zręcznie połączył je w jedną i dalej żonglował juz parą.

Przekroczywszy ciała demonów, leżące na podłodze, i próbując uniknąć patrzenia na nie, zaczęłam nożem zeskrobywać wosk z podłogi, a potem zrolowałam materiał. Gdy rulon dotarł do nóg diabła, ten przestał żonglować, rozpylił kulki w powietrzu i skoczył na nogi, zamierzając pomóc. W tym celu przeciągnął dłonią przed sobą. W powietrzu i wzdłuż ciał demonów zatańczyły karmazynowe iskry, a potem dwa trupy po prostu rozpłynęły się w powietrzu... Tylko na wpół wchłonięte w podłogę kałuże zielonkawej krwi przypominały o tym, co tu się wydarzyło.

Skończywszy z materiałem westchnęłam i zainteresowałam się:
-Chcesz jeść?
-O tak! - radośnie odezwał się on.
-No to chodź.

I, już na wyjściu z pokoju, spytałam:
-A w ogóle to jak się nazywasz?
-Dżejt – uśmiechnął się on, - a ty?
-Eryka.
-Miło cię poznać.



Późna kolacja (albo wczesne śniadanie, cholera go wie) mijała w milczeniu. Dżejt jadł z takim apetytem, jakby nie miał niczego w ustach od jakichś dwustu lat. Ja lenie grzebałam widelcem w talerzu (apetyt nie wiadomo czemu zniknął ledwie usiedliśmy do stołu) i kartkowałam księgę – gruby foliant na temat zielarstwa (tak, wiem że to marnowanie pieniędzy – łapać brudnymi rękoma ręczną robotę... Tylko co komu za różnica jeśli i tak jutro umrę?)

W tym momencie poczułam jakieś smętne wątpliwości... Coś z tego co niedawno słyszałam się bardzo nie zgadzało... A potem przypomniałam sobie co dokładnie:
-Dżejt!
-Tak? - oderwał wzrok od talerza.
-Gdy się tylko pojawiłeś w pentagramie, to coś mówiłeś o jakimś Chrystusie...
-No i?
-A kto to taki?

Diabeł upuścił łyżkę i zagapił się na mnie szeroko otwartymi oczyma:
-W sensie?! Co ty, nie znasz takiego boga?
-Pierwszy raz o nim słyszę....
-Spoko! - przeciągnął Dżejt. - Skoro każdy świat ma swoje Niebo i Piekło... Wychodzi na to że mnie w ogóle wyniosło do innego świata?! Doskonale!

Tyle że jakoś nie czułam radości w jego głosie.

Dżejt pokrótce opowiedział mi legendy o tym bogu. Słuchałam go, słuchałam... I, szczerze mówiąc, zrozumiałam nie wiele. Jak można ukrzyżować BOGA??? A zresztą, mnie te ichnie religie nie dotyczą. Tym bardziej, że tych wszystkich aniołów z ich demiurgami nie ma w przyrodzie.
-Aha, i diabłów też nie – złośliwie podpowiedział Dżejt

Nienawidzę gdy ktoś czyta moje myśli!
-Wybacz – wzruszył ramionami – A tak przy okazji, właśnie sobie pomyślałem.... Mówiłaś coś o mieczu który ci zabrano... Co w nim takiego szczególnego?

Uśmiechnęłam się:
-Wszystko. Stal. Kucie. Znak...
-Co znaczy, że w masowej sprzedaży go nie dostaniesz... A... Nie myślałaś przypadkiem żeby zwrócić się do tego kto ci go dał? Może on by pomógł?

Zamyśliłam się. Kusząca perspektywa. Chociaż... Nie. On mi nie pomoże.
-Nie wyjdzie – pokręciłam głową.

Dżejt westchnął:
-No... Znaczy że nie było pisane.

Położyłam go w pokoju gościnnym, zaścieliwszy kanapę. Przez całą godzinę coś tam jęczał, stukał, aż w końcu zasnął.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 28-01-2006, 16:43   

Skarb elfijckiej korony (cz. 8)

Postanowiwszy ostatniego dnia poczuć się człowiekiem, obudziłam się późno. Zjadłam śniadanie i nakarmiłam Dżejta, po czym udałam się do swojej sypialni gdzie po pokoju hulał wiatr, bawiąc się odłamkami stłuczonego szkła.

Zaklęć remontowych juz nie miałam, tak że zajęłam się nie domem a sobą. Dwie godziny spędziłam przed pełnowymiarowym lustrem w garderobie, aż zdecydowałam się na skromny czarny kostium ze spodniami z cienkiego weluru (tak, wiem że zostaje na nim cały kurz! Ale przecież będą mnie topić a nie zakopywać w piasku!), zakładając pod żakiet białą nakrochmaloną koszulę.

Przez chwilę w głowie zaświtała mi głupia myśl – rzucić to wszystko i spróbować uciec... Ale przecież gildie są wszędzie, we wszystkich miastach... No dobra, rok wytrzymam, może dwa, a potem? Uciekać na elfickie wyspy? Aha... dziesięć razy... Tym bardziej że ucieczka – to nie mój styl. Ja tyle nie wytrzymam...

Na koniec założyłam wysokie elfickie buty (co mi się w nich podoba, to brak hałasu przy chodzeniu), doczepiłam do pasa sakwę z parą zaklęć (jedno atakujące - „kula ognista”, a drugie obronne - „gwiezdna sieć”), powiesiłam krótki miecz – anelas z surowego żelaza (wybaczajcie, innego nie znalazłam. A tak w ogóle, to jestem złodziejką a nie przedstawicielka Gildii morderców! Zgodnie z naszym kodeksem złodzieje kradną, grabieżcy grabią, a mordercy – mordują...) i narzuciłam na ramiona płaszcz...

-I dokąd się wybierasz – odezwał się zza moich pleców Dżejt, który nie wiadomo kiedy zdążył wślizgnąć się do pokoju.
-Na szafot – parsknęłam cicho
-Nawet i tak – przeciągnął diabeł – I kiedy po ciebie przyjdą?
-Myślę że całkiem niedługo – westchnęłam.
-Ciekawe, ciekawe...

Popatrując jednym okiem w kierunku lustra przygładził fryzurę (wbrew swojej woli zachichotałam) i poprosił:
-Rozwiąż sakiewkę.

Popatrzyłam na niego bez zrozumienia, ale prośbę spełniłam. Diabeł parsknął z zadowoleniem i nagle zmniejszył się do jakiegoś cala... A potem wzleciał w powietrze i zgrabnie schował się do sakiewki.

Przez parę minut dzwonił buteleczkami robiąc sobie miejsce, a potem krzyknął z głębi:
-Możesz zawiązywać! Nawet całkiem tu luźno. Zostaw tylko niewielką szczelinę żebym się mógł wydostać!

Dom wariatów...

I w tym momencie rozległo się pukanie do drzwi wejściowych – i przed moimi oczami zatańczyła, wyginając się dziwacznie, złocista runa „gość”. Westchnęłam ruszyłam na dół....



Oczywiście, przed drzwiami stał Irdes – żeby go demony Hrodzhaara zjadły! (są takie w goblińskiej religii... Jakieś dziesięć stóp wzrostu, wściekle-czerwonego koloru, żywią się grzesznikami... Akurat kontyngent dla niego!)

Elf uśmiechnął się radośnie i zaśpiewał:
-Dzień dobry szanownej Pani! Rad jestem widzieć Panią żywą i zdrową...
-Policzek nie boli – zainteresowałam się chmurnie.

Z mojej sakiewki doleciał cichy chichot, podczas gdy Irdes, jak gdyby nie zauważając złośliwości w moim głosie uśmiechnął się jeszcze raz:
-Dziękuje za troskę...

Inaczej mówiąc „się nie doczekasz!!!”. A potem elf zrobił szeroki zapraszający gest ręką:
-Zapraszam... czas na nas.

Z głębokim westchnieniem wyszłam z domu, ostatni raz obejrzałam się na drzwi i, nie zamykając ich podniosłam wzrok na Irdesa:
-Idziemy?



Tym razem karocy nie było. Dzięki bogom.

Powoli szłam u boku Irdesa wzdłuż południowych ulic Alronda. Przeleciała z chichotem watażka piksi, mroczny gargulec nieśpiesznie cedził wino z glinianej, oplecionej lina butli, zielonoskóra długoręka kwiaciarka – goblinka głośno targowała się z jakimś trollem w bogatym kostiumie i złotym łańcuchem kupca I gildii.

Miasto żyło.

Tęsknie obwiodłam wzrokiem ulicę, rzuciłam smutne spojrzenie na wysokie błękitne niebo.
-Nie martw się, i na naszej ulicy będzie święto, - zadzwonił cieniutki głosik z mojego portfela.

Irdes ze zdziwieniem spojrzał na mnie:
-Coś Pani mówiła?
-nie nie nie! - zaprzeczyłam szybko.
Elf mruknął coś sceptycznego, ale nie skomentował.



Żyję w nie najbardziej elitarnej okolicy. Tak, średnia klasa. Irdes natomiast prowadził mnie gdzieś ku dolnej części miasta, w kierunku zalewu. O, czyżby chcieli od razu tpić?

W końcu zatrzymaliśmy się przed niewielka knajpką z wiele mówiąca wywieszką „Piany Gnom” (jak wiadomo, gnomi mogą wypić prawie że beczkę najdzikszej mieszanki i kompletnie się przy tym nie wstawić). Tuż obok wywieszki widniała dziwna brodata istota która najmniej ze wszystkiego przypominała gnoma. Osobiście miałam wrażenie, że była to hybryda gargulca i goblina. W krzywych łapkach ta tłuściutka istota ściskała ogromny, swojego wzrostu kufel, wypełniony, sądząc z gigantycznej czapki piany, piwem. Oczka – koraliki tego dziwnego stworzenia pewnie patrzyły w różne strony, co, widocznie, symbolizować miało stopień jego zawiania...

Irdes pewnie pchnął dębowe drzwi, i zrobił zapraszający gest:
-Proszę.
Na wszelki wypadek położyłam rękę na mieczu (gdybym tylko jeszcze umiała się nim posługiwać!) i wkroczyłam do pokoju.

W tawernie unosił się zapach taniego alkoholu i stał straszliwy hałas. Irdes, który wszedł tuż za mną, uprzejmie kiwnął głową w kierunku właściciela – orka w karmazynowej koszuli, i, rzucając na ladę złota monetę, spytał:
-Z Gildii nikogo nie było?
Właściciel chwycił monetę ledwo ta dotknęła lady, nadgryzł ją, sprawdzając czy nie jest fałszywa, i tylko potem, rozglądając się na boki, półgłosem zapytał
-Z gildii zabójców czy złodziei?

Cieka-awe, a co do tego mają zabójcy?!
-Oczywiście że złodziei – parsknął elf
-Złodziei? Nie... Ze złodziei nikogo nie było. A za tamtym stolikiem – ork wskazał palcem dalszy róg – siedzi „król pik”

Irdes podążył za nim spojrzeniem, i ze zdziwieniem zapytał:
-Likan?! A kiedy on się zdążył wybić do „królów”?
-On licz już siedem lat jest „królem” - parsknął ork – A dla ciebie to nowość?
-Jeszcze jaka!
-No cóż – przeciągnął właściciel – zarzuciłeś ty gildię morderców... A przecież, Irdes, jakim ty byłeś „pikowym kró...”
-Ci! - przerwał go Irdes – Jeśli nie zauważyłeś, nie jestem sam!

Na twarzy orka wykwitł zadowolony uśmiech:
-Już juz, milczę!
-No to milcz! Ja idę na górę... Przy okazji, Mered, mam nadzieję że pamiętasz że jeśli zajrzy tu ktoś z „rozkładu karo”, to mnie tu nie ma i nigdy nie było – do rąk orka trafiła jeszcze jedna moneta.
-Obrażasz! - przeciągnął ork – Tyle tylko... Nie mogę sobie przypomnieć... może podpowiesz? Twoja towarzyszka tu teraz jest czy jej nie ma? - w jego oczach tańczyły diabełki.
-Oczywiście że jej nie ma! - trzecią monetę ork chwycił w locie, jak motyla – I nie było!
-Fakt – parsknął – jak mogłem zapomnieć? Nigdy jej tu nie było!... Dobra, idź już...

I ork wrócił do wycierania pustych kufli po piwie.

Irdes przeniósł wzrok na mnie:
Proszę za mną

Tylko niech mi ktoś wyjaśni, czemu ja nadal tu stoję a nie uciekłam sobie byle dalej?
-Ponieważ głupia jesteś – zabrzmiał głosik z torby, a potem dodał – Niech mi ogon urwą, jeżeli cokolwiek rozumiem w zachowaniu tego elfa.

Zgadzam się w pełni.

Irdes, słysząc coś, odwrócił się kierując na mnie pytające spojrzenie, ale zrobiłam nierozumiejąca minkę, i elf znowu zmilczał.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 13-02-2006, 16:30   

Skarb elfijckiej korony (cz. 9)

Zatrzymawszy się przed jedną z drzwi, Irdes przepuścił mnie do środka. Był to zwykły pokój mieszkalny. Prosty, bez żadnych udziwnień. Gołe białe ściany. Łóżko. Nocny stolik przycupnięty w dalekim rogu. I krzesło o trzech nogach stojące koło wejścia.
Gwałtownie odwróciłam się w kierunku Irdesa.
-Co to ma znaczyć?! Dokąd i po co mnie Pan przyprowadził?
Elf powoli opadł na krzesło:
-Proszę, niech Pani siada. Mamy o czym pomówić...
Zezując na niego z obawą, odwiązałam od pasa sakwę, i, siadając na brzegu łóżka położyłam ją obok:
-No i?
-Czyli nadal mi Pani nie dowierza – ze smutkiem skomentował elf – A przecież uratowałem Pani życie...
-Przypadek – odcięłam się.
-Myśli Pani? - miękko skomentował Irdes – czy nie uprzedzałem że Pani dom może zostać zaatakowany? Uprzedzałem. A Pani mi nie uwierzyła...

Wciągnęłam powietrze i zapatrzyłam się na niego z przestrachem. Prawda... Uprzedzał, a ja myślałam że po prostu się klei.
-A skąd Pan wiedział o ataku?

Irdes uśmiechnął się delikatnie:
-Don Kevirt jeszcze wczoraj postanowił przysłać do Pani demona Plutona – żeby Panią postraszyć. Plutończyk powinien był... cóż, połamać meble, „przekonać” Panią do zgody na oddanie diademu. Uprzedzałem Panią gdyż myślałem że to Pani ma koronę. Nie wiem kto przysłał drugiego demona... I, jeśli mam być szczery, myślałem że do chwili mojego pojawienia się demon już sobie pójdzie.

Hm.... Brzmi szczerze...
-Nadal Pan nie odpowiedział po co tu jestem.

Irdes zagryzł wargę, a potem powoli, półgłosem zaczął:
-Don Kevirt nakazał doprowadzić Panią przed jego oczy. Gdy juz znalazłaby się Pani w jego posiadłości, zarządzałby diademu, a nie otrzymawszy jej, rozkazał zabicie Pani... Dodam, że ludzie którzy mieli to zrobić są juz gotowi. Wychodzi na to, że don Kevirt wie że nie ma Pani diademu, i do czegoś potrzebuje Pani śmierci. Ja... Jakby to delikatniej powiedzieć... Chciałbym żeby plany don Kevirta zakończyły się fiaskiem... Zabicie go teraz jest niemożliwe, a raczej, niedozwolone... Ale... Dla mnie dobre jest to co jest złe dla niego... I na odwrót... Tak że... Proszę się rozgościć. Póki co jest Pani bezpieczna.

Irdes stanął na nogach, ukłonił się i opuścił pokój.



Gdy tylko elf zniknął z pola widzenia, z sakwy wypłynęła cieniutka nitka dymu. Podskoczyłam z przestrachu uznawszy, że pękła jedna z buteleczek, ale dymek stanął się Jadem, który zasiadł na krześle dopiero co zajmowanym przez Irdesa. Nie pofatygował się by zamknął drzwi. Ja westchnęłam z ulgą.
-Ile nowej wiedzy – przeciągnął diabeł
-Mało powiedziane – westchnęłam
-Wierzysz mu? - krótkie kiwnięcie w kierunku drzwi
-A d-diabeł go wie – westchnęłam ponownie.
-Właśnie o to chodzi że nie wiem! - sarkastycznie zauważył Jade, - jakbym wiedział to bym nie pytał!

Parsknęłam bez specjalnej wesołości. A diabeł podrapał się w czubek głowy i zapytał:
-A przy okazji, zauważyłaś jak się właściciel karczmy obmówił się o tym całym Irdesie i Gildii zabójców?
-Zauważyłam...
-A i walczy – kontynuował diabeł – wcale nieźle...

Parsknęłam:
-Nie ma w tym nic dziwnego, jeżeli faktycznie był królem pik. Przecież nie zawsze zabijają ciosem w plecy. Słyszałam, że czasem zamówienia ukrywane są na przykład jak pojedynki...
-Nawet i tak? - ze zdziwieniem stwierdził Jade – A przy okazji, powiedziałaś „oni”... Czyżby królów pik było aż tak dużo?

Roześmiałam się:
-We wszystkich gildiach w jednym egzemplarzu jest tylko as, którego wybiera się z królów... A kart innych wartości mogą być nawet setki.
-No to juz wszystko wiem... A co wiesz o tym Irdesie?
-Nic szczególnego, - wzruszyłam ramionami, - To samo co wszyscy. Syn don Kevirta. Wiek około pięćdziesiątki. W gildii złodziei jest około dziesięciu lat. Co robił przedtem – nie mam pojęcia... Teraz – As Karo...

Diabeł w zamyśleniu potarł podbródek:
-Coooż, niewiele... Czekaj! Powiedziałaś pięćdziesiąt?! Przecież wygląda na dwudziestkę!

Roześmiałam się:
-Przecież jest półkrwi elfem! I za sto lat będzie wyglądać dokładnie tak samo...

Diabeł pokiwał głową ze zrozumieniem, a potem zainteresował się:
-Słuchaj, ja tu ni w cholerę nie rozumiem... Może wyjaśnisz? Jaki sens w tych waszych wizytówkach? Po co one są potrzebne? Do czego one są potrzebne? I w ogóle, ile tu u was dają za kradzież? Katorgę? I co wtedy robi złodziej jak odsiedzi swoje? Wraca, kradnie, zostawia wizytówkę na miejscu kradzieży, a jego znowu do krasnoludzkich kopalni, ponieważ juz wiadomo do kogo wizytówka należy? Czy też za kradzież się dostaje dożywocie? Kompletny bezsens!
-To nie tak – pokręciłam głową – patrz. Na początku wizytówki rzucano by się pochwalić, ci co chcieli. Widzisz co umiemy. Teraz natomiast sprawy mają się następująco. Należę do gildii. Na przykład, kradnę u jubilera złoty wisiorek, rzucam na miejsce wizytówkę. Jest to znak dla naszego człowieka w straży miejskiej, że kradzieży dokonał członek z gildii. Czyli, w określonym czasie złodziej, czyli ja, wniesie część od wartości skradzionej rzeczy do wspólnej kasy. A pod koniec miesiąca z tejże wspólnej kasy do kieszeni straży miejskiej przemigruje pewna suma, w zamian za co albo w ogóle nie znajdą złodzieja... Albo... znajdą, ale nie będzie należał do gildii... Chociaż przyzna się że podrzucił wizytówkę i ukradł wisiorek.
-Oszaleć można – przeciągnął diabeł.

Uśmiechnęłam się ze zgodą a on kontynuował:
-A według mnie to nadal jest idiotyzm.
-Zgoda – uśmiechnęłam się – jakbym miała cokolwiek do powiedzenia, to usunęłabym ten system do wszystkich diabłów!
-Dziękuję uprzejmie – parsknął Jade. Zaczerwieniłam się a on kontynuował – I co? Czyżby nikt nie chciał usunąć tego systemu wizytówek?
-Chcieli – podniosłam spojrzenie: na progu stał Irdes. Elf uśmiechnął się krzywo i kontynuował: - jakieś dwadzieścia lat temu trójka Asów Karo zaproponowało usunięcie systemu. Pięć dni po tym jak wysunęli te propozycję, miała zebrać się Rada Gildii by ocenić pomysł... Co nie nastąpiło, gdyż następnego dnia cała trójka znaleziona została przez łódź rybacką opuszczająca Knaraat. W sieciach zaplątała im się trójka trupów z poderżniętymi gardłami...

Zakrztusiłam się ze strachu i tylko otworzyłam usta by spytać skąd w ogóle wziął się Irdes, gdy Jade mi przerwał:
-A jak mieli na imię?
Irdes przeniósł ciężkie spojrzenie ze mnie na diabła:
-Teril Ron, Kristas L'ekst, Nikaraellian Keerentiael...

Czyli, człowiek, ciemny elf i troll... Chociaż... Nie... Ten trzeci był raczej półkrwi: nazwisko jak u trolla a imię elfie. Przy czym jasno-elfie: tylko oni korzystają z pełnych (a raczej prawie pełnych) imion, ciemni zwykle skracają do 2-3 sylab, a pozostałe elfy w ogóle mają całkiem dziwaczne imiona.

Jeżeli mówić uczciwie, to te imiona nic dla mnie nie znaczyły. Dlatego po prostu spytałam:
-A co Pan tu robi?

Irdes uśmiechnął się paskudnie:
-Gdy powiedziałem, że nie było Pani w domu, a ja nie potrafiłem Pani odnaleźć, don Kevirt nakazał mi doprowadzić Panią przed jego oblicze w przeciągu godziny. W przeciwnym wypadku, w gildii będzie na jednego Asa Karo mniej, ponieważ ten wyniesiony zostanie nogami do przodu...

Ciekawostka! Przecież Irdes jest jego synem! A don Kevirt traktuje go gorzej niż ostatnią Szóstkę!
-O, Eryka ewidentnie jest teraz znaną osobistością! - przeciągnął Jade.
-Dokładnie – rzucił Irdes – Dlatego należy się stąd wynosić. I to im prędzej, tym lepiej.
-Ale.. ten ork, Mered... Przecież... Czy nie miał zapomnieć o tym że tu byliśmy?
-Mered związany jest ze wszystkimi gildiami. A do tego chce zachowac swoją karczmę. Tak że za dwa złote zapomniał o naszym istnieniu, a jeszcze za pięć – przypomni sobie wszystkich, kto tu kiedykolwiek bywał. Idziemy!
-Dokąd? - próbowałam być złośliwa – do don Kevirta?

Irdes zmierzył mnie długim spojrzeniem:
-Oczywiście, możecie iść tam...
-A ja mogę podpowiedzieć znacznie krótszy adres – cicho wyszeptał Jade.

Elf obrzucił go spojrzeniem pełnym pogardy, i kontynuował:
-...Ale wydawało mi się, że od tej chwili oboje uciekamy...

Skoczyłam na nogi.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 13-02-2006, 18:58   

Skarb elfijckiej korony (cz. 10) - o, chyba jest polowa!!!

-Najważniejsze – to zgubić się w tłumie – półgłosem powiedział Irdes.

I chyba nam się to udawało. Po pierwsze – była dziś niedziela, i juz z tego powodu na ulicach były tłumy mieszkańców. A po drugie, jeszcze wczoraj do Alrondu przyjechała wędrowna grupa, która występowała teraz na centralnym miejskim placu – placu Gaerna. Tak że w chwili obecnej dookoła cyrku zebrała się cała masa ludzi i nie-ludzi.

Irdes dumnie kroczył u mojego boku. Diabeł znowu zmniejszył się do kilku cali i teraz, siedząc na moim ramieniu, pewnie udawał wróżkę. Nawet wyhodował sobie skrzydełka: przezroczyste jak u ważki

-Wielki boże, - z obrzydzeniem zauważył Jade majtając nogami – jakie tłumy!

I w tym całkowicie się z nim zgadzałam. Nie jestem kieszonkowcem, więc nie lubie takich zbiorowisk... A tu tyle wszystkich. I, między innymi, jeden ze wspomnianych wcześniej kieszonkowców – chłopak-goblin, pewnie czyścił w tej chwili kieszenie gapiów, śledzących przedstawienie.

Na pomoście, gdzie występowała grupa (nawet całkiem spora: troje ludzi, para elfów, goblin, czwórka gnomów i trzy trolle) leżał zmięty kapelusz, do której widzowie rzucali zapłatę dla artystów. Teraz leżało tam około dziesięciu srebrników miedzią. I właśnie w kierunku tego kapelusza kierował się w tej chwili kieszonkowiec.

Chłopak rozejrzał się na boki, sprawdził że nikt na niego nie patrzy, i wyciągnął rękę w kierunku kapelusza.

-Młoda zmiana ro... - roześmiawszy się, zaczęłam półgłosem odwracając się w kierunku Irdesa i zamarłam widząc jak bierze zamach, celując sztyletem wprost w plecy dzieciaka...

Diabeł zerwał się z mojego ramienia, i, zwiększając się w rozmiarze do normalnego, złapał Irdesa za ręką gdzieś w calu od pleców goblina.

Chwyciwszy syna Asa Karo za rękę, odciągnęłam go na bok, i zezując w kierunku tłumu, gdzie, o dziwo, nikt nic nie zauważył, wycedziłam:
-Co to ma znaczyć?!

Elf wyrwał się i przeciągając palcami ręki schowanej w skórzanej rękawiczce po ostrzu noża wysyczał:
-Chciałem spytać o to samo! Jakiego.... - tu przeklął – Pani mi przeszkodziła?!
-Pan... Pan chciał zabić dziecko!
-No i co z tego – lodowatym tonem spytał elf – To dziecko próbowało okraść cyrkowców!

Zachłysnęłam się od jego bigoterii:
-I to mówi Król Karo, złodziej!

Irdes wycedził:
-Złodziej powinien kraść niezauważalnie! A jeśli nie potrafi, to po co żyje?!
-A jak ma nauczyć się kraść jeśli pan go zabije?! I przy okazji! Czemu uznał pan, że to dziecko wybrało drogę złodzieja tak samo jak i pan – dobrowolnie?!

Smagła twarz Irdesa przybrała nienaturalnie blady kolor, przezroczyście-niebieskie oczy pociemniały jak burzowa chmura:
-A skąd wniosek że tę drogę wybrałem sam?! - wysyczał on, strzelając kostkami palców, i odwróciwszy się gwałtownie ruszył precz, zostawiając mnie i Jade'a...

Zamarłam nie wiedząc co mam robić, odprowadzając Irdesa wzrokiem, gdy przed elfem, niespodziewanie jak z pod ziemi, wyrosła para ogrów. Wielkoludy trzymały w rękach po maczudze, i jeden z nich, nieoczekiwanie biorąc szeroki rozmach, spróbował uderzyć Irdesa.

Tłum z wrzaskiem rzucił się w różnych kierunkach.

Ciemny elf łatwo uniknął ciosu rzucając:
-Co, pół godziny juz minęło?

Jego miecz zagwizdał, sam z siebie wyskakując z pochwy. Na twarzy elfa pojawił się zadowolony uśmiech gdy org zaryczał:
-Tak!!! - i zarzucił maczugę nad głowę, rzucając się w kierunku Irdesa.

Elf nawet nie próbował robić uniku, wyrzuciwszy do przodu rękę, i org nadział się piersią na miecz. Klinga weszła między żebrami i wyszła na plecach... Wielkolud zaczął spadać na plecy, zabierając ze sobą miecz, a na szarych wargach pojawiła się krwawa piana. Ale irdes zdążył wyciągnąć klingę z wielkiego cielska i w tej samej chwili w jego lewej ręce błysnął długi wąski sztylet.

Drugi org, stojący z wydłubaszonymi oczyma, zaburczał ze złością i zrobił krok do przodu.

Nie wiem, czy może Irdes potrafiłby dobić i jego, ale w tejże chwili na dalszym końcu pustej ulicy (nawet cyrkowcy przestraszyli się i zwinęli przedstawienie i ich kibitka, podskakując na kocich łbach znikła w oddali) pokazała się jeszcze czwórka ogrów...

Irdes zrobił krok do tyłu, ale nie zamierzał uciekać, po prostu rzucił miecz do pochwy, obnażając drugi sztylet. Po jego twarzy błądził zadowolony uśmiech.

W tym samym momencie zrozumiałam, że jeśli nie zatrzymamy tego niedobitego zabójcę (a przy okazji i samobójcę), to za parę minut na placu Gaena pojawi się minimum jeden trup. Ponieważ, przynajmniej o ile ja to sobie wyobrażam, jeden elf, nawet całkiem nieźle posługujący się żelazem, może mieć problemy w walce z piątka orgów...

Nie zwracając uwagi na zszokowany krzyk Jade'a rzuciłam się w kierunku Irdesa, i, chwyciwszy go za ramię, pociągnęłam w swoim kierunku. Przez chwilę na smagłej twarzy elfa zagościł grymas wściekłości, ale w chwili gdy rzuciłam:
-Wycofujemy się! - gniew zmienił się w lodowaty spokój, a on rzucił się za mną wzdłuż ulicy.

W biegu nerwowo przekopywałam sakwę przy pasie, próbując wyciągnąć jakieś zaklęcie. Flakoniki, jak gdyby z czystej złośliwości, ślizgały się między palcami i dzwoniąc, spadały na dno sakwy. W końcu wyciągnęłam ten, który pierwszy wpadł do ręki i nie patrząc rzuciłam za plecy. Rozległo się dzwonienie i złe ryczenie ogrów. Obejrzawszy się, zobaczyłam że wielkoludy próbują wyrwać się z cienkiej siatki złocistego koloru. Nici pękały jedna po drugiej...

Diabeł, rozmiaru dużej wróżki, fruwał, wściekle trzepocząc skrzydłami, nad naszymi głowami, i póki biegliśmy ulicą dawał cenny rady:
-Szybciej! Jeszcze szybciej – doganiają!!! W prawo! Tu znowu w prawo! W lewo! Ogłuchliście?! Przecież mówiłem w lewo!!! Nie, nie, nie, nie należy wracać i skręcać w lewo! Znowu w lewo!!! A tu w prawo!!! Fuuuh... W końcu się urwaliśmy...

Aha. To się nazywa urwaliśmy... Słuchając Jade'a, wyskoczyliśmy dokładnie na urwisko przy rzece. Jeszcze krok i można iść popływać. Najpierw po Diarze, potem po zalewie Knaraat, i w otwarte morze...

Po tej stronie rzeki przycupnęły żebracze chatki o krzywych ścianach – rybacy mieszkają niedaleko pracy. A na przeciwległym brzegu widoczne były pałace szlacheckie. Trochę po lewej na drugim brzegu, błyszcząc w słońcu, stał pałac królewski. Kontrast co by nie mówić, rażący...

Kroki ogrów rozlegały się coraz głośniej, niedługo wyjrzą zza rogu...

Rozejrzałam się na boki. Nie może być! Nie mogliśmy znaleźć się tu!.. Czy... Mogliśmy?

Jeszcze parę chwil i pojawią się ogry.

Rzuciłam się do pierwszej z brzegu na wpół zniszczonej i niczym nie wyróżniającej się na tle reszty chatki, przycupniętej na skraju urwiska, pociągnęłam drzwi na siebie. Diabeł-wróżka wleciał do domku w ślad za mną. Irdes wślizgnął się do środka i dokładnie zamknął drzwi.

Na ulicy zabrzmiały ciężkie kroki ogrów.

Tu może być przejście (a może i w innej chatce). Gdybym jeszcze tylko wiedziała gdzie: w ścianie czy w podłodze... Obiegłam pokój, waląc pięścią w drewniane ściany przylegające do innych chatek. Dźwięk wszędzie był ten sam.

Nie mając wiele nadziei kopniakami rozrzuciłam chłam na podłodze.

Jest! W drewnianej podłodze, jeśli dobrze się przypatrzyć, widoczna była pokrywa, dokładnie zamykająca wejście. Spróbowałam zaczepić ją palcami. Ni diabła!

Jade parsknął obrażony, opuszczając się na podłogę i wracając do normalnych rozmiarów:
-I co byś beze mnie robiła?

Złożył dłonie a jakiś dziwaczny kształt, tak że wielkie palce rąk stykały się ze sobą, a pozostałe znajdowały się pod kątem prostym do siebie. Tupot ogrów rozbrzmiewał coraz bliżej. Jade zaczął coś mruczeć do siebie.

Pokrywa włazu uniosła się pod sufit.

Pokazały się kamienne stopnie. W pośpiechu ruszyłam w dół. Za mną kroczył Irdes, a za nim i Jade. Diabeł powoli rozłączył ręce, i pokrywa opadła, zamykając łaz. Zrobiło się zauważalnie ciemniej.

Jade znowu coś zamruczał.

-Co robisz?! - nie wytrzymałam. Oczywiście szeptem.
-Nie przeszkadzaj – odgryzł się on. - po prostu przywracał przedmioty tam gdzie były przed naszym wejściem.

Mogło mi się wydawać, czy na górze coś zaszeleściło?

Potem zaskrzypiały drzwi, zagruchały ciężkie kroki...

A po paru minutach wszystko ucichło.



Skierowałam się ku schodkom, zamierzając unieść pokrywę.
-A pani do dokąd?! - wysyczał Irdes chwytając mnie za rękę
-Oczywiście że na górę, - odcięłam się wyrywając – ogry już sobie poszły!
-Myśli pani? Na pewno zostawiły zasadzkę!
-Fakt – przytaknął diabeł – Chyba najlepiej będzie jak ruszymy tym przejściem. Przecież już tu byłaś?
-Byłam – zgodziłam się ze smutkiem
-I dokąd prowadzi? - wtrącił się Irdes
-Nie warto nim iść. Lepiej poczekać i wejść na górę.
-Nie pytam – warknął elf – czy warto nim iść! Interesuje mnie gdzie on prowadzi?!
-Do pałacu królewskiego – poddałam się

W półmroku było widać jak elf się uśmiechnął:
-Myślę, że tam nie będą nasz szukać...



Po jakichś dwustu krokach przejście ostro zakręciło w lewo. Zamarłam, nie potrafiąc niczego zobaczyć w ciemnościach. Jak tam zaczynało się zaklęcie „kociego wzroku”?! Żebym to ja pamiętała... Wychodzi jak w tej starej piosence: „Hej, hej, hej sklerozo...”
-Jak tam wszystko zaniedbane – jękliwie przeciągnął Irdes, ściągając z mojego pasa sakwe i grzebiąc w środku.
-Patrz żebym ciebie czymś nie trafiła – obejrzałam się
-Ojojoj! Przestraszyła!

W końcu dzwonienie ustało. Czego on tam szukał?

I nagle przypomniałam sobie... Atakujące zaklęcie... Kula ognia.
-Co ty wyprawiasz?! Chcesz nas zabić?! - gwałtownie kręciłam głowa, próbując cokolwiek zobaczyć.
-Nie przeszkadzaj!

W korytarzu pojaśniało, i ze zdziwieniem zobaczyłam jak Jade, wypuściwszy z buteleczki część ognistego zaklęcia (niech mi ktoś wyjaśni jak on to zrobił?! Zaklęcie albo aktywuje się całe, albo nie aktywuje się wcale!), pewnym gestem zakorkował flakonik: koło jego lewego ucha kręciła się, rozrzucając malutkie błyskawice, karmazynowa kulka.

Diabeł parsknął z zadowoleniem:
-O, tak właśnie.

Westchnęłam:
-No dobra.... To idziemy dalej...

Szliśmy dosyć długo. Potem prawie potknęłam się o kamienne schodki wystające z mroku (Irdes – ta uszasta paskuda, chwycił mnie za talię. Tylko nie uważam, by ta część mojego ciała znajdowała się dwie dłonie poniżej pasa. Jedno słowo – KOZIOŁ!).

Wściekle wyrywając się z jego rąk wysyczałam:
-Jak pan śmie!

Elf niewinnie zatrzepotał rzęsami:
-Przecież panią ratowałem! Po prostu lekko chybiłem...

Nawet się nie pyta czemu się obraziłam! Wie kicia czyja to była śmietana!

Rzuciłam się, wyrywając, i zaczęłam wchodzić po schodach.

Ściany korytarza z ziemianych zmieniły się na kamienne... Można juz było iść po dwie osoby obok siebie. Tylko że oboje, zarówno Jade jak i Irdes, trzymali się z tyłu.

Potem korytarz zaczął kluczyć... a po kolejnych dziesięciu minutach trafiłam na ścianę...

Irdes wyjrzał zza mojego ramienia, a potem stanął obok. Kula ognia podpłynęła do niego. Jeżeli jest to ta cała chwalona męska solidarność.... nie wiem co im zrobię!
-I co dalej? - Zainteresował się Irdes.
-Nie wiem! Mnie tu prowadzili z zawiązanymi oczyma, - przyznałam się

Elf rozejrzał się na boki:
-A co to za dźwignia? - i, nie czekając na moja odpowiedź, gwałtownie pociągnął ją do dołu.

W tejże chwili w ścianie naprzeciwko moich oczu otworzyła się wąska szczelina... Akurat do tego by wyjrzeć na zewnątrz. Czego nie omieszkałam uczynić.



Przed moim wzrokiem stanął dość bogato udekorowany korytarz. Pod przeciwną ścianą zamarła zbroja rycerska, po obie strony której wisiały tarcze z herbami... Taki znajomy korytarzyk...

Po przyjściu do władzy trolle nie zniszczyły juz istniejącej szlachty. Dlatego w imperium G'ert spokojnie dawało się znaleźć szlachcica – krasnoluda, elfa, człowieka... i sługę – trolla.

Tak że kompletnie się nie zdziwiłam widząc, jak korytarzem przeszedł, drapiąc lakierowaną podłogę końcami skrzydeł, gargulec, łapy którego udekorowane sygnetami. Potem przebiegł, wysoko podnosząc złota tacę, młody sługa-gnom.

I zapadła cisza...

-Można wychodzić – wyszeptałam.
-Tak? I wie pani jak to zrobić? Gdzie tu wyjście? - zaciekawił się Irdes znowu ciągnąc za dźwignię.

Ściana powoli odsunęła się na bok. Irdes wyślizgnął się na korytarz. Za nim wyleciał wróżkowaty diabeł. Ściana zaczęła wracać na miejsce (wygląda na to że był tam jakiś mechanizm sprężynowy), i, gdybym się nie pośpieszyła, na pewno przytrzasnęło by mnie tymi „drzwiami”.

Jeszcze raz rozejrzałam się na boki. Od tej strony, gdzie znajdowało się wejście do korytarza, tuz przy ścianie stała gigantyczny, w pół ludzkiego wzrostu, wazon. Tu i ówdzie dały się zobaczyć dębowe drzwi. Po jakichś pięćdziesięciu krokach korytarz się rozwidlał. Z drugiej strony skręcał w lewo.

I w tejże chwili zabrzmiały czyjeś kroki. Zamarłam nie wiedząc co robić i dokąd uciekać (Niby już od tylu lat kradnę, ale nadal nie wiem gdzie się chować...)

Diabeł (a co? Jemu to wygodnie, on jest mały) wślizgnął się do wazonu. Podbiegłam do niego i spróbowałam kucnąwszy schować się za nim. Oczywiście chyba mi się to nie udało. Na wszelki wypadek zamknęłam oczy (a kto go wie, może jak ja nie widzę to i mnie nie widzą... dziecięca naiwna wiara)

Kroki zbliżały się... A potem nadepnięto mi na nogę. Zagryzając wargę ledwie powstrzymałam krzyk.

Zapadła cisza, a po chwili męski głos ze śladami sarkazmu i dość wyraźnie dźwięczącym w nim metalem powiedział:
-Tak-tak-tak, młoda złodziejka postanowiła przypomnieć sobie o historii sprzed sześciu lat i wpaść do pałacu?

Brązowe buty.
Ciemne spodnie.
Miecz u pasa.
Ruda koszula wyglądająca zza brązowego kubraka.
Złocista skóra.
Ostre, jak wycięte rysy twarzy. Płaski nos. Cienkie wargi. Lekko zaostrzone uszy. Popieliste (a dokładnie to koloru świeżego popiołu) włosy.
Troll.
W stalowych oczach świeciła się ironia.
Troll który mnie poznał.
I którego poznałam ja.
Przełknęłam gulę która utkwiła mi w gardle i dopiero po tym udało mi się wykrztusić:
-Dzień dobry, wasza Wysokość.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 17-02-2006, 18:54   

Skarb elfijckiej korony (cz. 11) - chyba ja warto na 2 podzielic, 10 chyba tez mozna :D

Konstaren uśmiechnął się, obrzucając go wzrokiem, a potem ze słowami:
-Proszę za mną, - skierował się dalej wzdłuż korytarza/
Z westchnieniem ruszyłam za księciem. Irdes szedł obok, gdy za naszymi plecami rozległ się dziki krzyk:
-Jak?! Mogliście! O mnie zapomnieć?!
Diabeł-wróżka wyleciał z wazonu i rzucił się w moim kierunku. Wisząc przede mną i desperacko trzepocząc skrzydłami, groźnie zapytał:
-N-no? I jak mam to rozumieć?
-A co, potrzebujesz osobnego zaproszenia? - odgryzłam się zezując w kierunku zamarłszego obok Irdesa.

Elf i troll w milczeniu śledzili za nami, ewidentnie delektując się idiotyczną sceną.
-Tak, potrzebuję! - nadął się Jade.
-Zachowujesz się jak dziecko, słowo!
-Nie jestem dzieckiem! Mam już sto siedemdziesiąt sześć lat! No... po waszemu będzie koło osiemnastu...
O w mordę, to jeszcze się związałam z dzieciakiem...
-Sama jesteś...

Diabeł rzucił się na bok, obrażony do końca, ale w ostatniej chwili zdążyłam chwycić go za przezroczyste skrzydło.
-Jade, przestań, co? No, przepraszam. Chodź z nami...
Malutki diabeł radośnie wylądował na moim ramieniu i zaczął bujać nogami.
Bogowie, ależ nisko upadłam...


W swoich apartamentach troll powoli opadł na fotel przy stole i machnął ręką, wskazując krzesła mnie i Irdesowi.
-Proszę siadać.
Jade przefrunął z mojego ramienia na oparcie krzesła i zaczął bujać nogami tam.
-Czyli... Eryko... Czemu tym razem znalazłaś się w pałacu?
Tia-a, a ja miałam szczerą nadzieję że w ciągu tych sześciu lat zdążył zapomnieć mojego imienia.
Irdes rzucił w moim kierunku szybkie spojrzenie, ale zmilczał.

Wydawało się, że pionowe źrenice trolla przewiercają mnie na wylot... Przełknęłam gulę w gardle i powoli zaczęłam opowieść... Od chwili gdy do miasta przyjechała wystawa z elfimi klejnotami koronnymi. Szczególnie osobiste szczegóły stosunków z Irdesem, oczywiście, opuściłam.

O dziwo, ani Irdes ani książę Parintajski nie wykazali najmniejszego zdziwienia gdy opowiedziałam, kim jest Jade...

Książę-dziedzic pochwycił złoty kielich z czerwonym winem stojący na stole i upił niewielki łyk. Przez chwilę siedział obracając kielich w dłoni i obserwując bliki powoli toczącego się ku horyzontowi słońca, odbijające się w kamieniach szlachetnych. Potem Konstaren Lazander'et Doraniel książę Paryntajski podniósł spojrzenie na mnie i Irdesa (i, oczywiście na Jade'a, jakże można bez niego) i powoli zapytał:
-Jesteście głodni?
Zerknęłam na słońce, które już dawno minęło zenit. Oczywiście że zdążyłam zgłodnieć. Tyle że... On jest księciem...
-Nie.
-Nie – echem odezwał się Irdes
Jade w zdumieniu zleciał z oparcia:
-Że co??? Jestem głodny jak wilk! Od rana nic nie jadłem!

W pionowych źrenicach księcia-dziedzica tańczyły chochliki, ale zachował kamienny wyraz twarzy. Odstawił kielich na stół i stanął na nogi, po czym podszedł do ściany i pociągnął za pleciony sznur, wiszący obok ciężkich aksamitnych kurtyn. Gdzieś daleko rozbrzmiał ledwie słyszalny dźwięk dzwonka.

Po paru minutach do pokoju zajrzał chłopak-paź.
-Wzywał pan, wasza wysokość?
Książę powoli kiwnął:
-Arden, dziś będę jadł kolację tutaj. Nakryj stół na... – Jade wychylił się do przodu, książę uśmiechnął się – na cztery osoby.

Chłopak ukłonił się i wyślizgnął z pokoju.



Po chwili do pokoju zaczęli wchodzić służący, rozstawiając przybory. Jedną z przybyłych była młoda sympatyczna dziewczyna – moja rówieśniczka. Rozkładając na stole widelce i noże uśmiechała się słodko i cały czas próbowała zahaczyć biodrem o Irdesa. Elf ze zdziwieniem podniósł wzrok. Służąca, trzepocząc rzęsami, uśmiechnęła się zachęcająco. Elf odpowiedział usmiechem...
Ze złością kopnęłam go w kostkę. Oczywiście, pod stołem, by nikt nie zobaczył.
Elf podskoczył i rzucił na mnie spojrzenie pełne niezrozumienia. Ja, udając że nic się nie stało, zagapiłam się w sufit. Ojej, tam jest jakaś szczelina?...
Jade, który przyjął swoje normalne rozmiary i siedział teraz przy stole na lewo ode mnie pochylił się ku mojemu uchu z pytaniem:
-Zazdrosna?
Uśmiechnęłam się jak gdyby właśnie opowiedział miły kawał i wysyczałam:
-Jeszcze jedno takie pytanie i urwę ci głowę!

Jade prychnął obrażony i się odsunął.

Ha! Być zazdrosną o tego chama i impertynenta do jakiejś... jakiejś kikimorze! Ona jest przecież tak straszna jak moje życie! Oczy jak błoto, nos jak kartofel, i wargi na pół twarzy jak ropucha! Jeszcze czego! Być o nią zazdrosną! Nie mam nic lepszego do roboty!

Wydawało mi się, czy w oczach Irdesa błysnęła iskra zrozumienia a potem zatańczyły diabełki?



Gdy słońce przybrało kolor burgundu i dotknęło horyzontu, do pokoju wślizgnął się paź, i zapalił na stole świece w ciężkich mosiężnych świecznikach... Języki płomienie trzepotały, rzucając karmazynowe błyski na ściany pociemniałego pokoju...

Po kolacji milczący służący (tym razem nie było wśród nich tamtej panienki) sprzątnęli ze stołu i znikli. Paź-goblin również chciał iść, ale książę zatrzymał go krótkim gestem
-Ardenie, mamy w tej chwili wolne pokoje gościnne?
-Oczywiście, wasza wysokość...
-Zaprowadź moich gości do jednej z nich, gdzieś niedaleko, na tym piętrze – i, w naszym kierunku – Dokończymy te rozmowę jutro...



Pokoje gościnne faktycznie były niedaleko, za zakrętem. Goblin otworzył drzwi i, podawszy mi klucz, uciekł korytarzem.

Irdes wszedł jako pierwszy. A na dokładkę jest jeszcze chamem. Nie żeby przepuścić kobietę przodem.

Po nim weszłam ja, a na końcu Jade.

Znalazłszy się w niewielkim, dość skromnie urządzonym pokoju (chyba nie był przeznaczony dla wysokich gości) Irdes usiadł na kanapie i z zainteresowaniem zapytał:
-Nie chciałaby pani może opowiedzieć skąd zna księcia-dziedzica?

Opadła na fotel stający obok i zmęczonym gestem odrzuciłam głowę do tyłu:
-To nie ja znam jego, a on mnie
-A jednak? - zapytał Jade siadając koło Irdesa.
-Długa historia – westchnęłam
-To nic, mamy czas...

Westchnęłam i powoli zaczęłam opowieść, przypominając sobie historię sprzed sześciu lat.



Chmura na chwilę skryła księżyc, i rzuciłam się w kierunku królewskiego pałacu, mając nadzieję na przekroczenie placu zanim znowu zrobi się jasno... Księżyc wyjrzał z półmroku, ale już dotarłam do budynku i przylgnęłam do kamiennej ściany, pociemniałej z wiekiem.

Cienkie rękawiczki, nasączone specjalnym płynem lekko przywarły do skóry. Dotknęłam ściany (dłoń przykleiła się do kamienia) i, podciągając się na rękach zaczęłam wspinać się do góry, starając się uniknąć oświetlonych okien.

Tego dnia do Alrondu z towarzyską wizytą przyjechały elfy. W oknach głównej sali widać było tańczące figury, rozbrzmiewały dźwięki muzyki i wybuchy śmiechu. Jak łatwo zgadnąć – w pokojach z ciemnymi oknami nie było nikogo. I właśnie tam chciałam się znaleźć.

Fakt, kraść to bardzo ale to bardzo brzydko. Ale gdy masz szesnaście lat, nikogo z krewnych, i nie biorą cię do żadnej pracy, trzeba jakoś żyć... Kilka razy próbowałam coś ukraść, z czego parę razy mi się udało, ale przeważnie trafiałam na przedstawicieli gildii złodziei i musiałam odejść z niczym...

I właśnie dlatego postanowiła, zebrawszy trochę pieniędzy i zakupiwszy konieczne środki, wejść dziś do królewskiego pałacu...

O, trzecie piętro. Zauważone wcześniej ciemne okno było otwarte, i bez problemów dostałam się do środka.

W pokoju zamarłam, przystosowując się do ciemności (księżyc znowu schował się za chmury), a potem szybko wymruczałam słowa „kociego oka”.

Pojawiło się biurko z jakimiś papierami (niestety nadal nie widziałam całego pokoju, może coś powiedziałam źle), postąpiłam ku niemu krok, a potem jeszcze jeden... Zdjąwszy rękawiczkę, wyciągnęłam rękę w kierunku biurka.
-Taa-a-k, wygląda na to że złodzieje się juz tak rozbestwili, że kradną rzeczy z pokoju przy obecnym właścicielu. - nieoczekiwanie zabrzmiał skądś z mroku męski głos.

Z piskiem upuszczając rękawiczkę, rzuciłam się ku wyjściu. Ale mówiący okazał się szybszy. Zdążył zatrzasnąć okno, i, chwyciwszy mnie za rękę, pociągnął do biurka. Przy nim siłą posadził mnie w fotelu, i przy pomocy ogniwa zapalił świeczkę.

Płomień drżał i kulił się przy knocie, a ja podniósłszy wzrok mogłam w końcu obejrzeć sobie właściciela apartamentów.

Był to młody troll, jak i wszyscy przedstawiciele jego rasy całkiem dobrze umięśniony. Mięśnie, jak najedzone dusiciele, przetaczały się pod białą tkaniną koszuli. Wydawało się, że gdy tylko się poruszy, cienki jedwab pęknie...

Troll przeniósł spojrzenie ze świecy na mnie, wtuloną w oparcie fotela i stwierdził z namysłem:
-Wygląda na to że złapałem złodziejkę, nie złodzieja... No i co mam teraz z tobą zrobić?
-Puścić wolno – zaproponowałam nieśmiało

Troll zarechotał, jakbym powiedziała coś śmiesznego. Obrażona zagryzłam wargę, ale zmilczałam.
-Jak masz na imię?
-Eryka – westchnęłam.

Troll w zamyśleniu potarł podbródek:

-Co tam u nas się należy za kradzież? Krasnoludzkie kopalnie? Mam zawołać straż czy jak?
-Nie trzeba! - szybko powiedziała ja

O kopalniach, położonych na północy G'erta chodziły legendy. Przy czym wszystkie co do jednej – nie napawające optymizmem...

Jakieś pięćset lat temu krasnoludy Larskich gór zaczęły mieć problemy ze smokami. Nie wiem co oni tam nie podzielili, ale nie poradziwszy sobie z problemem poprosili o pomoc najbliższego sąsiada, imperium G'ert.

Rządzący w tamtych czasach imperator skutecznie rozwiązał spór, i pogodził walczące strony. Z wdzięczności krasnoludy oddały imperium na własność niewielką część swoich kopalni... Oczywiście, mało kto rwał się na opustoszałe po natarciu elfów południowe ziemie. Tak że prace w kopalniach prowadzone były przy użyciu taniej siły roboczej – złapanych przestępców.

Śmiertelność tam była koszmarna...

Troll opadł na fotel (który żałośnie zapiszczał pod jego ciężarem):
-Tak? A czemu?
-Ale przecież nic nie ukradłam!

Właściciel pokoju prychnął:
-Tylko dlatego że rozbolała mnie głowa i opuściłem bal...

W zamyśleniu przygryzając wargę, przez parę sekund badał mnie wzrokiem. W pionowych źrenicach odbijał się płomień świecy, a mi wydawało się że widzę ognie piekielne...
-Puszczę cię wolno – powoli zaczął troll. Podskoczyłam z radości, ale on kontynuował – jeśli ukradniesz dla mnie jeden przedmiot...
-Jaki?
-Pierścień. Niewielki złoty pierścień ze wstawką z rubinu... Odprowadzę cię do pokoju, gdzie, jak mi się wydaje, powinien się znajdować. Zabierzesz go stamtąd i przyniesiesz do mnie. Potem możesz pójść wolno...
-Czyli – powoli zaczęłam, jeszcze nie zdecydowana czy się zgodzić, - pan... mnie... wynajmuje?
-No – prychnął – można i tak powiedzieć
-W takim razie... Co ja z tego będę miała? Najemnikom się płaci

Na twarzy trolla pojawił się uśmiech:
-Ty? Dostaniesz bezcenną nagrodę. Życie. A jeśli odmówisz – jego palce prawie że delikatnie dotknęły rękojeści sztyletu przy pasie – opłata też będzie odpowiednia...

Nerwowo przełknęłam:
-Zgadzam się.
A mam jakiś wybór?



Pokluczywszy przez chwilę korytarzami, przyprowadził mnie do niczym nie wyróżniających się drzwi:
-Pierścień jest tam. Działaj – i sobie poszedł.

Odprowadziłam go tęsknym wzrokiem i przeniosłam spojrzenie na drzwi.

W pierwszej chwili ogarnęła mnie pokusa by machnąć na to wszystko ręką i uciec z pałacu. Ale czy znajdę wyjście? I czy wypuszczą mnie przez główne albo czarne wejście?...

No dobra, im dłużej tu stoję, tym większe prawdopodobieństwo że mnie ktoś zauważy. Ściągnąwszy drugą rękawiczkę schowałam ją za pas, i wyciągnęłam zza pazuchy nowa parę, która założyłam na ręce.

Dowolny przedmiot który ma właściciela, po chwili przejmuje odcisk jego aury... Przy czym można trzymać przedmiot w rękach (albo przynajmniej lekko go dotykać), a można po prostu trzymać w swoim pokoju... W dowolnym przypadku – odcisk aury zostaje.

Dobry czytający aury może rozplątać łańcuszek właścicieli rzeczy z momentu gdy została stworzona... Właśnie dlatego rękawiczki, które miałam teraz na rękach potraktowane zostały specjalnym eliksirem, kasującym moją aurę (Na przedmiotach które trafią do moich rąk śladów nie zostanie)... Jeszcze przez chwilę próbowałam dopasować wytrych, i, wślizgnąwszy się do pokoju zamknęłam za sobą drzwi, mamrocząc słowa „kociego oka”.

Każdy w imperium G'ert wie, że obecny król ma dwie pasje: polowania i bale. Polityką się nie interesuje. W pierwszych latach jego rządów G'ert znalazł się na granicy katastrofy ekonomicznej. Ministrowie kradli wszystko co było źle przybite (to co było przybite dobrze odrywali i tez kradli).

Sytuacja zmieniła się jakieś sześć lat temu, gdy książę-dziedzic skończył szesnaście lat. Udało mu się wziąć wodze rządzenia w swoje ręce. Tak że teraz oficjalnie, oczywiście, krajem rządził Jego Wysokość Lazander Antarizir'et Doraniel, a faktycznie krajem kierował jego syn...

Przy czym, kierował mądrze.

Na przykład parę razy w G'ert zdarzyły się złe plony, ale głodnych lat nie było...

I wygląda na to, że tym razem trafiłam do pokoju księcia-dziedzica... W odróżnieniu od apartamentów które na początku chciałam okraść, te były obstawione bogato. Na ścianach wisiały złocone kandelabry. Stół na kręconych nogach zawalony był papierami. U dalekiej ścianki przycupnęła szafa, wypełniona różnorodnymi elfimi kryształami...

I co mam robić? Jeśli to pokój księcia Parintajskiego... on uratował G'ert...
A, do diabła! Co mi do tej całej polityki, po winnam ratować własną skórę!
Wyciągnęłam z sakiewki przy pasie i delikatnie ją odkorkowałam. Chmura karmazynowych gwiazdek wyleciała z wąskiego gardziołka i rozproszyła się po pokoju.
Część z nich zawisła nad kanapą, grupa kręciła się przy obrazie na ścianie i przedstawiającej jakiegoś trolla (może króla?), a parę krążyło nad biurkiem z papierami.
Znaczy że złoto leży tam.
Zacznijmy od obrazu. Za nią odnalazł się niewielka, zabezpieczona zwykłym zamkiem skrytka (mógł chociaż powiesić runy ochronne! Chociaż... mało prawdopodobne by książę zakładał, że po jego pokoju będzie kręcić się złodziej)
W skrytce leżało parę woreczków ze złotem i para pierścionków, żaden z których nie był tym którego szukałam...
Pod poduszką na kanapie znalazła się kolejna kupka złota (czy on jest księciem czy zapobiegliwym chomikiem?!). Gdzie może być ten cholerny pierścień?! No przecież nie na stole leży?! Chociaż... Czemu nie...
I fakt. Pod gruda papierów leżał, połyskując karmazynowym ogniem, złoty pierścień.
Ścisnęłam go w pięście, i obejrzałam się na skrytkę za obrazem. Może. Warto... Nie. Nie warto.
Gdy wyszłam z pokoju, drzwi zatrzasnęły się, i rozległo się ciche kliknięcie... (chyba stał w nich gnomi zamek mechaniczny).
Po paru minutach cichutko zapukałam do drzwi mojego „najemcy” i, pchnąwszy ją, weszłam do środka. Troll siedział w fotelu i w zamyśleniu kręcił w palcach gęsie pióro. Kropla atramentu, zerwawszy się z zaostrzonej końcówki, spadła na śnieżnobiały rękaw koszuli, ale troll nie zauważył.
Cienkie szczeliny źrenic wydawały się szczelinami do piekła...

-Przyniosłam, - westchnęłam, kładąc pierścionek na stole. Troll prześlizgnął się spojrzeniem po robienie i powoli stanął na nogi. Po jego twarzy prześlizgnął się zadowolony uśmiech. Gęsie pióro wyślizgnęło się z rąk, padając na miękki dywan...
Troll zrobił jeszcze jeden krok w moim kierunku i powoli pociągnął miecz z pochwy przy pasie.
No i to by było na tyle... Kto potrzebuje żywych świadków... Zamknęłam oczy w oczekiwaniu na cios rozumiejąc, że nie dam rady uciec. Drzwi za moimi plecami zdradziecko kliknęły, zamykając się... Przywarłam plecami do zimnego drewna..
-To twoja opłata – zabrzmiał nagle rozbawiony głos...

Powoli otworzyłam oko, potem drugie.

Troll stał, dwoma rękoma wyciągając w moim kierunku nagi miecz-bękart. Płomień świecy, błyszczący zza jego pleców przez chwilę tańczył na niebieskawej klindze.
-To dla mnie? - zamarłam niezdolna oderwać spojrzenia od miecza.
-Cóż... Życie to nie dość dobra opłata za taką usługę... Wydało mi się, że potrzebne jest coś jeszcze... bardziej materialnego...

Ostrożnie wzięłam miecz z jego rąk. Klinga była nieco przyciężka, ale przy tym doskonale wyważona... Gdybym jeszcze potrafiła się nim posługiwać...
Podniosłam spojrzenie na trolla:
-Dziękuję...Panu...
-Nie ma za co – prychnął – chodź, wyprowadzę cię z pałacu...
Gdy znaleźliśmy się w tajemnym przejściu, zawiązano mi oczy. Przez jakiś czas troll prowadził mnie wzdłuż korytarza. Wchodziliśmy i schodziliśmy po schodach. Potem zatrzymaliśmy się i poczułam powiew wiatru...

Przez chwilę stałam czekając na dalszy rozwój wypadków, a potem, zdecydowawszy się, ściągnęłam przepaskę i zrozumiała, że stoję całkiem sama pośród na wpół zniszczonych chatek. Od rzeki ciągnęło świeżym wiaterkiem. Księżyc – żartowniś wyjrzawszy zza chmur na chwilę oświetlił znak na nagiej klindze.

Koronowane „wszechwidzące oko” i wąż, połykający własny ogon...

A następnego ranka po Alrondzie popełzły plotki. Mówiono, że królewski skarbnik, złapany na kradzieży został zdjęty ze stanowiska i wysłany do dalekiej prowincji (i to była jeszcze łagodna kara!). Książe-dziedzic znalazł w pokoju skarbnika jakiś drobiazg, który od wieków przekazywano z pokolenia na pokolenie w rządzącej rodzinie. Sprawdzając przedmiot czytający aurę potwierdzili, że przez ostatnie parę dni należała do skarbnika, chociaż przedtem znajdowała się w skarbcu.

Co robił książę w pokoju skarbnika i jak się tam znalazł plotka nie mówiła...
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 06-03-2006, 12:32   

Tia-a, - stwierdził Jade – miałaś bogate życie... Dobra, państwo mogą się rozgościć, a ja lecę zobaczyć co tu mają ciekawego.

Zaczął podnosić się na nogi.

-E, a ty dokąd – zagapiłam się na niego – Nie zamierzasz spać?

Diabeł westchnął ze smutkiem:
-Eryko, ja na trzy czwarte składam się z czystej energii. Wystarcza mi parę godzin snu. Tak że... Do zobaczenia rano..., - i zaczął ostrożnie przenikać przez ścianę.

O Boże, jak mnie ten dzień zmęczył...


W tym momencie zauważyłam, że Irdes podniósł się i skierował ku drzwiom, za którą powinna była znajdować się sypialnia. Poszłam za nim i zamarłam gdy dotarło do mnie, co właściwie widzę.

W sypialni było tylko jedno łóżko....

Irdes, jak gdyby nic nie zauważając, zaczął rozpinać kubrak...
Co... co pan robi?! - wykrztusiłam. Elf rzucił na mnie nierozumiejące spojrzenie:
-Zamierzam położyć się spać. A co?
-Ale tu jest jedno łóżko!
-No i co dalej?

On jest idiotą czy tylko udaje? Po wargach Irdesa prześlizgnął się uśmiech:
-O boże!... Szanowna pani może położyć się obok... Obiecuję że nie będę się kleić...

Zmierzyłam go wściekłym wzrokiem:
-Jeżeli pan śpi tu, to ja w salinie, - i wyszłam z sypialni trzaskając drzwiami.

Kanapa okazała się za krótka, więc nie udało mi się na niej położyć, tak że musiałam spróbować zasnąć w fotelu...

Przez jakieś dziesięć minut prób (fotel również okazał się bardzo niewygodny) i już zaczęłam zasypiać gdy nieoczekiwanie głośno trzasnęły drzwi. Podskoczyłam i zapatrzyłam się na delikatnie drżący płomień świecy, przycupniętej na brzeżku stołu i mrocznego Irdesa, stojącego obok:
-Niech pani idzie do sypialni – rzucił krótko.
-Że co?! - zachłysnęłam się słysząc taką propozycję.
-Niech pani idzie do sypialni – powtórzył ze złością – ja będę spał tu.

Drugi raz nie musiał mi tego powtarzać.



Kładąc się do łóżka nie rozbierałam się (oczywiście, obranie się trochę pomięło, ale... Możecie uznać że mam zawyżone zdanie o sobie...), tak że rano po prostu naciągnęłam buty i wyszłam do salonu. Irdes spał w fotelu. Na kanapie poniewierał się kubrak. Na niego niedbale rzucone zostały rękawiczki z metalowymi naklepkami na kostkach palców...

Zrobiłam krok w kierunku elfa i zamarłam, patrząc na niego ze zdziwieniem. Z pod rozpiętego kołnierza koszuli wyglądał cienki złoty łańcuszek...

Trollowie, orkowie i ludzie wyobrażają swoich bogów, robią ich symbole... Krzyże, gwiazdy, kwiaty i drzewa – to wszystko może być znakiem boga. Dlatego wszystkie te rzeczy są dość często przedstawiane i noszone na ciele jako amulety, wisiorki albo broszki.

I tylko bóg elfów – Wielki Duch – nie jest widoczny ani odczuwalny. Znajduje się wszędzie oraz nigdzie... Właśnie dlatego elfy nigdy nie przedstawiają ani samego Wielkiego Ducha ani jego symboli...

Co w takim razie może wisieć na szyi Irdesa?

Ciekawość okazała się silniejsza niż strach. Powoli zbliżyłam się do elfa i ostrożnie pociągnęłam łańcuszek do góry, mając nadzieję że Król Karo nic nie poczuje.

Parę sekund i przede mną kołysał się na cieniutkim łańcuszku niewielki wisiorek. W kształcie serca...

Wisiorek był pękaty, tak że w środku mogło coś być. Podczepiłam paznokciem łańcuszek, otwierając kulon.

W środku były dwa portret. Obraz był bardzo drobny, ale chyba dzięki magii twarze widoczne były do najdrobniejszych szczegółów.

Przedstawieni na obrazach byli młodzi. Dziewczyna z roztrzepanymi po ramionach rudymi włosami. W jej błękitnych oczach tańczył śmiech, a na wargach błąkał się uśmiech. Obok leżał portret ciemnego elfa. Na pewno nie don Kevirta.... Poważna twarz, czarne, krótko ostrzyżone włosy, proste spojrzenie...

Nie nie rozumiem... Gdyby był tam tylko kobiecy portret, to możnaby zakładać, że Irdes był kiedyś zakochany w tej dziewczynie... ale jeszcze ten męski!

I w tym momencie Irdes otworzył oczy.



Zamarłam rozumiejąc, że każdy ruch może okazać się ostatnim. Elf patrzył na mnie, a w jego oczach kawałkami lodu zastygła wściekłość.

Powoli puściłam kulon i zrobiłam krok do tyłu. On, stanąwszy na nogach, obrzucił mnie długim spojrzeniem i, nie mówiąc słowa podszedł do kanapy na której leżały jego rzeczy. Odwróciwszy się do mnie tyłem elf narzucił kubrak i zaczął go zapinać, i dopiero wtedy zdecydowałam się zadać pytanie:
-A... kto jest narysowany na tych portretach?

Irdes cicho kliknął zamkiem wisiorka i rzucił sucho:
-Moi rodzice.
-Ale... przecież to nie don Kevirt! - tylko tyle udało mi się wykrztusić.

Irdes sprawdził na ile lekko sztylet wychodzi z pochwy. Jego głos brzmiał głucho:
-Koło pięćdziesięciu lat o względy pani Allii Daaren starało się dwoje. Oficer ze straży miejskiej Nikas Gerad i szef gildii złodziei Aloise Kevirt... Allia wybrała oficera, ale jakiś miesiąc przed ślubem jego trup znaleziono w jednym z zaułków koło zalewu... Urodzenie nieślubnego dziecka pokryłoby Allię niezmywalną hańbą. Wyszła za Aloise Kevirta. A po pół roku umarła w czasie porodu – Irdes uśmiechnął się bez śladu radości – jeszcze jeden powód dla którego don Kevirt pała do mnie iście „mocną ojcowską miłością”...

Wychodzi na to... Jeżeli to prawda że był Królem Pik, to... do tej gildii poszedł tylko po to by nauczyć się zabijać... I się zemścić...

Irdes zaczął zakładać rękawiczki.
-A czemu przeszedł pan do gildii złodziei?

Odpowie czy nie?

Elf, nadal odwrócony do mnie tyłem powoli odrzekł:
-Wie pani jak najłatwiej jest zniszczyć plotkę?

Nie rozumiejąc czemu zadaje to pytanie, niepewnie odpowiedziałam:
-Puścić inną?

Irdeś uśmiechnął się, zarzucił głową, odrzucając loki z twarzy, a potem czarną aksamitną wstążką ściągnął włosy w ogon. W lewym uchu błysnął złoty kolczyk – szmaragdowa kropelka z okręconymi dookoła niej metalowymi pasami:

-Mogą w nią uwierzyć bądź nie. Najłatwiej jest zabić tego kto szerzy ową plotkę... Tylko że pojawia się przy tym drobny problem. Źródłem plotek mogą być nie tylko świadkowie, których w zasadzie dość trudno jest znaleźć, ale i zapiski: dzienniki, korespondencja... Z tych drugich poznałem imię ojca, a z pierwszych – imię jego mordercy...
-I myśli pan że morderca znajdujący się w gildii złodziei nadal żyje? Przecież w ciągu pięćdziesięciu lat mógł umrzeć... Na przykład ze starości...

Ciemny elf w końcu odwrócił się do mnie, a w jego błękitnych oczach błysnął uśmiech:
-Żyje. Jeszcze żyje.

Irdes skierował się do wyjścia, a ja zamarłam w zamyśleniu. Mówił bardzo pewnie... Ale przeżyć tyle... Prawie pół wieku... może tylko elf... Na przykład ciemny elf....



Z pokoju wyślizgnęłam się w ślad za Irdesem. Król Karo miękko otworzył drzwi i rozejrzałam się na boki.
-Czego pani wygląd – cicho zainteresował się elfów.
-nie rozumiem gdzie jest Jade! Obiecał że rano będzie a teraz jakby go krowa językiem zlizała!

Irdes prychnął i w milczeniu pokazał palcem gdzieś w górę. Posłusznie podniosłam głowę i zamarłam: pod samym sufitem, zwinąwszy się w kłębek, lewitował, podłożywszy ręce pod głowę, Jade! Jego sen był dosyć niespokojny, diabeł co i rusz ruszał noga, przewracał się z boku na bok, ale przy tym w jakiś sposób nadal pozostawał w powietrzu.

-Tiaaa – wyrzekłam w zamyśleniu – No i jak go stamtąd zdjąć?
-Co za problem? - uśmiechnął się Irdes, ważąc w dłoni sztylet. Elf wziął zamach...

Zawisłam na jego ręku:
-Zwariował pan! Przecież go pan zabije!

Elf wyrwał się, i, wrzucając sztylet do pochwy wysyczał:
-Zna pani jakiś inny sposób by go obudzić? To zapraszam! Tylko proszę krzyczeć głośniej – jeszcze nie wszyscy mieszkańcy zamku słyszeli i zaraz tu przybiegną!

W tym momencie Jade otworzył oczy i popatrzył na nas:
-O! Już się obudziliście? - uśmiechnął się, i, odepchnąwszy się od sufitu wylądował na podłodze obok nas.

Irdes zmierzył go długim spojrzeniem, zrobił sceptyczny wyraz twarzy, i bez słowa skierował się w kierunku pokoju księcia Parintajskiego. Westchnąwszy i wymieniwszy spojrzenia ja i Jade ruszyliśmy za nim.



Elf cicho zapukał do drzwi apartamentów księcia-dziedzica. Odpowiedziało mu milczenie...

Irdes parsknął i zapukał mocniej. Znowu cisza...

W tym momencie zabrzmiały kroki, i na końcu korytarza pojawili się bogato ubrani leśny elf i elfka. W ich czarnych włosach z zielonkawym połyskiem jak krople rosy błyszczały duże diamenty, na głowie dziewczyny był wianek z karmazynowych lilii... Tylko leśne elfy potrafią dogadać się z roślinami tak, że te pozostają świeże nawet gdy zostały ścięte kilka dni, a nawet miesięcy temu...

Leśny elf obrzucił Irdes spojrzeniem pełnym pogardy (co by tam nie mówić o jedności rasy, ale ciemni nadal nienawidzą jasnych, leśni – górskich, rzeczni – morskich...), podał rękę swojej damie, i poszli dalej...

Król Karo nie odrywał od nich spojrzenia dopóki parka nie zniknęła za rokiem, potem wymruczał jakieś przekleństwo i... pchnął drzwi... Zamierzałam się zbulwersować (koniec końców to pokoje dziedzica), ale drzwi otworzyły się...

Nic nie rozumiem... Jeśli jego wysokość jest w środku, to czemu nie odpowiedział, a jeśli go nie ma, to czemu drzwi są otwarte?!.

Jedno za drugim przeszliśmy przez drzwi. Salon był pusty... Irdes dokładnie, żeby nie hałasować zamknął drzwi i szeptem zarządził:
-Sprawdźcie sypialnię!
-A może nie warto? - spytałam ostrożnie, czując ukłucie strachu...

Jade rzucił:
-Eryko, tchórzysz! - i, prześlizgnąwszy się do drzwi do sypialni wepchnął głowę w ścianę.

Przez chwilę trwał w takiej pozycji a potem wrócił w całości do salonu i powiedział:
-Nie ma go tam! Ani żywego ani martwego!

Zwariować można! Co się dzieje w pałacu?! Gdzie książe dziedzic?!

Cicho zaskrzypiały otwierające się drzwi. W rękach Irdesa w jednej chwili błysnęły nagie miecz i sztylet, gwałtownie odwrócił się w kierunku drzwi i zamarł...

Na progu stała służąca. Ta co wczoraj robiła do niego słodkie oczka...



Dziewczyna uśmiechnęła się słodko i przysiadła w głębokim reweransie, pozwalając elfowi zajrzeć do swojego dekoltu co ten... ten... ten (znaczy Irdes)... nie omieszkał wykonać, chowając broń do pochew.
-Ah, szanowny panie – zaśpiewała służąca podnosząc się – Jestem taka szczęśliwa że pana tu znajduję...

Hm... A nie dziwi jej przypadkiem że jest to pokój księcia Parintajskiego, a samego księcia tu tak właściwie nie ma?
-Czym zasłużyłem sobie na taki honor? - spytał elf, strzelając oczkami do jej dekoltu.
-O szanowny panie – westchnęła słodko, i wsadziła rękę pod gorset.

Irdes wymiękł do końca. Gdyby w pobliżu znalazła się straż miejska, to spokojnie można go było brać!

Zrozumiałam że jeszcze parę sekund i zabiję tę... Znaczy, rozumiecie...

Służąca natomiast wyciągnęła zza gorsetu list i oddała efowi:
-Proszę, to dla pana... - poinformowała go czarującym głosem, i z pożegnalnym uśmiechem opuściła pokój, szeleszcząc spódnicami.

Irdes westchnął tęsknie, odprowadzając ją wzrokiem. Potem przeniósł wzrok na list w swojej ręce, złamał pieczęć i wziął się do czytania.

Po pierwszych paru sekundach jego twarz straciła wszystkie oznaki rozmarzenia za które tak bardzo chciałam go udusić. Potem zrobił się poważny. A pod koniec – mroczny jak sama śmierć...
-Co się stało – spytałam ostrożnie

Przekazał mi list, i, nerwowo przeciągając dłonią po włosach, powoli opadł na fotel w którym wczoraj siedział książe. Ostrożnie rozprostowałam zmięty papier, i wczytałam się w delikatne, z wieloma zakrętasami pismo. Jade, zajrzawszy mi przez ramię również przeleciał je wzrokiem.

„Dzień dobry, Irdes.

Cieszymy się, że w danej chwili nic nie pęta twej wolności. Niestety, nie można powiedzieć tego samego o jego wysokości Konstarenie, Lazander'et Doranielu.

Jak już pewnie zrozumiałeś, brak swobody jego wysokości jest bezpośrednio zależny od twojej swobody. W związku z czym chcielibyśmy widzieć cię w naszej willi.

Głowa gildii złodziei
Aloise'east el'Taatellinan r'a ir'Daliaresiim eapKevirt

P.S Obecność Eryki Lieze również jest koniecznym warunkiem wolności jego wysokości”...



Oderwałam się od listu. Co za brednie?! Dobra, don Kevirt napisał list do Irdesa, ale ja jestem „koniecznym warunkiem”... Co w takim razie mamy? Szef gildii złodziei decyduje się na porwanie księcia krwi, dziedzica tronu, przyszłego króla po to tylko by złapać jakąś Dziesiątkę Karo?! Przecież to bynajmniej nie jest równowartościowa wymiana!!!

A skąd on w ogóle wiedział że wiedział że jesteśmy w zamku? Chociaż... Tu nie ma pytań... List przyniosła służąca. Najpewniej jest „dodatkowym pracownikiem” gildii...

Tiaa... Jak to doskonale! I co mam robić?! Uciekać? Dokąd? To nie ma sensy... A poza tym... Jego wysokość jest zakładnikiem... Oczywiście można go olać, ale... Dwa razy mógł wydać mnie straży... Co by nie mówić! Krasnoludzkie kopalnie czekają na mnie z wytęsknieniem! A on tego nie zrobił...

I chociaż w willi z pewnością czeka mnie smierć... A, do diabła! Przecież byłam gotowa by umrzeć dwa dni temu!

Odniosłam wzrok na Irdesa. Elf siedział zarzuciwszy nogę na nogę i nerwowo bębniąc palcami po blacie stołu. Potem podniósł na mnie ciężki wzrok:
-Ma pani pomysły jak wydostaniemy się z zamku i do jakiego miasta się udamy?
-W sensie? - nie zrozumiałam – nie pójdziemy do Gildii?
-Wyglądam na samobójcę? - podniósł brew Irdes.
-Ale... co z księciem?

Irdes wzruszył ramionami:
-A co z księciem? Co ja do niego mam? Nie najmowałem się żeby go chronić! I w ogóle, mogą wszystkie trolle wyciąć w pień. Mnie to ani ziębi ani grzeje!

Najpierw pomyślałam że żartuje, ale spoglądając w lodowate oczy zrozumiałam, że elf jest jak najbardziej poważny...
-Myślałam – powiedziałam powoli, oddając Irdesowi list – że nie boi się pan śmierci...

Król Karo prychnął:
-Nie boję się, tyle tylko że nie chcę umierać bezsensownie.



Za moimi plecami rozległo się nonszalanckie mlaskanie. Obejrzałam się: Jade, siedząc na podłodze, podgryzał dojrzałe jabłko. Widząc że na niego patrzę, diabeł wyciągnął z powietrza jeszcze jedno i podał mi:
-Chcesz?
-Iluzja? - spytałam krótko, domyśliwszy się że w całym tym domu wariatów jestem jedyną normalną istotą.
-Czemu iluzja? - prychnął obrażony – Prawdziwe jabłko! Przecież już wszystko w tym zamku zbadałem.

Wyciągnęłam rękę
-Bierz, bierz – kusił Jade – Dojrzałe! I zauważ, że temu uchatemu nie proponuję, gdyż jest rzodkiewką!

Zakrztusiłam się nadgryzionym jabłkiem, zauważywszy krajem oka że Irdes położył rękę na efesie miecza z pytaniem:
-A czemu „rzodkiewka”?
-Co za przestarzały świat! - westchnął diabeł – kompletnie nie gadają na slangu!
-Co. To. Jest. Slang. - dokładnie rozdzielając słowa zapytał Irdes.
-Zapomnijmy – machnął ręką Jade – I tak będę to długo i nudno wyjaśniał!

No dobra, żarty na bok. Irdes do don Kevirta nie idzie. Znaczy...

Odłożyłam jabłko na bok:
-Jade, możesz zmienić wygląd?
-W sensie?
-No... Na przykład zrobić się podobnym do Irdesa...
-Lekko – prychnął diabeł, przeciągając wolną ręką o twarzy.

Gdy Jade odsunął rękę głośno wciągnęłam powietrze. Rude kędziory, wyciągnąwszy się do ramion, wyprostowały się i pociemniały. Jasna skóra zrobiła się smagła, opalona. Zielone oczy pełne humoru stały się lodowato błękitne. Na podłodze siedział, podebrawszy pod siebie nogi, jeszcze jeden Irdes...

-No i? - energicznie spytał on głosem Jade. Potem, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, zakasłał, i juz głosem Irdesa powtórzył – i jak?
-Zwariować można! - wykrztusiłam

„Irdes” uśmiechnął się i pogładził się po głowie:
-Ano właśnie! Przecie kochany jestem!
-Dobra, kochany – przerwałam mu – Teraz zrobimy tak. Wracamy do miasta. Idziemy do willi don Kevirta. Tam „szczerze” kajasz się że mi pomagałeś... Zostawiasz mnie... I możesz iść na wszystkie cztery strony...

Zszokowany diabeł skoczył na nogi:
-Odbiło ci?

Prychnęłam:
-Don Kevirt potrzebuje tylko mnie... Wydaje mi się że ze strony Irdesa wystarczy samo kajanie się...
-Nie zostawię cię – zaparł się Jade.
-Chyba naprawdę pani odbiło – rozległ się za moimi plecami lodowaty głos Irdesa – Ryzykować własnym życiem... Zresztą co tam, oddać własne życie w zamian za wolność kogoś kogo widziała pani dwa razy w życiu!

Ostro odwróciłam się w jego kierunku:
-On. Mnie. Uratował! A pan! Jak pan może we wszystkich widzieć tylko zło! Przecież czasem coś robi się nie dlatego że jest to opłacalne! A tak po prostu! Bo serce każe!!!

Elf obrzucił mnie długim pogardliwym spojrzeniem i wycedził:
-Szuka pani dobrych cech w cudzych działaniach tylko dlatego, że życie pani ani razu nie kopnęło.
-Nie kopnęło?! - wybuchłam – To wydaje się panu, że jak masz szesnaście lat i na twoich oczach matka w ciągu dwóch dni wypala się z nieznanej choroby – to nie cios?! Jak biegasz po ulicach miasta w poszukiwaniu lekarza a nikt nie chce pomóc?! Jak po śmierci matki okazuje się, że nie masz ani srebrnika w kieszeni ale za to masz kupę długów?! Jak nie możesz znaleźć żadnej pracy i zostają ci dwie drogi: sprzedawać swoje ciało albo umrzeć?! Jak idziesz kraść chociaż ni cholery tego nie umiesz?! Jak za pierwszym razem, po wpakowaniu się do domu kupca zostajesz złapany za rękę i tylko cudem nie trafiasz do kopalni?! To nie cios?!

Zamilkłam czując, że jeszcze trochę i wpadnę w histerię. Opuściwszy spojrzenie na podłogę przełknęłam stojąca w gardle gulę. Podniosłam wzrok na Irdesa... i zauważyłam w jego spojrzeniu cień zrozumienia...
-Proszę o wybaczenie – bardzo cicho powiedział ciemny elf – nie miałem racji...

Zamarłam. On.. Przeprosił?! Ale przecież... nie może być! Po prostu dlatego że nie może! Uwierzę raczej że orkom znudził się koczowniczy tryb życia niż w to że Król Karo (a szczególnie ten Król) jest zdolny do przeprosin...
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 24-04-2006, 17:53   

koniec widze, widze koniec....

Kiwnęłam głową, przyjmując przeprosiny... Elf skoczył na nogi:
-Idę z wami. Tak że pani przyjaciel powinien wrócić do swojej własnej postaci.
-A proszę bardzo, - wzruszył ramionami diabeł wracając do bardziej zwyczajowej postaci.
-No cóż..., - ciemny elf przeciągnął ręką po włosach, - czas się stąd zbierać.
-Ech, przydałby się portal – westchnęłam.

Irdes sceptycznie prychnął:
-A może jeszcze karocę ciągniętą przez szóstkę jednorożców?... A tak przy okazji, powiozłyby panią? - elf uśmiechnął się. Tak z aluzją...
-Obawiam się – wybuchłam – że nie powiozą pana!
-Tak... - wzruszył ramionami elf – nie szczególnie mi na tym zależy...

Ja! Go! Zabiję!

I tu do rozmowy wtrącił się Jade:
-A jakiego teleportu potrzebujecie? - zainteresował się, pstrykając palcami: - Takiego?

Zamarłam z otwartymi ustami. Koło diabła kłębiła się zielonkawa chmurka portalu...

Zwariować można!!! Jak on to zrobił?! Nawet niemowlę wie, że teleport to wyższa magia! By go stworzyć niezbędna jest co najmniej dwójka specjalistów: jeden zgina tkaninę istnienia, a drugi ją przekłuwa i przeprowadza teleportujących się... A Jade wszystko zrobił sam...

-Umiesz tworzyć teleporty? - westchnęłam

Diabeł wzruszył ramionami:
-No... Tak... A co tu takiego trudnego?
-I nie mówiłeś o tym?!
-A pytaliście?

Fakt, logiczne.

-A dokąd prowadzi ten portal? - zaciekawił się elf.

Jade w zamyśleniu potarł czoło:
-Póki co – na ten plac gdzie występowali cyrkowcy.

-A do posesji don Kevirta byś potrafił? - przeciągle zamruczał elf.

Jade prychnął:
-Ja tam nie byłem, ale jeśli Eryka potrafi dokładnie wyobrazić sobie wnętrze – proszę bardzo!

Irdes przeniósł na mnie pytający wzrok. Powoli skinęłam:
-Dokładnie pamiętam tylko trzy miejsca: salę z szerokimi schodami, gabinet don Kevirta i korytarz przed gabinetem... No... tam gdzie ogry stały...

Elf uśmiechnął się:
-Myślę, że korytarz będzie najlepszy...
-A proszę – prychnął Jade – mam was teleportować czy sami przejdziecie przez portal?
-Raczej teleportować – rzucił elf - ale przedtem... Trzeba zrobić pewną rzecz... - obrzucił pokój gościnny uważnym spojrzeniem: - I gdzie on może być? Nie wierzę że następca tronu go nie ma!
-Czego? - spytałam, ale elf już kierował się pewnym krokiem do stojącego w dalekim kącie wysokiego stolika na wijącej się nodze.

Leżało na nim coś pokryte kawałkiem czarnego materiału. Elf ściągnął chustę i uśmiechnął się z zadowoleniem:
-Dokładnie to czego potrzebuję.

Na stole znajdowała się wielka, z głowę człowieka, kryształowa kula – palantir. Rozrzucał odbłyski, i, wdawało się, rozświetlał pokój... Elf położył na nim dłoń i zapatrzył się w migoczącą głębię.

O bogowie, co on wyprawia?!
-A co? - ostrożnie zainteresował się Jade.

Kryształowe kule są najlepszym możliwym rodzajem łączności. Za ich pośrednictwem mogą komunikować się istoty znajdujące się w różnych końcach imperium G'Ert.

Odległość nie jest tu przeszkodą... Jedyny warunek to by każdy z rozmawiających miał palantir. Oczywiście, ciąganie za sobą dużej kuli przez cały czas jest niemożliwe, więc w ciągu ostatnich dwudziestu lat magowie nauczyli się tworzyć niewielkie kulki, o średnicy ledwie paru cali, podłączone do dużego palantira. Sygnał trafia na wielką kulę, znajdujący się w domu wywoływanego i przekazywany jest na mały palantir...

Jedynym brakiem tego środka komunikacji były koszta. Tylko człowiek naprawdę bogaty mógł pozwolić sobie na posiadanie palantira.

To wszystko pokrótce opowiedziałam Jade'owi, próbując zrozumieć z kim zamierza rozmawiać Irdes...

Nad kulą pojawiła się niebieskawa mgiełka, w której po chwili pojawiła się ludzka twarz. Przez parę chwil człowiek wpatrywał się w oczy elfa, powoli kiwnął i stopniał...

Diabeł pchnął mnie łokciem w bok:
-I co, nie udało się?
-Czemu? - zdziwiłam się – wydaje mi się że porozmawiali...
-Ale przecież milczeli!
-To telepatia – machnęłam ręką – przekazywanie słów jest trudne. Palantir czyta myśli które jeden rozmówca chce przekazać drugiemu i przesyła je na drugi...

-A-a-a – przeciągnął Jade – znaczy się pogadali...
Aha, tylko o czym rozmawiali?... I kto to był?...

Tymczasem na miejscu człowieka pojawił się troll w podeszłym wieku, potem ciemny elf, potem jeszcze jeden człowiek, gnom, i kolejny ciemny elf...

Irdes zabrał dłoń z kuli, mgiełka rozwiała się i Król Karo przeniósł wzrok na nas:
-Możemy ruszać.
-A... Z kim pan rozmawiał? - zapytałam ostrożnie.
-Zwołałem małą radę gildii – rzucił elf.

O boże!!!

Zgodnie z Kodeksem Gildii dwa razy na rok zbierana jest wielka rada gildii złodziei. Składa się ona z Asów Karo wszystkich miast.

Pomiędzy tymi zebraniami każdy złodziej może zwołać zebranie Małej rady gildii, która składa się z głów gildii największych miast G'Ert. I Duża, i Mała rada zajmuje się rozwiązywaniem różnych problemów organizacyjnych, zaczynając od podnoszenia statusu złodzieja z “cyfry” do “obrazka” i kończąc sprawdzaniem poprawności działań głowy Gildii.

Jest tylko jedno “ale”. Jeżeli Mała rada zwołana zostanie na prośbę złodzieja poniżej Asa, i Rada zdecyduje, że zebranie to nie było konieczne, to... winnego czeka śmierć... Ale za to w ten sposób kontrolowane są niesankcjonowane zebrania..
-Zwariował pan! - wciągnęłam powietrze.

Elf wzruszył ramionami:
-O ile wiem, zgodnie z honorowym kodeksem, jeżeli Karo robi coś, co zagraża istnieniu samej gildii, czeka ją śmierć, tak samo jak za złamanie zasady “złodzieje kradną, zabójcy zabijają”... A wydaje mi się, że to właśnie ten przypadek, gdyż książę dziedzic raczej nie będzie skłonny wybaczyć gildii swojego porwania...

Jade w zamyśleniu poskrobał się po potylicy:
-No to co? Idziemy?
-Idziemy – skinął Irdes.

Mnie o zdanie jak zwykle nikt nie zapytał!

Diabeł klasnął w dłonie... Świat przesłoniła mgiełka, a gdy odzyskałam wzrok... znajdowaliśmy się w willi don Kevirta...

Obejrzałam się dookoła. Nasza trójka stała na środku korytarza.

Po lewej znajdował się niewielka kanapa, na której tydzień temu Irdes czytał książkę. Po prawej, przed drzwiami do gabinetu don Kevirta, dwójka ochroniarzy, gargulec i ogr, grała w kości.

Usłyszawszy, albo poczuwszy coś, podnieśli głowy i natychmiast skoczyli na nogi. Ogr chwycił lagę, niedbale opartą o ścianę, a gargulec ściągnął z pasa wiszący tam bez pochwy krzywy badelar. Szabla z wygiętą klingą, rozszerzającą się ku ostrzu, kazała się w jego gigantycznej łapie zabawką...

Ochroniarze rzucili się w naszym kierunku.

Na twarzy Irdesa pojawił się zadowolony uśmiech (chyba faktycznie delektuje się on możliwością przystąpienia do pojedynku...) i, rzucając:
-Nie wtrącajcie się! - zrobił krok do przodu.

Teraz naprawdę uwierzyłam że Irdes jest Królem Pik.

Każdy jego ruch, szybki, błyskawiczny jak lot strzały, było wyćwiczone do automatu... Piętnaście uderzeń serca (dopiero pod koniec walki zrozumiałam że liczyłam), i było już po wszystkim...

Gargulec i ogr umarli...

Elf z zimną krwią spojrzał na trupy leżące u jego stóp, rzucił na podłogę miecz (metal, na który trafiła krew gargulca jest bezużyteczny - “starzeje się” w jednej chwili, “męczy” i może złamać się na skórze człowieka. Tylko szamani centaurów Wielkiego Stepu na zachodzie wiedzą, jak to naprawić) i prychnął:
-Zawsze mówiłem że dla ochroniarzy najważniejsze są umiejętności a nie siła. Idziemy?

Rzuciłam krótkie spojrzenie w kierunku gabinetu:
-A...

Elf, jak gdyby czytając moje myśli przerwał mi:
-Gabinet don Kevirta jest doskonale izolowany. Głowa gildii nie słyszał ani dźwięku.

I, ciągnąc drzwi na siebie, Irdes wkroczył do gabinetu. Ja i Jade wślizgnęliśmy się za nim.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 27-04-2006, 17:34   

Don Kevirt stał twarzą do nas, i, z opuszczonym spojrzeniem oglądał przedmiot połyskujący w jego ręku. Promienie słońca, prześlizgując się przez półspuszczone kurtyny tworzyły misterne błyski w kryształowej głębi diademu, zastygając różnokolorowymi iskrami na karmazynowych i złotych kwiatach...

Słysząc trzaśnięcie drzwi, As Karo podrzucił głowę, i diadema – skarb elfickiej korony – wypadła mu z rąk... Skarb uratowało wyłącznie to, że jak każdy produkt elfów był zaczarowana od takich nieszczęśliwych wypadków.

-Wy??? - tyle tylko wykrztusił ciemny elf – Jak tu trafiliście???
-Weszliśmy – wzruszył ramionami Irdes.
-Yhy – cichutko, tak że usłyszałam go tylko ja, zachichotał Jade – drzwi były otwarte!

Nie rozumiem, co takiego śmiesznego znalazł w tych słowach.

Pozwalając elfom załatwić swoje sprawy między sobą (przynajmniej w tej chwili nikt nie będzie mnie zabijał, a to już cieszy), rozejrzałam się po gabinecie, i ledwie zdołałam powstrzymać zszokowany krzyk: na ścianie, tuz przy drzwiach wisiał mój miecz. Bez pochwy.

As Karo pokręcił głową:
-No i czego chcecie?
-A tak, wpadliśmy na piwo – znowu zachichotał diabeł.

Oczywiście, Irdes tego nie powtórzył:
-A czemu to pana tak interesuje?

Czemu się pcha przed konie???

-Zapominasz się, chłopczyku! - wysyczał don Kevirt – Jestem głową gildii, a ty zbyt dużo sobie pozwalasz!

Zauważyłam, że Irdes zrobił malutki kroczek do tyłu:
-Ja? Zapominam się? - parsknął As Karo – a mi się wydaje, że to pan się zapomina – jeszcze jeden krok.
-Co?!
-Coś niezrozumiałego powiedziałem? Na ten przykład, kradnąc diadem, prawie zaczął pan wojnę pomiędzy G'Ert i wyspami, czyli zagroził istnieniu gildii – jeszcze jeden krok. Jeszcze trochę i Irdes trafi plecami na ścianę. Jade, jak gdyby coś wyczuwając, chwycił mnie za rękę i pociągnął w bok. Zerknęłam na niego:
-A tobie co?

Diabeł wzruszył ramionami z wyrazem wcielonej niewinności na twarzy:
-A co ja? Ja nic...

Don Kevirt skrzywił wargi w uśmiechu:
-To wcale nie było tak, Irdesie... Chyba ci opowiem... Dziesiątka i Król Karo, którym diadem bardzo się spodobał, ukradli go... Szlachetny As Karo, próbując ich powstrzymać, zaprosił ich do swojej siedziby... Ale dusze tych... “kart”... były na tyle... zepsute, że nie chcieli oni słuchać głosu rozsądku..., - don Kevirt powoli pociągnął miecz z pochwy u pasa, - Napadli biednego głowę gildii, i on, żeby obronić swoje życie, zmuszony był ich... zabić!

Na ostatnim słowie don Kevirt gwałtownie uderzył mieczem, ale chwilę przed tym, jak stal przeszła przez ciało Irdesa, ten zdążył zakręcić się dookoła własnej osi, zerwać ze ściany miecz i podstawić go pod cios.

Zadźwięczała stal. Westchnęłam i, nie zdając sobie sprawy co czynię, rzuciłam się w kierunku walczących, ale Jade rozsądnie mnie powstrzymał.
-Puść! - wrzasnęłam
-Aha! Już! - prychnął diabeł – Jeżeli tego twego Irdesa...
-Nie mego! - przerwałam.
-O! - ze zdziwieniem stwierdził Jade – jeszcze i niemego na dokładkę! A jak świetnie gada! Chyba się uzdrowił! Oto co miłość robi z ludźmi, tfu, z elfami!

Zakrztusiłam się, a Jade kontynuował:
-Tak. Co chciałem rzec. Jeżeli ten sam Irdes ma chorą główkę w związku z trudnym dzieciństwem, drewnianymi zabawkami przybitymi do podłogi, kołyską bez dna, śliskim parapetem albo krzyworęką opiekunką – a właśnie dlatego cały czas pcha się do jakiejś bitki – to nie jest powód by wariować w ślad za nim i też rwać się do walki – Po rak kolejny podczas tego monologu diabeł odciągnął mnie możliwie daleko od pojedynku.

W tym czasie elfowie wirowali po pokoju. Śpiewała stal...

Odbijając wypad Asa Karo, Irdes odepchnął don Kevirta. W lewej ręce głowy gildii błysnął sztylet, który natychmiast poleciał w kierunku twarzy Irdesa. Któl Karo zdążył uchylić się w ostatniej chwili, i sotrze trafiło w ziemię, odciąwszy Irdesowi kosmyk włosów który zdołał uciec z pod kokardy.

Zrobiło mi się słabo i Jade zapobiegawczo ścisnął mój nadgarstek:
-Spokojnie! Nie mieszaj się! Sami sobie poradzą z tym gdzie i jakie żelastwo mają wepchnąć! A w ogóle, to jest takie stare ludowe powiedzenie: Gdzie dwoje się bije, tam trzeci... idzie gdzie indziej!

Klingi zetknęły się ponownie. Don Kevirt nacisnął mocniej, i miecze zatrzymały się cal od twarzy Irdesa, który plecami opierał się o ścianę. As Karo uśmiechnął się i zwiększył nacisk, sycząc:
-Twój ojciec był tchórzem. Umarł, błagając o litość. Może pójdziesz jego śladem?

Irdes pobladł i wyrzucił z siebie krótkie:
-I to dlatego gdy go znaleziono miał sztylet w plecach? - gwałtownie odepchnął miecz don Kevirta.

W którymś momencie walczący zbliżyli sie do nas i zamarli, w skupieniu mierząc się wzrokiem. Don Kevirt stał plecami do mnie, i dzieliło nas tylko kilka kroków gdy nagle Irdes, nadal nie zdejmując z niego wzroku rzucił:
-Zwołałem Małą Radę Gildii. Proszę się poddać, i będzie pan mógł umrzeć z honorem...

Don Kevirt powoli wyrzekł:
-Ahh, znaczy tak... - wypuścił miecz...

A potem w jego ręce błysnął sztylet, głowa gildii zakręcił się na piętach i, chwytając mnie za nadgarstek pociągnął ku sobie. Zamarłam czując zimną stal klingi na gardle...

-Radę Gildii postanowił zwołać! - wysyczał don Kevirt. - A tu się jeszcze diadem u mnie znalazł!!! Zrobimy inaczej... Teraz ten błazen który stoi obok mnie powoli – powiedziałem powoli! Bo przecież ja też mogę wykonać gwałtowny ruch! - podejdzie do drzwi i wciśnie ręką lilię, wycięta po prawej...

Pobladły Jade posłusznie zrobił wszystko co rozkazał don Kevirt.

Jeden z paneli w ścianie, niedaleko miejsca gdzie staliśmy, bezszumnie przesunęła się w bok. Z ciemnego otworu za nim powiało chłodem, a As Karo kontynuował:
-A teraz, synku, - pogardliwie uśmiechnął się głowa gildii – podnosisz diadem i rzucasz do mnie... Wtedy ja puszczę dziewczynę... I nie rób głupstw, bo...

Sztylet przekłuł skórę i poczułam jak po szyi pociekła, zbierając się w złączeniu obojczyka cieniutka strużka krwi...

W tej chwili dokładnie zrozumiałam że umrę. Moje życie nie jest potrzebne ni Irdesowi, ni don Kevirtowi. Pierwszy nie odda diademu – ważniejsza dla niego jest zemsta na głowie gildii... A co się tyczy don Kevirta: nawet gdy dostanie juz diadem, nadal najprostszym dla niego wyjściem z sytuacji będzie trochę mocniej przycisnąć sztylet...
Powrót do góry
Wyświetl posty z ostatnich:   
Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików
Możesz ściągać załączniki
Dodaj temat do Ulubionych


Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group