Ogłoszenie |
Forum archiwalne, nie można zakładać nowych kont.
|
Opowiadanie Omletowe |
Najgorsze cechy tego opowiadania |
Nadmiar opisów / złe opisy |
|
0% |
[ 0 ] |
Nadmiar opisów / złe opisy |
|
0% |
[ 0 ] |
Nadmiar opisów / złe opisy |
|
0% |
[ 0 ] |
Zbyt długie, za skompikowane zdania wielokrotnie złożone |
|
0% |
[ 0 ] |
Zły dobór słownictwa / powtórzenia / ubogie słownictwo |
|
0% |
[ 0 ] |
Mało wyrazista puenta lub jej brak |
|
0% |
[ 0 ] |
Hermetyczność lub Niezrozumiałość fabuły bez wcześniejszej znajomości postaci |
|
0% |
[ 0 ] |
Rozwlekłość |
|
0% |
[ 0 ] |
Inne (napisz jakie) |
|
0% |
[ 0 ] |
|
Głosowań: 0 |
Wszystkich Głosów: 0 |
|
|
|
Wersja do druku |
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 05-10-2007, 11:15 Opowiadanie Omletowe
|
|
|
Opowiadanie Omletowe
Notka porządkowa
W tej chwili powiadanie daje tutaj. Nie wiem, co z nim potem zrobię, ale pewnie skończy się tym, że jednak wyląduje na czytelni. W tej chwili to jest pierwsza połówka. Drugą wrzucę w przyszłym tygodniu i dodam ankietę.
Opowiadanie właściwe
Słońce powoli wstawało nad światem, a był to typowy, baśniowy świat, pełen smoków, goblinów, olbrzymów, wilkołaków i innych stworów, dla których słowo „antropofagia” to synonim dla „zdrowa dieta”. Niedawno zaczęła się wiosna, więc poranek był typowy dla wiosny, choć daleki od stereotypów, słoneczności kwiecistości i ptaszkośpiewania. Dzięki przymrozkowi, który miał miejsce dzień wcześniej wszelką kwiecistość szlak trafił, a rolę śpiewaków wzięła na siebie para srok. Ogólnie rzecz biorąc: było ciemno, zimno i ogólnie antypatycznie.
- Ale miałam głupi sen. – pomyślała Elther mrużąc oczy, która, gdyby nie sroki spałaby jeszcze z pięć do sześciu godzin. Miała ochotę ukatrupić ptaszyska jakimś kamieniem, ale było zbyt zimno, żeby wygrzebywać się z pod pierzyny. – Śniło mi się, że siostra oddała mi dziecko na wychowanie.
Sama idea tego pomysłu była głupia. Po pierwsze skąd jej siostra mogłaby wziąć dziecko? Z takim nastawieniem, jakie prezentowała mogła je co najwyżej kupić. Po drugie, kto o zdrowych zmysłach oddałby jej, znanej zakale rodziny, pasożytowi i czarnej owcy dziecko na wychowanie?
- Tak, to na pewno mi się śniło – pomyślała i otworzyła oczy.
Za oknem był jeszcze noc – przynajmniej wedle standardów Elther. W rzeczywistości było około ósmej rano, wciąż królowała nieprzyjemna, wiosenna szarówka i niemiła, typowa dla początków kwietnia mgła.
- Głupio tak jakoś budzić się tak wcześnie. – pomyślała sennie, wciąż jeszcze otumaniona. Odkąd, na skutek zbyt dużych długów otrzymała wilczy bilet do wszystkich kasyn, szulerni i domów gry oraz knajp, barów i tawern w połowie księstwa sporo czasu spędzała w domu. Kładła się też wcześnie spać i wcześnie wstawała.
Odwróciła się na drugi bok, jednocześnie strącając z łóżka coś, co upadło na podłogę i się rozbiło. Jedną z zaleta panieńskiego żywota było to, że dowolne rzeczy można było kłaść tam, gdzie się chciało, bez zwracania uwagi na to, co się z nimi dzieje.
Po drugiej połowie łóżka ktoś spał. Elther nie bardzo wiedziała kto to.
- Ale była wczoraj impreza. – wybrała najbardziej prawdopodobne rozwiązanie. Budzenie się w różnych, podejrzanych miejscach, z różnymi podejrzanymi osobami miała już opanowane. Jedyne, co ją zdziwiło, to fakt, że ciągle jest u siebie w domu.
Sądząc po długich, złotych włosach nieznana osoba była kobietom (choć nigdy nic nie wiadomo). Elther nieszczególnie to przeszkadzało. Miała raczej nowoczesne poglądy, zwłaszcza na temat seksu, a fakt, że najczęściej sypiała z mężczyznami (jeśli w ogóle z kimś) należało raczej tłumaczyć tym, że do pogrążenia się w arystokratycznej dekadencji nie wystarczy tylko tytuł szlachecki i entuzjazm, a potrzeba jeszcze pieniędzy.
Objęła nieznajomą czule, bowiem sądząc po dotyku była to (niestety!) kobieta i to na dodatek jeszcze bardzo młoda. Prawdopodobnie nastolatka i to raczej z grupy tych młodszych.
- Ach, ta dzisiejsza młodzież! – pomyślała Elther wspominając swoje nastoletnie czasy. Z dumą musiała przyznać, że nie było rzeczy, którą robiłyby dzisiejsze dziewczęta, a której Elther z siostrą nie wypróbowałyby średnio dwa lata wcześniej. Potem jednak siostrzyczce coś się odmieniło i zrobiła się okropnie nudna i zasadnicza.
- Chłopa jej potrzeba – szepnęła, tuląc się do nieznajomej.
- Komu ciociu?
Ostatnie słowo dotarło do uszu Elther, zostało zarejestrowane przez jej neurony i wywołało małą rewolucje w mózgu. Jej umysł wykonał mentalny odpowiednik gorączkowego szukania myszki zakończonego kliknięciem w ikonę „zaloguj”. Chwile trwało, nim w zaspanej głowie kobiety uruchomione zostały właściwe procesy myślowe, z przypominaniem na początku. Najpierw uświadomiła sobie, że wczorajszego dnia nie było żadnej imprezy, podobnie jak w całym poprzednim tygodniu. To marnotrawstwo czasu zabolało ją bardzo i wywołało kolejne nieprzyjemne wspomnienia. Na początku to z długiem karcianym.
Na początku to, w którym poszła do dość podejrzanego kasyna, obiecując sobie, że tym razem wygra miliony. Z początku dobrze jej szło, a potem szło jej trochę gorzej, ale Elther się nie poddała, w nadziei, że w końcu dobra passa wróci.
Jak łatwo zgadnąć nie wróciła.
Worka po kartoflach i poważnej rozmowy z kilkoma smutnymi panami, jaką później odbyła wolała sobie nie przypominać, zresztą obecnie nie miała ona znaczenia. Jak zwykle w takich sytuacjach Elther poszła do swojej siostry, która była kobietą pełną zalet: po pierwsze miała dobrą, państwową posadkę i wręcz siedziała na złocie, po drugie nie lubiła być widywana z Elther i zwykle dawała jej tyle pieniędzy, ile tylko zechciała, pod warunkiem , że tylko zniknie jej z oczu.
Niestety, tym razem siostra była złośliwa. Pieniądze teoretycznie udało z niej się wydusić, mimo pierwszą reakcją siostry, gdy poznała kwotę było wezwanie straży. Niestety tym razem do pieniędzy został dołączony zadatek w postaci nastoletniej nastolatki, z tak niewinnym wyrazem błękitnych ocząt, że Elther od razu zorientowała się, że ma do czynienia z niezłym ancymonem oraz zalecenie, że dziewczę ma wyrosnąć – jak to jej siostra ujęła – na człowieka.
Uzbrojona w te zapewnienia odwiedziła lokalny półświatek, pewna, że tym razem wreszcie zostanie zabita, zakopana w lesie i zgwałcona. Poprzednie sześć czy siedem razy mogli jej darować, ale tym razem sprawa była zbyt grubymi nićmi szyta. Panowie rzeczywiście nie zrobili się ani trochę bardziej weseli, niż wcześniej, za to tym razem obyło się bez worka po kartoflach. Oznajmili też, że – jako, że chcą z powrotem widzieć swoje pieniądze – mała wyrosnąć ma na człowieka tak człowiekowatego, jak to tylko możliwe. Inaczej Elther skończy na dnie rzeki.
Tym oto sposobem oficjalna władza i półświatek połączyły siły celem zapewnienia dzieciakowi dobrych wzorców do naśladowania.
- Monika – Elther spróbowała zgadnąć imię swej podopiecznej, stawiając sprawę va bank. Poszło jej lepiej niż w kartach. – Co tutaj robisz? – zadała pytanie, akcentując je kilkoma słowami niegodnymi damy, które stosowała w charakterze znaków interpunkcyjnych.
- Miałam zły sen. – wyjaśniła ucinając. Monika uznawała, że – będąc małą, biedną i skrzywdzoną sierotką w typowym, bajkowym świecie fantasy, w którym potwory żyją nie tylko pod łóżkiem – ma prawo do koszmarów nocnych. I nikt nie powinien o tym dyskutować. Natomiast warta poruszenia była inna sprawa: - To komu potrzeba chłopa ciociu? I po co?
Elther zastanowiła się głęboko. Co jej siostrze mogło chodzić po głowie, kiedy mówiła „wychowaj na człowieka”? Niestety, miała wrażenie, że nie chodziło o encyklopedyczną definicje „istota zrodzona ze związku dwojga ludzi, poczęta bez udziału (lub z umiarkowanym) czarów, posiadająca dwie nogi, dwie ręce, jedną głowę, a pozbawiona łusek, sierści, skrzydeł, szponów i ogona, biologicznie żywa i nie zarażona wilkołactwem”. A szkoda, bo wyglądało na to, że z tym Monika radziła sobie całkiem nieźle sama. Co się tyczy pytania, to Elther ze swojej edukacji pamiętała, że zbytnia wiedza w niektórych aspektach życia ludzkiego przekreślała szanse na wyrośnięcie na człowieka. Przynajmniej w ujęciu nieencyklpoedycznym.
- Nikomu ważnemu. – skłamała więc. – Takiej jednej, mojej koleżance.
- A po co? – Monika drążyła temat, bez świadomości podtekstów zresztą.
- Ma kawałek ziemi i potrzebuje kogoś, żeby odrabiał pańszczyznę. – wyjaśniła.
- Acha. – zaakceptowała odpowiedź Monika i zamknęła oczy, żeby zasnąć ponownie.
Elther to natomiast nie było dane. Jej spokój został dość skutecznie zburzony.
Zmartwienia były dlań czymś zdecydowanie nowym i obcym. Do tej pory nigdy nie przejmowała się tym, co z nią będzie w przyszłości. Urodziła się w niezbyt może wpływowej i na pewno nie najbogatszej rodzinie szlacheckiej, jako druga córka. Od samego początku jej przyszłość była ustalona i niezmiennie pewna. Zaraz po urodzeniu znaleziono niemowlę płci męskiej, starsze od niej o dwa miesiące, z którym została zaręczona i miała wziąć ślub, gdy oboje osiągną dorosłość. Po ślubie miała zająć się typowo kobiecymi zajęciami szlachetnie urodzonej damy, czyli zarządzać majątkiem męża, podczas gdy ten będzie nieobecny w domu. Jako, że na barkach szlachty i rycerstwa spoczywał obowiązek obrony granic królestwa, a królestwo toczyło wojny na okrągło – jak nie obronne, to zaczepne, jak nie z wrogiem zewnętrznym, to z buntownikami – to męża spodziewała się oglądać nieczęsto.
Nawet, gdy jej czwarty narzeczony zszedł z tego świata śmiercią tragiczną, acz przewidywalną nie myślała o przyszłości. Gdy okazało się, że na bogaty ożenek nie ma co liczyć z uwagi w mniejszej części wieku, a w większej plotek o swym prowadzeniu, była raczej pewna swej przyszłości. Nie miała w prawdzie koncepcji, co do tego, jak wyglądać będzie jej następny dzień, ale pewna była, że zawierać będzie cztery ciepłe posiłki i miejsce do spania. Elther bowiem udało się przebrnąć przez trzydzieści dwa lata życia unikając jakiejkolwiek odpowiedzialności, dojrzałości i zmartwień. W dużej mierze zawdzięczała to rodzinie, która pilnowała, by córka, o której publicznie się nie rozmawia, nie przynosiła rodzinie wstydu i miała zapewniony dach nad głową, ciepły posiłek, porządne ubranie, służącego oraz drobną kwotę na własne wydatki.
Naturalnie główną działalnością, jaką podjęła w swoim życiu Elther było właśnie przynoszenie rodziny wstydu oraz hańby, dyshonoru i ujmy. Albo wszystkich na raz, jeśli tylko było to akurat możliwe. Niemniej jednak istniały różne rodzaje czarnych owiec. Wśród szlachty królestwa to, że ktoś co i rusz popadał w długi hazardowe, zadawał się z przedstawicielami półświatka oraz lądował w łóżku właściwie ze wszystkim, z wyłączeniem zwierząt domowych nie było cechą dyskwalifikującą. W końcu każdy posiadał jakieś wady i naprawdę, nie było powodów, by rodzić z tego jakieś wielkie halo. Prawdę mówiąc szlachcic mógł sobie kogoś – dajmy na to – zamordować, obrabować lub coś podpalić i nikt nie miałby mu tego specjalnie za złe. Ba! Zachowania takie były wręcz preferowane, pod warunkiem, że zostawiał w spokoju swoich, a czepiał się wszystkich innych. Po to przecież właśnie byli szlachcicami, rycerzami i wojownikami, żeby szerzyć przemoc, zniszczenie, śmierć i trwałe kalectwo. Natomiast wieść o tym, że członek którejś z rodzin arystokratycznych został skazany na taki los, że nie ma w co się ubrać, nie ma co jeść, albo – co najgorsze – zdesperowany musi pracować na własne utrzymanie i (powiedzmy) lepi garnki odbiłaby się szeroką falą plotek i skandalu.
Dlatego też Elther mogła przeżyć, nie robiąc właściwie nic i nie umiejąc niczego. Nawet zasady pokera opanowała bardzo pobieżnie, a to, jak radzić sobie z dziećmi było dlań zagadką. Ranek spędziła wylegując się w łóżku i zastanawiając się, co wie o dzieciach i ich wychowaniu.
W zasadzie wiedziała tylko jedno: tradycyjne metody dydaktyczne, mimo stosowania takich narzędzi, jak gruby drąg i możliwie szeroki pasek z wytrzymałej skóry były nieskuteczne. W końcu pozwoliły na wyprodukowanie Elther. Postanowiła więc, że ona ich stosować nie będzie. Będzie dobrą, kochaną i uśmiechniętą ciocią, która wychowa Monikę na wspaniałego człowieka (czy inne, podobne), a karierę zakończy pisząc książkę „Praktyka i teoria wychowania bezstresowego”.
Mimo to w sprawach edukacji postanowiła skonsultować się ze specjalistom, a przynajmniej osobą doświadczoną. Miała szczęście, że jeszcze tego dnia z taką mogła się widzieć. W tym celu wystarczyło jedynie leżeć w łóżku do godziny trzynastej, gdy autorytet zmaterializował się przed nią.
- O! Widzę, że robiłaś porządki! – powiedziała Petunia bez szczególnej złośliwości, wchodząc do pokoju zajmowanego przez Elther. Nie było w tym nic szczególnie dziwnego, ani niezwykłego, miała w końcu własne klucze do mieszkania, a nikomu, mimo wysiłków, a nawet urzycia czarów nie udało się jej skłonić do pukania. Jej uwaga dotyczyła głównie przedmiotów, którymi zasłana była zwykle podłoga. Tygodniowa porcja śmieci, brudnych ubrań, zużytych pojemników i opakować oraz niemytych naczyń tym razem znikła. Zamiast niej natomiast zmaterializowały się zgrabne stosiki o charakterze tematycznym. Szczególnie duży był ten zawierający puste butelki – pozostałość dawnych imprez. Nie, żeby kobieta się tym przejmowała. Jeśli chodzi o bałagan, to Petunii – matki siedmiorga dzieci – nic już nie mogło zdziwić. Zwłaszcza po tym, co widywała w domu Elther.
Petunia była mniej – więcej w wieku Elther, acz prezentowała odmienny typ urody. Elther miała kasztanowe włosy, trochę piegów, zgrabną, choć już nie tak jak kiedyś figurę i urodę późnej dwudziestki. Mierzyła też prawie metr siedemdziesiąt wzrostu. Petunia natomiast była kobietą niską, za to grubą i grubokościstą. Wywodziła się z wiejskiej rodziny, która miała idiotyczny zwyczaj nadawania swym dzieciom imion pochodzących od nazw kwiatów. Sama też praktykowała tą tradycję, choć czasem było to trudne. Nie urodziła bowiem ani jednej dziewczynki.
Pracowała w zawodzie podobny do służącej, w czym pomagały jej dzieci oraz mąż. Oznaczała to, że wykonywali większość tych prac, z których w naszych czasach ludzi wyręczają wodociągi, urząd oczyszczania miasta, sieć elektryczna oraz cały szereg artykułów gospodarstwa domowego. W świecie Elther natomiast na każdy, średnio zamożny dom lub dziesięć do dwunastu biednych przypadał przynajmniej jeden ktoś pokroju Petuni. Ktoś, kto rano przynosił wodę, rąbał drwa na opał i pilnował, żeby śmieci zostały wywiezione. Kobieta odwiedzała Elther zwykle w czwartki, opłacona przez jej rodzinę. Zwykle spędzała u niej dwie godziny, opanowując nieco sytuację w domu, zbierając brudne ubrania, by zanieść je do pralni (oraz odebrać czyste) i – co najważniejsze – przypilnować, żeby Elther zjadła ciepły, domowy posiłek. Zwykle był on tak samo niewyszukany, jak sama Petunia.
- Monika znalazła jakąś drobną monetę – wyjaśniła Elther, nieświadoma tego, że znalezisko jej podopiecznej miało wartość mniej – więcej banknotu dwustuzłotowego. – I szukała więcej.
- Monika? – zdziwiła się gosposia, a potem nagle ją olśniło. – Nie wierzyłam plotką, ale jednak to prawda? Dostałaś dziecko na wychowanie?
Elther trochę to zdziwiło. Po pierwsze, nie sądziła, że mogą istnieć plotki tak niewiarygodne, by Petunia w je nie uwierzyła i nie rozniosła dalej. Po drugie ludzi podobnych do Petunii zwykle nie interesowały łajdactwa klasy rządzącej, ani pogłoski krążące wśród marginesu społecznego. Ludzie tacy, ogólnie uznawali obydwie te grupy za bandę zbójców i złodziei, z którymi nikt uczciwy nie powinien mieć za dużo do czynienia. Elther natomiast nie zadawała się z nikim, kto nie należał przynajmniej do jednej z nich. To, skąd taki przybytek prostoduszności i wartości rodzinnych, jak Petunia wiedział o Monice przekraczało jej zdolność pojmowania.
-Tak, dostałam dziecko na wychowanie. – pochwaliła się szlachcianka takim tonem, jakby chodziło o świnkę morską, a nie nastolatkę.
- I już wiesz, jak będziesz ją wychowywać? – zdolności umysłowe Petunii były zbyt niskie, by być złośliwą.
Elther zaprzeczyła kręcąc głową.
- O! To bardzo proste! Ja nie jestem filozofem, ani żandnem takiem – wyjaśniła Petunia oczywisty fakt pakując kupkę brudnych ubrań do worka. – a swoje dzieciaki wyuczyłam, na porządnych i dobrych ludzi. – wyjaśniła, całkowicie nieświadoma faktu, jakie efekty wychowawcze miały imiona w rodzaju „Fiołek” w wypadku czterech jej najstarszych synów. Bały się wszystkie inne dzieci w miasteczku i okolicznych wioskach. Mało kto też spodziewał się dla nich innej przyszłości, niż kryminalnej. – Wiesz, każdy ma swoich rodziców i oni go czegoś tam uczą, żeby mógł zająć ich miejsce. – przywołała odwieczny cykl kariery w tym świecie.
Elther zastanowiła się głęboko, starając się podsumować, co takiego nauczyli ją rodzice. Jej rodzice nie nauczyli jej niczego. Wynajęli w tym celu zgrzybiałą mniszkę.
Teoretycznie mogła wycyganić pieniądze i na wynajęcie guwernantki, lecz wyszła z założenia, że im mniej wyda, tym więcej zostanie dla niej. Ponadto nie chciała zadawać się z nikim, kto ślubował cnotę, czystość i lub podobne. Jeszcze namawiałby jej wychowankę do abstynencji, modlitwy, postu albo innej formy marnowania dzieciństwa.
Co gorsza Elther wychowywano głównie z myślą o uczynieniu jej bezużyteczną, a dzięki własnym staraniom stała się wręcz szkodliwa. Przeszukała umysł, starając się znaleźć jakieś godne przekazania potomnym umiejętności i nie znalazła niczego. Chociaż, gdyby tak głębiej poszukać…
- Ciekawe, czy – gdyby Monikę nauczyć zasad – byłaby dobrą parą do brydża? – zadumała się głośno.
- Ot, cała szlachta, tylko głupoty im w głowie. – pomyślała Petunia, a powiedziała na głos. – Litery umisz? Rachować umisz? Tego jom naucz. – jej marzeniem było, żeby jej słodcy chłopcy kiedyś też dołączyli do dziesięcioprocentowej, piśmiennej elity intelektualnej narodu.
Elther zadumała się, tym razem cicho. Tak, litery i liczenie… Dodawanie, odejmowanie, tabliczka mnożenia, dzielenie, może nawet ułamki, jeśli akurat będzie ambitna i znudzona. To powinno być łatwe, a ani złodzieje, ani siostra nie będę mogli powiedzieć, że nic nie robi. Prości ludzie mieli proste pomysły… A jak wiadomo proste pomysły zawsze były najlepsze.
***
W zasadzie między śniadaniem, a porą obiadową Elther nie widywała Moniki i nie miała pojęcia, co ta robi. Fakt ten wynikał głównie z wrodzonego niedbalstwa kobiety. Tym razem dziewczyna pojawiła się stosunkowo szybko, zwabiona zapachem pierogów z mięsem przyniesionych przez Petunię. Spóźniła się jednak, jej opiekunka bowiem, świadoma była faktu, że starczy ich na jedną porcję nie miała ochoty się nimi dzielić. Była też w pewna, że – gdy tylko Monika się zjawi – będzie patrzeć nań błagalnym wzrokiem tak, że straci apetyt. Postarała się więc jeść tak szybko, jak tylko mogła.
- Co jest na obiad? – zapytała dziewczyna z nadzieją w głosie, gdy tylko się pojawiła. – To co zwykle? – zgadła rozglądając się po kuchni. W jej zasięgu wzroku nie było niczego, co mogłoby apetycznie pachnąć. Jako, że węch Monika miała świetny, by nie powiedzieć ponadprzeciętny pewna była, że jej przyszywana ciotka albo sama musiała to zjeść, albo gdzieś to schowała. Monika zaplanowała więc wyprawę poszukiwawczo - badawczą, gdy tylko Elther nie będzie uważać.
- Jeśli chodziło ci o omlety, to zgadłaś. – opiekunka potwierdziła najczarniejszy scenariusz. W swym krótkim życiu Monika zdążyła odwiedzić wiele ośrodków masowego, choć niekoniecznie regularnego, a tymbardziej obfitego żywienia. Zwykle znajdowały się one przy jakimś sierocińcu lub przytułku. Nigdzie jednak dieta, mimo, że składała się głównie z kaszy nie była tak monotonna jak u Elther. Monika litościwie przyznawała, że ciotka potrafiła ugotować trzy potrawy. Pierwszą z nich były jajka – niespodzianki. Charakteryzowało je to, że Monika, rozbijając skorupkę nie była pewna, co zastanie: jajko na miękko, na twardo czy na surowo. Raz nawet zdarzyło się, że jajek nie zastała w ogóle, bowiem Elther zostawiła je na ogniu, po czym wyszła z domu, a potrawa gotowała się tak długo, aż jajka najpierw poczerniały, a potem wybuchły z trzaskiem. Drugą potrawą, którą potrafiła zrobić Elther była jajecznica w wersji czysto jajecznej i z grzankami z czerstwego chleba, którego w tym domu było pod dostatkiem. Elther bowiem kultywowała tradycje, w myśl której chleba nie należy wyrzucać, bowiem świat pełen jest głodnych dzieci. Na złość im – jak uzasadniała Monika, podpierając teorię własną dietą – ciotka trzymała w domu chleb tak długo, aż wyrosły na nim włoski lub zrobił się intensywnie zielony. Ostatnią potrawą, która była podawana w tym domu był omlet. On też – z racji nieprzewidywalnego zachowania jajek oraz tego, że jajecznicy jej opiekunka nie lubiła – stanowił prawdziwego króla stołu.
Po tygodniu takiego odżywiania, Monika, która generalnie rzecz biorąc nie sypiała zbyt dobrze, miała pierwszy koszmarny sen o jajkach. Jednak, ,imo, że czuła się oszukana przez życie i dorosłych zjadła obiad bez ociągania się. Innego przecież nie dostałaby. Jednak prawdziwe kłopoty zaczęły się już po posiłku.
- Umiesz czytać mała? – zadała pytanie jej „ciotka”. Monika zastanowiła się głęboko, a na jej twarzy pojawił się wyraz głębokiej koncentracji. Kwestia nie była trywialna, a odpowiedź należało dokładnie przemyśleć. Umiejętności były grząskim tematem, ale dziewczyna zdążyła już zauważyć, że dzieliły się na takie, które posiadali wszyscy ludzie, oprócz niej oraz takie, które posiadała ona i nikt inny. Sięgnęła umysłem tak daleko, jak tylko potrafiła – czyli na jakiś rok wstecz i przeanalizowała swój życiorys. Znaleźli ją żołnierze rasy – z uwagi na pewien element anatomii – nazywającej się skrzydlatymi, na pobojowisku, po bitwie z jakimiś stworami. Zaprowadzili do sierocińca, gdzie spędziła kilka miesięcy. Tam popisała się trochę umiejętnościami z grupy tych drugich. Wywołało to awanturę, w trakcie której jej opiekunowie podzielili się na dwa obozy: zwolenników wbijania osikowych kołków w różne części jej ciała i osoby argumentujące, że Monika w końcu jest tylko dzieckiem. Zwyciężył kompromis: w Monikę nic nie wbito, a jedynie wyprowadzono na rozstajne drogi, gdzie spędziła całą noc, aż znalazł ją wędrowny mnich i zaprowadził do innego sierocińca. Tam spędziła trochę więcej czasu, ale znowu coś zrobiła źle i pewnej nocy kazano jej się spakować, a następnie przewieziono ją w trzecie miejsce. Tam przebywała trochę czasu, tym razem będąc bardzo ostrożną, bardzo grzeczną i bardzo słodką dziewczynką i nie wychylając się za bardzo. Mimo tego po jakimś czasie atmosfera wokół niej zaczęła robić się dziwnie nerwowa. Wreszcie, korzystając z tego, że akurat wysyłano poselstwo do królestwa ludzi (do których to Monika była najbardziej podobna) postanowiono wyprawić także i ją, w nadziei, że wśród swoich będzie się czuła lepiej, niż wśród skrzydlatych.
Niestety wśród tych wspomnień wzmianek o czytaniu i pisaniu nie było. Postanowiła jednak udzielić w miarę neutralnej odpowiedzi:
- Nie pamiętam. – przy pytanie o wiązanie butów to podziałało.
Elther to zdziwiło. Jak można zapomnieć taką rzecz? Zmierzyła małą złym wzrokiem. Dziewczyna odpowiedziała tym samym, z tym, że jej wielkie, niebieskie oczy bynajmniej nie nosiły w sobie ani śladu bycia złym. Monika patrzyła nań z dziecięcą, niewinną naiwnością, tak smutno, że widać było, iż zaraz się popłacze.
Jeśli chodzi o emocjonalny szantaż typu „daj mi to czego zechcę (w tym wypadku – święty spokój) albo będę płakać” była mistrzynią. Jednak Elther przeinaczyła ten sygnał. Uznała, że dziewczynę kiedyś uczono czytać i pisać, ale nie dokończono tego procesu i teraz zwyczajnie nie jest ona pewna swych umiejętności. Postanowiła więc sprawdzić, na jakim są one poziomie, po to, by móc przypisać sobie sukces pedagogiczny.
- Poczekaj chwile, zaraz coś przyniosę! – zaproponowała. Gdzieś w mieszkaniu miała książkę. Wygrała ją kiedyś w karty i zapomniała odsprzedać. W sumie głupio postąpiła, ale teraz może to jeszcze wyjść jej na dobre. Po chwili wróciła, dźwigając opasły tom.
- Spróbuj to przeczytać. – otworzyła tom na losowej stronie. Monika najpierw się przestraszyła, a potem ucieszyła. Narzędzie. Nie lubiła narzędzi. Ludzie się nimi posługiwali, ale ona miała wyraźne zaległości. Z drugiej strony to dawało pewne szanse. Po pierwsze, może domyśli się po jego wyglądzie, do czego służy i będzie miała spokój. Po drugie – nawet jeśli się jej nie uda – to niektóre narzędzia (na przykład miotła) były trudne w obsłudze, więc istniała szansa, że – nawet jeśli się nie domyśli – to jeszcze nic złego się nie stanie. W najgorszym razie, jeśli będzie radzić sobie naprawdę tragicznie, to narzędzie zostanie jej po prostu zabrane. Wzięła otwarty tom i obejrzała dokładnie, jeszcze bardziej się koncentrując. W środku były kartki pokryte jakimiś znaczkami.
I obrazki.
- Tu pisze coś o jedzeniu. – zgadła, kierując się treścią rysunków. Rzeczywiście, całość tekstu składała się najpierw z rzędu znaczków większych i grubszych, potem zbieraniny znaczków mniejszych, a na końcu ręcznego rysunku czegoś apetycznego. Monika naliczyła trzy kiełbaski, cztery różnych rozmiarów ptaki i rybę.
- Dobrze mała! – ucieszyła się Elther, pewna, że się nie napracuje. – A co dokładniej tam pisze o jedzeniu?
Monika skoncentrowała się bardziej, próbując zgadnąć, co też mogą zawierać tajemnicze znaczki lub wymyślić jakąś przekonującą odpowiedź. To pierwsze się nie udało.
- Nie wiem co tu pisze. – oświadczyła w końcu. – Jest już późno, a ja jestem zmęczona i głodna i jest ciemno, a te znaczki są bardzo małe i niewyraźne. Nie myśl sobie, że nie umiem tego przeczytać. – uzupełniła natychmiast. – Gdyby było jaśniej i gdybym porządnie się wyspała i zjadła coś, a znaczki były większe, to na pewno bym dała radę! – oznajmiła.
Odpowiedź zirytowała nieco Elther, która nie należała do osób szczególnie cierpliwych, a niemożliwość ustalenia kilku prostych faktów drażniła jej nerwy.
- Dobra mała! Masz tu kartkę i ołówek – powiedziała podając Monice grafit i czysty arkusz papieru. – I wypisz na niej wszystkie litery jakie znasz.
Monika przez chwilę patrzyła w kartkę pustym wzrokiem. Potem zaczęła skrobać ołówkiem po kartce z zacięciem. Po dziesięciu minutach Elther zdecydowała się zabrać jej arkusz. Spojrzała na wynik jej pracy.
- Co to jest?! – krzyknęła, aż jej podopieczna podskoczyła ze strachu.
- Lisek. – wyjaśniła indagowana przestraszonym głosem.
- Że co?
- No lisek! Taki mały lis. – wyjaśniła Monika, sądząc, że jej opiekunce nie spodobał się obrazek. – Tu ma pyszczek, tu oczy, tu nogi, a tu kitkę…
Elther miała ochotę zrobić fizyczną krzywdę swej podopiecznej. Ale poprzysięgła sobie, że będzie miłą i dobrą ciocią oraz stosować będzie bezstresowe wychowanie. Wzięła głęboki wdech i uspokoiła się. Jej podopieczna zauważyła tą chwilę wahania i fakt stłumienia emocji. Natychmiast postanowiła zbadać, na jak dużo może sobie pozwolić, zanim Elther się zdenerwuje. Taka wiedza mogła mieć niesłychane znaczenie w przyszłości.
- Dobra mała, zaczniemy od podstaw. – oznajmiła i ponownie zabrała jej kartkę. Wymazała lisa i napisała na papierze dwie litery. – To jest A małe, a to A duże…
- A małe i A duże – powtórzyła Monika.
- A jak „ancymon”. – dodała Elther. – Zapamiętaj.
Monika zapamiętała, obiecując sobie zemstę za ten dobór przykładów. Nie wiedziała tylko jeszcze jaką formę przybierze rewanż. W sierocińcu kiedyś związała sznurówki od butów wszystkim opiekunkom.
- Teraz napisz po linijce obu liter, dobrze?
Dziewczynka skinęła głową. Wzięła ołówek i zaczęła nim skrobać po kartce. Po chwili podała Elther arkusz. Ta spojrzała nań tylko raz i zrobiła się wściekła.
- Mała! Ty sobie chyba w kulki ze mną lecisz – krzyknęła, waląc rękom w stół. – co to do cholery znowu jest?
- Kotek. – wyjaśniła jej podopieczna, głosem sugerującym, że nie wie, dlaczego Elther jest zła mimo wszelkich jej starań. – Skoro lisek ci się nie spodobał, to narysowałam teraz coś innego. Wyszedł mi trochę niekształtny, bo się spieszyłam, ale i tak jest ładniejszy niż te twoje głupie „A”.
- Posłuchaj, ja cię próbuje tu czegoś pożytecznego nauczyć! A ty tylko tracisz mój czas! – warknęła jej opiekunka.
- Ale to są tylko jakieś głupie znaczki. Nawet nie ładne. – idea pisma była obca Monice.
- To są litery. Układa się je w słowa, a te w zdania, tak, że każdy może je przeczytać. Czego w tym nie rozumiesz?
Monika potrzebowała chwili, by przyjąć do wiadomości tą informację, przetrawić ją i pojąć jej konsekwencje. Rzeczywiście potencjalne możliwości kryjące się za niepozornymi znaczkami były ogromne. Przykładowo tacy skrzydlaci… Monika nie cierpiała skrzydlatych. Każdy, kto spędził kilka miesięcy w przytułku dla sierot na terytorium tej rasy, będąc przy okazji jedynym, bezskrzydłym dzieckiem albo zostawał rasistą, albo zaczynał cierpieć na kompleks niższości. Znając takie, specjalne, układające się w słowa znaczki mogłaby wziąść kredę, wspiąć się gdzieś wysoko i wypisać „Skrzydlaci są głupi” (albo jeszcze gorzej) i nikt by nie wiedział, że to jej wina. Co więcej skrzydlaci musieliby się ciężko nalatać, żeby pozbyć się napisu.
- Kłamiesz! – oznajmiła swój podziw dla pomysłu, który przerastał jej najśmielsze wyobrażenia o świecie.
Elther trzepnęła ją w ucho, dając znać, że jest gotowa zacząć stosować bardziej tradycyjne metody wychowawcze. Na początek stanie w koncie, klęczenie na grochu i wysłanie do łóżka bez kolacji.
- To w takim razie co tu jest napisane? – zapytała po chwili milczenia Monika, tym razem już grzeczniej i wskazała na okładkę książki.
- „Książka kucharska”. – przeczytała Elther.
- A tu? – otworzyła tom na stronie ozdobionej wyjątkowo pokaźnym, ładnym i ogólnie apetycznym obrazkiem.
- Wołowina na słodko zapiekana w cieście makowym. – odczytała Elther, dziwiąc się, jakie to niektórym ludziom dziwne przepisy przychodzą na myśl. – Potrzebne rzeczy: Dwa kilogramy maku, czterdzieści jajek, trzy kilo mąki, dwa kilo świeżej wołowiny, sześć dorodnych dziewek służebnych… Nich mak trą. – treść następnego akapitu przynosiła ogólną ulgę.
- Czyli to jest taka książka, w której zapisane są sposoby, jak robić różne rzeczy do jedzenia? – zgadła Monika. Jej opiekunka potwierdziła to skinieniem głowy. – A jeśli nauczę się tych całych liter, to też będę mogła coś z nie ugotować?
W normalnych okolicznościach autorytety wychowawcze wychodziły z założenia, że dzieci + ogień + drewniana zabudowa = ofiary w ludziach. Stanowczo twierdziły więc, że niewskazanym było, by niepełnoletni bawili się zapałkami, lub poddawali termicznej obróbce artykuły żywnościowe. Elther jednak, jak już powiedziano forsowała własną, nieortodoksyjną dydaktykę. Jej opinia o tym, czym jej opiekunka powinna się bawić była nader liberalna. Zgodziła się więc, w nadziei, że doda to Monice zapału do dalszej edukacji.
***
Minął tydzień pracy dydaktycznej tak intensywnej, na jaką tylko Elther zechciała sobie pozwolić. Jako, że nie chciała drażnić swoich wierzycieli, nie wychodziła za często z domu, wysypiając się do późna. Monika znikała na całe dnie, a jej opiekunki nie obchodziło to gdzie. Zakładała, że mała znalazła sobie jakichś przyjaciół. Pojawiała się tylko na posiłki i gdy robiło się ciemno. Podówczas to silnie znudzona Elther zwykle zaciągała ją do lekcji. Te trwały zwykle po kilka godzin i zaczynały przynosić wymierne rezultaty. W tym czasie wiedza Moniki wzbogaciła się o znajomość alfabetu od A do F, usystematyzowaną umiejętność dodawania i odejmowania oraz tabliczkę mnożenia do siedem włącznie. Nie poznała za to liczby zero. Próba wytłumaczenia jej idei napotkała bowiem dwudniowy, zacięty i uwieńczony sukcesem opór. Elther odłożyła więc ten dział matematyki na przyszłość. Miała zamiar wrócić do niego podczas długich, zimowych wieczorów, lub w momencie, w których najdzie ją ochota na trochę masochizmu. Dodatkowo mała doszlifowała do perfekcji umiejętność rysowania lisów, kotów, myszy, baranków, prosiaczków oraz kilkunastu innych gatunków zwierząt. Zdołała też skończyć do połowy bardzo udaną martwą naturę uschniętego kwiatka w doniczce (usechł, bo właścicielka skazała go na dietę jeszcze bardziej monotonną, niż Monikę).
Dyskusyjność sukcesów Moniki nie była spowodowany jej brakami intelektualnymi, czy też niskimi zdolnościami. Wbrew pozorom potrafiła uczyć się szybko, choć głównie przez zabawę i naśladownictwo. Przykładowo tabliczkę mnożenia – której poważna nazwa początkowo bardzo jej się spodobała i zaciekawiła – w wypadku pierwszych czterech liczb opanowała w ciągu godziny. Później natomiast, gdy przekonała się, że składa się ona głównie z monotonnego powtarzania tego samego zaczęła stawiać opór. Jej dalsze sukcesy w tej materii opierały się głównie na tym, że kolejne liczby się powtarzały i stanowiły swoje wielokrotności, domyślała się więc ich po prostu.
Z czytaniem szło gorzej, bowiem Monika działalność tą uznała za wielce infantylną. Lekcje polegały na przyswojeniu sobie poszczególnych liter, opanowaniu ich poprawnej wymowy (co może być równie głupie jak mówienie „F”, „F”, „F” przez pół godziny?), oraz pisanie ich całych linijek w nieskończoność. Działalność ta spotkała się najpierw z irytacją Moniki, a na końcu z otwartym buntem. Ten jednak został krwawo stłumiony przez Elther za pomocą linijki.
Największe problemy polegały jednak na czymś innym. Monika nie potrafiła skoncentrować się na niczym dłużej, niż 13 minut i 33 sekundy (Elther ustaliła to za pomocą klepsydry kuchennej, dokonując serii pomiarów). Dokładnie po upływie tego czasu Monika przestawała zajmować się zadanymi jej ćwiczeniami i znajdowała sobie inne zajęcie. Na przykład rysowaniem… Jej opiekunka po pewnym czasie przestała tępić ten zwyczaj (podobnie jak manierę dodawania literom rączek, nóżek, oczek i uśmieszków), uznając, że dzięki niemu będzie mogła przypisać sobie nauczenie Moniki rysunków. Zwyczaj zadawania różnych, dziwnych pytań był stokroć bardziej irytujący. Początkowo Elther próbowała na nie odpowiadać. Po jakimś czasie jednak każde „Ciociu, a dlaczego…” (woda jest mokra, niebo jest niebieskie, jemy tylko omlety, etc.) albo „Ten i ów powiedział, że ktoś inny powiedział…” kończyło się tym, że dźgała swoją podopieczną linijką. Monika była pojętna i po pierwszych trzech razach starczyło, żeby Elther wyciągnęła w jej stronę rękę, a milkła i patrzyła na nią wylęknionym wzrokiem zbitego szczeniaka. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
Ostatnio zmieniony przez Zegarmistrz dnia 15-10-2007, 10:16, w całości zmieniany 4 razy |
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 15-10-2007, 10:08
|
|
|
Zwykle starczyło jednak cofnąć rękę, by dziewczynka zadawała pytanie na nowo. Co więcej to spojrzenie skrzywdzonej niewinności, którym patrzyła na Elther sprawiało, że ta czuła się głupio. Odpowiadała więc na niektóre pytania. Naturalnie stymulowało to Monikę do zadawania następnych.
Gorzej jeszcze było, gdy mała zdołała się jednak na czymś skupić. Wbrew pozorom nie oznaczało to, że robiła się cicha i spokojna. Przeciwnie – wtedy zaczynała się prawdziwa gehenna. W chwili, gdy Monika zaczynała się nad czymś koncentrować zaczynała się też poruszać, najczęściej majtając pod stołem nogami. Jeśli jej się zabroniło, zaczynała się niebezpiecznie huśtać na krześle… Spadła tylko raz, kiedy Elther kopnęła krzesło, by uświadomić jej, czym to grozi. Kiedy i na to dostała zakaz, zaczynała stukać palcem jednej dłoni w stół, co po kilku minutach zaczynało grać na nerwach Elther. Wówczas Monika uspokajała się na moment, by po chwili usiąść w jakiejś, skrajnie dziwnej pozycji i zacząć wiercić się na krześle. Nakaz siedzenia prosto zwykle powodował, że odrywała kawałek kartki i zwijała go oraz rozwijała. Gdy kazano jej zaprzestać i tej czynności zaczynała ponownie majtać nogami …
Początkowo jej domorosła nauczycielka myślała, że mała robi to jej na złość. Później doszła do wniosku, że Monika po prostu inaczej nie umie. Gdy pogodziła się i z tą myślą zaczęła zastanawiać się, czy nad wyraz ruchliwe zachowanie jej wychowanki nie jest spowodowane jakiegoś rodzaju chorobą. Jako, że w pojęciu tak Elther jak i całej nauki medycznej jej świata choroby mogły być spowodowane przez trzy czynniki: nadmiar krwi powodujący opuchliznę któregoś z organów wewnętrznych, opętanie przez złośliwe duchy lub też zły urok postanowiła skonsultować się ze specjalistami. Dzięki temu, że nie ona płaciła, mogła zgromadzić ekspertów od wszystkich trzech dziedzin. Udało jej się ściągnąć maga, kapłana i medyka, którym poleciła przebadać Monikę pod kontem egzotycznych chorób, nerwic i innych, podobnych.
Trzej uczeni mędrcy zostali więc zamknięci w jednym pokoju z pacjentką. W zasadzie nie wiedzieli, po co tu przyszli, ale skoro klient płacił, to klient wymagał. Jako, że ingadowanie pacjentki pytaniami typu „to co cię boli mała” nic nie dało, a bardziej wnikliwe badania albo nie przyniosły rezultatów, albo zakończyły się powszechną awanturą, w której słowo „nienaukowy” zostało użyte sześćdziesiąt trzy razy, w sześciu, różnych kontekstach, „bezbożny” dwadzieścia pięć, a „zabobon” aż sześćdziesiąt (Monika liczyła). W końcu jednak przerwano wzajemne grożenie sobie sądem, stosem i przemianą w żabę, decydując się spór o uniwersalia oraz o to, które metody lecznicze są skuteczniejsze (lub przynajmniej przynoszą mniej ofiar) przenieść na inny dzień. Wszyscy trzej specjaliści doszli w końcu do wniosku, że Monika jest najprawdopodobniej klinicznie zdrowa, ale jakoś głupio było im to powiedzieć osobie, która wydała tyle pieniędzy, by sprowadzić ich na miejsce. Doszli do wniosku, że musiała przecież ona mieć jakieś powody do obaw, a jeśli nie, to da się od niej wyłudzić większe sumy. Do czasu, w którym pokazałyby się jakieś, bardziej sprecyzowane objawy postanowili założyć, że Monika cierpi na schorzenie, które nazwali ADHD (od Ad Hock Demencia), a które objawia się brakiem koncentracji i nadmierną ruchliwością. By nie zostawić małej bez opieki postanowili wystawić też receptę, na którą składać się miały rzeczy, które nie były w ich mniemaniu szkodliwe dla zdrowia, a które mogły mieć nań nawet wpływ dodatni. Kapłan więc sporządził listę bożków, przed których posążkami Monika powinna klękać i bić pokłony w trosce o własny, prawidłowy, fizyczny, duchowy i intelektualny rozwój oraz właściwą postawę moralną. Czarownik zalecił jej spożywanie dużych ilości warzyw i owoców, o których mniemał, że wpływają dodatnio na mistyczny pierwiastek mana. Medyk natomiast zalecił cotygodniowe puszczanie krwi.
Diagnoza została uznana przez Elther za dobry omen. Trzy autorytety potwierdziły bowiem oficjalnie, że jej podopieczna jest tak niewychowana, że nic się już tym nie da zrobić (więc robić nie ma sensu) i wręczyły jej na to papier. Mimo to, by nie zostać oskarżona o zaniechanie postanowiła nadal uczyć ją czytać i pisać oraz wprowadzić zalecenia lekarskie w życie.
Dwa z nich okazały się nierealizowalne. Po pierwsze w życiu Elther oraz w jej domu nie było miejsca na religię ani inne smutasy. Jeśli natomiast chodzi o puszczanie krwi, to pomysł umarł następnego dnia, przy śniadaniu. Monika, na widok noża do masła w rękach swojej opiekunki przestraszyła się tak, że prawie uciekła. Przekonanie gryzącej, drapiącej, kopiącej i generalnie gotowej bronić swojej skóry jak niepodległości Moniki zajęło jej opiekunce czas do północy tego dnia.
Tym sposobem dieta Moniki (ku przerażeniu najbardziej zainteresowanej) wzbogaciła się o rzodkiewkę oraz tartą marchew z jabłkiem.
***
Pewnego dnia (a było to po dwudniowej batalii z literką „L”) Monika obudziła się zlana zimnym potem w swoim łóżku. Śniło jej się – jak zdołała już przywyknąć – że ucieka po płonącym lesie, dławiąc się dymem i odorem krwi, przed czymś, co zawzięcie ją ścigało. Nie wiedziała, co zwykle prześladowało ją w koszmarach i nie starała się domyślać. Raz, że życie w świecie pełnym literek i rzodkiewki, było wystarczająco trudne, żeby nie komplikować sobie go czymś, co się tylko śniło. Dwa, że – gdy dobrze się przyjrzała swojej skórze – ciągle mogła znaleźć odrobinę jaśniejsze miejsca, w które kiedyś (nie pamiętała kiedy) się poparzyła. Czuła w kościach, że zbyt głębokie rozpamiętywanie snów mogło uczynić życie jeszcze bardziej trudnym i skomplikowanym, niż mogła to zrobić wszystkie literki i cyferki świata, nawet z pomocą warzyw.
Tym razem jednak Monika była pewna, że tym, co ścigało ją w nocy była ciocia Elther z wielką miską omletów oraz marchewki tartej z jabłkiem.
Nie, żeby Monika miała coś przeciwko omletom. Owszem, były nudne, monotonne, niezbyt smaczne i jadła je bez przerwy trzeci tydzień, ale od biedy, jeśli naprawdę nie było nic innego, mogły być. Lepsze to, niż kaszka. Niemniej jednak marchew, rzodkiew i jabłka, to co innego. O ile jajka znosiły kury, czyli stanowiły produkt odzwierzęcy, więc zasadniczo jadalny, to trzy pozostałe składniki jej diety były roślinami. Dodatkowo roślinami nieprzerobionymi, pozostającymi w stanie obrzydliwej, esencjonalnej roślinności… Czy Elther wydawało się, że Monika jest krową, żeby karmić ją trawą?
Monika nie do końca sama wiedziała, czym dokładnie jest, choć wszyscy w okolicy twierdzili, że człowiekiem. Faktem było, że posiadała kilka umiejętności (na przykład znajdowania jadalnych obiektów oddalonych na odległość nawet 20 metrów za pomocą samego węchu), których ludzie nie miewali. Dzięki lustru wiedziała jednak na pewno, że nie jest krową (ani też owcą, kozą, królikiem lub dowolnym, innym trawojadem). Krowy miały więcej nóg, mniej rąk oraz zaopatrzone były w rogi i ogony, których brak u siebie Monika stwierdziła z lekkim rozczarowaniem. Nie czesały włosów w kucyki i nosiły dzwonki zamiast sukienek.
Monika postanowiła więc przejść do kontrofensywy, przynajmniej jeśli chodzi o jedzenie. Lekcje w niczym jej nie przeszkadzały. Przeciwnie, w jej rozumieniu były całkiem zabawne: mogła sobie na nich rysować, mogła zadawać pytania, jakie tylko chciała i poznawać na nie odpowiedzi, jeśli tylko wystarczająco szybko unikała kuksańców oraz miała swoją opiekunkę tylko dla siebie. Owszem, „ciocia” Elther nie była szczytem ideałów, ale zdarzały się osoby gorsze. Zresztą, w porównaniu z tym, co było w sierocińcach i tak stanowiła luksus. Stanowczo jednak należało zrobić coś, co zwróciłoby jej uwagę na żywieniowe potrzeby Moniki.
Naturalnie najłatwiej byłoby z nią usiąść, poważnie porozmawiać i wytłumaczyć, że tak dalej być nie może i że ona (Monika) cały czas rośnie i w związku z tym posiada pewne potrzeby. Niestety, przykre doświadczenia z przeszłości wskazywały na to, że w dyskusjach z osobami od siebie młodszymi dorośli zwyczajnie nikogo nie słuchali. Co gorsza Elther dla Moniki wyglądała na osobę, która nie słuchałaby nawet wtedy, gdyby Monika była od niej o sto lat starsza i bardzo głośno na nią krzyczała. Cóż, jeśli nie działał żaden sprytny argument, to zawsze pozostawał argument sprytu.
Traf chciał, że właśnie kończył się kwiecień, a zaczynał sezon ślimaki. Konkretnie na wielkie, oślizłe, pozbawione skorupek, brązowo – czerwone bydlęta. Monika brzydziła się nimi, ale łatwiej było je złapać, niż żaby, jaszczurki lub padalce i nie trzeba było w ich poszukiwaniu kopać w ziemi jak za dżdżownicami i pędrakami. Ponadto były rzeczywiście obrzydliwe (w odróżnieniu od na przykład takich winniczków, które – jeśli im się dobrze przyjrzeć – były słodkie). Do jej celów nadawały się świetnie.
Pierwszego dnia działań wojennych Monika wstała wcześnie rano (co nie było trudne, bo zwykle budziła się równo ze świtem, o ile w ogóle zasypiała) i udała się na polowanie. Następnie, korzystając z faktu, że Elther o tej porze sypia jak zabita podłożyła swą zdobycz sztuk jeden prosto na jej poduszkę. Następnie – by móc obserwować reakcje swej opiekunki po obudzeniu - ułożyła się po przeciwnej do ślimaka stronie łóżka ofiary.
Reakcja ciotki ją rozczarowała.
- O ślimaczek – ziewnęła kobieta budząc się, po czym ujęła go w dłonie. Zwierzak był oślizły i obrzydliwy, ale Elther miała osobliwe podejście do obrzydlistwa. Kiedyś pozwoliła, by w jej pokoju urządziły sobie gniazdo osy, bo bawiła ją ich obserwacja. Co więcej dalej miała żal do Petunii, że je wymordowała.
– Ciekawe, jak tu wszedł? – dodała wyrzucając go za okno.
Monika uznała pierwszą próbę za niepowodzenie, ale postanowiła się nie zrażać, tylko zwiększyć dawkę. Stopniowała ją przez czas jakichś, ale nawet 20 sztuk ślimaczego plemienia nie wywarło na Elther wrażenia. Dla tej kobiety świat po prostu zawierał mięczaki. Owszem, wolałaby, żeby zamiast nich zawierał coś innego, ale nie przeszkadzały jej bardzo. Logiczną konsekwencją ich istnienia było to, że istniała szansa, że czasem znajdować się je będzie niespodziewanie w łóżku, choć wolałaby w nim znaleźć coś innego (na przykład kilku muskularnych mężczyzn). Ustalenie, skąd ślimaki brały się na świecie (lub choćby w jej sypialni) nie leżało w jej kręgu zainteresowań.
Piątego dnia akcji „Ślimak” Monika postanowiła przejść od małego sabotażu do sabotażu wielkiego. Wstała około piątej rano, uzbroiła się w cebrzyk i wymykając się przez okno udała na łowy. Wróciła tą samą drogą, około godziny dziesiątej, dźwigając pełne naczynie ślimaczej broni biologicznej. Jako, że Elther już wstała postanowiła odłożyć atak na dzień następny. Zakonspirowała, więc cebrzyk wpychając go pod łóżko, a następnie udała się ku swoim normalnym, codziennym zajęciom. Były one o tyleż interesujące, co fabularnie nieistotne.
Wróciła w godzinach popołudniowych, tak, by zdążyć na następną lekcję z Elther, lekko ją tylko odsuwając w czasie (ku obopólnej zgodzie). Zajrzała do pokoju, żeby wziąć zeszyt i ołówek. Jej oczom ukazały się ślimaki, które były dokładnie wszędzie (tylko nie pod łóżkiem i w cebrzyku). W tej chwili pożałowała, że jej świadomość religijna jest tak niska. Owszem, gdzieś wokół niej kręcił się jakiś politeizm, ale generalnie nie przykładała do niego większej uwagi, a szkoda bo teraz miałaby na co bluźnić.
Gdzieś po mieszkaniu walał się naprawdę szeroki pasek od spodni. Jego bardzo realistyczna wizja stanęła jej nagle przed oczami. Nie tracąc czasu wydobyła z pod łóżka cebrzyk i zaczęła zbierać do niego rozpełzające się mięczaki. Szło jej to powoli. Raz, że ślimaków nałapała naprawdę dużo i były naprawdę wszędzie (na przykład na suficie). Dwa, że odzyskana wolność i znalezienie się w nowym, fascynującym środowisku obudził w nich żyłkę przygody i wszystkie nagle zapałały ochotą do zostania odkrywcą nowych, nieznanych lądów. Schwytane sztuki natychmiast podejmowały próby ucieczki, które zwykle udawały się jeszcze, nim Monika zdołała wyłapać wszystkich ich poprzedników. Mimo to próbowała, lecz wizja paska od spodni nabierała coraz większej wyrazistości.
Co gorsza znużona czekaniem Elther zaczęła ją nawoływać.
- Już idę, ciociu, jeszcze tylko chwileczkę! Skończę tylko coś robić! – odkrzykiwała coraz bardziej zdesperowana Monika. Zadziałało to przez pierwsze sześć razy. Za siódmym Elther jednak się zirytowała i oznajmiła, że – jeśli Monika zaraz nie przyjdzie – to ona przyjdzie po nią osobiście. Spanikowana dziewczynka odpowiedziała tylko:
- Ciociu, jeszcze chwileczkę, już przychodzę. – w duchu modląc się do przedstawicieli anonimowego panteonu, żeby pasek się gdzieś zawieruszył. Szansa bowiem, żeby to Elther się zawieruszyła była nikła, bo już słyszała jej kroki na schodach.
Elther stanęła w progu, otworzyła drzwi (co wymagało wysiłku, bo Monika spróbowała zaprzeć je plecami) i wkroczyła do pokoju. Jej oczom ukazało się ślimakowe pandemonium.
- O! Do twojego pokoju też włażą! – zauważyła Elther dość nieprzytomnie. Wyrobiła sobie opinię o Monice jako o dzieciątku słodkim i nieszkodliwym, bowiem w panującym w jej domu bałaganie nie zauważyła żadnych, dziwnych rzeczy. – Wiesz, jak posypiesz solą parapet, to przestają wchodzić. – poradziła. – Wczoraj tak zrobiłam i do mojego pokoju nie weszłu. – dodała nieświadoma, że po prostu Monika nie miała czasu ich podłożyć.
Wypowiedź ta sprawiła, że Monika uznała, iż jej opiekunka jest zwyczajnie głupia.
Uzbrojona w tą wiedzę postanowiła zmienić taktykę. Po pierwsze – przynajmniej do momentu znalezienia czegoś naprawdę paskudnego – postanowiła zrezygnować z używania zwierząt do swych niecnych celów. Po drugie, skoro Elther nie rozumiała jej subtelnej taktyki postanowiła uderzyć w sposób, który da jej do zrozumienia, że pora skończyć z jajkami i marchewką z jabłkiem. Zwłaszcza z marchewką z jabłkiem, bo ciotka nie obierała jej zbyt dokładnie. Wydało jej się, że najskuteczniejszym sposobem będzie odcięciem jej od zasobów.
Ich źródeł był targ, na którego działalność Monika nie miała wpływu, ale na szczęście Elther nie bywała na nim codziennie. Zważywszy na fakt, że w tym świecie nie było lodówek w pełni uzasadniało to niechęć Moniki do potraw jajecznych. Ta, w tej sytuacji taktycznej postanowiła uderzyć na zgromadzone już zapasy.
W tym celu kilka dni później (a było to dnia związanego z literką „O”) zakradła się do kuchni. Było to tym łatwiejsze, że Elther wyszła gdzieś z domu, zostawiając Monikę samą i nie informując jej, gdzie idzie, ani kiedy wróci. Zdarzało się to średnio co dwa dni, ale jej podopiecznej nie przeszkadzało to za bardzo. Naturalnie Monika wolała, żeby ciocia trochę bardziej się nią interesowała, ale z drugiej strony miała ją w końcu tylko dla siebie prawie co wieczór, podczas lekcji. By jeszcze bardziej ściągnąć na siebie uwagę opiekunki starała się jak mogła, żeby wykonywać jak najpilniej powierzane jej zadania. Szło jej to średnio, ale w końcu to nie była jej wina, że te całe literki były takie nudne. Z drugiej strony, kiedy Elther nie było w domu Monika mogła buszować po całym mieszkaniu, a także po podwórku i okalających miasteczko łąkach, sadach i zagajnikach. Mogła wygrzebywać z porozrzucanych w sposób chaotyczny przedmiotów przeróżne, fascynujące skarby oraz uzupełniać ich zasób o własne zbiory. W panującym bałaganie Elther nie zauważyła nawet, że jej dom wzbogacił się o pokaźną kolekcję kolorowych kamyków, szkiełek, muszelek i piór. Ba! Nawet, kiedy Monika kilka rzeczy – całkiem przypadkiem i niechcący – zepsuła, to fakt ten również pozostał niezauważony. Ba! Przez tydzień nawet hodowała u siebie rodzinę ropuch i nikt tego nie dostrzegł, dopóki nie dodała im do towarzystwa pokaźnego zaskrońca.
Dziewczynka jednak przerwała te rozmyślania i zakradła się do kuchni. Koszyk z jajkami, marchwią i jabłkami leżał na stole, tak, jak położyła go Elther. Naturalnie najprostszym sposobem likwidacji niebezpiecznych materiałów było ich wyrzucenie. Niestety rozwiązanie to nie byłoby skuteczne. Pomijając już fakt, że jedzenie to mogło się jeszcze przydać, na przykład w razie nagłej klęski głodu, to – zauważywszy prosty fakt zniknięcia zapasów – Elther kupiłaby je na nowo. Natomiast gdyby jedzenie znalazło się gdzieś, gdzie Elther nie mogłaby się do niego dostać, ale wiedziała gdzie jest, to rozwiązałoby to całość problemu. Znała bowiem na tyle swoją opiekunkę, by wiedzieć, że w takiej sytuacji będzie brakować jej cierpliwości, żeby odzyskać jajka, marchew i jabłka, a nie będzie jej się chciało wydawać pieniądze na nowe.
A w najgorszym wypadku kobieta zdrowo się natrudzi, żeby je odzyskać.
Z pomocą Monice przyszło ukształtowanie terenu. W kuchni stała bowiem szafa, strasznie wielka, zwłaszcza w skali Moniki (która była raczej nieduża), bardzo stara i okropnie szafiasta. Elther nie mogła dosięgnąć do najwyższych półek nawet stojąc na krześle, podczas, gdy Monika w tych samych warunkach sięgała może do połowy. Niemniej jednak Monika miała spryt. Ustawiła koło szafy stół, na stole dwa krzesła, a na nich jeszcze trzecie tworząc coś na kształt chwiejnej piramidy. Ryzykując upadek, złamanie karku i trwałe kalectwo wspięła się na szczyt i położyła koszyk z jego niebezpieczną zawartością na samej górze. Następnie rozebrała całą konstrukcję i pozanosiła meble na miejsce.
***
Reszta dnia minęłaby zapewne spokojnie, gdyby nie nowy, dydaktyczny pomysł Elther. Ta, uznając, że Monika zna już wystarczająco dużo liter, by układać je w proste wyrazy i zdania zaczęła ćwiczyć z nią czytanie i pisanie. Jako, że jedyną książką w domu jej opiekunki była wymieniona już „Wielka Książka Kucharska: 2000 przepisów kuchni Erthenrort (czyta się Ert H nieme Rot H nieme, czyli takie, którego się nie wymawia) i narodów ościennych”, którą swego czasu Elther wygrała w karty, to posłużyła ona za elementarz. Pomijając fakt, że zawierała wiele słów, których Monika narazie nie potrafiła odczytać, to fakt nauki z tej pozycji był wielce frustrujący dla obu stron. Lekcje wyglądały bowiem w ten sposób:
-J-A-J-K-O. – przeliterowała Monika jakiś wyraz. – Jajko. – złożyła litery w wyraz, nadając mu ogólny sens i pomyślała: - A fuj.
- Dobrze. – pochwaliła ją Elther, a następnie wskazała kolejny wyraz.
- O-M-L-E… - zaczęła literować Monika, aż natknęła się na nowy, nieznany znak. Generalnie litery układały się w jakiś, w miarę sensowny sposób, aż do tego momentu. Jej umysł spróbował kilka okrężnych dróg wokół tej przeszkody, ale zdołał dokonać jedynie czegoś, co było mentalnym odpowiednikiem zarycia się w błocie.
- Omle – odczytała więc Monika – i grzybek – dodała, gdyż nagle doznała niezwykłego olśnienia, co do znaczenia tajemniczego, ostatniego symbolu. – Omlet z grzybkiem! – zinterpretowała tekst.
Elther, którą nieco uśpiły początkowe sukcesy podopiecznej (spowodowane tym, że uznała układanie liter za świetną zabawę), nagle zaniepokoiła się dziwną treścią tekstu.
- Zaraz moja panno. Ja tu nie widzę żadnych grzybków. Przeliteruj ten wyraz.
- O-M-L-E i grzybek. – zakończyła ćwiczenie Monika. – To znaczy, że tu pisze o Omletach Grzybowych. – uparła się.
- Nie, tu nie pisze o omletach grzybowych. – oświadczyła jej opiekunka. – Napisz wszystkie litery, które do tej pory poznaliśmy! – nakazała.
Monika wypełniła polecenie. Następnie przeczytała je wszystkie na głos. Niczego w kształcie grzybka tam jednak nie było.
- No faktycznie. – zmartwiła się Elther. – Widocznie „T” jeszcze nie braliśmy. – dodała. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy dokonała cudów opanowania i siły woli organizując lekcje prawie codziennie. Robiła przerwy tylko z okazji świąt, katastrof naturalnych w rodzaju plagi ślimaków lub nagłej materializacji w jej domu fermy ropuch, wydarzeń towarzysko – kulturalnych i wtedy, kiedy nie chciało jej się nic robić. Naprawdę wymaganie tego, żeby pamiętała, co było już brane na jej lekcjach było już nadmiarem. – Dobrze, to teraz przeczytaj to.
- C-H-L-E-B. Chleb. – odczytała Monika. Wyjaśnienie jej idei spółgłosek było trudne, ale okazało się możliwe bez stosowania przemocy
- I to.
M-L-E-K-O… Mleko. – ten wyraz brzmiał dobrze. Budził wspomnienia z niedalekiej przeszłości. Mleko nie było może szczególnie apetyczne, ale lepsze, niż ta marchewka z jabłkiem. Co ważniejsze pochodziło od krów, nie było więc pokarmem roślinnym. Poprawdzie Monika wolałaby zjadać same krowy, ale nie można mieć od razu wszystkiego.
Poczuła lekkie ssanie w brzuchu. Czytanie książki o jedzeniu wystawiło jej nerwy na próbę. Cały czas obracała się w świecie pełnym nazw pyszności, oglądała ich obrazki i musiała zadowalać się omletem, marchwią i jabłkiem. Zwłaszcza te ostatnie ją irytowały… Choć między bogami, a prawdą to w chwili, gdy wzbogaciły jej jadłospis, Monice przestały wypadać włosy. Zupełnie tak, jakby jajkom brakowało jakiegoś, niezbędnego dla zdrowia składnika.
Kwestia jadłospisu domagała się natychmiastowego wyjaśnienia.
- Ciociu, a dlaczego… – podjęła temat Monika.
Elther nauczyła się radzić z pytaniami podopiecznej. Spiorunowała ją wzrokiem i uniosła rękę. Monika natychmiast się skuliła i zamilkła. Wróciła do książki. Elther cofnęła rękę.
-… nie pijemy mleka! – Monika wykorzystała to, że przeciwnik opuścił gardę i wyrzuciła z siebie pytanie, tak szybko, jak zdołała.
Jej opiekunka spróbowała najpierw najprostszej odpowiedzi czyli „bo nie”, ta jednak nie zaspokoiła ciekawości dziewczynki. Inne opcje nie za bardzo wchodziły w grę, głównie dlatego, że sama Elther nie miała racjonalnych podstaw, by nie podawać mleko.
- Ok! Jutro kupię ci mleko! – poddała się po dziesięciu minutach tłumaczenia Monice, że ta na pewno nie lubi nabiału. Kapitulacja przyniosła jednak skutki odmienne od zamierzonych. Od tego momentu Monika, kiedy tylko padła nazwa jakiejś potrawy (a nie było to częste, znalezienie słów nie zawierających liter od „P” w górę w przypadkowej pozycji literackiej nie jest procesem łatwym) przypuszczała atak. Lista zwycięstw Moniki była długa, chwalebna i obejmowała, prócz mleka i wymienionego już nabiału także: jagły, mielone (Monika nie wiedziała, co dokładniej ma zostać zmielone, ale zdecydowała się zaryzykować), miód (literalnie zwany „miodkiem”) oraz kleik. Rozsądnie nie podnosiła głosu w sprawie kiełków (w domyśle „sojowych”), które uznała za prawdopodobny materiał bardzo roślinny, czyli trujący. Jej największymi triumfami były natomiast jagnięcia i okoń. Każde z nich wymagało stoczenia długotrwałej bitwy z Elther, która nie chciała kupować dość w końcu drogiego gatunku mięsa i nie lubiła ryb. Monika uznała więc wynik tych potyczek słownych za przejaw sprawiedliwości dziejowej. Dumna z tego, że pognębiła osobę, która najpierw ją głodziła, a następnie kazała jej czytać ilustrowaną książkę o pysznościach, nie zauważyła zastawionej na nią pułapki.
- M-ą-k-a. – przeliterowała. – Mąka. – złożyła wyraz i natychmiast, z rozpędu dodała:
- Ciociu kupisz mi mąkę?
- Tak! Kupie ci też i mąkę. – szybkość, z jaką padła odpowiedź zmusiła Monikę do czujności. – Nawet cały jej worek.
Dziewczynka nie wiedziała po co. W końcu jednak uznała, że darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Skoro Elther chciała jej zrobić prezent, to proszę bardzo.
Jej przyszywana ciotka przez chwilę napawała się odniesionym zwycięstwem. Zwykle w pojedynkach z Moniką przegrywała. Za nic nie przyznałaby, że jej podopieczna jest prawdopodobnie inteligentniejsza od niej (oraz większości znanych jej ludzi, nawet sumowanych po dwóch lub trzech), niemniej jednak przodowała też na innych polach. Była znacznie mniej leniwa. Dlatego też w utarczkach zwykle prowadziła cztery do jeden.
Na korzyść Elther przemawiały jedynie autorytet osoby starszej, oraz fakt, że to ona trzymała pieczę nad pieniędzmi i dostarczała żywność (abstrahując od jej jakości). Dlatego też każda chwila triumfu była tym cenniejsza. Napawała się ją, a było czym. Po kilku tygodniach edukacji swej podopiecznej odkryła kilka cech Moniki, które pomagały jej w syceniu się krótkimi chwilami triumfu. Jedną z nich były emocje. Zauważyła, że – jeśli Monice nie zależało na zachowaniu pokerowej twarzy – jej uczucia były niezwykle czytelne, widoczne w ruchach i gestach. Teraz obserwowała, jak w dziewczynce rośnie podejrzliwość. Objawiało się to tym, że nagle, bardzo powoli, ale zauważalnie zaczęła się od niej odsuwać, a jej twarz i oczy pomału przybierały coraz bardziej skoncentrowany wyraz.
- Dopilnuje też, żebyś go zjadła, świnko ty moja różowa. – oznajmiła Elther, sycąc oczy rozpaczą i paniką. – Łyżeczka po łyżeczce. – dodała, patrząc jak Monika kuli się na krześle.
Przez chwilę uczennica i nauczycielka mierzyły się wzrokiem. W oczach jednej malowała się groza – Elther z satysfakcją przyznała, że tym razem był to autentyczny strach. Nie spojrzenie wielkich oczek niewiniątka, które zaraz się popłacze, tylko autentyczny strach. Tak musiała patrzeć mysz w oczy kota. Pod tym spojrzeniem czuła się trochę tak, jakby właśnie próbowała utopić szczeniaka. Zignorowała jednak to uczucie i przybrała najgroźniejszy wyraz twarzy, jaki potrafiła.
- Jeśli jeszcze raz usłyszę „dlaczego nie jadamy czegoś tam” to kupie drugi worek mąki i też cię nim nakarmię. Nawet, jeśli miałabym cię przywiązać do krzesła i karmić na siłę! – oznajmiła. Nie była szczególnie dobrym pedagogiem. Ba! Sama twierdziła, że nie potrafiłaby zaopiekować się nawet świnką morską! Chciała szybko skończyć tą głupią naukę, wziąć pieniądze od siostry i spłacić swoje długi, żeby z powrotem grać w karty!
I zaciągnąć nowe zobowiązania.
Skłonność do rozpraszania się Moniki wybitnie psuła jej te plany.
- Czy wyraziłam się zrozumiale?
- Uhum. – Monika w końcu wydusiła z siebie odpowiedź, jednocześnie przysięgając sobie w myślach siedzieć od teraz cichutko jak myszka.
- Doskonale. Wróćmy więc do lekcji. – Elther zamknęła ten rozdział historii. Zdołała przeprowadzić całą godzinę lekcji, zanim Monika odważyła się zadać kolejne pytanie:
- Ciociu, ty żartowałaś z tą mąką, prawda?
- Nie.
- Ciociu, ale… - Monika spróbowała rozpaczliwej mediacji. Mąka nie nadawała się do jedzenia, wiedziała to na pewno. Kiedyś, w sierocińcu zakradła się do kuchni i próbowała się ją najeść.
- Łyżeczka po łyżeczce! – oznajmiła Elther nieodwołalny wyrok.
Potem Monika nie odważyła się już na jakąkolwiek formę sprzeciwu.
Spokój trwał prawie do szóstej wieczorem, gdy Elther również zgłodniała i postanowiła zakończyć lekcję. Była szczęśliwa. Po raz pierwszy (i jak się później okazało, także ostatni) w swej karierze nauczycielskiej zrealizowała planowany materiał w przewidzianym czasie. Przeniosła się więc do kuchni.
Problem z gotowaniem Elther był złożony. Po części wynikał z tego, że, jako pannę szlachetnie urodzoną gotowania nigdy jej nie nauczono. Owszem, uczono ją, jak zarządzać służbą kuchenną, ale sama jako taka miała nikłą praktykę. Co więcej – jako, że było to prawie dwadzieścia lat temu – to wszystko, co wiedziała do tej pory zdążyła zapomnieć. Drugi kłopot polegał na tym, że – przynajmniej tak długo, jak długo miała pieniądze - mogła jadać na mieście, lub u licznych przyjaciół. Sztuki kulinarnej w okresie dobrej passy poznawać nie musiała. Gdy nastawał okres gorszy sytuacja miała się tak samo. Po pierwsze zawsze znajdowała się jakaś dobra dusza, która była chętna postawić coś do jedzenia. Czasem tak się nie działo: czy to z powodu zwykłego pecha, ludzkiej złośliwości, czy wzrostu cen żywności wywołanego nieurodzajem, w rodzaju tych, jakie w średniowieczu bywały. Wówczas Elther nie mogła sobie pozwolić na żadne frykasy, więc nie miała też na czym ćwiczyć. Była też zupełnie pozbawiona kulinarnego zapału oraz chęci.
Z jej punktu widzenia śniadanie i kolacja złożone z samych jajek i chleba były w pełni wystarczające, choć monotonne. Obiad także, ale głównie dlatego, że zwykle nie jadała go w domu, tylko na mieście. Monika z tej ostatniej opcji naturalnie nie mogła korzystać.
Czynnikiem terminalnym, jeśli chodzi o jakość przygotowywanych przez nią posiłków był natomiast jej stosunek do życia. W skrócie: Elther była niedbała, leniwa i nie chciało jej się zagracać pamięci bzdurami, zwłaszcza takimi, które mogły ją stawiać w złym świetle. O jedzeniu przypominała sobie, gdy zrobiła się głodna, lub – ostatnio – gdy Monika zaczynała się go głośno domagać. Wówczas przygotowywała posiłek z tego, co akurat było pod rękom, czyli jajek. Jeśli i ich zabrakło, wychodziła i kupowała coś, co wpadło jej w ręce i potrafiła przyrządzić… Tak się składa, że w tej materii ograniczona była do jajek, marchwi tartej w z jabłkiem, sera białego (także w wersji wymieszanej ze śmietaną) oraz wędlin. Te ostatnie na liście znalazły się tylko dlatego, że sprzedawane były już w wersji gotowej do spożycia. Jajka wygrywały na tym polu natomiast dlatego, że stragan, na którym można było je kupić był najbliżej. Gwoździem do trumny był jednak fakt, że zwyczajnie nie pamiętała, co ostatnio jadła, chyba, że naprawdę było to coś wartego uwagi, a omlety do tej grupy nie należały. Zwyczajnie nie zauważyła więc faktu, że od miesiąca z hakiem katuje swą podopieczną omletami naprzemiennie z jajecznicą.
Elther weszła wraz ze swą podopieczną do kuchni. Dłuższe egzaminowanie pomieszczenia wykazało brak koszyka, w którym trzymała produkty żywieniowe. Jeszcze dłuższe badanie zawartości owej kuchni wykazało obecność koszyka na najwyższej szafce.
Elther zmierzyła wzrokiem swoją podopieczną. Monika jak zwykle wyglądała jak blądłwose wcielenie dziecięce niewinności. Dodatkowo – po aferze z mąką – zaszczute i skrzywdzone. Z drugiej strony od czasów jej pojawienia się na mieszkanie Elther spadły liczne, dziwne plagi. Ropuszki i zaskroniec na ten przykład. Ślimaki, choć to akurat opiekunka zwalała na zjawiska naturalne. Mania zaginięć zachomikowanych łakoci (Elther lubiła czasem zjeść coś słodkiego, choć nigdy za dużo, bo dbała o linię. Nadmiarowe porcje chowała na potem, między innymi dlatego, żeby się nie musieć nimi dzielić)…
- Dobra mała, teraz powiedz mi, jak to tam wlazło?
- Nie wiem ciociu. – Monika uznała, że w tej sytuacji najlepszą taktyką będzie iść w zaparte. Niemniej taki obrót sytuacji mocno ją zaskoczył. Spodziewała się, że jej opiekunka po raz kolejny zlekceważy oczywisty wybryk. Ten brak reakcji na kolejne pomysły działał jej podopiecznej na nerwy. Czuła się ignorowana.. Monika pomału zaczynała planować naprawdę widowiskowy wybryk, żeby tylko Elther uświadomić, że ktoś w jej domu bardzo się stara broić.
Elther jeszcze raz ją zmierzyła wzrokiem. Miała wrażenie, że podopieczna próbuje ją okłamywać.
Z drugiej strony ta szafa była naprawdę wielka. Elther nie miała pojęcia, jak w sumie nieduża dziewczynka mogłaby tam cokolwiek umieścić. Nawet ona nie korzystała z najwyższych półek, tak niewygodnie wysoko były. Weszła tam po drabinie? Elther nie miały drabiny. Użyła czarów? Cóż, nie byłoby w tym nic szczególnie dziwnego. Z drugiej strony badał ją czarownik. Chyba wykryłby, gdyby Monika miała w sobie jakąś, rozwiniętą moc. Z drugiej strony Elther czuła się trochę niezadowolona z rezultatów pracy wynajętych specjalistów. Tak naprawdę, to czuła się oszukana. W końcu kto słyszał o takiej chorobie, jak ADHD? Rozumiała zapalenie płuc, grypę, a nawet dżumę, ale nie ADHD. Z drugiej strony żałowała trochę, że niema schorzeń, które uniemożliwiałyby Monice nauczenia się czytania, pisania oraz liczenia. Zdjęłyby jej z pleców wielki ciężar.
Ale wracając do temu: kto – jeśli nie Monika – mógł umieścić tam koszyk? Krasnoludki? W sumie to także nie było tak całkiem nieprawdopodobne, choć Elther była prawie pewna, że w miasteczku krasnoludków ani innych skrzatów nie było. Za dużo kotów.
W normalnych okolicznościach zorientowawszy się, że jest oszukiwana zrobiłaby straszną awanturę. W niektórych lokalach, w jakich bywała pozwoliłaby sobie nawet na przylanie typowi, lub skoczenie na niego z nożem. Naturalnie, jeśli nie wyręczyliby w tym jej współtowarzysze. Tutaj sytuacja wyglądała trochę inaczej. Po pierwsze, to nie była karczma, ani inna, szemrana speluna, więc karczemna awantura nie była na miejscu. Po drugie, no cóż… Przysięgała sobie, że będzie dobrą, sympatyczną ciocią i kochaną nauczycielką. Owszem miała świadomość, że jedynym, co jej się udało osiągnąć, to nieudolnie sparodiować te parszywe zołzy i zmurszałe czarownice, które ją wychowywały. Niemniej jednak są pewne granice upadku nawet dla osób, które całe życie aspirowały do tytułu upadłych i zepsutych. Na wymierzanie kar bez dowodów sobie po prostu nie pozwoli. Z drugiej strony coś zrobić powinna. Choćby, dlatego, że nie chciało jej się znowu kupować tych głupawych jajek.
- Oj, jaka szkoda. – powiedziała, siląc się na sztuczny smutek. Wyszedł jej, jak większość rzeczy, czyli kiepsko. – Planowałam dziś zrobić omlety, ale chyba nic z tego.
Monikę nieco to zbiło to z tropu. Myślała, że jej opiekunka będzie długo szukała koszyka, a w końcu pójdzie po nowy. Planowała już nawet dłuższą kampanie prowadzoną
na przetrzymanie. Nie spodziewała się, że Elther ogłosi kapitulacje od razu.
I samemu tonąc pociągnie ją na dno.
Monika zdecydowanie nie lubiła omletów, marchewki i rzodkiewki. Jeszcze tylko jednej rzeczy na świecie nie cierpiała bardziej, ale to nie był czas ani miejsce, by o niej myśleć. Niemniej jednak była też ciągle głodna. Nie było w tym nic dziwnego, przecież była w wieku, w którym intensywnie rosła. Nawet jedzenie omletów lub Jajek – Niespodzianek Cioci Elther było lepsze, niż brak kolacji.
- A może byśmy tak zjadły dziś coś innego? – przeprowadziła ostrożny zwiad przed ofensywą. Jako, że opiekunka nie odpowiedziała, spróbowała nieśmiało kontynuować.
- Bo w sumie omlety jadłyśmy na śniadanie i wczoraj wieczorem, i wczoraj rano i przed wczoraj…
- Nie przesadzaj. Przed wczoraj na pewno było coś innego na kolacje. – przerwała jej Elther.
- Jajecznica. A na śniadanie jajka. Jedno na twardo, jedno na miękko i jedno na surowo. A wcześniej przez cały tydzień omlety. I marchewka z jabłkiem.
Elther szybko zrobiła kulinarny rachunek sumienia. Faktycznie, jej podopieczna miała racje. Rzeczywiście nie przejawiała szczególnej kreatywności na tym polu. Cóż, dopóki mieszkała sama jakoś to jej specjalnie nie przeszkadzało. W domu prawie nie jadła, mogła zawsze spożyć obiad gdzieś indziej. Zrobiło jej się trochę wstyd. Uczucie to było nowe i w sumie nieprzyjemne. Kto by pomyślał, że przytrafi się akurat jej po tych wszystkich rzeczach, jakie wyczyniała… Na przykład po tym, co zrobiła kwartał temu, na stole, na imprezie w „Krysztale”, zanim właściciel się wkurzył, że towarzystwo mu dzieci demoralizuje i ich wszystkich nie wywalił za drzwi.
- W sumie to znam kilka fajnych miejsc. – stwierdziła, z lekkim poczuciem winy. – Może odwiedzilibyśmy jedno lub dwa z nich, żeby zobaczyć, czy podają tam coś dobrego?
- A jutro też moglibyśmy tam wpaść? Oraz pojutrze? Albo tak w ogóle, to najlepiej codziennie? – zadała pytanie Monika.
Elther uznała, że – skoro za żywienie małej płaci jej siostra – to czemu by nie? W końcu zawsze może wysyłać jej rachunki. W sumie, to głupia była, że sama na to nie wpadła wcześniej.
- Jeśli będziesz się dobrze uczyć, to czemu nie? – wypowiedziała słowa, które zapoczątkowały rewolucję edukacyjną w wypadku Moniki.
***
Wyjaśnić należy fakt, że Monika, cokolwiek nie mówić by o kuchni Elther, nigdy nie jadała dobrze. Pracownicy kuchni w sierocińcach nigdy nie byli dobierani pod względem talentu kulinarnego. Przeciwnie, zwykle stanowili element wielopoziomowej działalności charytatywnej prowadzonej przez tą lub inną świątynię, tak samo jak osoby, które karmili. Kucharze i służący przyjmowani zwykle byli z pośród ludzi, którzy na skutek wypadków losowych lub własnych starań znaleźli się w nędzy. Opłacano ich miedziakami i taką ilością żywności, jaką zdołają zabrać do domu, by ani oni, ani ich rodziny nie umarły z głodu. Niektórzy rekrutowali się z pośród wychowanków instytucji, którzy liczyli już zbyt wiele lat, by pozostawać pod jej opiekuńczymi skrzydłami (i nie zdołali zdobyć żadnej posady w rodzaju posługacza, stajennego lub kogoś w tym guście), inni wręcz takimi się stawali. Był to zawód, w którym głównym, oczekiwanym atutem od pracownika było posiadanie możliwie dużej ilości gąb do wykarmienia w domu i męża – alkoholika. Natomiast jedyną, liczącą się umiejętnością była zdolność komponowania posiłków z tego, co akurat jest pod ręką (kaszy), tego, co dostało się od ofiarodawców (w 75% kaszy, a w 25% kartofli) oraz tego, co można kupić na rynku i mieści się w stawkach żywieniowych (kaszy). Składniki te były gotowane przez dwie godziny w wielkim gaże, aż nawet te na wierzchu zmiękły, a następnie podawane. Czasem dodawano do nich smalcu, by były treściwsze. Monika nie narzekała na nie tylko dlatego, że po pierwsze kaszy jest więcej gatunków, niż omletów, a po drugie w każdą niedzielę i święto przyznawano dodatkowe stawki żywieniowe i trafiało się coś innego (na przykład makaron).
Konfrontacja ze światem prawdziwego gotowania, nie ograniczonego stawką żywnościową i brakiem wyobraźni kucharza wywołała u niej szok. Pomijając fakt, że w prawdziwej kuchni stosowano masę ingrediencji, z którymi wolała nie zawierać bliższej znajomości (na przykład cebulę, czosnek, chrzan, paprykę pieprz, musztardę), bo tylko psuły smak, dziwnie pachniały i powodowały u niej gwałtowny atak kataru oraz utratę czucia w języku, to jedzenie takie było znacznie smaczniejsze. Nie mówiąc już o tym, że miało większe wartości energetyczne, niż kasza, jajka lub nawet odświętne kluseczki z twarożkiem. Jeden, porządny, smaczny (odkrycie, że słowo smaczny nie oznacza „jedzenie, które zostało ugotowane zgodnie z przepisem, nie jest wpółsurowe i nie przypaliło się” było dla niej szokiem), wystarczył, żeby, na myśl, że będzie musiała wrócić do poprzedniego stylu odżywiania się ogarniała ją desperacja.
Uczucie to wystarczyło, by zapewnić jej motywacje do nauki, a motywacja, by zapewnić dobre wyniki. Już tego samego wieczora dziewczynka, kartkują książkę kucharską służącą za elementarz i dopasowując nieznane sobie litery do używanej wymowy odkryła litery „R”, ‘S” i „hipotetycznie U”. Tam, gdzie jednak nie odnosiła sukcesów, to przynajmniej jej ciotka nie mogła powiedzieć, że się nie stara.
Elther natomiast czuła się nieco rozczarowana, oraz – po raz pierwszy w życiu – miała lekkie wyrzuty sumienia. Bardzo się starała, by wychowywać Monikę bezstresowo, tymczasem wszystkie jej wysiłki spełzły na niczym. Nie zastosowała w prawdzie słynnej i polecanej przez większość zawodowych nauczycieli metody Kija i Marchewki (jeśli podopieczny nie chce jeść marchewki, to znak, że należy użyć kija). Jednak metoda „najpierw podopiecznego należy głodzić przez miesiąc, a następnie obiecać, że dostanie coś do jedzenia” była do niej niestety bardzo zbliżona.
Jednak wszelkie wątpliwości natury moralnej szybko znikły, bowiem Elther też lubiła bywać w ładnych, dobrze urządzonych lokalach. Przez jakiś czas odpuszczała je sobie, żeby przypadkiem nie spotkać kogoś ze znanych jej smutnych panów, którzy mogliby okazać się niezadowoleni z tego, że nie zajmuje się udzielaniem korepetycji. Jednak uzbrojona w Monikę i jej znajomość prawie całego alfabetu była spokojna. Każdy, niepiśmienny złodziej był onieśmielany przez spółgłoski, samogłoski, znaki diakrytyczne, tabliczkę mnożenia i resztę, niezrozumiałej dlań terminologii naukowej. Widząc ich miny Elther po raz pierwszy w życiu zrozumiała, na czym polega wartość wykształcenia. Jedynie jej siostra sarkała trochę na nadchodzące do niej rachunki, a usłyszawszy, że, skoro Monika rośnie, to musi się dobrze odżywiać kazała Elther kupić sobie książkę kucharską (po co, skoro jedną już miała?). Niemniej pokrywała wszystkie wydatki w terminie.
Z oferty kupna książki (a dokładniej: refundacji zakupu) natomiast Elther skorzystała skrzętnie. Pieniądze schowała do kieszeni, bo – skoro jeden taki tom już miała – to nie widziała sensu nabywać kolejny. Okrągła sumka natomiast zawsze była przydatna.
***
Minął tydzień lub dwa. Monika, nie dość, że nauczyła się całego alfabetu, to jeszcze opanowała zdolność czytania prawie bez składania liter, a nawet poznała nowy epitet, którego wcześniej nie znała (brzmiał on „analfabeta”). Trudno powiedzieć, by rozpierała ją duma, choć z drugiej strony, gdy myślała, ile teraz więcej wie, to od razu poprawiał jej się humor. Co więcej przyszedł maj, w związku z czym zrobiło się ciepło i przyjemnie na dworze. Ogólną idyllę psuł trochę fakt, że ciotka Elther, zamiast zadowolić się, że jej podopieczna już tyle wie, poszła za ciosem i postanowiła nauczyć ją dodatkowo gramatyki oraz ortografii. Kilka razy wróciła też do idei liczby „zero”. Monika jednak była silna i – mimo próśb, gróźb, żenującego błagania na kolanach i próby przekupstwa – nie dała się nabrać. Nie była głupia i nie wierzyła, że ktoś mógł stworzyć specjalną cyfrę na określenie liczby, której niema. Niestety, widząc, że opór jest nieugięty i wszystkie, normalne środki zawiodły Elther postanowiła wziąć Monikę głodem, a dokładniej marchewką z jabłkiem i omletami. Przeczuwając, że ta taktyka może być długotrwała sięgnęła po nowy, bojowy środek trujący. Nazywał się szpinak i Monika nie do końca wiedziała co to takiego. Była jednak pewna, że miało liście, więc nie nadawało się do jedzenia.
Niektórzy naprawdę nie wiedzieli, że ich żarty przestały być śmieszne.
Na szczęście nastawiony na ogień szpinak poczerniał i zaczął dymić, więc tego dnia nie musiała go jeść. Mimo to uzbroiła się w książkę kucharską, a następnie, zgodnie ze starą obietnicą udała się do kuchni. Lektura tomiszcza okazała się jednak wyjątkowo frustrująca. Pomijając już fakt, że połowa przepisów miała wśród składników owe nieszczęsne dziewki kuchenne, wymagane, by tarły mak, siekały coś, lub przynajmniej miksowały, a którymi Monika nie dysponowała (gdyby dysonowała, to spożytkowałaby je lepiej, wysyłając je do miasteczka po obiad, zamiast do pracy w jakiejś durnej kuchni). Po drugie, jak się okazało książki kucharskie posiadały własny, tajemny język, którego nikt jej nie wyjaśnił. Po kwadransie gorączkowych poszukiwań wykonalnego przepisu miała gorącą ochotę zrobić coś złego autorowi. Na ten przykład go zblanszować, cokolwiek to słowo nie znaczyło (ale miała nadzieję, że proces jest bolesny). Gdyby jednak okazało się to niewykonalne, to chętnie pocięłaby go w julianki, najpierw jednak dokładnie wypytawszy o to, co przez owe „julianki” rozumie.
Po trzecie ciocia Elther generalnie nie gotowała, więc większości składników do różnych potraw zwyczajnie nie miała w domu. Z dostępnych przedmiotów były tylko jajka, suchy chleb, kilka ingrediencji, które przyniosła ze sobą pani Petunia i marchewka oraz jabłka. I musztarda. Przy czym ostatnia rzecz była Złem gorszym jeszcze, niż marchew, jabłka, prawdopodobnie potworny szpinak i skrzydlaci razem wzięte.
- Kluski z serem. – przeczytała Monika, prawie nie dukając. – Składniki: kluski (zob. s. 237), ser biały (zob. s. 12), cebula.
Monika zinwentaryzowała wzrokiem zawartość kuchni. Kluski były, choć w formie suszonej i jakiejś takiej dziwnej. Cebula była, co dziwiło. Nie było sera.
- Więc czytamy dalej. Kurczak nadziewany. Dobra, skąd mam wziąć kurczaka. Ukraść? – nie była to do końca zła myśl, ale doszła do wniosku, że te metody zdobywania pokarmu zostawi sobie na gorsze czasy.
- Ryż z jabłkami.
Odpada.
- Marchew z zielonym groszkiem.
Groszku nie miała. Miała groch, ale ten był żółty i pomarszczony i wcale nie zielony. Zresztą, była to i tak mała strata, bowiem to danie wyraźnie zawiera marchew. Więc odpada.
- Grochówka. Składniki: groch, kiełbasa (zob. s. 256), makaron (zob. s. 237), woda. Do smaku: majeranek, czosnek, pieprz.
Nie miała czosnku, a pieprz był drogi. Niemniej jednak nie miała ochoty wrzucać do zupy niczego, co śmierdzi, lub po czym się kicha. Dlatego też wyleciał i majeranek. Co gorsza nie miała też żadnej kiełbasy, ale miała groch… Był go cały worek, bo ciocia wygrała go kiedyś w karty. Ciocia miała w domu bardzo dużo dziwnych rzeczy, które wygrała w karty. Zawartość worka wyglądała na suchą i dziwną, ale w domu Elther wszystko, co jadalne było dziwne, a niekiedy też miewało włoski.
- Groch namoczyć przez 12 godzin… - czy ten, kto pisał tą książkę był głupi? Przez taki czas to można z głodu umrzeć, albo oszaleć i zjeść – dajmy na to – dziewkę kuchenną. Niemniej jednak szukała dalej. W takiej wielkiej książce musi być choć jeden przepis, na coś, co da się zrobić i zajmie to mniej, niż pół roku.
- Omlet… - znalazła w końcu. Składniki były. Robił się krótko.
Skoro nie dało się inaczej, to zrobi ten cały omlet. Wyglądało na to, że jest na nie skazana, przynajmniej do czasu, aż dorośnie. A kiedy już dorośnie, to znajdzie autora tej nieszczęsnej książki i go zblanszuje. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 15-10-2007, 10:18
|
|
|
Zapraszam do udziału w ankiecie i pisania własnych uwag. Zaznaczam jednak, że pozytywne komentarze mnie nie interesują. Wiem, że jestem genialny, nie musicie mi tego mówić. Interesują mnie tylko miejsca, w których mógłbym stać się jeszcze genialniejszy. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików Możesz ściągać załączniki
|
Dodaj temat do Ulubionych
|
|
|
|