Fergard
Dołączył: 22 Lut 2011 Status: offline
|
Wysłany: 22-02-2011, 18:51 Łowcy
|
|
|
Jak w podtytule tematu, chciałem tu opublikować fanfik poświęcony Black Lagoon, a konkretniej moim ulubionym młodocianym psychopatom: Rodzeństwu Hansela i Gretel. Akcja dzieje się podczas "Nocy Terroru", gdy całe Roanapur stanęło na głowie, żeby ich złapać. Tutaj do gry wchodzą nowi zawodnicy, niekoniecznie marzący o usunięciu bliźniaków. Cóż mogę powiedzieć więcej... Enjoy.
Łowcy
- Roanapur. Siedlisko największych męt, najbardziej cuchnącego ścierwa i najobrzydliwszych osobowości.
- Istotnie.
- Więc, jesteś pewien, że to tutaj osiedliły się te dwa wampiry?
- Najprawdopodobniej… Wyczuwanie moich „braci i sióstr” jest swego rodzaju błogosławieństwem, ale i klątwą. Te dwa tutaj dopiero co się tu osiedliły…
- Wiek, płeć, moc?
- Nie potrafię określić… Wszystko tutaj jest zakłócane.
- Nie rozumiem.
- To faktycznie siedlisko męt najgorszego sortu. Mafia, skorumpowana policja, piraci… Ritter, będziesz musiał jakoś te katusze wytrzymać.
- …
- Jesteśmy tu tylko po wampiry. Nic więcej. Sprzątniemy skurwieli i finito, odbieramy nagrodę od zleceniodawcy.
- …
- Czasami żałuję, że nie potrafisz mówić, Rudigerze. Naprawdę tego żałuję. Mam tylko nadzieję, że się na nas nie obrazisz.
- Wiesz, to tylko biznes… W tym świecie pieniądz jest władzą.
- Mówisz, jakbyśmy sami byli tym ścierwem panoszącym się po tym mieście.
- A nie jesteśmy? Nie ma czegoś takiego, jak dobro, Albrechcie. Nie ma czerni i bieli, są jedynie odcienie szarości… Ach, nad czym my się rozwodzimy? Chodźmy tam i miejmy to z głowy.
- Istotnie.
- …
Trzy samotne sylwetki piechotą zmierzały ku Roanapur.
Kolejny zwykły dzień w Roanapur, mieście na terytorium Tajlandii, które to było jednak czymś więcej niż kolejną zabitą dechami dziurą. Tutaj kwitło życie przestępcze. Tutaj nie było czegoś takiego, jak altruistyczni obrońcy dobra. Policja była skorumpowaną grupką funkcjonariuszy, którzy – nawet gdyby ośmielili się próbować walczyć z tutejszymi ugrupowaniami przestępczymi – nie mogli się równać tutejszym.
Filia rosyjskiej mafii pod nazwą „Hotel Moskwa” zarządzana była przez Bałałajkę, bezwzględną weterankę konfliktu w Afganistanie. Z drugiej strony stała chińska Triada pod komendą niejakiego Pana Changa. Swoje trzy grosze wtrąciła także Rodzina z Włoch pod kierownictwem gangstera ze słonecznego Palermo, Verrocchiego. Nieco mniejsze wpływy miały tu kubańskie kartele narkotykowe, za handel bronią odpowiadała organizacja znana jako „Kościół pod wezwaniem Świętej Machlojki”, zaś grupa spedycyjna „Lagoon” trzymała ze wszystkimi tymi frakcjami, utrzymując jedyne znamiona neutralności w tym brudnym mieście.
Było to parszywe miejsce, gdzie każdy przestępca, męt społeczny i kanciarz mógł znaleźć swoje miejsce… Ale nawet przestępcy mają swoje kodeksy.
Dwie osoby, które pojawiły się niedawno w Roanapur burzyły owe niepisane zasady, zaś trzy następne postawiły sobie za cel przywrócenie plugawego porządku.
Polowanie na bestie ruszyło pełną parą.
- ZŁODZIEJ! – Darła się starowinka, usiłując dogonić młodego chłopaka z jej torebką. – PRZEKLĘTY KIESZONKOWIEC! – Młodzieniec nie słuchał, koncentrując się raczej na biegnięciu przed siebie. Skręcił w uliczkę, całkiem rozsądnie omijając główną aleję. Policja już raz go złapała i wolałby nie spotykać się z nimi po raz kolejny. Stara baba nie miała z nim najmniejszych szans. Za zakrętem zwinie się do jakiegoś baru i tyle go będą widzieli…
Nagle młody złodziej zderzył się z czymś i poleciał do tyłu, zamroczony. Czuł się tak, jakby uderzył o stalową ścianę… Bogiem a prawdą, zbytnio się nie pomylił. Zamrugał, po czym zadarł głowę do góry… i zbladł.
Przed nim stał wysoki, prawie dwumetrowy człowiek w zbroi płytowej podobnej do tych używanych w zamierzchłych czasach. Tajemniczy mężczyzna(Tak można było wnioskować z jego sylwetki) miał na głowie hełm z przyłbicą, skutecznie zakrywającą jego twarz. Złodziejaszek dostrzegł tylko błękitne światła w szparach przeznaczonych na oczy, takie same świetliki prześwitywały z kilku szpar w zbroi. Ów hełm posiadał dziwaczne, przypominające nieco aureolę rogi z kości słoniowej. Rycerz w ręku trzymał miecz z lekko zakrzywionym, połyskującym ostrzem oraz dziwaczną rękojeścią, przypominającą nieco rączkę od motocykla. Młodzieniec dopiero teraz zauważył, że ów zbrojny posiada wyrastające z pleców masywne, stalowe skrzydła, istotnie nadające mu lekko anielski wygląd. Odruchowo się przeżegnał. Rycerz spoglądał na niego bez jakiejkolwiek emocji, milcząc.
- Boże… - Wydusił z siebie w końcu biedny złodziej, odczołgując się kawałek. Odziany w stal człowiek wciąż stał w miejscu, nie wydawszy z siebie ni słowa. – Kim… Czym Ty jesteś? – Wydukał w końcu młodzieniec, trzęsącą się ręką wyjmując pistolet z kieszeni spodni i nerwowo go odbezpieczając. Rycerz nie uznał za stosowne odpowiedzieć, dalej milcząc. Ktoś zachichotał. Kieszonkowiec momentalnie się odwrócił, by dostrzec kolejną osobę rodem z koszmaru.
Ten człowiek nie nosił żadnej zbroi, pomijając może dwa naramienniki. Na sobie miał czarną koszulę z wysokim kołnierzem, skórzane spodnie, wysokie glany na kilkanaście sznurówek oraz nabijane wielkimi, zakrzywionymi ćwiekami rękawice. W rękach trzymał ogromny, sięgający prawie dwóch metrów miecz z falującym ostrzem. Trzymał go jedną ręką. Oprócz tego był blady jak śmierć, włosy koloru śniegu wiązał w średniej długości kucyk oraz miał oczy barwy krwi(Reszty jego twarzy złodziej dostrzec nie mógł, gdyż była zasłonięta owym wielkim kołnierzem). Aktualnie celował on w młodzieńca ostrzem swojej kuriozalnie wielkiej broni.
- Aj, aj. Niegrzecznie się zachowujemy, co? – Zapytał kpiącym głosem, imitując sposób mówienia co niektórych opiekunek.
- Nie twój interes, cudaku – Warknął jego rozmówca, otwierając ogień. Kule śmignęły ku albinosowi, który błyskawicznie zasłonił się swoim mieczem. Pociski odbiły się od ostrza, zdobiąc ściany. Młodzieniec nie ustępował, strzelając. Wreszcie zorientował się, że właśnie wypstrykał się z amunicji. Jego oczy rozszerzyły się w panice, twarz ponownie zbladła. „Cudak” zachichotał, po czym ruszył nieśpiesznie ku biednej ofierze. Młodzieniec zaczął odczołgiwać się w panice, dopóki nie wpadł na zakutego w stal zbrojnego. Wrzasnął i odskoczył, prosto w ręce albinosa, który jedną ręką złapał go za włosy, zaś drugą, wraz z ogromnym ostrzem, przystawił do gardła kieszonkowca.
- I co? Wygląda na to, że mamy pewien dylemat – Powiedział słodko czerwonooki, chichocząc prosto do ucha ściętego przerażeniem młodzieńca. – Co mamy z tobą zrobić, hm? Zabić, ograbić i tutaj porzucić, a może puścić wolno? Co sądzisz, Ritter? – Zapytał rycerza, dalej stojącego w miejscu. Zakuty w stal kształt powoli i niezgrabnie wzruszył ramionami. – A więc mam pomysł… Zagrajmy, co? – Albinos puścił chłopaka i odstawił miecz od jego gardła.
- C…Co? – Wydusił w końcu biedny złodziejaszek. W jego spojrzeniu pojawiła się konfuzja, gdy dostrzegł talię kart w urękawicznionych dłoniach „Cudaka”. Ten pogwizdywał pod nosem jakąś melodyjkę, ewidentnie zadowolony z siebie. Młodzieniec chciał uciekać, ale nie wiedział, jak. Za jego plecami wciąż stał milczący rycerz z obnażonym mieczem w dłoni.
Albinos wybrał kilka kart z talii, po czym rozłożył je w wachlarz, odznaczeniami w swoją stronę.
- Wybierz jedną kartę, jeśli łaska – Poprosił niemal pokornie. – Od tego zależy twój dalszy los… No, z życiem – Dodał, widząc niezdecydowanie złodzieja. Ten przez chwilę wpatrywał się tępo w tekturki, po czym pociągnął środkową kartę. As pik.
- Twój szczęśliwy dzień – Mruknął z zadowoleniem w głosie albinos, po czym błyskawicznie złapał młodzieńca za kołnierz koszulki. – Mam nadzieję, że wiesz, gdzie znajduje się biuro spedycyjne „Lagoon”, prawda? – Zapytał z tym samym słodkim akcentem, co wcześniej. Złodziejaszek pokiwał niepewnie głową. – Wspaniale. A więc, pójdziesz tam w trybie natychmiastowym i powiesz, że niejaki Albrecht Kaiser ma do nich sprawę. Powiesz także, że spotkamy się w „Yellow Flag” o osiemnastej, jeżeli będą zainteresowani. Gdyby to nie wystarczyło, wzmiankuj o nowo przybyłych do tego miasta mordercach. Zrozumiałeś, chłopcze? – Młodzieniec kiwnął głową, wciąż niepewny swego losu. – Świetnie, więc teraz leć i zrób, co trzeba. A, i nie próbuj uciekać. Dorwiemy Cię i sprawimy, że pożałujesz swojej decyzji – Dodał tym samym pogodnym głosem, sprawiając, że kieszonkowiec zbladł jeszcze bardziej. Albinos poklepał go po ramieniu, zaś złodziej, widząc, że dostał wolną rękę, podwinął ogon i uciekł z ciemnej alejki. Odprowadził go przeciągły chichot „Cudaka” zbrojnego w ogromny miecz.
Odgłos dzwoniącego telefonu.
- Firma spedycyjna „Lagoon”, w czym mogę służyć? – Powiedział dość młody mężczyzna o azjatyckich rysach twarzy. Miał on czarne, krótko ścięte i uporządkowane włosy oraz brązowe oczy, zaś na sobie nosił białą koszulę z kołnierzykiem, garniturowe spodnie, takież buty oraz luźno zawiązany krawat. – A, Pan Borys… Jak to? Cofacie zamówienie…? Aha… Rozumiem. W takim razie czekamy. Do usłyszenia – Azjata odłożył słuchawkę na miejsce, zaś na jego twarzy odmalowało się zmartwienie.
- Co jest, Rock? – Zapytał siedzący na fotelu w salonie potężnie zbudowany czarnoskóry mężczyzna. Był łysy jak kolano, oczy chował za parą gogli, zaś na twarzy miał starannie przystrzyżoną brodę. Nosił wojskowy żakiet w kolorze zieleni, takież spodnie i wysokie, wojskowe buty oraz biały t-shirt pod żakietem. W ustach trzymał dopalającego się papierosa.
- Dzwonił właśnie Pan Borys – Odparł nazwany Rockiem, odwracając się w stronę swego rozmówcy. – Odwołali zamówienie.
- Odwołali? Jakiś powód?
- Niestety, nie podali przyczyny.
- Chyba wiem, o co chodzi – Powiedział kolejny głos, tym razem żeński. Obaj panowie obrócili się w stronę kanapy, na której leżała brązowowłosa kobieta, obecnie bawiąca się złowieszczo wyglądającą Berretą. Miała na sobie czarny podkoszulek na ramiączkach, dżinsowe szorty oraz rozwiązane, wysokie buty. Na prawym barku miała zawiły tatuaż.
- Ach, faktycznie – Czarnoskóry uderzył pięścią o drugą dłoń, przypominając sobie, o co chodzi.
- Co faktycznie? – Zdziwił się Azjata. Dziewczyna uniosła głowę znad oparcia kanapy.
- Dlaczego nie dziwi mnie fakt, że tylko Ty nic nie wiesz? – Zapytała zgryźliwie, odłożywszy pistolet. – Morderstwa, chłopie, mor-der-stwa – Brązowowłosa zaakcentowała ostatnie słowo. – Oczywiście morderstwa same w sobie nie są jeszcze niczym dziwnym… Chyba że chodzi o członków „Hotelu Moskwa” – Rock zbladł. Ta filia rosyjskiej mafii rządziła Roanapur niemal samoistnie, żelazną ręką niszcząc wszelkie oznaki buntu. Ktokolwiek zabijał ludzi Bałałajki, musiał być chyba niespełna rozumu. – Stracili już sześciu ludzi w tym miesiącu. Najwyraźniej ktoś wpadł na pomysł, by zrobić im z dupy fajerwerki – Wywód brązowowłosej przerwało pukanie do drzwi. Mężczyzna w krawacie odwrócił się ku drzwiom i poszedł w ich kierunku. Ledwo je otworzył, ukazał mu się jakiś młodzieniaszek, na oko młodszy od niego o kilka lat, cały drżący.
- W… czym mogę Ci pomóc, chłopcze? – Zapytał Rock ostrożnie, mierząc chłopaka spojrzeniem.
- P-p-pan z L-La-agoon Company? – Odpowiedział pytaniem jego rozmówca. – M-m-miał-ł-em przek-k-k-kazać do p-p-państ-t-wa p-pewną informację – Wydusił w końcu z siebie, przerywając co jakiś czas atakami kaszlu. Wyglądało na to, że biegł, jakby gonił go sam diabeł.
- Ej, od kiedy to przyjmujemy tu gruźlików, co? – Huknęła brązowowłosa z wnętrza. Azjata zignorował tanią prowokację.
- Informację…? – Zapytał, chcąc się upewnić.
- T-t-t-tak… Od-d-d-dnośnie t-t-ych zab-b-b-ójców, c-c-co się tu ost-t-tatnio pałęt-t-tają – Oczy czarnowłosego rozszerzyły się zauważalnie.
- Dutch, Revy, możecie tu na chwilę pozwolić? – Zawołał współpracowników. Nie minęła nawet sekunda, w progu stali już i czarnoskóry, i brązowowłosa. – Ten gość tutaj twierdzi, że wie coś o tych szaleńcach, którzy mordują członków „Hotelu”.
- Ten gnojek? – Parsknęła wzgardliwie Revy, mierząc chłopaka wyniosłym spojrzeniem.
- Skąd niby miałbyś mieć takie informacje? – Zapytał Dutch, zakładając ręce na piersi.
- Z-z-znaczy j-j-ja jaja-t-takich nie p-p-p-osiadam… P-p-przys-słał mnie t-t-tutaj… - Młodzieniaszek urwał, widząc błyskawiczny ruch brązowowłosej. Nie zdążył nawet mrugnąć, a już mierzył się twarzą w twarz z pistoletem kalibru dziewięciu milimetrów.
- Do rzeczy – Warknęła posiadaczka broni, nieco poirytowana. Czarnoskóry machnął nieznacznie ręką. Dziewczyna opuściła pistolet, ale jej oczy nabrały stalowego poblasku.
- Niejaki Albrecht Kaiser twierdzi, że ma informacje na temat owych osób – Powiedział niemalże grobowym tonem chłopak, starając się nie przejęzyczyć ani nie zająknąć. – Prosił o spotkanie w „Yellow Flag” o godzinie osiemnastej.
- Zabójcach, co? – Dutch podkreślił nieco pierwsze słowo. – Rozważymy to – Nie czekając na odpowiedź posłańca zatrzasnął drzwi. – I co sądzicie?
- Brzmi jak tania podpucha – Mruknęła Revy w odpowiedzi. – Z drugiej strony, dawno nie było żadnego porządnego zlecenia z powodu tych zasrańców. Musi być za nich jakaś nagroda…
- Bałałajka zapłaciłaby szczerym złotem, byle tylko dorwać owych szaleńców… No właśnie, szaleńców. Mamy do czynienia z więcej niż jednym przeciwnikiem…
- Ej, Benny boy! – Huknęła brązowowłosa. Odpowiedziało jej chrząknięcie z sąsiedniego pokoju.
- Ccco? – Wymamrotał męski głos, który – jak się okazało – należał do wysokiego i chudego blondyna rasy białej w okularach, czerwonej hawajskiej koszuli oraz białych szortach.
- Jest robótka. Nigdy nie uwierzysz, co się właśnie wydarzyło: Wpadł jakiś przychlast i oznajmił wszem i wobec, że zna gościa, który wie coś o owych skurwysynach, co zarzynają ludzi Bałałajki.
- No no, coś podobnego… - Odparł Benny bez entuzjazmu, zapinając koszulę.
- Potrzebujemy informacji o niejakim Albrechcie Kaiserze – Dodał Dutch, poprawiając gogle.
- Da się zrobić… Ale nazwisko rodem z taniego filmu – Blondyn sięgnął po zakurzony laptop, odkurzył go jednym chuchnięciem, po czym włączył maszynkę. – Coś konkretnego?
- Tylko tyle, że będzie Nas oczekiwać w „Yellow Flag” o szóstej wieczorem. Nic więcej.
- Trochę mało… Jak mu tam było? Albrecht Kaiser? Coś tu jest… Wzmianka o domniemanym wampirze i baronie Albrechcie I Kaiserze, zarządzającym jakąś grupką wioseczek w czasach Pierwszej Rzeszy Niemieckiej. Według tego, co tu napisali, spalili go na stosie w roku 1507. To tyle.
- Tyle? – Zdziwił się Rock.
- Ta… Najwyraźniej ktoś Wam wyciął jakiś denny dow… Czekaj, czekaj. Jest tu coś jeszcze… Albrecht „Ścierwojad” Kaiser. Urodzony w 1907, służył w wojsku Trzeciej Rzeszy jako hauptscharfuhrer, brał udział w kampanii wrześniowej i Bitwie o Anglię. Po wojnie aresztowany i skazany na dwanaście lat więzienia. Zwolniony po ośmiu za dobre sprawowanie, w 1959 zaczął obracać się w sycylijskiej mafii, miał także doświadczenia z Yakuzą. W 1980 zatrzymany za bestialskie morderstwo dwudziestoletniej Helen Brunderburg oraz jej dwuletniego syna, zwolniony ze względu na brak dowodów.
- A to kolorowy stary pierdziel – Parsknęła Revy, uśmiechając się krzywo.
- A skąd ten… przydomek? – Zapytał przytomnie Rock, wiedząc, że najpewniej pożałuje odpowiedzi. Benny odwrócił się w jego stronę, nie uśmiechał się.
- Zwłoki dzieciaka zostały w połowie objedzone do nagiej kości – Powiedział ponuro. Azjata zazielenił się, po czym popędził do łazienki. Dało się słyszeć odgłosy zwracania przez niego śniadania.
- Cienias – Mruknęła wzgardliwie brązowowłosa. – To co zrobimy z tą całą szopką?
- Cóż… I tak nie mamy niczego do roboty, prawda? Nie zaszkodzi rzucić okiem – Zawyrokował Dutch po dłuższej chwili myślenia. – A nuż coś z tego będzie… Jakieś obiekcje, panowie i pani? – Nikt obiekcji nie zgłosił. – Lepiej się przygotujcie. W konfrontacjach z ponad dziewięćdziesięcioletnimi eks-nazistami trzeba oczekiwać wszystkiego.
Zachodzące słońce rzucało krwawy poblask na to miasto pełne bezprawia i zepsucia. Na wzgórzu stała samotna sylwetka w czarnym skórzanym płaszczu i uśmiechała się. Już niedługo wszystko miało się tu zmienić, czy też raczej... wrócić do normy.
Cdn. |
|
|