FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  Galeria AvatarówGaleria Avatarów  ZalogujZaloguj
 Ogłoszenie 
Forum archiwalne, nie można zakładać nowych kont.

Poprzedni temat :: Następny temat
  Brama
Wersja do druku
Slova Płeć:Mężczyzna
Panzer Panzer~


Dołączył: 15 Gru 2007
Skąd: Hajnówka
Status: offline

Grupy:
Samotnia złośliwych Trolli
PostWysłany: 16-12-2007, 16:52   Brama

Od autora: Wiem, marny to poziom, ale tekst narazie nie jest skończony, to dopiero pierwszy rozdział. Dużo muszze poprawić, ale samemu ciężko jakiekolwiek błędy wyłapac. Jeżeli ktoś bedzie tak miły i wytrwały, bo to przeczytac i ocenić/wymienić błędy/zbesztać mnie konstruktywnie, będę dozgonnie wdzięczny. Myślę, że akurat forma tego rozdziału nie ulegnie już zmianie, najwyżej rozszerze opisy, dodam jakies dialogi, ale nic więcej. Zaczynajmy...


„Pamiętał, czego go uczyli: Zawsze iść, wstać, jeżeli się upadnie, nigdy nie zapominać, nigdy nie przebaczać, nigdy się nie poddawać. <<Jeżeli okażesz słabość, to już zawsze wszyscy będą mówić, że jesteś nic nie wart>> – mówili i kazali przeć do przodu, choćby się waliło i paliło, nie odwracać się, nie wątpić. Ale Oni wpoili w niego jeszcze jedną zasadę- nie pokładać wiary w nadziei, wierzyć tylko sobie i swojej sile, ponieważ nadzieja, to pierwszy krok na drodze do rozczarowania. <<Nie oszukuj się. Tak jest teraz, tak było kiedyś i tak będzie w przyszłości. Zawsze na twojej drodze będą stawiane mury, których przejście będzie niezwykle trudne, ale nie niemożliwe. Musisz tylko próbować, wstać i iść. Ale nie okłamywać siebie samego – nie czekaj, aż ktoś przyjdzie i poda ci pomocną dłoń. Jeżeli pomożesz motylowi wyjść z kokonu, umrze podczas pierwszego lotu, gdyż nie będzie wystarczająco silny, by przetrwać dalsze, jeszcze trudniejsze próby. Gdy będziesz czekał na pomoc, zmarnujesz tylko czas, a jeżeli nie przyjdzie, będziesz czekał na nią tak długo, że zapomnisz, jak się chodziło i już nigdy nie wstaniesz. Utkwisz w miejscu, bo nie byłeś w stanie pokonać przeszkód, które pojawiły się na twojej drodze. Będziesz żył nadal, ale twoja egzystencja będzie bez wartości, bez znaczenia. Staniesz się nic nie warty dla otoczenia i dla samego siebie.>>
Pamiętał to wszystko bardzo dobrze. Te słowa wryły mu się w pamięć stalowymi szponami i zakleszczyły się na zawsze.
A teraz klęczały przed nim setki, ba! Tysiące! Wszyscy zjednoczeni wspólną porażką, która teraz zmieni ich przyszłe życie. Będą ślepo posłuszni nowemu przywódcy, pod którego rządami być może już nigdy nie odniosą klęski.
Ogarnął wzrokiem zebranych, najpierw pierwsze kilka rzędów, później całą resztę. Następnie rozejrzał się dookoła: Śmierć i pożoga – oto, co ze sobą przyniósł. Ale wiedział, że uczynił dobrze, bo niektóre rzeczy wymagają największej ofiary, by je osiągnąć.
Jego wzrok wrócił na klęczący tłum. Tkwili nieruchomo, niczym rzeźby, w nadziei, że udając pomnik, uchronią się przed śmiercią. Wystarczyło jedno jego słowo, a ich los byłby przesądzony. A on zebrał się w sobie i powiedział z udawanym spokojem na ustach jedno słowo, lecz jego brzmienie zdawało się ożywić rzeźby, sprawić cud, zamieniając kamień w żywą istotę. I mimo, iż niektóre posągi były kruche, a inne twarde niczym ze spiżu, to wszystkie zareagowały tak samo. Szok i ulga, że nie będą już musiały się męczyć w bezruchu – takie uczucia wywołało w nich jedno, krótkie słowo. <<Wstańcie>> – rzekł i zaraz po tym dym się rozwiał, pozwalając promieniom słońca oświetlić cały plac. Kilka z nich wesoło zaczęło muskać jego twarz, podrażniając przy tym oczy. Szybko zasłonił się ręką przed kolejnym atakiem i dopowiedział:
<<Macie wybór. Możecie zostać ze mną i mnie wesprzeć, a w tedy ja wesprę was, lub odejść stąd i na zawsze uciec w troski codzienności od niepokoju walki z przeznaczeniem. Nie obawiajcie się, jesteście wolni, wybór należy do was, ale jeżeli odejdziecie, pamiętajcie, abyście nigdy nie spotkali mnie drugi raz na skrzyżowaniu dróg losu. Ci, którzy chcą być razem ze mną, niech tutaj zostaną i czekają. Niedługo wrócę.>>

Na podeście stał potężnej postury mężczyzna, odziany w sino – zielony pancerz przykryty futrzanym habitem. Na łańcuchu przewieszonym przez jego szyję wisiał złoty symbol Tzeentcha.
Ów człowiek trzymał w ręku grubą księgę, która była oprawiona w ludzkie kości. Na jej okładce widniała ośmioramienna gwiazda. Mężczyznę otaczało kilkoro innych, znacznie mniejszych, krępej postury zakapturzonych osobników. Nie było widać ich twarzy, gdyż spuścili głowy, ale ich ciała były zdeformowane: ręce mieli różnej długości, spod rękawów wyglądały łańcuchy i powolutku sączyła się krew, nadając drewnianemu podestowi karminowy połysk.
Okazały mężczyzna zamknął teraz książkę i uniósł ją do góry nad tłumem zgromadzonych przed nim Marines. Ci natychmiast uklękli, jakby oddając komuś hołd. W tedy mężczyzna znowu otworzył usta:
- Pamiętajcie te słowa, albowiem tkwi w nich siła! Ta siła, to przeznaczenie! A my jesteśmy jego powiernikami! Pamiętajcie, że to dzięki przeznaczeniu, które pokonaliśmy i którego wykonawcami teraz jesteśmy, wydostaliśmy się spod jarzma słabego Imperium i zachłannych naszej siły Niosących Słowo! Pamiętajcie te słowa, albowiem wypowiedział je Fellor, nasz wyzwoliciel! I chociaż nie ma go teraz pośród nas, to on daje nam siłę! A teraz wstańcie! Jesteśmy teraz wolni i gotowi do walki z przeklętymi lojalistami!
Tłum powstał. Setki zgromadzonych zaczęło rytmicznie uderzać w swoje pancerze i jednocześnie wykrzykiwać słowa zagrzewające ich do walki: Śmierć przeznaczeniem naszych wrogów!

Nazywał się Gor`asul. Był szóstym po Fellorze Wyzwolicielu przywódcą Jeźdźców Przeznaczenia. Właśnie zakończył ceremonię ku czci swoich poprzedników, przywódców zakonu – katów na usługach Tego, Który zmienia drogi. Nosili jego wole na barkach, spisywali w długie zwoje i wykonywali jakby było to dla nich największym zaszczytem i sensem życia zarazem.
Ale nie spełniają woli swego mistrza tak długo, jakby mogło się wydawać. Ba! To nie on ich powołał do istnienia, gdyż sam Imperator był pierwotnie ich panem. W tedy to nosili miano Wysłanników, gdyż zawsze przybywali przynosząc złe nowiny z samego serca Imperium. Przychodzili, wykonywali co do nich należało i odlatywali, siejąc postrach swoją bezwzględnością. Nigdy nie wątpili, zawsze umywali ręce od konsekwencji twierdząc, że są tylko wykonawcami Jego woli i to nie im należą się glorie i nie do nich trzeba rościć pretensje. Dla tego też szybko zyskali sobie miano najskromniejszego z zakonów Adeptus Astartes, pomimo tego, że mieli się czym poszczycić.
Ich macierzystym światem była niewielka, ale szczęśliwa planeta Destino. Można by nawet rzec, że była utopijną krainą szczęścia i spokoju, mroczną i zimną, ale wśród wszechobecnego bezładu i wojny jaśniejącą niczym najwspanialsza nadzieja na spokojny byt. Jednak nadmiar szczęścia obrócił się przeciwko mieszkańcom tego świata. Inkwizycja zaczęła twierdzić, że z braku trosk lud czci Mrocznych Bogów, zapominając o Imperatorze, ale podejrzenia były bezpodstawne, gdyż śladów herezji nigdy na planecie nie odnaleziono. Zazdrośni Inkwizytorzy użyli podstępu – zesłali na planetę kilkunastu heretyków. W tedy też ponownie zbadali planetę, a kiedy pokazali władzom Imperium podstawionych heretyckich mieszkańców planety, nic już nie mogło powstrzymać Inkwizycji od oczyszczenia kolejnego świata.
Planeta, która do tej pory była ostoją ładu i spokoju, w wyniku działań sił Ordo Hereticus zamieniła się w gorejące krwawym płomieniem piekło. Przebywający na misji Wysłannicy nie mieli pojęcia, co aktualnie dzieje się z ich macierzystym światem. Kiedy już podchodzili do lądowania na planecie, z której mieli wyplewić nowo odkrytą obcą rasę, otrzymali komunikat o dantejskich scenach odgrywanych przez zakonnice Adepta Sororitas na Destino. Ówczesny przywódca zakonu, Messagor natychmiast zawrócił flotę w kierunku swojego domu.
Kiedy Wysłannicy dokowali swoje promy w porcie kosmicznym, zostali ostrzelani przez Inkwizycję, która także ich oskarżyła o herezję, oczywiście bezpodstawnie. Rozwścieczeni Marines rzucili się do szarży, nie dając Eklezji ani sekundy na odwrót. Ich gniew rósł z każdym zburzonym domem, z każdym mijanym na ulicy trupem, ale sięgnął zenitu, kiedy ujrzeli wzgórza zwłok, wysokie niczym szczyty, rzucające gigantyczny cień na centralne miasto. Tego Messagorn nie był już w stanie znieść i od tej chwili zyskał u swoich kompanów przydomek Gniewny Mściciel. Kazał podwładnym usunąć z pancerzy wszystkie insygnia władzy Imperatora nad ich zgrupowaniem. Od tej chwili balansowali między niesprawiedliwością Imperium, a nieznanym mrokiem Chaosu.
Rozgorzała zacięta bitwa między siłami Adepta Sororitas, a rozwścieczonymi Marines, którzy aż kipieli od nadmiaru nienawiści w ich sercach. Długo obie strony walczyły w mieście u podnóża góry martwych ciał. Siostry Bitwy stawiały zaciekły opór, ale coraz to nowe szarże Wysłanników wydawały się przełamywać ich wątpliwy już zapał do walki. W końcu Messagorn, Wielki Mściciel wskoczył na motocykl i poprowadził zmechanizowane, szybkie niczym wiatr uderzenie na umocnienia wroga, forsując je i wycinając w pień wszystkich przeciwników. Jeden z inkwizytorów, który zdążył uciec w porę z planety opisał to w następujący sposób:
„Nakazałem Siostrom Bitwy jak najdłuższą obronę miasta, do czasu, aż przybędzie wsparcie, ale wyraźnie widziałem na ich twarzach zwątpienie, czy w ogóle przetrzymają jeszcze kilka szarż. Nie to, co przeciwnik. Zdrajcy byli nieugięci. Te hieny atakowały pod osłoną nocy dosiadając ścigaczy i swoich stalowych rumaków, taranując przeszkody czołgami i wyżynając obsługę ciężkiego sprzętu. Psy! Odcięli nam drogę do portu kosmicznego zastawiając pułapki w każdym budynku stolicy. Miasto było nie do przejścia, pozostało nam tylko czekać na odsiecz, bo śmierci się nie damy. Ale w tedy moje wojowniczki usłyszały ryk dziesiątek silników i świst prujących powietrze pocisków. Postanowiłem wyjrzeć za barykadę i zaprawdę powiadam wam, że przeciwnik miał nas w garści. Zdradziecka motocyklowa kawaleria wspierana przez jednostki pancerne i ogień artylerii pędziła na barykady z zawrotną prędkością, drwiąc z zaporowego ognia Świętych Bolterów. Zakonnice struchlały. Ja stałem niewzruszony do czasu, gdy ujrzałem „Jego”. Wydawał się wielki, większy od innych i tak już potężnej budowy grzeszników. Przeszył mnie wzrokiem swoich lazurowych oczu. Nienawiść, jaką w sobie nosił wyparowywała z niego i zdawała się zagęszczać powietrze wokół, zapierając mi dech w piersi. Zszedł z motocykla i dobył świetlistego ostrza. Tak, to był on, przywódca tych psów niewiernych. Jego siwo – złoty pancerz był cały poplamiony krwią zakonnic i mało brakowało by i moja też się tam znalazła, bo już ugiął w zamachu rękę, już chciał mnie w pół rozciąć, kiedy to jedna z zakonnic zasłoniła mnie swoim wątłym ciałem, dając mi szansę ucieczki w stronę promu kosmicznego.”
Żaden z pozostałych na Destino najeźdźców nie przeżył. Wysłannicy odnieśli niekwestionowane zwycięstwo, samemu ponosząc minimalne straty. Ale Messagorn wiedział, że pomimo tego wspaniałego triumfu nie mogą dłużej pozostać na swojej ojczystej ziemi. Odsiecz już się zbliżała, pora chwały minęła, nastał czas odwrotu.
Mściciel kazał swoim Marines zabrać ze sobą cały osprzęt wroga. Grabili wszystko, od pancerzy siłowych począwszy, na zawartości transportowców skończywszy. W ich ręce wpadły motocykle, czołgi, ścigacze, zapasy prowiantu, broń osobista jak i ta używana przez eklezje do wykonywania Exterminatusa. Gdy słońce zaczęło wychylać się zza trupich szczytów, Messagorn nakazał podwładnym nabić na pale ciała wszystkich wrogów.
„Zawsze tylko poddawaliśmy się losowi, sądząc, że służy on tak jak my onegdaj, Imperatorowi. Przejrzeliśmy na oczy dopiero, kiedy nami wzgardzono, bezczeszcząc z zazdrości nasz dom. Teraz już wiem, że przeznaczenie służy samo sobie, a my jesteśmy jego wysłannikami! Staliśmy się nimi w chwili, kiedy porzuciliśmy nasze zadanie by ratować ziemię, która nas wydała! Jesteśmy jego jeźdźcami! Wiemy co jest komu zapisane, możemy zmienić świat! Przed nami los ułożył wiele dróg i tylko od nas zależy, którą ścieżkę wybierzemy! Pożegnajcie swoją ojczyznę, albowiem nigdy więcej nie ujrzycie tego lazurowego nieba, tych mrocznych puszcz i ośnieżonych szczytów, które to całym sercem miłowaliśmy. A teraz te same serca płaczą, bo utraciły swój największy skarb. Śmierć przeznaczeniem naszych wrogów!” - słowa, jakie Gniewny Mściciel skierował do innych Wysłanników tuż przed ucieczką z Destino.
Odsiecz przybyła wyraźnie za późno i wszystkie okręty Wysłanników były już daleko od swojego domu. Pościg nie miał sensu, bo cała flota wyraźnie kierowała się w stronę Oka Grozy i jej sygnał zanikł.
Członkowie misji ratunkowej nie mogli uwierzyć własnym oczom, gdy zobaczyli zmasakrowane, nagie i ograbione ciała Sióstr Bitwy. Podczas pochówku poległych w ustach jednego z nabitych na pal Inkwizytorów znaleziono liścik napisany przez Messagorna, składający się tylko z jednego zdania „Teraz to my kierujemy swoim losem”. Wieść niesie, że w środku jego był zapalnik radiowy. Kilka minut po otwarciu listu, umieszczone wewnątrz planety ładunki nuklearne eksplodowały rozrywając glob i zabijając całą misję ratunkową z małymi tylko wyjątkami.
Ale dla Messagorna zniszczenie własnej planety miało, poza zadaniem ciosu dla Imperium, znaczenie mentalne. W ten sposób usunął ostatnią rzecz, za którą jego Marines mogli by tęsknić. Nie mieli już gdzie wrócić, czekała ich wieczna tułaczka, a tym samym mogli poświęcić się w całości zemście, która od tej pory stała się ich jedynym celem.
Po zniszczeniu Destino Imperium jeszcze kilkakrotnie odnotowało kontakt z flotą Wysłanników, ale były to tylko spotkania na radarze, za wyjątkiem jednej, zaciekłej wymiany ognia z armadą V kompanii Krwawych Kruków, która to stanęła Wysłannikom na drodze ku Oku Grozy. Lojaliści natychmiast wezwali posiłki. Ujawnione okręty Wysłanników nie miały dokąd uciec, a pozostanie w jednym miejscu było czekaniem na śmierć. Kiedy Krwawe Kruki szykowały się do abordażu, główny okręt renegatów i lojalistów rozdzieliły zaburzenia osnowy.
Na flagowym statku Wysłanników nastała ciemność, a osłony, mające ochraniać okręt od wpływów spaczni najpierw przycichły, później całkowicie przestały buczeć, aż w końcu się wyłączyły. Postawiona w stan gotowości załoga była przekonana, że otrzymali krytyczne trafienie w maszynownię i generatory energii i barka zaczęła dryfować w przestrzeni kosmicznej, jednak później wszyscy stracili przytomność.
W tedy Messagorn doznał wizji, w której ukazał mu się Tzeentch. Mściciel chciał wyrwać się z tego przeklętego snu, ale zaklęcie Tego, który zmienia drogi było zbyt silne, oplątało go mrokiem z najgłębszych czeluści spaczni, krępując jego ciało, ale umysł pozostawiając w pełni świadomości.
- Więc to chyba wasz koniec? Zemsta się nie dopełniła. – rzekło bóstwo. Messagorn miotał się, próbując zerwać więzy przeklętego snu, ale jego działania zdały się na nic. Tzeentch patrzał na wysiłki pojmanego i zaśmiał się szyderczo – Nic z tego, to siła, na którą nie masz wpływu. Możesz zniszczyć wszystko, łącznie z Imperium i samym Imperatorem, ale ja i moje zaklęcia pozostają poza twoim zasięgiem. Przestań się szamotać. Mamy dużo czasu na rozmowę. – tutaj bóstwo spojrzało na wyłaniający się z otaczającej go ciemności zegar. O dziwo jego wskazówki nie poruszały się – Znajdujesz się teraz poza czasem, poza światem, w którym przywykłeś żyć. Tutaj ja jestem panem i ja ustalam wszystkie zasady. Mogę zmienić czas, mogę pokierować waszym losem.
Tzeentch spojrzał głęboko w oczy Mściciela, ale nie ujrzał w nich strachu. Buchała z nich tylko nienawiść, którą tłumił z wolna podmuch ciekawości. Mistrz Wysłanników dalej próbował wyswobodzić się z mroku tocząc walkę z własnym umysłem, przy czym zdawał się być w ogóle nie zainteresowany osobą mrocznego Boga. Wyraźnie podirytowany tym prostackim zachowaniem Tzeentch podniósł w końcu głos, który teraz nie był już taki kusicielski, budził wręcz odrazę.
- Czy ty w ogóle mnie słuchasz śmiertelniku? Czy wiesz, dla czego się tutaj znalazłeś? - Messagorn w końcu spojrzał z pogardą na pana przeznaczenia, który podpierał się swoim mieczem niczym starzec drewnianą laską – To jak? Porozmawiamy? – dorzucił jeszcze kilka drwiących słów.
Mściciel przestał się bić z własnymi myślami
- O czym mam niby z tobą rozmawiać heretycki bożku? – splunął oszczerstwem przywódca Wysłanników. Nieśmiertelnego wyraźnie poruszyły te słowa. Drgnął, uniósł z lekka miecz, ale zaraz opanował nerwy i próbował puścić zasłyszane przed chwilą słowa w niepamięć
– Nie sądzę, abyś miał mi coś do zaoferowania, a jeżeli już, to tylko kłamstwa i bluźnierstwa! – kontynuował Messagorn.
Tzeentch znowu szyderczo zarechotał z człowieka.
- Bluźnierstwa? Przeciw komu? Chyba tylko przeciw słabemu Imperatorowi, który „żyje” wyłącznie dzięki skomplikowanej aparaturze. Gdyby nie ona mój młodszy brat, Slaanesh, dawno zająłby się jego duszą – bóg magii zaśmiał się cicho pod nosem – Tak! Bluźnierstwa przeciw temu, w którego imieniu Eklezja zbezcześciła twój dom! A przecież kochałeś Destino, to dzięki tobie i twoim poprzednikom była to kraina mlekiem i miodem płynąca. Włożyliście całe swoje serce w tę planetę, przelewaliście swoją krew w odległych krainach, by tylko ludziom z Destino żyło się dostatnio, w znoju i pocie czoła stawialiście kolejne kroki ku temu, by twoi rodacy nie poznali stęchłego smaku wojny. Ale dla tych, których uważałeś za swoich najznakomitszych i nieomylnych panów, nie miało znaczenia, ile ludzi oddało życie tylko za to, by twoją planetę ominęło widmo zniszczenia podczas wojny. Bez mrugnięcia okiem obrócili w pył wiekowy dorobek społeczeństwa, które nigdy dotąd nie zaznało smutku. A czy w ogóle wiesz, że to nawet nie była wasza ziemia? Imperium oddało ją wam w dzierżawę za to, że służycie słabemu Imperatorowi. Mogli ją wam odebrać w każdej chwili! Żałuj, że nie widziałeś tej masakry, ale mogę ci ja pokazać, chcesz?
- Skończ już! – przerwał mu Messagorn, a płomień nienawiści w jego oczach ugasiły bezradność i przygnębienie zawarte w strużce łez – Nawet nie wiesz ile dla nas znaczyła Destino! To była nasza chluba! Była jedyną rzeczą, którą uznawaliśmy za własne dzieło! – Mściciel wydawał się teraz jeszcze bardziej srogi. Krew jego zranionej duszy na nowo rozpaliła w nim rządzę zemsty. Jego lica płonęły, a każdy członek ciała emanował chęcią niszczenia.
- Taaak – Tzeentch podżegał w śmiertelniku płomień, który rozpaliło Imperium – Tak. Wiem, co teraz czujesz, dla tego pragnę ci pomóc. Wystarczy, że zrobisz to, co mówię, a pomogę wam się mścić. Będziecie mścić się aż po kres waszych żywotów, jeżeli tylko oddasz mi teraz pokłon. Staniesz się moim „kompanem”, a ja będę twoim sprzymierzeńcem.
- Messagorn wpatrywał się przez dłuższą chwilę w wysoką postać mrocznego bóstwa, następnie ukląkł i oddał pokłon swojemu nowemu panu.
- Doobrze! – Tzeentch przyjął przysięgę – powstań, lecz już nie jako Wysłannik, ale jako Jeździec Przeznaczenia! Odtąd ty i twoi podkomendni będziecie palić, niszczyć i dopełniać zemsty w moim i swoim imieniu. Ruszaj! Pokieruj swój statek w stronę Oka Grozy, a ja zajmę się twoimi wrogami!

Messagorn obudził się, a wraz z nim cała załoga statku. Dalej znajdowali się po środku bitwy. Mściciel kazał zmienić kurs, a gdy w ślad za nim ruszyły statki V kompanii Krwawych Kruków, pan przeznaczenia spełnił swoja obietnicę. Jako, że walka toczyła się w rejonie o wysokich zaburzeniach osnowy, Tzeentch wywołał potężna burzę spaczniową, która wessała do innego wymiaru całą piąta kompanię Blood Ravens.

Przez długie dni Jeźdźcy Przeznaczenia przemierzali bezkresny ocean kosmicznego pyłu, kiedy to napotkali na swej drodze statki Niosących Słowo, które zmusiły flotę Wysłanników do wylądowania na najbliższej planecie, o dziwo bez ani jednego wystrzału. Dowódca floty Word Bearers doskonale wiedział, że ci świeżo upieczeni poddani Tzeentcha posiadają wysoki potencjał bojowy – wieści o rozgromieniu Sióstr Bitwy dotarły aż do Oka Grozy. Niosący Słowo koniecznie chcieli, by Jeźdźcy nieśli u ich boku brzemię Chaosu Niepodzielnego, jednak Messagorn nie był nastawiony entuzjastycznie do tego przymierza, ale nie miał wyjścia – jego siły były zgromadzone w jednym miejscu i otoczone, Niosący Słowo złożyli im istną „propozycje nie do odrzucenia”.
Koniec końców Mściciel ustąpił, ale stanowczo sprzeciwił się zmianom barw swojego zakonu. Tak oto Jeźdźcy Przeznaczenia stali się zależni od tyranii Niepodzielnego Chaosu.

Messagorn nigdy nie był zadowolony ani z przysięgi złożonej Tzeentchowi, ani tym bardziej z przymierza zawartego z Word Bearers. Długo rozmyślał nad sposobem wydostania się spod jarzma wyzyskiwaczy, ale każdy plan zdawał się być awykonalny – bunt spowoduje tylko wybicie wszystkich jego żołnierzy, a pertraktacje nie wchodziły w grę, to samo miało się z ucieczką. I kiedy Mściciel stracił wszelką nadzieję na wolność, los zdawał się do niego uśmiechnąć.
Stało się to podczas pacyfikacji populacji pewnej planety, która to wolała umrzeć w wierze w Imperatora, niż żyć czcząc bogów Chaosu. Messagorn osobiście kierował poczynaniami swojej armii. Mściciel przechadzał sie właśnie po zniszczonych ulicach miasta, kiedy to coś skoczyło na niego zza sterty gruzów i zaczęło bić małymi piąstkami w pancerz. „Dla czego ich zabiłeś! Ty głupi potworze!” - krzyczało zdesperowane dziecko. Messagorn już chciał rozkwasić chłopcu głowę, ale coś go powstrzymało. Spojrzał w oczy napastnika, który nie był w stanie mu nic zrobić, a mimo to w akcie zemsty zaatakował istnego olbrzyma. Chłopak miał te same oczy, co on w chwili, kiedy nazwano go Mścicielem, oczy człowieka, który stracił wszystko i teraz kieruje się tylko rządzą zemsty.
Messagorn wziął dziecko na ręce i bez słowa zaniósł je na swój okręt. O istnieniu chłopca imieniem Fellor wiedziała tylko garstka najbardziej zaufanych oficerów, którzy razem ze swoim wodzem kształcili i wychowywali chłopca w nadziei, że kiedyś poprowadzi ich ku chwale i wolności.
Fellor chłonął wiedze jak gąbka wodę. W wieku 15 lat znał już tajniki sztuki wojennej. Potrafił układać plany bitew i całych kampanii, posługiwać się niezliczoną ilością broni białej i palnej. Traktował Messagorna jak własnego ojca, surowego i wymagającego, ale pokładającego w nim wiarę, co budziło w chłopaku dumę. W wieku 23 lat, już jako młody mężczyzna, został poddany implantacji organów progenoidalnych, otrzymał własny, zrobiony z myślą o nim samym pancerz siłowy i stał się Kosmicznym Marine. Teraz Messagorn mógł spokojnie oddać życie w walce o wolność, gdyż sam stworzył sobie godnego zastępcę, ale wiedział też, że nie może otwarcie wypowiedzieć wojny ciemiężycielom.
Powstanie wybuchło podczas nawracania przez Głoszących Słowo planety Agrus Prime, centrum zapomnianego przez Imperium okręgu przemysłowego, w którym adaptacja nowych technologii nie powiodła się, ze względu na duże zacofanie społeczeństwa.
Podczas gdy Word Bearers rozprzestrzeniali wiarę w Chaos Niepodzielny w stolicy tego świata, Wysłannicy umocnili pozycje na przedmieściach miasta i przygotowali się do niepowstrzymanego motocyklowego rajdu. W chwili, kiedy Word Bearers chcieli opuścić miasto, Messagorn kazał otworzyć ogień do maszerującego ulicami wroga. Niosący Słowo zaskoczeni nagłym wypowiedzeniem posłuszeństwa szybko przegrupowali się w centrum miasta i mimo ciągłego ostrzału artylerii zdołali umocnić kilka głównych przecznic. Jednak prawdziwe piekło miało dopiero nadejść, gdyż Messagorn postawił Głoszących Słowo dokładnie w takiej samej sytuacji, co Siostry Bitwy na Destino. Nie czekając, aż wróg ochłonie, Wielki Mściciel puścił do ataku wszystkie swoje jednostki motocyklowe, ścigacze i drużyny szturmowe przedzierając się przez kolejne barykady i umacniając każdy budynek. Mordercza pętla coraz bardziej zaciskała się na szyi Word Bearers, ale i Wysłannicy ponieśli duże straty, gdyż wróg miał znaczną przewagę osobową. Walki osiągnęły apogeum w chwili, kiedy to skoncentrowani w jednym miejscu Niosący Słowo wyrwali się z potrzasku i poprowadzili kontruderzenie wprost na kolumnę szturmową, której dowódcą był Fellor. Messagorn widząc, że jego syn jest w niebezpieczeństwie, natychmiast ruszył na pomoc wskakując dzięki plecakom odrzutowym w sam środek zgrupowania wroga. Wraz z nim do lotu poderwało się około dwudziestu innych marines i kilkanaście ścigaczy, ale to nie wystarczyło do powstrzymania wroga, który dalej parł do przodu nie zważając na deszcz ołowiu spadający z każdego budynku.
W tedy to Messagornowi udało się nawiązać walkę z Mrocznym Apostołem. Obaj przywódcy przedzierali się przez masę marines taranując wszystko, co znalazło się na ich drodze, ale kiedy dzieliło ich tylko kilka kroków obie strony zaprzestały walki zastygając w bezruchu i w zdumieniu przyglądając się walczącym herosom, a ze swojego motocykla spoglądał na to także Fellor.
Mroczny Apostoł natychmiast wprawił w ruch swój Przeklęty Crosius, ale Messagorn zablokował uderzenie chwytając broń wroga za rękojeść i dźgając przeciwnika mieczem, którego ostrze niefortunnie ześlizgnęło się po płycie pancerza. Apostoł natychmiast wykorzystał chwilową niemoc przeciwnika dobywając pistoletu i zabijając Mściciela strzałem w głowę. Wydawać by się mogło, że był to koniec buntu, ale w tedy właśnie ujawnił się Fellor. Zeskoczył z motocykla i zdjął płaszcz. Stał teraz ponad wszystkimi, a majestat i piękno od niego bijące przyćmiewały wrogów. Dobył swojego miecza i zaczął wznosić modły do Tzeentcha „Panie przeznaczenia, nie pozwól, by dusza twojego wiernego sługi została pożarta przez Slaanesha! Czy będziesz dalej obojętnie patrzył, jak twoi wysłannicy traktowani są z pogardą godną jedynie niewolników? O panie, zlituj się i uratuj duszę mojego ojca!”. Po tych słowach wszyscy zgromadzeni na planecie usłyszeli przeraźliwy i wszechobecny śmiech, a ciało Messagorna zapadło się pod ziemie, pozostawiając po sobie tylko miecz, który teraz lśnił purpurowym blaskiem i emanował energią z najgłębszych czeluści spaczni.
Fellor odpiął od pasa topór i rzucił się na Mrocznego Apostoła, jednak ten wytrącił broń młodemu przywódcy. Jednocześnie do ponownej walki i ze zdwojonym zapałem ruszyli wszyscy Wysłannicy, którzy odzyskali nadzieję na wolność i byli w stanie oddać za nią nawet życie. Fellor zaatakował ponownie okładając przeciwnika pięściami, ale ten nie ustępował i potężnym uderzeniem w nogi powalił przywódcę Jeźdźców Przeznaczenia na ziemię. Zdawałoby się, że syn skończy tak jak ojciec, ale Fellor w ostatniej chwili zdołał odtoczyć się kilka metrów w bok unikając tym samym śmiertelnego ciosu i momentalnie powalił przeciwnika na łopatki uderzając toporem w kolano. Teraz obaj chwycili się za elementy pancerzy i przetaczali się po ziemi próbując nawzajem poderżnąć sobie gardła, wydłubać oczy, wybić zęby, byleby tylko zyskać minimalną przewagę nad przeciwnikiem. Turlali się tak po ziemi w żelaznym uścisku przez parę minut, aż w końcu Fellor splunął na twarz Mrocznego Apostoła kwasem, który gromadził na swoich kłach jadowych od początku wzajemnego przewalania się po ziemi. Wódz Niosących Słowo darł się wniebogłosy, ale ucichł, gdy Fellor przygwoździł go do ziemi przebijając mu kark automatycznym nożem ukrytym w rękawicy siłowego pancerza. Umierający Apostoł chciał jeszcze przekląć zwycięzcę słowami „Niech będziesz przeklęty, ty i ci głupcy, którzy podążą za tobą aż ku...”, lecz nie zdołał dokończyć, gdyż syn Messagorna rozdeptał mu gardło.
Wysłannicy odzyskali wolność, ale przypłacili za to wysoką cenę, gdyż ich zakon został w bitwie przetrzebiony. Fellor nie widział innego wyjścia na odbudowanie militarnej siły, niż rekrutacja nowych zakonników spośród pokonanych Niosących Słowo, którzy w nim od teraz wybrańca samego Tzeentcha i nie ważyli się mu sprzeciwiać, w obawie przed gniewem mrocznego bóstwa.
Wódz Jeźdźców zgromadził na niedawnym polu walki wszystkich pokonanych, a za sobą kazał stanąć swoim podwładnym i zwrócił się do klęczących przed jego obliczem Niosących Słowo mówiąc „Wstańcie”, a chwile potem dodając „Macie wybór. Możecie zostać ze mną i mnie wesprzeć, a w tedy ja wesprę was, lub odejść stąd i na zawsze uciec w troski codzienności od niepokoju walki z przeznaczeniem. Nie obawiajcie się, jesteście wolni, wybór należy do was, ale jeżeli odejdziecie, pamiętajcie, abyście nigdy nie spotkali mnie drugi raz na skrzyżowaniu dróg losu. Ci, którzy chcą być razem ze mną, niech tutaj zostaną i czekają. Niedługo wrócę.”

Zszedł z podestu. Spod kaptura zerkały młode, błękitne oczy. Ale był to zarazem wzrok pełen wiedzy, doświadczenia i zrozumienia otaczającej go rzeczywistości. Tak, Gor`asul w przeciwieństwie do innych chaotyckich wodzów nie był stary i brzydki. Wyglądał raczej na przystojnego młodzieńca, któremu ktoś zabrał dzieciństwo i rzucił w ogień bitwy, zostawiając jego życie w rękach losu. Pełen spokoju maszerował poprzez tłum poddanych – zebranych z różnych planet żołnierzy, z których każdy nosił w sercu wielki żal do Imperium.
Otoczony przez świtę złożoną z najwierniejszych czempionów, którzy służyli wcześniej u boku jego ojca, oddalił sie od kaplicy. Jego gwardie honorową tworzyło sześciu najbardziej zaufanych i doświadczonych w bitwie wojowników z całego zakonu. Po jego prawicy kroczył dumnie Sagara, morderca z krwi i kości, lubujący się w podrzynaniu gardeł przeciwnikom. Dowodził oddziałami zwiadowców, których sam trenował. Wcześniej był jednym z nauczycieli Gor`asula. To od niego lord nauczył się fechtunku i to jemu właśnie zawdzięcza blizny na plecach – pozostałości licznych kar za nieposłuszeństwo.
Za nim stąpał niski i wychudły Mermer, który zdawał się być pogrążonym w swoim pancerzu siłowym. Był w podobnym wieku co Gor`asul i jako syn czempiona Ortraghoma Drwala, studiował wraz z przyszłym lordem pod okiem starszych wojowników.
Przed lordem szedł wiecznie podejrzliwy i oczekujący ataku z ukrycia Frimris, przewodzący zakonnym kultystom. Na jego pokrytej tatuażami twarzy kreślił sie grymas znużenia brakiem walki. Szedł z przodu, gdyż uchodził za osobę, której nie da się zaskoczyć.
Z lewej strony maszerował hałasując swym bogato zdobionym pancerzem Andre, uważany za najbardziej pysznego i samochwalczego marine w całym zakonie, co nie zmieniało faktu, iż w pojedynkę unieruchomił, a potem zabił Dreadnought`a - wielką kroczącą maszynę do zabijania, która była sterowana przez Kosmicznego Marine poległego w walce.
Piątym Czempionem był odziany w ciężki pancerz Terminatora Haron, przewodzący siłom ciężkiego wsparcia, a jego bratem był idący nieco z tyłu Igrim, najwybitniejszy kierowca motocykla w zakonie i głównodowodzący oddziałami szturmowymi. To on miał zaszczyt niesienia sztandaru zakonu podczas każdej bitwy.

Przed główną kwaterą czekał juz na nich Saron – czarnoksiężnik przysłany przez legion Tysiąca Synów, by sprawować pieczę nad misją Jeźdźców Przeznaczenia. Skrzyżował ręce na piersi i stał tak oparty plecami o ścianę, otoczony przez lojalnych mu, pustych w środku marines, którzy rozstąpili się przed nadchodzącym Gor`asulem.
- Jak się miewa nasz plan?
- Znakomicie, moi Techmarines i serwitorzy wznieśli już główne elementy konstrukcji. Brama wymaga teraz tylko podłączenia zasilania i generatorów warpu. Do końca tygodnia będziemy mogli obudzić tę planetę ze snu. Jedynym, co mnie martwi są...
- Lojaliści? - Saron wciął sie w pół słowa, jakby wiedział wcześniej, co powie Gor`asul – o nich się nie martw. Głupcy myślą, że nie wiemy o ich obecności i to ich zgubi. Ponadto nie wiedzą, co chcemy zrobić i gdzie jesteśmy. Gdy wkroczą do akcji, my będziemy w stanie wykorzystać całą moc tego globu i rozniesiemy ich w pył.
Lord spojrzał podejrzliwie na maga. Nie ufał mu, w jego zakonie nigdy nie było żadnych mutantów. Ale skoro tak mówił, to pewnie jest to prawda, w końcu obaj dążą do tego samego.
Szkiełka w hełmie Sarona zamigotały przez moment. Zeskoczył ze schodów i bez oglądania się dodał jeszcze – O nic się nie martw, wykonuj swoje zadanie, resztę został mi.
- Nie pokładałbym wiary jego słowach. To czarnoksiężnik, oni wszyscy zawsze kłamią. Chcą nas wykorzystać, a kiedy już nie będziemy potrzebni, wepchną nas do worka jak jakieś przeklęte łątki po przedstawieniu... - Frimris był wyraźnie zaniepokojony obecnością maga, przez cały czas trwania rozmowy spoglądał na niego krzywo. Był podejrzliwy, ale teraz wynikało to nie z jego paranoicznej natury.
- Też tak uważam, jednak mamy zadanie do wykonania. Wiedz jednak, że twoje słowa nie wpadają w pustkę. Przemyślę to wszystko w samotności. Nie mam zamiaru zawieść moich wojowników. Pamiętaj, że przeznaczenie się nas słucha, nie my jego.

- Ojcze, dla czego tak zażarcie walczymy?
Chłopak stał na wzgórzu, trzymając w ręku ciężki pistolet plazmowy swojego ojca. Ten był wyraźnie zaskoczony pytaniem, ale nie zwlekał z odpowiedzią. „dzieci są takie niewinne. Gdybyśmy wszyscy byli dziećmi, świat pewnie byłby lepszy” - pomyślał.
- Chodzi ci o tę bitwę, którą teraz oglądamy?
- Nie, pytam ogólnie. Co nas prowadzi? Dla czego, lub dla kogo się tak poświęcamy?
To było bardzo trudne pytanie, zwłaszcza, że wypowiedziały je usta jedenastolatka
- Dla zemsty. Kiedyś ktoś nas bardzo skrzywdził.
- A co ten zły człowiek nam zrobił?
Barthus zawahał się. To były tylko z pozoru łatwe pytania. „Doprawdy, niezwykłe dziecko”.
- On nie był zły. Był wspaniałym człowiekiem, olśnionym, pełnym wiedzy i siły. Ale kiedyś zniszczył nasz dom, dom najukochańszy...
- Płakaliście? Ja płaczę, kiedy koledzy niszczą coś mojego.
Chłopak nie dawał za wygraną. „Dobre pytanie. Jesteś wrażliwy, ale wydoroślejesz i staniesz się wielki, bo będziesz umiał odczuwać otaczającą cię rzeczywistość”.
- Nie, nie płakaliśmy. Ale byliśmy bardzo źli na tego kogoś. Tak źli, ze postanowiliśmy się zemścić.
- Ten ktoś... - dziecko odwróciło wzrok od bitwy toczonej na zboczu góry i spojrzało z uśmiechem na Brathusa. Huk wystrzałów i blask wybuchów nie przerażały chłopca, znał już wszystkie słowa, jakimi przemawia walka. Wiedział, kiedy jest zła, a kiedy im sprzyja. - Ten ktoś... To był Imperator, prawda?
Ojciec spojrzał na niego z jeszcze większym zdziwieniem. „Czy ja też byłem taki w dzieciństwie?”
- Zadziwiasz mnie synu. Zaiste, świetlaną wróżę ci przyszłość – podniósł swój młot bojowy i zakrzyknął do żołnierzy, którzy na chwilę przestali walczyć z pasją słuchając słów wodza:
- Marines! Macie wygrać tę walkę! Poświęcam to zwycięstwo mojemu synowi, zwyciężcie w prezencie dla swojego przyszłego wodza! Zwyciężcie dla Gor`asula! Śmierć przeznaczeniem naszych wrogów!
Marines odkrzyknęli mu chwalebnie i zaszarżowali w dół zbocza ze zdwojoną siłą. „Oni cię nie zawiodą, Gor`asul ty już jesteś dla nich przywódcą”.

Lord się obudził, ktoś wszedł do jego pokoju. Sen się skończył.
- Dla czego mnie obudziłeś? Masz jakąś sprawę?
Mermer usiadł na krześle obok.
- Ostatnio martwię się o ciebie. Jesteś przygnębiony, a nie powinieneś, to źle wpływa na żołnierzy.
- To moja sprawa. Martwisz się zupełnie nie potrzebnie – Gor`asul odwrócił wzrok, jakby bał się spojrzeć w oczy rozmówcy. Czempion oglądał teraz jego plecy.
- Wciąż myślisz o niej?
Lord wzdrygnął się na łóżku po usłyszeniu pytania, ale nie odpowiedział.
- Nie chcesz o tym rozmawiać? To zrozumiałe. O takich rzeczach nie da się mówić wprost. Ale jeżeli komuś o tym powiesz, to zapewniam, że zrobi ci się lżej na sercu, a i umysł będzie czysty od zbędnych myśli...
- To nie jest zbędna myśl, to moja mała wojna. - Gor`asul spojrzał teraz w oczy Mermerowi. Trwało to chwilę, aż w końcu czempion uspokoił wzburzone myśli swojego dowódcy:
- Mów śmiało, nikt sie o tym nie dowie.
Lord niechętnie i ze zwątpieniem w głosie zaczął opowiadać historię, stanowiąca mały skrawek jego życia, a jednak mającą na nie znaczny wpływ. Czempion zamienił się w słuch.
- Pamiętasz tę porośniętą tundrą planetę? Taxyn. Byliśmy już w tedy w oddziałach szkoleniowych. To był czas... rzucaliśmy się w wir walki całkowicie oddając się jej kaprysom. Odkrywaliśmy na nowo nasze życie, chcieliśmy się wykazać przed starszymi. Zabijaliśmy wrogów, ale byliśmy w tym jak dzieci, to była zabawa, dziecięca igraszka... Szkoda, że ten czas nie może wrócić, teraz wszystko jest takie skomplikowane. Czasami wydaje mi się, że ciężar tych wszystkich spraw mnie przytłacza...
- A mi się wydaje, że zmieniasz temat – Mermer grzecznie zwrócił mu uwagę
- Ach. Masz rację... No więc byliśmy w tedy na Taxyn. Drzewa przykryte śniegiem, wysokie góry i gęste bory. Ścigaliśmy niedobitki tamtejszego garnizonu obrony planetarnej. Dowodziłem niewielka grupą gończą, deptaliśmy im po piętach. Po drodze porzucili transporter, bo ugrzązł w głębokiej zaspie. W końcu dotarliśmy do małej wioski wysoko w górach, śnieg sypał niemiłosiernie, ciągle musiałem przecierać wizjery w hełmie. Nie wiedzieli, że już ich znaleźliśmy. Mieli ciężki bolter i miotacz płomieni, ale za to my posiadaliśmy przewagę zaskoczenia. Przyczailiśmy się w lesie i oczekiwaliśmy ranka. Kiedy juz zaczęło świtać, wyłoniliśmy się z zarośli pod osłoną burzy śnieżnej. Wiatr zagłuszał odgłos pracy naszych zbroi. Byłem podekscytowany, chciałem się rzucić między zabudowania i wyrżnąć wszystkich sam, ale w tedy oni otworzyli ogień. Strzelali na ślepo, ale gęsto i blisko nas. Nie mogłem namierzyć pozycji ich stanowisk ogniowych, tak mocno padało. Zatrzymali nas na otwartym terenie, między lasem a wioską. Ślęczeliśmy tak w śniegu przez trzy godziny, oszczędnie ostrzeliwując sobie dogodniejsze pozycje. Po pewnym czasie przestali odpowiadać na nasze strzały, w tedy postanowiłem wkroczyć do wioski, ale ich już tam nie było, uciekli w góry porzucając większość sprzętu. Zostawili także mieszkańców, którzy kulili się przerażeni naszym widokiem w kątach domostw. Dzieci krzyczały, matki błagały o życie, chociaż nawet nie myśleliśmy nikogo zabijać, mężczyźni siedzieli przy stołach pogodzeni z losem. Widziałem to w ich oczach – oni przegrali walkę z przeznaczeniem, nie umieli nad nim zapanować.
Kiedy się tak przyglądałem, do jednego z domów wpadła dziewczyna. Czarne włosy, lekko różowa od zimna skóra, błękitne oczy i spojrzenie osoby, która jeszcze nie zamierzała się poddać. Tylko ta siekiera w jej ręce, kompletnie nie pasowała do wątłej, kształtnej sylwetki... Rzuciła się na mnie, jakby mogła mi coś zrobić. Unieruchomiłem ją szybciej, niż myślała. W tedy, kiedy stałem za nią, tak blisko niej, poczułem jej zapach. Może nie był jakiś zbytnio wyszukany, ale czuć w nim było jej wyjątkowość, determinację. Zapach potu, ale nie był przesycony strachem, lecz złością, uczuciem, które znamy aż nadto. A przecież wystarczył mój jeden ruch, jeden uścisk, a jej głowa rozprysnęła by sie niczym soczysty arbuz. Mimo to nie bała się, dalej chciała walczyć, szamotała się i próbowała wyrwać się z uścisku. Puściłem ją, a ona znowu zaatakowała mnie siekierą i znowu jej się nie udało. Gruchnęła o ziemię, ale nie zrezygnowała, wręcz przeciwnie, im dalej była od wygranej, tym zacieklej walczyła. W końcu się odezwała, miałem wrażenie, że jest jakimś fizycznym manifestem przeznaczenia, albo przynajmniej aniołem, który przyszedł mnie nawrócić. „Zdejmij hełm tchórzu! Chcę wiedzieć, jak wygląda barbarzyńca, który oddzieli moją duszę od ciała!” pewnie myślała, że wyglądam tak, jak to w tych wszystkich opowieściach, że jestem brzydki, pokryty bąblami i szkaradny bardziej od listopadowej nocy, że moja twarz jest zmutowana. Bez namysłu rozszczelniłem pancerz, przewody zasyczały wyrównując ciśnienie. Doprawdy, nigdy jeszcze nie widziałem tak groteskowo wykrzywionej przez zdziwienie twarzy, jaką miała ona w tamtej chwili, kiedy zdjąłem hełm i wsunąłem go pod pachę. Patrzała na mnie dobre pół minuty, aż w końcu podszedłem i się grzecznie, jak gdyby nigdy nic, przedstawiłem. „Nazywam się Gor`asul, syn Lorda Brathusa. Jestem Kosmicznym Marine z zakonu Jeźdźców Przeznaczenia, a ty zapewne jesteś uosobieniem losu, albo innym bóstwem, skoro się nas nie ulękłaś”. Moi kompani oczywiście zarechotali chórem, wydając z siebie doprawdy diaboliczny pogłos. Dziewczyna i inni cywile przez chwilę nie wiedzieli co się dzieje, kiedy pozostali marines zaczęli ściągać hełmy. „Kim jesteście?” - zapytała, a ja jak gdyby nigdy nic, najbardziej naturalnym głosem we wszechświecie odparłem „Tym, za kogo nas uważasz: szkaradnymi demonami zniszczenia, zdrajcami Imperium, degeneratami i oprawcami. Jesteśmy Kosmicznymi Marines Chaosu!”. Moi kamraci znów odpowiedzieli mi śmiechem, ale dziewczyna nadal nie wiedziała o co nam chodzi.
„To nie możliwe, przecież wszyscy mówili... uczyli nas, co chaos robi z ludzi...”. Była w szoku, w net cały jej świat runął. Spodziewała się demona skrywającego swoje szkaradzieństwo pod płytami zbroi, a ujrzała mnie, młodziaka o niewinnym spojrzeniu, który podawał się za jej największego wroga. Nagle zrozumiałem, że jej nienawiść minęła w chwili, kiedy pokazałem jej, jakim zakłamaniu żyła. Ujrzała, że nie zawsze Chaos jest równoznaczny spaczeniu. W końcu to nie my zdradziliśmy, lecz zostaliśmy zdradzeni wieki temu. Usiadła zrezygnowana na krześle. „No dalej, czemu nas wszystkich nie pozabijasz, przecież to jest wasze ulubione zajęcie!” - była w takim szoku, że prosiła się o śmierć, nie chciała przyjąć do wiadomości, że do tej pory żyła z klapkami na oczach. Przysiadłem się do niej i powiedziałem, że nie zabijamy niewinnych, bo sami kiedyś zostaliśmy w ten sposób skrzywdzeni. Wysłuchała z łzami złości na oczach całej naszej historii. Była wściekła na cały świat, że ją okłamał, zagubiła się w rzeczywistości, bo to, w co wierzyła, okazało się kłamstwem. W tamtej chwili zadałem sobie pytanie, na które nadal nie znalazłem odpowiedzi: Kiedy nasza misja dobiegnie końca? A kiedy już dokonamy zemsty, co potem? Odkryjemy nową prawdę i pogrążymy się w niej tak samo, jak ta dziewczyna? Co jeżeli się okaże, że to nie my mamy rację? Mermer?
Czempion wbił zamyślony wzrok w podłogę. Po chwili odparł cicho, jakby sam do siebie:
- Nie wiem... Ale myślę, że nie powinniśmy się tym przejmować. Sądzę, że to wiara czyni nas silnymi, że możemy istnieć, póki mamy powód, by walczyć. Przecież to właśnie jest naszym przeznaczeniem: walczyć w zemście i wierzyć w słuszność tego co robimy. Sami to wybraliśmy, w końcu możemy pokierować naszym losem. Bo w przeciwieństwie do ptaka, który urodził się w klatce i nigdy nie zasmakował wolności, my znamy jej zapach i lgniemy do jego źródła, jak ten drugi ptak, który kiedyś latał pod bezkresnym niebem, a potem stracił swobodę.
Gor`asul nic nie odpowiedział. Zastanawiał się tylko, czy jego kompan ma rację. Czy są w pełni wolni, skoro to zemsta nimi kieruje? I czy jego poprzednicy też nad tym rozmyślali. „To mnie przerasta” wyszeptał jeszcze, a potem zasnął jak kamień.
Przejdź na dół Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość
SkyBot Płeć:Mężczyzna
Commander Naofumi


Dołączył: 31 Sty 2008
Skąd: Siedlisko całego ZŁA tego Świata
Status: offline
PostWysłany: 01-02-2008, 22:36   

wow! jestem pod wrażeniem. naprawde. opierałeś się na jakiś już istniejących źródłach dotyczących Uniwersum Warhammer'a? czy może sam wykreowałeś całą te historię? bardzo lubię grę Warhammer 40k Dawn of War i Dark Crusade a co za tym idzie wszystko co z nim związane i powiem ci tak: to co tu napisałeś bardzo mnie się podobuje. ja poszedłem w nieco innym kierunku... widzę ż jeszcze troche muszę zmienić, sporo poprawić i wiele, wiele się jeszcze nauczyć. ale jak będzie następny rozdział to go tutaj zamieść. bardzo chętnie przeczytam.

Regards SkyBot

_________________
Jeśli jesteś zbyt słaby by się zabić, nie jesteś godzien by żyć. Zabij się!
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość
 
Numer Gadu-Gadu
6927672
Slova Płeć:Mężczyzna
Panzer Panzer~


Dołączył: 15 Gru 2007
Skąd: Hajnówka
Status: offline

Grupy:
Samotnia złośliwych Trolli
PostWysłany: 18-05-2008, 08:50   

SkyBot, pisze w oparciu o Fluff, ale Jeźdźcy Przeznaczenia to zakon przeze mnie wymyślony. Tak, opierałem się na istniejących źródłach, ale sprytnie ominałem niektóre wątki. Zaginięcie piątej Kompanii Blood ravens to fakt w uniwersum 40k, wraz z nią zakon stracił większość informacji o swojej przeszłości. Nastepny rodział jest w trakcie pisania, nanosze ostatnie korekty, a właściwie, to kompletnie zmieniam formę i wydłużam. Mam zamiar wstawić te opo na czytelnię, ale nie mam pojęcia, czy przejdzie, bo to w końcu fanfiction, ale nie związane z M&A...
odpowiedziałby mi ktoś?

_________________
Mam przywilej [nie] być Człowiekiem
But nvidia cards don't melt, they just melt everything within 50 meters.

Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików
Możesz ściągać załączniki
Dodaj temat do Ulubionych


Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group