Ogłoszenie |
Forum archiwalne, nie można zakładać nowych kont.
|
Odnaleźć Marlenę |
Wersja do druku |
dejmones
Dołączył: 16 Sty 2009 Status: offline
|
Wysłany: 28-05-2009, 06:49 Odnaleźć Marlenę
|
|
|
Parę pierwszych rozdziałów mojej powieść o młodym żydowskim chłopaku i Niemki Marleny, których życie splotło się pewnego dnia kiedy przekroczyła próg jego domu...
untitled.jpg Okładka do powieści |
|
Plik ściągnięto 43 raz(y) 65,36 KB |
|
|
|
|
|
|
dejmones
Dołączył: 16 Sty 2009 Status: offline
|
Wysłany: 28-05-2009, 06:50
|
|
|
Kraków, rok 1939
Kiedy zabrali moją matkę siłą, Marlena śmiała się do łez. Miała wtedy takie podłe oczy wyrażąjące pogardę, głoszące wyższość rasy.
- Wydali ją Polacy! – Krzyczała – Polacy, bo oni nienawidzą was, Żydów, tak samo jak my.
Marlena – moja najlepsza przyjaciółka – stała się nagle nie do poznania, nie była już tą Marleną, którą znaliśmy. Stała się Niemką. Bo kiedy Niemcy uderzyli na podbój świata, już nie była jak miesiące temu, cichą i wrażliwą osobą, za taką przynajmniej ją uznawaliśmy. Wychowywała się z Żydami, którzy ją przygarnęli, gdy potrzebowała pomocy. Teraz Marlena ukazała nam inną twarz.
- Polacy! Tfu! – splunęła. Wiedziałem, że nas Żydów nienawidzi, lecz jeszcze w mej obecności tego głosem nie wyrażała. Nie potrafiłem pojąć skąd w niej taka nagła zmiana...
Moją matkę pobili, zgwałcili a potem wrzucili do śmierdzącego, przepełnionego ludźmi wozu i zabrali... Dokąd? Nie wiem... „ Do nieba “, powiedziała Marlena. „ Nie martw się, na pewno jest już w niebie“. Śmiała się. Trzymano mnie w ukryciu, bym nie mógł dostać się do niej, kiedy ją gwałcili.
- Zabijesz nas! – mówili. - Zostaniemy wszyscy odkryci. Śmierć jednej osoby nie może zaważyć na życiu dziesiątek innych...
A ja tak bardzo chciałem jej pomóc! Nie rozumiałem tego. Bo dlaczego nagle Niemcy pod dowództwem szalonego człowieka zapragnęli podbić świat? Skąd pojawił się Hitler i chęć zniszczenia naszych narodów?
- „ My jesteśmy rasą panów. Rasą, która powinna rządzić i rządzić będzie z pewnością. Nastają nowe czasy!“
Ale nowe czasy oznaczały krew, gwałt, śmierć i strach... To takie miały być te nowe czasy, zastanawiałem się? Miały oznaczać ból i cierpienie? Zorganizowano łapanki na nas Żydów, nikt nie mógł nam pomagać, brakowało nam schronienia i pożywienia. Dzieci masowo umierały z głodu, czy też z winy rodzin, które same je uśmiercały, aby móc przeżyć.
Wywożono ludzi do obozów koncentracyjnych. Nikt nie chciał tam jechać, wszyscy się bali, bo wiedzieli, że powrotu stamtąd już nie ma. Próbowali uciekać, lecz na nic się to zdało. Nikomu nie robiliśmy krzywdy, przecież jedyne czego pragnęliśmy, to żyć.
Marlena kontaktowała się z hitlerowcami przekazując im informacje. O nas... Nasza Marlena, której pomogliśmy, teraz wydawała nas jeden za drugim. Nasza piękna Marlena...
Moją siostrę zabili, rozwalili jej głowę, kiedy zgwałcona, płacząc, błagała na kolanach, by jej nie zabijali. Jeden z nich wyciągnął broń i trach – krew i strzępki ciała mojej kochanej siostry...
Śmierć czaiła się wszędzie. Miasto płonęło, było burzone dzień po dniu coraz bardziej. Bomby świstały w powietrzu. Strzały rozlegały się dziesiątki razy w ciągu sekundy. I tylko :
- HALT!!! - STÓJ!!! A potem gdy się zatrzymywałeś, czekała cię już tylko śmierć.
I ja miałem ręce zbrukane krwią. Także zabijałem. Aż w końcu dzień upodobnił się do nocy, lecz noce nie były ciemne – były czerwone od krwi.
Moja Marlena miała takie piękne oczy... Zanim rozpoczęła się wojna, zanim wszystko stało się całkiem inne...
Zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. Mówiono, że to ona i jej podobne wydały nas wszystkich. To z jej powodu moją matkę zabrali, siostrę i ojca zabili a ja stałem się zabójcą.
Postanowiłem przetrwać wszystko i odnaleźć Marlenę. Chciałem się zemścić za całe zło jakiego była przyczyną. Jak Rzesza była ogromna, tak ogromne było zło, którego się dopuściła.
Marlena zaś była tylko jedna.
Aby przetrwać, należało dobrze się ukrywać i chronić.
Postanowiłem, że odnajdę Marlenę za wszelką cenę...
ROZDZIAŁ 1
Kilka miesięcy przed nastaniem wojny. Zima.
Wyobraź sobie zwykły dzień, kiedy to śnieg pada na chodzących tuż pod domami ludzi, blade światła lamp zmieniają jego płatki w srebrny kurz, jakby to był kurz ze skrzydeł aniołów fruwających nad szarym i mrocznym niebem, napęczniałym od skrywanej w sobie zawartości owego srebrnego pyłu, osiadającego niespokojnie na ludzkich płaszczach i kapeluszach. We wszystkich kątach i rogach uliczek zbierały się obłoki zasypiajacego białego pierza, z powodu panującego zimna nie zanikającego, nie topniejącego ale skrzącego się w promieniach tych smutnych lamp, samotnie stojących daleko od siebie. I ja mógłbym tak stać jak jedna z tych dodawających ludziom otuchy w mroku cierpliwych świadków naszego życia. Mógłbym być częścią tego świata: milczącego, cichego, utulonego w nirwanie chemicznej doskonałości niedoskonałej.
Wyobraź sobie, Czytelniku, ciszę ogarniającą cały dom pełen ciepła rozchodzącego się z kominka, która potrafi bić swoim własnym cichym, niesłyszalnym rytmem, jak biją miarowo serca domowników w nim zamkniętych.
Wyobraź sobie niepokój mych myśli o nadchodzącym jutrze malujący się na mej twarzy jako biegnąca wzdłuż czoła zmarszczka i wyraz zamyślenia. Świeca na stole mruga do mnie pieszczotliwie, otulając mnie swoim blaskiem niczym matka, sprawia, że ciemny pokój nie jest ciemny, że myśli nie są tylko myślami w mroku ale stają się jakby częścią tego pokoju, częścią tego domu, pędząc po nieznanych nam zakamarkach naszego mózgu jak wilki ciągnące zaprzęg po zaspach naszej podświadomości, niczym krew w żyłach przepływająca obiegiem ciało, nadająca mu ruch.
Lubiłem taki czas, spokojny, bezpieczny. Otulony kocem wpatrywałem się w spadające z nieba jasne migające promyki „chwil“ utwarowanych w postaci śniegu. Wiedziałem, że kiedyś przecież one znikną jak znikniemy my. Bo nic nie trwa wiecznie…
W takiej oto ciszy rozległo się pukanie do drzwi. Jakby na dany znak podeszliśmy otworzyć wszyscy. Może ta noc była magiczna, może ktoś kierował zdarzeniami nadając im bieg, by wszystko potoczyło się jak potoczyć się miało. Czy tej nocy ktoś patrzył na nas, zastanawiając się: co będzie jeżeli ona zapuka do ich drzwi? Jakkolwiek to było w wejściu stanął zbłąkany Anioł – zmarznięty, dygoczący na wietrze, otulony cienką kurtką, którego kotwice miały osiąść w naszych sercach.
- Nazywam się Marlena. Marlena Schneider.
Tego wieczora zasiedliśmy wszyscy do stołu, na miejscu naszego każdowieczornego zgromadzenia w kuchni. Przed nami na stole leżały dzisiejsze gazety: Der Moment, Dos Judisze Tagbłat, Chwila i Nowy Dziennik. Każdego wieczora bowiem Israel Sanohen, należący od początku 1917 roku do Bund-u, gromadził nas by w spokoju i atmosferze zacisza domowego informować o przebiegu swojego dnia oraz najważnejszych wydarzeniach. Ojciec często wracał myślami do historii. Był to człowiek spokojny, posiadający charyzmę o dobrym sercu, jak i spojrzeniu. Kiedy mówił słuchaliśmy bez przerywania wpatrując się w niego tym samym wzrokiem jakim wpatrywała się w niego matka.
- Pamiętacie, że w roku 1921 nowo wybrany Sejm Ustwodawczy uchwalił Konstytucję Marcową?
Pamiętaliśmy, wiele razy nam ojciec o tym przypominał, mógłbym powiedzieć, ale lubiliśmy go słuchać, milczeliśmy więc zgodnie.
- Przyznano nam Żydom, wolność religijną i równość wobec prawa, tak jak wszystkim innym obywatelom. Zagwarantowano nam równouprawnienie oraz możliwość szkolnictwa i naszej kultury.
Co prawda znaliśmy to z jego opowiadań ale nie za bardzo docierała do nas cała ta historia. Uczyliśmy się, poruszaliśmy swobodnie, utrzymywaliśmy kontakty z polskimi kolegami, znajomymi. W pewnym sensie nie uświadamialiśmy sobie, że mogłoby to, co teraz dla nas jest przyjęte jako jeden z wielu czynników życia, kiedyś być inne. Przynajmniej w naszym życiu zatarły się różnice. Tuż obok nas mieszkała polska rodzina, nasze drzwi leżały na wprost siebie, nie sposób więc było nam omijać je, widząc takie same dzieci jak my bawiące się za nimi. Byliśmy przecież tacy sami, choć chodziliśmy do innych szkół. Rozmawialiśmy w tym samym języku, choć nasza rodzina mówiła dodatkowo w języku jidysz a także po rosyjsku. A jednak kiedyś było inaczej. Żydzi musieli napotykając wiele problemów dążyć do celu by ich rodziny mogły żyć według własnej tradycji. Tak właśnie żyliśmy teraz. Może kiedyś było inaczej ale czy warto patrzeć w przeszłość?
- W rok później wybrano na prezydenta Gabriela Narutowicza. Wybuchły zamieszki antyżydowskie: pobito posłów i wyrzucono studentów z uniwersytetu. W efekcie 16 grudnia, zastrzelono Narutowicza. I wtedy…
- …oskarżono Żydów o to zabójstwo – dodałem, gdyż znaliśmy dobrze wszystkie tamtejsze wydarzenia. Ojciec uśmiechnął się do mnie, potakując głową. Wtedy odezwał się mój brat Aron:
- Wiemy też, że w 1924 roku wprowadzono stabilizację pieniądza z marki polskiej na złotówkę. Reforma ta doprowadziła do kolejnych konfliktów. W 1925 w wyniku kryzysu wzrosło bezrobocie. Kryzys gospodarczy pogłębiał się jeszcze w wyniku wojny celnej prowdzonej z Niemcami. Tysiące Żydów opuściło Polskę. Ich celem była Palestyna. Wiemy, że przez kolejne lata dochodziło do pogromu Żydów, ogłoszono przeciwko nam „ekonomiczną wojnę“, dochodziło do napaści, zdarzały się morderstwa. W końcu niecałe dwa lata temu Bolesław Pasecki wezwał do poparcia nazizmu i wygnania nas z Polski. Obmyśla się najróżniejsze plany jak się nas pozbyć już przez lata. Pozbawia się nas obywatelstwa, zabiera majątki… - wzniósł ręce w górę. - Ojcze do czego prowadzi ta rozmowa? Przecież znamy historię, sam o to zadbałeś.
- Dowiedziałem się… słyszeliście niedawno ilu Żydów polskich deportowano z Niemiec z powrotem do Polski?
- Oczywiście, coraz gorzej się dzieje.
- Jak wiecie nie wszystkich rząd zgodził się przyjąć. Słyszałem, że została zamknięta granica. A teraz… w odwecie rozpoczęto deportację Żydów niemieckich do III Rzeszy.
Siedzieliśmy patrząc na niego. Matka nie odzywała się nawet przez chwilę. Widziałem smutek i ból malujący się na jej twarzy. Pewnie zastanawiała się, jak to wszystko może być prawdą. Tak jak zastanawialiśmy się również my.
- Może powinniśmy stąd wyjechać – dokończył wreszcie ojciec. – Cała ta rozmowa, przytoczona historia jest po to, abyśmy zrozumieli, że w Polsce nie czeka nas nic dobrego. Ostatnia informacja jaką posiadam, której nie powtarzajcie nikomu w celu waszego bezpieczeństwa to taka… - nachylił się do nas przez stół. – Ci wszyscy Żydzi, których deportowano do Niemiec, trafili do obozów pracy. Nie ma stamtąd możliwości wydostania się.
Matka przycisnęła rękę do twarzy by stłumić jęk. Spojrzeliśmy po sobie. Naraz jakby ktoś przywrócił mi wzrok. Zrozumiałem co ojciec chciał powiedzieć. Chciał poświęcić swoją karierę w rządzie by nas ochronić. Tylko tam pracując mógł dotrzeć do takich informacji. Co to oznacza? Co?
To właśnie w tym momencie ozwało się pukanie do drzwi.
Wszyscy staliśmy patrząc na młodą dziewczynę stojącą przed domem. Wsłuchaliśmy się w wypowiadane przez zmarznięte usta słowa. Byliśmy zdziwieni. Nie zdarzyło się bowiem jeszcze, aby ktokolwiek do nas zapukał, prosząc o pomoc. Nie o jedzenie, nie o przenocowanie, lecz o zamieszkanie...
- Niemka? – zapytał wtedy mój ojciec.
- Ja. – odpowiedziała. - Tak.
Już w tamtej chwili wydała mi się taka krucha, taka zagubiona. Miała łzy w oczach, sine usta i cała trzęsła się z zimna. Kiedy spojrzała w moje oczy, poczułem niewysłowiony dziwny skurcz w gardle – była piękna, jej jasne włosy szarpane wiatrem, z niebieskimi oczami zaszklonymi łzami, ukazały nam niesamowity obraz, jakby Marlena, ta młoda Niemka była nikim innym jak najprawdziwszym Aniołem.
- To tak musi wyglądać Anioł... – szepnął mi do ucha mój brat, patrząc na dziewczynę z wyraźnym rozmarzeniem w oczach, jakby czytał w moich myślach.
- Wejdź. – padła odpowiedź z ust matki gdy uchyliła szerzej drzwi a kiedy już siedzieliśmy przy stole, widząc najedzoną do syta dziewczynę, rzekła:
- Opowiedz nam o sobie.
Dziewczyna się nam przyjrzała, przestraszenie malujące się na jej twarzy jeszcze nie ustąpiło. Gazety zniknęły ze stołu. Chciałem podejść do niej, przygarnąć do siebie to smutne, delikatne stworzenie z błyszczącymi oczami wpatrującymi się niepewnie w stół. Nie zrobiłem tego jednak, nie wypadało.
- Potrzebuję pomocy! Mogę pracować, robić cokolwiek. Sama sobie nie poradzę.
- Gdzie jest twoja rodzina? Z jakiego powodu znalazłaś się w Polsce? Sama? W tych niebezpiecznych czasach? Co tu robisz, dziecko?
To matka zadawała pytania. Widziałem, że los obcej nie był jej obojętny. Matka miała dobre serce, wiedziałem, że pragnie jej pomóc.
- Nie mam rodziny... Matka była Polką z pochodzenia, ojciec natomiast Niemcem. To ona nauczyła mnie języka, ponieważ pragnęła tutaj kiedyś ze mną powrócić. Z ojcem nie układało nam się dobrze, nie byłyśmy szczęśliwe. Miszkaliśmy w Berlinie. – Zamilkła na chwilę, po czym kontynuowała. – Matka była chora. Ciągle powtarzała, że powinnam się uczyć polskiego, jakby coś przeczuwała. W domu rozmawiałyśmy tylko po polsku, wtedy ojciec się wściekał... Umarła parę miesięcy temu... Tak ciężko mi bez niej... Nie wiedziałam, że aż tak trudno jest, kiedy się zostaje samemu na świecie...
Łzy zakręciły się w oczach dziewczyny. Wygladała tak niepewnie, z taką nadzieją w oczach, smutna i samotna, zdezorientowana i ograbiona z resztek wiary…
- A rodzeństwo? I co z twoim ojcem? – zadał pytanie ojciec.
- Nie mam więcej rodzeństwa. Ojciec zmarł zaraz po matce. Miał raka, nikt o tym nie wiedział. Dom nasz zabrali i miałam pójść do sierocińca. Mam dopiero siedemnaście lat. Dlatego uciekłam. – Popatrzyła na nas ze smutkiem. – Nie chciałam tam iść, rozumiecie? – Rozpłakała się. – Matka często opowiadała o swej rodzinie w Polsce. Z Krakowa. Ja chciałam odnaleźć moich krewnych. Znalazłam, lecz niestety oni wszyscy także już nie żyją. Siostra matki zmarła, druga, bezdzietna wyjechała natomiast i nie wiadomo gdzie, ślad po niej zaginął...
- Więc nie masz nikogo?
Siedzieliśmy wszyscy wokół stołu, świeca paląca się na nim oświetlała nasze stężałe twarze, rzucając wydłużające się cienie na ściany tuż za nami. Wieczór był wietrzny, oczekiwaliśmy nadejścia silnej śnieżycy, która już od paru dni nagłaśniana była w radio.
- Zostałam całkiem sama, lecz mam siedemnaście lat i na pewno sobie poradzę. Mogę pracować. Wszystko jedno jak i gdzie. Już właściwie nie wiem co robić, tak wielu ludzi prosiłam o pomoc, ale nikt nie chce Niemki mieć w domu, dali mi to wyraźnie odczuć. Teraz jestem u was, proszę, nie odprawiajcie mnie, pozwólcie mi tu zostać. Będę pomagała w domu i gdziekolwiek to będzie potrzebne. Jestem pracowita...
- Ale... – Matka chciała coś dodać, lecz Marlena zerwała się z miejsca, podbiegając do drzwi.
- Nie chcę wracać do Rzeszy! Traktują mnie tam jak obcą, nie jestem czystej krwi! Ciągle to słyszałam. Nie potrfię sobie z tym poradzić… Ojciec… on mówi, że nie jestem człowiekiem, że nie powinnam się nigdy narodzić…
Opadła bez sił na podłogę i wybuchnęła płaczem, chowając twarz w swych małych dłoniach. Była wycieńczona z głodu i chłodu. Tylko resztkami sił trzymała się na nogach. Ojciec podszedł do niej i podniósł z podłogi. Doprowadził ją do krzesła i pomógł na powrót zająć w nim miejsce.
Patrzyłem jak przez okno pada śnieg. Jak niewzruszona lampa świeci tuż obok synagogi na wprost naszego mieszkania i zastanawiałem się ile cierpienia zniosła ta dziewczyna. Tuż obok siedział mój brat, nachylił się w moją stronę by szepnąć:
- Wygląda słodko, gdy tak płacze…
Wiedziałem co miał na myśli. I na mnie jej zapłakana twarz wywarła jeszcze większe wrażenie.
Długo tak rozmawialiśmy, nawet się nie spostrzegłem, jak minęła północ. Śnieg, jak było przepowiadane, zaczął jeszcze bardziej sypać z czarnego nieba przeganiany silnym, nieposkromionym wiatrem wyjącym w szczelinach drzwi i okien. Wkrótce wszyscy leżeliśmy w swoich posłaniach.
Marlena została.
Matka z ojcem uzgodnili, że porozmawiają i jutro rano dają jej odpowiedź, co postanowili, czy będzie mogła pozostać, czy też nie. Dziewczyna najadła się do syta, dziękując za każdym razem, kiedy ktoś na nią spoglądał.
Tej nocy nie potrafiłem zasnąć. Minuty wlokły się niemiłosiernie. Błędne myśli krążyły mi po głowie nie dając upragnionego spokoju. W końcu, nad ranem, sen mnie zmógł.
Wczesnym rankiem obudziło mnie szlochanie i odgłosy dochodzące z kuchni. Zerwałem się i pobiegłem po schodach w dół, by zobaczyć obejmującą moich rodziców Marlenę.
- Danke! – wykrzykiwała z płaczem – Danke! Dziękuję! Bardzo dziękuję!
Stałem tak próbując dojrzeć coś poprzez zaspane oczy, dopóki nie dostrzegł mnie ojciec. Kiwnął ręką, abym podszedł bliżej. W moim sercu zatliła się słaba, cichutka nadzieja ożywiona sceną w kuchni. Pragnąłem, aby z nami pozostała, lecz wszystko zależało od decyzji rodziców.
- Zastanowiliśmy się z matką… i postanowiliśmy, że Marlena może tutaj zostać… i zamieszkać w naszym domu. Przynajmniej na jakiś czas.
- Nie może się przecież tak tułać po świecie nie wiadomo jak długo – rzekła matka, uśmiechając się promiennie tak, jak to zawsze tylko ona potrafiła się uśmiechać. - A i Bóg może będzie dla nas łaskawszy.
Marlena podbiegła teraz do mnie, przywierając czerwonymi dziś ustami do mego policzka. Cieszyłem się jej szczęściem. To wspaniale, że możemy jej pomóc. Będzie miała dom i rodzinę, którą od teraz staniemy się dla niej my.
Otrzymała pokój naprzeciw mojego. Na lewo od niej znajdował się pokój mego brata Arona, dalej zaś pokój Ewy, naszej najmłodszej siostry. Urządziła go sobie według własnej woli, tak jak tego chciała. Nie protestowaliśmy – był to teraz jej pokój.
Wkrótce nasze życie się ustabilizowało i już po paru tygodniach nikt nie pamiętał, że Marlena nie jest jedną z nas, gdyż stała się częścią domu oraz nas wszystkich.
Byliśmy żydowską rodziną, lecz nie przeszkadzało nam, że nasza lokatorka nie modli się z nami przy stole, ale odmawia swe własne ciche modlitwy i podziękowania. Ja sam nie przywiązywałem zbyt wielkiej wagi do modlitwy, jednak nie mówiłem tego głośno, wiedząc, że rodzice wręcz przeciwnie, inaczej są nastawieni do tego, niż ja. Nie spodobałoby im się to, co miałbym do powiedzenia, więc dlatego wolałem niektóre sprawy przemilczeć niż powoływać je niepotrzebnie do życia.
W parę tygodni później, w czasie kiedy Marlena wstąpiła w nasze progi mieliśmy miesiąc szewat, przypadający na styczeń i luty a wraz z nim małe święto Tu bi-szwat, oznaczające koniec zimy a nadejście pory opadów. Nie zapowiadało się jednak na takie zmiany. Pogoda bowiem rozszalała się kompletnie, nie pozwalając żadnej kropli wody spaść z nieba w innej postaci niż zamrożenej.
- Przyjdzie nam jeszcze poczekać na prawdziwe opady deszczu – powiedziała matka spoglądając przez kuchenne okno na pokryte śniegiem ulice.
Nowy rok 1939 oznaczał przyjęcie polskich Żydów deportowanych przez nazistów do Rzeszy. Musiało minąć wiele tygodni zanim oba rządy się dogadały, co nie obyło się bez dłogotrwałych negocjacji.
Nasza matka pochodziła z Ukrainy, więc mieliśmy także w sobie część ukraińskiej krwi. Do teraz w dalekich rejonach ukraińskiego państwa mieszkała matka naszej matki. W przeciwieństwie do mojego brata, nikt, patrząc na mnie, nie powiedziałby, że jestem żydowskiego pochodzenia. Byłem podobny bardziej do matki, niż do ojca. Zresztą już po wojnie, jaką niedawno przeżyliśmy wiara utraciła na sile, była bowiem spychana do kąta poprzez ciągłe problemy. Matka była katoliczką, która co pravda, przeszła na wiarę ojca lecz nigdy tak naprawdę nie przestała czytać swojej biblii, leżącej na widocznym miejscu w ich sypialni. Ojciec nie był rabbinem, jednak często odwiedzał synagogę a tora leżała obok biblii i nigdy, ale to nigdy, nie powstał spór między nami. Mieliśmy pełne prawo wyboru późniejszej wiary. Ja wiedziałem, że synagoga to nie jest miejsce dla mnie, zarówno zaś w kościele katolickim także nie potrafiłem znaleźć dla siebie odpowiedniego miejsca.
Czas mijał i coraz gorzej działo się na świecie. Dosyć niepokojące wieści napływały z Niemiec już od wielu lat, kiedy to Hitler został kanclerzem, lecz staraliśmy się jakoś żyć. Dopiero niedawno zaś pogłoski o wybuchu kolejnej wojny nasiliły się i krążyły wokół nas niczym samoloty krążące na polu bitwy nad głowami straceńców. Mówiło się, że Hitler przygotowuje diabelski plan a nieoficjalnie wiadomo było o jego kontaktach we Włoszech z samym centrum polityki religijnej, gdzie go widocznie aprobowano. Pomimo informacji dostarczanych od ojca, wierzyliśmy, że nic złego się nie stanie a nadciągające coraz ciemniejsze chmury przejdą po cichu obok i pojawi się z powrotem błękitne niebo. Wiedziałem z całą pewnością, jakie mało być to niebo: niebo o oczach Marleny...
Niedługo potem stwierdziłem, że zakochałem się w Marlenie. Nigdy wcześniej nie kochałem, szkolne zauroczenia jakoś mnie omijały bokiem, jakby się mnie bały, lub mówiły: ty na nas nie zasługujesz, nie jesteś odpowiedni na takie uczucia. I tak żyłem. Dopiero Marlena wszystko odmieniła. W mej duszy odrodziło się uczucie tkwiące w niej od zawsze, od urodzenia, może nawet od poprzedniego życia, kto wie. Czułem jak bardzo szybko w moim sercu rodzi się miłość. I choć na zewnątrz trwała zima a mróz szczypał policzki, doprowadzając je do czerwoności, to we mnie kwieciem uczuć wybuchnęła wiosna.
Było to wspaniałe uczucie, uczucie tak piękne i inne niż wszystkie jakie dotąd poznałem, że nie sposób je opisać. Wiem jedno: człowiek zakochany zmienia sposób widzenia świata i okolicy, patrzy inaczej na znanych sobie dotąd ludzi. Nagle wszystko jest dla niego nowe, ludzie inni, lepsi, wspanialsi. Czas płynie szybciej, noce dłużą się nieprzyjemnie a w głowie istnieje tylko jedna myśl: jak dobrze, jak pięknie jest kochać, patrzeć na tę jedyną osobę, widzieć w jej oczach ślad życia, dobra, odzwierciedlenie siebie.
Po reakcji Marleny zrozumiałem, iż zdaje sobie sprawę z mego zakochania. Nie podejmowała kroków, nic nie mówiła. Wierzyłem jednak, że nie było jej to nie w smak. Wiele razy uśmiechała się, kiedy zapraszałem ją na krótkie wycieczki, wtedy jej twarz tak pięknie jaśniała.
Byłem zdecydowany poinformować ją o swoich uczuciach, jednakże nie nadszedł jeszcze odpowiedni moment. Nic na szybko, jak powiedziałby mój ojciec. Wszystko w swoim czasie.
Marlena w domu gotowała w wielu obowiązkach wyręczając matkę. Potrafiła całkiem nieźle gotować, wprowadzając do naszej kuchni inne smaki, co odpowiadało wszystkim, mnie zaś najwięcej.
Widziałem jak mój brat wodzi za nią oczami, stwierdziłem jednak iż bardziej traktuje ją jak młodszą siostrę, był bowiem od nas o dobrych parę lat starszy. Mając więcej obowiązków niż my mniej przebywał w domu a co za tym idzie – z Marleną.
Uczyłem ją Polskiego, nie wszystko rozumiała, co uniemożliwiało jej swobodne władanie tym językiem. W domu nie mogła przecież posługiwać się ta mową. Lekcje z nią sprawiały mi wiele przyjemności, mógłbym ją uczyć nawet całą wieczność. Czasami nasze ręce dotykały się a wtedy przechodził mnie dreszcz odznaczający się mrowieniem w podbrzuszu. Nosiła zgrabne sukienki, przylegające lekko do szczupłego ciała. Nic nie mogłem poradzić na mój wzrok uciekający w stronę wycięcia jej dekoltu, by zanurkować w nim spojrzeniem, kiedy ona tylko nie patrzyła. Pożerałem ją wzrokiem, nic nie mogąc na to poradzić. Słowa wychodzące z jej czerwonych ust tchnęły życiem i radością, akcent zaś, z przewagą niemieckiego, dodawał jej jedynie uroku.
Kiedyś napisałem jej list, właściwie był to jedynie skrawek oderwanego z zeszytu papieru, na którym napisałem: Marlenko, podobasz mi się. Odpowiedziała po chwili skrobiąc piórem po tejże kartce: Marku, ty mnie też.
Nic więcej nie odważyliśmy się napisać. Sprawy więc rozwijały się powoli.
Aron także porywał Marlenę na krótkie wypady do miasta, o które byłem zazdrosny, choć nic na to nie mogłem pozwolić. Czasami i on uczył ją polskiego w swym pokoju.
Z czasem Marlena poczuła się u nas jak w domu stając się pewniejszą i radośniejszą młodą kobietą. Coraz częściej obdarzała mnie uśmiechami tajemniczymi i wiele mówiącymi, wiele sobie wtedy wyobrażałem. Za każdy jej uśmiech mógłbym sięgnąć nieba.
Mama uśmiechała się pod nosem kręcąc głową. Pewnie zauważała o wiele więcej niż nam się wydawało.
ROZDZIAŁ 2
Tę noc pamiętam aż nazbyt dobrze. Była ciemna i spokojna a jednocześnie coś jakby czyhało w powietrzu, jak nastroszony paw w ogrodzie zoologicznym paradujący dumnie ze swymi piórami i wyraźnie mówiący: zaraz wam pokażę! Cisza w całym domu, przytłaczająca nas wszystkich. Nie bardzo podobały mi się takie noce, czułem wtedy, że coś się wydarzy, gdy tylko zamknę oczy. Coś, lecz nie wiedziałem co. To w mej głowie pojawiały się dziwne myśli, krążyły wokół w locie sokoła, nie dając upragnionego spokoju. Od czasu wejścia młodej Niemki do naszej rodziny, noce te stały się jeszcze bardziej niespokojne. Zdarzało się, że nie potrafiłem zasnąć ponieważ myśl o niej, jej kuszących, jakby dziecinnych a jednak już dojrzałych kształtach i delikatnych ustach, nie dawała mi spokoju i jak mara stał mi przed oczyma jej obraz. Czy wiecie o czym mówię? Pewnie i wam zdarzyło się w życiu chociaż raz, chociaż przez małą chwilę, parę dni, może tygodni nie zmrużyć oka, ponieważ za każdym przymknięciem powieki osoba bliska sercu, z powodu której to serce biło jak oszalałe, o mało nie doprowadzając człowieka do zawału, stawała przed oczyma, w ciemności jaśniejąca i nie pozwalająca zasnąć. Trawiąca gorączka pewnie i w Waszych ciałach odzywała się silnie, domagając się lekarstwa na ugaszenie pożaru tkwiącego w ciele. Ciało to bowiem zdawało się zbyt słabe, by mogło płonąć tak tygodniami, zbyt słabe by nie dążyło do zaspokojenia głodu, jakim jest opętanie przez inną osobę.
Często śnił mi się koniec świata. Ogień piekielny trawiący ludzi, burze, głód i świat opętany przez mnóstwo zakrwawionych demonów owładniętych rządzą zabijania. Ich ostre jak szble białe kły wpijając się w ludzkie ciała rozrywały je na strzępy. Budziłem się nieraz z krzykiem zamarłym na ustach a zimny pot oblewał me nagie ciało. Zrywałem z siebie koc, odrzucałem w daleki, ciemny kąt by z siebie zrzucić przyśnione mary. Dopiero po chwili mój wzrok przyzwyczajał się do ciemności a ja mogłem spokojnie położyć się do łóżka oddychając głęboko jak po szybkim biegu.Tęskniłem za Marleną, której twarz nieustannie miałem przed oczyma. Pragnąłem jej, a chęć jej zdobycia obudziła się we mnie już w chwili, kiedy cicha i spokojna stała przed naszymi drzwiami. Ta noc zaś była inna niż wszystkie. Zbyt spokojna i zbyt ciemna.
Wspominałem, jak zresztą każdej nocy, chwile spędzone z Marleną. Spacery pod Wawelem, zapach kawy w kawiarni i jej usta przywierające do brzegu małej filiżanki. Miała taki sposób picia jakiegokolwiek płynu, jakiego nie zaobserwowałem u żadnej innej kobiety: najpierw rozchylała delikatnie uszminkowane usta, następnie zwilżała je lekko różowym czubkiem języka, przejeżdżając po dolnej a potem po górnej wardze. Następnie przybliżała usta do ciepłego już końca naczynia i wciągając nosem zapach, upijała mały łyk. I tak to się powtarzało. Ja zaś siedziałem zapatrzony w nią a momenty te wprawiały moje ciało w drżenie.
Wiele rozmawialiśmy, była niezwykle inteligentnym człowiekiem, potrafiła zagłębić się w każdy temat, czasami zaś zdawało mi się, że przewyższa mnie znajomością świata na głowę.
Leżąc tak, pochłonięty rozmyślaniem, w pewnej chwili usłyszałem ciche odgłosy czyjegoś stąpania. Ktoś nadchodził, ostrożnie i powoli stawiając kroki, jakby skradające się kroki złodzieja. Przystanął. Chwila ciszy, jakby nasłuchiwanie. Powoli otworzyły się drzwi z lekkim skrzypnięciem wpuszczając do środka Marlenę. Nagą Marlenę! Zdziwiłem się, co też może robić naga o tej porze w mym pokoju, jednak szybko zrozumiałem o co jej chodzi.
- Marlena! – wyszeptałem przestraszony. – Co…
Nic nie odpowiedziała, miała przyspieszone bicie serca. Poczułem jej ciepłe, miekkie ciało przy swoim i jęknąłem. Nie wiem, czy to dlatego, że była noc, a może dlatego, że nie miałem już sił przed nią uciekać, powstrzymywać się, ale wydusiłem z siebie:
- Kocham cię…
Wtedy ona powiedziała najpiękniejsze słowa, jakie w życiu usłyszałem:
- Nie mogę już tego dłużej ukrywać – szepnęła. – Nie zniosę już tego! Nie chcę dusić w sobie miłości do ciebie.
- Ale… - próbowałem coś powiedzieć, lecz okazało się to niemożliwe. Chciałem ją zapytać czy jest pewna swego uczucia, czy naprawdę tego chce. Wtedy zrozumiałem: chciała tego tak bardzo jak ja, inaczej nie byłoby jej tutaj.
Wślizgnęła się głębiej pod pościel, przywierając całą sobą do mojego przebudzonego natychmiast ciała. Od razu poczułem jej pełne małe piersi na swoim torsie, niczym nie osłonione, gorące i takie miękkie…
- Jestem taka bezwstydna – czułem, jak jej twarz zroszyły łzy. – Wybacz mi, proszę…
Jej ręce wiły się niczym węże na moim ciele, nie dawały mi chwili wytchnienia. Całowała mnie wszędzie a jej słodkie usta przyprawiały mnie o szaleństwo.
- Pragniesz mnie? – zapytała.
- Pragnę cię – szepnąłem. – Pragnę...
Co za sytuacja! Leżę tutaj tygodniami marząc o tej kobiecie, jak dotrzeć do niej bliżej a tymczasem ona sama wpada mi w ramiona, rozgrzana, wilgotna, gotowa na wszystko. Najpierw pomyślałem: kolejny raz coś mi się śni. Za chwilę obudzę się a jej tu nie będzie. Lecz nie, kiedy nakryłem ją swoim ciałem tak, by nie mogła się stąd wydostać, zrozumiałem, że to nie sen. To dzieje się NAPRAWDĘ!
Teraz z kolei moje ręce jak szalone poczęły wędrować po całym ciele w poszukiwaniu jej skrywanej cielesnej tajemnicy. Była gotowa, ja również, więc oszołomiony, parłem naprzód, jak najszybciej dążąc do celu. Nie myślałem o niczym, po prostu byłem w tej chwili szczęśliwy. Żądza targała mym ciałem, okiełznała mnie niczym gorączka trawiąca ciało i wiła się jak kobieta obok mnie na łóżku. Jej ręce szukały, głodne dotyku coraz niżej i niżej... I nagle...
- Jesteś... – wstrzymała na chwilę oddech, zastygła w bezruchu.
Jedyny warunek mojego ojca, jeszcze przed moim urodzeniem.
- Obrzezany – dokończyłem. Myślałem, że zdaje sobie z tego sprawę i dziwne dla mnie było jej zachowanie połączonego zdziwienia z ... Obrzydzeniem? Nie, to na pewno nie było obrzydzenie. Znałem Marlenę już dosyć długo i wierzyłem, że nie byłaby zdolna do takich uczuć.
Potem wszystko potoczyło się szybko, wdarłem się w nią jedym mocnym a jednocześnie delikatnym pchnięciem. Usłyszałem cichy jęk a w tym samym czasie jej nogi zamknęły się wokół moich pleców. Przy każdym naporze na jej gładkie ciało, słyszałem cichy jęk, co tylko potęgowało moją chęć zdobycia celu. Musiałem jak najszybciej ugasić ten żar w jakim paliło się moje ciało. Już nie myślałem o Marlenie, gdyż pożądanie zaślepiło mnie całkowicie. Ściskałem w dłoniach jej małe piersi, potem oba stwardniałe sutki zbliżyłem do siebie, by móc wziąść je do ust. Jęczała z rozkoszy i pewnie z bólu, jaki jej zadawałem a ja, oszalały niczym byk mający przed oczyma Marlenę - czerwoną płachtę, biegłem w jej stronę z satysfakcją osiągając cel. Z ogromnym westchnieniem, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu, przygniotłem ją do pościeli, czując jak moje nasienie wlewa się do niej, do najdalszego zakątka tego ukochanego ciała. W spazmie szczęścia zapomniałem o wszystkim, liczyła się tylko ta chwila.
Czy to mi się śni, zastanawiałem się. Czy to możliwe, że ja i Marlena…
Tak trudno było mi w to uwierzyć a jednak była to prawda, działo się naprawdę, było teraźniejszością i chwilą mojego największego szczęścia.
Po jakimś czasie leżeliśmy w uścisku, przytuleni do siebie, zdyszani, mokrzy niczym po długim biegu. Czułem się tak, jabym naprawdę był tym bykiem oszalałym tylko na jednym punkcie ale myślę, że wiecie jak to jest. Pot perlił się na jej nagiej skórze przypominając krople rosy o poranku powoli spływające po liściach drzew, nieśmiale pojawiające się na płatkach kwiatów i liści traw. Oddychała szybko a jej piersi unosiły się w górę i w dół niczym nigdy nie ustająca odwieczna gra. Patrzyłem na nie zafascynowany.
Długo nic nie mówiliśmy a właściwie, nie mówiliśmy nic. Tu rozmowy nie były potrzebne. Zbędne było wszystko, oprócz porozumienia naszych ciał.
- Muszę już iść – szepnęła. – Nie powinni mnie tu zobaczyć, zwłaszcza twój ojciec.
Próbowałem ją zatrzymać, powiedziałem, że przecież teraz to wszystko jedno jeśli nas zobaczą. Jesteśmy przecież dla siebie stworzeni.
- Nie odchodź! – poprosiłem.
Lecz wyszła i powoli wszystko ucichło. Na swej rozpalonej skórze nadal czułem jej zapach, w pokoju atmosfera była gęsta od miłości i pożądania. Czułem się jak kot, któremu przed chwilą udało się wypić miskę śmietanki. Byłem taki szczęśliwy, taki… taki pewny siebie i lekki, że mógłbym latać. Tak! Tak właśnie się czułem. Było to wspaniałe uczucie, którego nie zażyłem już nigdy wiecej z żadną inną kobietą…
Oddychałem ciężko zmęczony, nadal czując przy sobie jej obecność i wspominając scenę, jaka przed chwilą się tu rozegrała. Zamknąłem oczy i powoli odpływałem w ciszę...
A cisza stała się naraz taka piękna i słodka, jak ciało Marleny, kiedy jej dotykałem. Cisza też potrafiła być wspaniała. Cisza wyzwalała z mego ciała elementy nieznanej mi wcześniej tęsknoty, nienasycenia i oczekiwania. Moje ciało stało się leniwe i ospałe, jeszcze nigdy przedtem nie zamykałem oczu tak spokojnie, będąc takim odprężonym i zadowolonym. Czułem się jak ryba pływająca w wodzie, jak kanarek wypuszczony z klatki… Po prostu czułem się wspaniale!
Nie słyszałem już potem, jak drzwi pokoju Marleny po dłuższej chwili otworzyły się ponownie a jej ciche kroki skierowały się tym razem w całkiem inną stronę.
W stronę, gdzie mieścił się pokój mego brata... |
|
|
|
|
|
dejmones
Dołączył: 16 Sty 2009 Status: offline
|
Wysłany: 28-05-2009, 06:52
|
|
|
ROZDZIAŁ 3
Czas płynął. Mijały dni, tygodnie i miesiące. Miesiące długie przecież, jednak nie dla mnie. Wydawało mi się, że dni uciekają zbyt szybko od kiedy pojawiła się u nas Marlena, chociaż chwilami stawały się uciążliwe, gdy myśli o nadchodzącej nocy sprawiały, że często przyłapywałem się na odmierzaniu minut, czekając w pracy dopóki skończy się dzień. Zima przemieniła się we wczesną wiosnę. Nadeszło lato. Długo nie potrafiłem skupić się na niczym: przed oczyma stała mi bowiem Marlena, jej piersi kołyszące się w górę i w dół, rozchylone nogi, tak szczupłe, dopuszczajace mnie do miejsca, o jakim jeszcze do niedawna mogłem tylko śnić. Kochałem ją. Pragnąłem z nią spędzić całe życie. Byłem wdzięczny losowi za to, iż postawił ją na mej drodze. Chciałem posiadać ją na wieczność, tulić w ramionach, bronić i dać jej nasze dzieci. Jedne z błękitnymi oczyma, drugie z ciemnymi. Nasze dzieci.
- Dlaczego nie chcesz abym powiedział im o nas? – zapytywałem.
- Dlaczego chcesz im to tak wcześnie powiedzieć? – odpowiadała pytaniem na pytanie.
- Powinni wiedzieć. Chcę żeby wiedzieli! – naciskałem.
- I zniszczyć tym samym te piękne chwile darowane nam nocami?
Chyba każdy zna to wspaniałe uczucie szarpiące ciało i duszę na strzępy, doprowadzające do wrzenia krwi podniecenie, nieopisany brak tchu wprawiający płuca w ból, jednocześnie tak słodko odczuwalny i prowadzący do zatrzymania tej chwili w pamięci na resztę swoich dni. Z pewnością każdy wie w jakim stanie moja dusza spoglądała teraz na otaczający mnie świat? Żyłem myślą o Marlenie, wszędzie widziałem Marlenę, tęskniłem za Marleną i Marlena stała się moją obsesją, dzięki której nie musiałbym jadać posiłków, ona wystarczyłaby mi za wszystko, byłaby pożywieniem i gasiła nieustanne, narastające pragnienie. Wiedziałm, że tylko ona może stać się moją ostoją i tylko ona potrafi zmienić mój świat w ten fantastyczny przepełniony miłością sen jaki śniłem i z którego nie chciałem się przebudzić.
Z czasem zauważyłem zmianę w zachowaniu mego brata. Byłem jednak bardzo zapatrzony w Marlenę, tęskniąc do niej każdego dnia, do jej ciała, nocy spędzanych wspólnie, że nie zainteresowałem się nim zbytnio, jak powinienem. I to właśnie wtedy popełniłem swój największy błąd, nie odczytując z postawy i zachowania jego prawdziwego stanu, w którym się przecież znajdował. Powinienem wyraźnie i bez problemów odczytać znaki na jego twarzy, na twarzy Marleny pewnie też, jednak byłem ślepy jak kret po wydostaniu się ze swojego kopca na światło dnia. Poza swoim uczuciem, nie widziałem nic.
Stan w jakim znajdowałem się w owym czasie mógłym opisać jako trwanie w nirwanie, w bezczasie, w letargu. Żyłem we śnie. Dokoła nie otaczało i nie obchodziło mnie nic. Byłem tylko ja, stan euforii i mój raj – Marlena, mój Anioł.
Nie interesowałem się niczym. Wszyscy bali się nadchodzącej wojny. Ja byłem przekonany, że wojny nie będzie. Co chwila jednak w naszym domu kogoś ukrywaliśmy, a chociaż było to surowo zakazane, ojciec z matką robili swoje, pomagając jak mogli z całych sił. Nie raz zanosiłem jedzenie ukrytym w piwnicach kobietom i mężczyznom. Nie pytałem kim są i skąd pochodzą, ani dlaczego się ukrywają. Nie pytałem bo miałem swój świat. Zaś o odwiedzinach w podziemiach nie mówiłem nikomu, nawet Marlenie.
Często wraz z Marleną siadywaliśmy na brzegu Wisły a chociaż ziemia była skuta lodem i tumany pary unosiły się z naszych ust, nie przeszkadzało nam to spotykać się tam każdego dnia potajemnie. Sam nie wiem dlaczego, nie miałem przecież nic do ukrycia. Jednak pozostałem wierny Marlenie i zapewniałem, że naszej tajemnicy na razie nie pozna nikt. Nad nami wznosił się dumnie w górę wspaniały Wawel, kochałem to miejsce, czując każdą cząsteczką mojego serca, że właśnie tu przynależę. Nigdy nie mógłbym opuścić Krakowa, nigdy też o tym nawet przelotnie nie pomyślałem.
Smok wawelski co raz ział ogniem, wydając przy tym charakterystyczny odgłos, ludzie krążyli wokół niego, śmiejąc się i bawiąc. Zdawało się, że również im, tak samo jak nam, nie przeszkadzało zimno dnia.
Kiedy zrobiło się nam zimno, szliśmy w stronę rynku by zasiąść w jakiejś kawiarni, czy też restauracji u Wierzynka na Rynku Głównym, którą Marlena uwielbiała, by móc ogrzać się przy szklance gorącej herbaty i w przyjemnej atmosferze pobyć jeszcze chwilę razem, z dala od wzroku rodziny. Marlena bardzo się zmieniła od tamtego czasu, stała się bardziej wesoła i pewna siebie, uśmiechała się częściej, oczy nabrały niezykłego blasku, głowę podnosiła w górę. I kwiaty potrafią rozkwitać zimą pomyślałem, wpatrując się w nią z namaszczeniem. Z dnia na dzień zdawało mi się, że staje się coraz bardziej kobieca, piękniejsza, powabniejsza…
I tak w rzeczywistości było…
Pewnego dnia usłyszałem sprzeczkę dochodzącą z kuchni. To Aron z ojcem nie zgadzali się w pewnej sprawie.
- Nie powinniście im pomagać! – krzyczał Aron. – Kiedy się o tym dowiedzą, poniesiecie surową karę! Nie chcę, żeby stało się z wami to samo, co z Aronem i Matyldą!
- Musimy wypełniać nasz obowiązek względem bliźniego – tłumaczył ojciec. – Ci biedacy sami sobie nie dają rady.
- A kto pomoże tobie, kiedy po ciebie przyjdą? Kto?
- Nie rozumiesz! Niczego nie rozumiesz! – widziałem spocone czoło ojca i rękę opierającą się o stół, gdy starał się wyjaśniać coś Aronowi. – Oni potrzebują stąd wyjechać, boją się, że kiedy przyjdzie wojna, jako pierwsi zostaną…
- Nie obchodzi mnie to! Najpierw oni, potem my! Zakończ to wreszcie zanim będzie za późno!
Widziałem czerwoną ze złości twarz Arona z pięściami zaciśniętymi aż zbielały mu palce i ojca wpatrującego się w niego niepewnie. Wiedział, że Aron mówi prawdę lecz poczucie obowiązku wobec bliźniego nie pozwalało mu przyznać się do jakże bolesnej prawdy. Biedny ojciec, gdyby tylko nie miał tak dobrego serca, jakże inaczej mogłyby potoczyć się nasze losy…
Zamknąłem się w swoim pokoju.
Nocami Marlena tuliła się do mnie i wszystkie niepokoje prychały. Zwierzałem się jej ze swych tajemnic. Pytała o wiele spraw a ja starałem się odpowiadać w miarę jak najlepiej, była przecież częścią naszej rodziny. Chciałem aby była nią na zawsze a że tak się stanie, wierzyłem. Tak, rodzice ciągle komuś pomagają, każdej nocy jest ktoś w naszych piwnicach. Kim są? Przeważnie to Żydzi. Gdzie uciekają? Może do Jerozolimy lub Palestyny, nie byłem pewien. Co prawda nie wiem przed kim się oni kryją, wojny przeciez nie było, lecz jeśli rodzice im pomagają, to z pewnością tylko w dobrej sprawie. Wypytywałem znajomych o najbardziej interesujące ją sprawy i wszystko jej przekazywałem. Pytała kto jeszcze pomaga tym ludziom, czy są jeszcze inni? A ja odpowiadałem. Odpowiadałem na wszystkie jej pytania. Mówiłem o sąsiadach, zawierzałem jej wszystkie swoje najskrytsze tajemnice.
Marlena zadawała tyle pytań...
Pomimo tego najlepszą nagrodą było odprężenie i słodki zapach ciała mej ukochanej. Często mówiła mi, że się boi, pomagałem jej więc przezwyciężyć strach. Zapewniałem ją, że wojny nie będzie a nawet jeśli, to i tak ją uchronię od całego zła, jakie jest na świecie. Drżała w mych ramionach a ja utulałem ją tak długo, dopóki nie uzyskała spokoju.
Każdej nocy błagałem Marlenę, abyśmy w końcu skończyli z tą maskaradą i potajemnymi spotkaniami. Mijały miesiące a ja nadal nie mogłem nikomu o nas powiedzieć. Tłumaczyła, że boji się aby nie postrzegano ją w złym świetle. Rodzice mogliby stwierdzić, że nie powinna tu mieszkać i odejść a tego ona nie chciała. Ja zresztą też nie, lecz byłem całkiem pewien absurdalności takiego myślenia. Gdzieś to się mogło zdarzyć, oczywiście, ale nie w naszej rodzinie. Nie z tą matką i z takim ojcem.
- Proszę, powiedzmy o wszystkim rodzicom. Nie chcę już kryć miłości do ciebie. Wyjdź za mnie!
Całowałem jej dłonie ściskając je mocno w swych rękach.
- Nie! Nie teraz... Ja... ja nie jestem jeszcze gotowa. Boję się... Ta nadchodząca wojna... Och, proszę nie wymagaj tego ode mnie właśnie teraz.
Wojna! Na Boga, po jakiego licha ona zawsze wspomina tę przeklętą wojnę!?
- Nie chcę już dłużej czekać. Nie chcę cię mieć tylko na parę chwil w nocy. To zbyt mało! Chcę czegoś więcej, rozmumiesz? CZEGOŚ WIĘCEJ!
- Cii… nie krzycz. – Przyłożyła palec do moich ust. - Przyjdzie czas. Zobaczysz, że już niedługo nadejdzie odpowiedni czas...
Czasami wybuchała płaczem, wtedy od razu zapominałem o wszystkim, aby jej tylko nie denerwować. Wpatrywałem się w ciemność przed sobą nie wiedząc co począć w swej bezsilności.
Marlena często wychodziła. Do sklepu, czy tylko dla tego, żeby pobyć trochę sama. A kiedy już odchodziła, przepadała na wiele godzin, znikając nam z oczu.
Pewnego razu widząc ją wychodzącą znowu, podbiegłem do niej, wołając:
- Marlena! Hej, stój! Pójdę z tobą...
Zatrzymała się, kręcąc głową. Jasne loki zatańczyły wokół twarzy.
- Nie! Pójdę sama!
- Ależ nie – zaprotestowałem. - Pójdę z tobą, nie chcę, żeby coś złego ci się przytrafiło. Nocami na ulicach nie jest bezpiecznie. Nie chcę się martwić przez cały ten czas, kiedy cię nie ma.
- Nie. Zrozum, proszę. Potrzebuję być czasem sama. Muszę poukładać swoje myśli, odetchnąć i przegonić strach tej zbliżającej się wojny. Czasem potrzebuję trochę odosobnienia, jak zresztą każdy człowiek. Rozumiesz?
Rozumiałem. Sam także odczuwałem czasami taką potrzebę i uciekałem w samotność, więc wróciłem do domu w oczekiwaniu na jej szybki powrót. Ale nie zawsze wracała szybko. Czasami trwało to dobre parę godzin zanim przyszła z powrotem.
- Bałem się o ciebie... – mówiłem, kiedy wracała. – Bałem się, że coś ci się stanie.
- Niepotrzebnie. Jak widzisz jestem cała i zdrowa.
Wtedy też zdejmowała swe ubranie i zapominałem o całym świecie.
Och Marlena... Ich liebe dich... Kocham cię…
ROZDZIAŁ 4
W tajemnicy zacząłem rozglądać się za mieszkaniem. Znikałem z domu na długie godziny chodząc po Krakowie w poszukiwaniu miejsca gdzie mógłbym z Marleną zamieszkać. Byłem pewien, że kiedy moja ukochana dowie się o moich planach, odważy się wreszcie spojrzeć prawdzie w oczy, przegoni strach i zamieszkamy wspólnie, przedtem informując o wszystkim całą moją rodzinę. Starałem się też znaleźć pracę, którą mógłbym wykonywać po skończonej nauce, by mieć pieniądze na nasze utrzymanie. Z mieszkaniem nie było to łatwe. Z praca poszło trochę lepiej, na uniwersytecie potrzebowali człowieka do pomocy w bibliotece. Zgłosiłem się od razu i zostałem przyjęty.
Pewnego dnia szedłem ulicą czytając książkę. Tak bardzo byłem pogrążony w lekturze, że nie zauważyłem nadchodzącego z naprzeciwka człowieka. Zderzyłem się z nim, książka wypadła mi z ręki.
- Przepraszam pana – wydukałem spoglądając na dość rosłego mężczynę w szarych spodniach i kapeluszu. Spojrzał na mnie a ja dostrzegłem w tej twarzy oczy spokojne i ciepłe, kobiece.
- Przepraszam, nie zauważyłem... – kolejny raz próbowałem jakoś wyjść z tej nieprzyjemnej sytuacji, kiedy kobieta spokojnie odpowiedziała:
- Nie szkodzi, niech pan uważa na przyszłość. Jako, że czytał pan książkę, nie widzę powodu do zdenerwowania czy niepokoju. To się zdarza. Zapomnijmy o całym incydencie.
Kobieta skinęła głową. Zanim zdążyła się odwrócić, rozponałem ją: była to Maria Rodziewiczówna. Wtedy ona zniknęła za rogiem a kiedy pobiegłem za nią, widocznie wmieszała się w tłum. Nie potrafiłem jej rozpoznać, tylu mężczyzn w podobnych frakach chodziło w każdą ze stron.
Czytałem jej powieści, czytała je cała moja rodzina. Ta kobieta była wielką artystką, wielu przepowiadało jej nieśmiertelną sławę, ale wielu także krytykowało nie tylko za pisanie lecz za styl jej ektrawaganckiego życia. Wiele mówiło się o jej upodobaniach i skłonnościach, choć jedynie w skrytości. Nie należało bowiem takich rzeczy rozpowiadać na głos. Mieszkała na Polesiu, nie spodziewałem się więc spotkać jej w Krakowie, tym bardziej, że przez jakiś czas wogóle się o niej nie mówiło. Słyszałem nawet pogłoski o jej jakoby rzekomej śmierci... No cóż, przypadek rządzi życiem...
Tego dnia nad Krakowem zbierały się burzowe chmury. Spojrzawszy w niebo nagle przebiegł mnie dreszcz, jakbym wyczuwał nadchodzące niebezpieczeństwo.
Wbiegłem do domu by czym prędzej zakomunikować rodzinie kogo to spotkałem na swej drodze, tymczasem nie zdążyłem nic powiedzieć. W drzwiach, jakby mnie wyczekiwał od dłuższego czasu stał mój ojciec.
- Wyjedziesz na Ukrainę. Jak najszybciej! – zakomunikował. – Babcia jest poważnie chora, umiera. Ktoś powinien przy niej być a niestety my z matką, chociaż bardzo się staraliśmy, nie dostaniemy wolnego. Musisz jechać ty. Najlepiej jeszcze dziś, nie ma czasu do stracenia.
Stałem osłupiały. Dziś? Ukraina? Nie było takiej możliwości. Nie mogłem. Nie chciałem. Spojrzałem w ich poważne, niepięte twarze, próbując doszukać się w nich czegoś innego, jakby za chwilę mieli się roześmiać, mówiąc: to żart, to tylko żart, nie przejmuj się. Jednak ich twarze były jakby wyciosane w kamieniu, stężałe. To nie działo się naprawdę. Z zaskoczenia nawet nie próbowałem protestować, do prostestów też nie byłem przyzwyczajony. Usłuchałem ojca, lecz jakże mam wyjechać, pozostawiając tu Marlenę? Natychmiast wybiegłem w poszukiwaniu mej ukochanej.
- Gdzie jest Marlena? – zapytałem matkę wbiegając na powrót do kuchni i o mało nie zderzając się z nią w progu. Złapałem ją za ramiona jakbym chciał z niej wytrząsnąć jakiekolwiek informacje.
- Nie wiem. Zobacz w kościele. Nie widzałam jej dziś cały dzień.
Pobiegłem w stronę kościoła i jak burza wtargnąłem do środka, przeciąłem go jak błyskawica wzdłuż i wszerz, zaglądając do każdej niszy i każdego zakątka – po Marlenie nigdzie ani śladu. Biegłem a moje nawoływania dotarły z pewnością do uszu wszystkich ludzi mieszkających w pobliżu. Cisza. Marlena jakby zapadła się pod ziemię. Wyczerpany wróciłem do domu, zasiadłem przy stole i naprędce napisałem :
„ Muszę natychmiast wyjechać na Ukrainę. Wrócę jak najprędzej. Kocham cię. Marek.”
- Pospiesz się! – krzyczała matka, pakując moje rzeczy. – Ostatni pociąg wyjeżdża za godzinę, na następny będziemy musieli poczekać dobrych parę dni o ile dopisałoby nam szczęście.
Pociągi nie jeździły w tamtych czasach prawidłowo. Co chwila zdarzały się jakieś opóźnienia związane z zamieszkami wywoływanymi w Polsce i za granicami państwa. To cud boski, powiedziała matka, że akurat dziś ten pociąg ma kurs.
Ojciec jakimś sposobem załatwił pozwolenie na wyjazd z kraju, chociaż głowę rwałem, jak to było możliwe w tak krótkim czasie. Widocznie jego pozycja w pracy umożliwiała mu nie tylko takie rzeczy... Zapytałem, jak mu się to udało zrobić, na co on odpowiedział:
- Nie pytaj – spojrzał mi głęboko w oczy. – Jedź.
Nie pytałem.
- Marlena... – starałem się im powiedzieć, wychylając się z okna ruszającego pociągu. – Ona...
W drzwiach stanął Aron. Spojrzałem na niego i nie potrafiłem zrozumieć wyrazu jego twarzy. Coś podszeptywało mi w duszy: nie mów tego, a jednak nie potrafiłem się powstrzymać i rzuciłem w powietrze:
- Powiedzcie jej, że ją kocham. Ona o tym wie...
Aron patrzył na mnie takim wzrokiem... zmieszałem się, poczułem się niepewnie ale nie było czasu na żadne inne myśli. Musiałem czym prędzej opuścić dom. Wybiegłem boleśnie uderzając się w kant stołu.
- Aron? – dosłyszałem z oddali jak mówi ojciec. – Co się stało?
- Zaopiekujemy się nią! – Matka krzyknęła na koniec i już mnie nie było.
Biegłem z przewieszonym przez ramię plecakiem z głową pełną najróżniejszych myśli. Zastanawiał mnie zacięty wyraz twarzy brata oraz zniknięcie Marleny. Prawda bowiem była taka, że kiedy teraz gdzieś znikała, oznaczało to kamień rzucony w głęboką wodę – nie sposób jej było odnaleźć.
Wyjechałem. Nastała długa podróż na krańce Ukrainy i tęsknota za ukochaną. Dopiero parę lat temu stolicę Ukrainy przeniesiono z Charkowa do Kijowa. Jej historia maluje się krwawo: najazdy Tatarów, powstania kozackie, rządy Katarzyny II Wielkiej, Wielki Głód, liczne walki a wreszcie ostatnia wojna. Losy Polaków były ściśle z nią związane.
Wszędzie roiło się od mundurowych. Mieliśmy problemy, pociąg co chwila był zatrzymywany, sprawdzani byliśmy dokładnie, niczym jacyś zbiegowie. Długie godziny spędzone w oczekiwaniu na kolejne pociągi. Siedziałem i patrzyłem przez okno, na mijane po drodze wsie. Jednak droga do Woroszyłowgradu wlokła się niemiłosiernie, myślałem, że nigdy tam nie dotrę.
W przejściu, w pewnej chwili, zrobiło się głośno. Mała awantura dwóch młodych chłopaków. Jeden z nich mówił z niemieckim akcentem. Do bójki nie doszło, lecz ten o jasnych włosach był widocznie bardziej zadziorniejszy od tego drugiego. Gdy przechodził obok mojego przedziału, kawałek papieru wypadł z jego plecaka, wpadając wprost pod moje nogi. Była to wyrwana stronka z niemieckiej gazety. Czarnobiała. Potrafiłem nieco czytać po niemiecku, zdołałem więc poskładać zdania i zrozumiałem, że zdjęcie przedstawia Marlenę Dietrich, jedną z największych gwiazd niemieckiej estrady naszych czasów. Znałem Marlenę ze słyszenia, gościła parę razy w naszym kraju. Parę lat temu widziałem film „Niebieski anioł”, gdzie grała rolę piosenkarki Loli-Loli. Przeczytałem o jej występie sprzed dwóch lat w niemieckiej auli, gdzie setki ludzi wiwatowało na jej cześć, a sam Adolf Hitler, którego polityki była wielką przeciwniczką, będący na tamtejszym koncercie, zaszczycił ją swoją obecnością, w jej garderobie. Co działo się za drzwiami, tego nikt nie wie, lecz wiadomo było jedno – długo stamtąd nie wychodził.
„Kogo kocha Marlena? ” wykrzykiwał nagłówek. Spoglądała na mnie a ja jak zauroczony nie potrafiłem od tego wizerunku oderwać wzroku. Pospiesznie schowałem kartkę do swojego plecaka, skąd nie wyjmowałem jej do końca podróży.
Godzinami staliśmy na granicy, milicjanci z psami przeszukiwali wszystko, co tylko się dało, każdy skrawek pociągu, każdą część naszego ubrania. Pytali dokąd jedziemy i po co, na jak długo, kiedy zamierzam wracać do Polski. Byli podejrzliwi, szorstcy, niesympatyczni i agresywni, jeśli tak można by było ich najlepiej określić. Wiele czasu traciłem w oczekiwaniu na kolejne pociągi a kiedy już w nich siedziałem, sytuacja powtarzała się za każdym razem ta sama.
- Dokąd jedziecie, towarzyszu?
- Kiedy wracacie, towarzyszu?
- Czy nie wiecie, że w każdej chwili może wybuchnąć wojna?
Po wyczerpujących dniach uciążliwej podróży w końcu dotarłem do miejsca przeznaczenia, gdzie jeszcze dwa długie dni musiałem iść na piechotę, aby dostać się do domu babki. Woroszyłowgrad znajdował się na wschodzie Ukrainy, tuż przy granicy z Rosją, leżący w Donieckim Zagłębiu Węglowym. Znajdował się tu duży ośrodek przemysłu ciężkiego: fabryki lokomotyw spalinowych i dużej fabryki amunicji. Zanim matka przyjechała do Krakowa pracowała w takiej właśnie fabryce, do której wiele godzin musiała chodzić pieszo tam i z powrotem.
Wszędzie panowała cisza a kiedy wszedłem do domu, pierwszą moją myślą było, że babcia już nie żyje, taki smród panoszył się pod domu. Pukałem parę razy, nikt nie odpowiadał. Z komina nie unosił się dym, w domu, kiedy wszedłem, było przeraźliwie zimno. Odczuwałem dziwne uczucie, że dom ten juz dawno jest opuszczony. Co ja więc w nim robię?
Odnalazłem ją leżącą w pościeli, ledwie oddychała, ale płomień życia tlił się jeszcze w jej starym, pomarszczonym ciele, przypominającym z daleka mumię egipską.
- Marku, niech cię Bóg błogosławi – wyszeptała babuszka trzymając mnie za ręce. – Gdzie moja córka, gdzież ona?
Wyjaśniałem. Nie mogła przyjechać. Ojciec także nie. Źle się dzieje na świecie. Trudno przedostać się teraz na Ukrainę. Wszędzie milicja, żołnierze...
Kiedy tam zawitałem była środa, końca lipca, roku 1939. Rozpaliłem ogień, ugotowałem zupę z pozostałych w domu zapasów, nakarmiłem babcię, sam też coś zjadłem i położyłem się spać. Chociaż bardzo byłem zmęczony nie potrafiłem zasnąć. Zdawało mi się, że leżę godzinami z zamkniętymi oczyma zmuszając się do niemyślenia i odprężenia organizmu lecz nic to nie pomagało. W końcu jednak zasnąłem, nawet nie wiedząc kiedy.
Drugiego dnia zająłem się porządkami, gdyż wszędzie panował ogromny bałagan, brud. Otworzyłem w pozostałej części domu wszystkie okna, żeby pozbyć się przykrego, cierpkiego zapachu. Babuszka tylko czasami co nieco mówiła, przeważnie leżała, nie wiem czy śpiąc, czy po prostu miała tylko zamknięte oczy.
W południe przyszła sąsiadka mieszkająca dwa kilometry stąd, to dzięki niej zostaliśmy zawiadomieni o stanie babki.
- Bardzo pani dziękujemy, za informację o stanie babci – starałem się mówić po ukraińsku. Język ten jest podobny do polskiego, więc nawet gdybym powiedział coś źle, to myślę, że i tak by mnie zrozumiała. Także matka często mówiła do nas w tym języku, pragnęła bowiem abyśmy chociaż trochę potrafili porozumieć się, będąc w tym kraju. Nigdy nic nie wiadomo, powiadała. I miała rację. Do tego babcia mieszkała niedaleko granicy z Rosją, dlatego język zmieszany został z językiem rosyjskim.
- Starałam się pomagać na tyle, na ile mogłam – odpowiedziała. - Jednak mieszkam za daleko, żeby być w pobliżu, gdyby coś się stało. Chciałam ją zabrać do nas, ale zaprotestowała. Powiedziała, że jej dom jest tu.
- Matka także chciała ją jednego razu zabrać, również wtedy babcia się sprzeciwiła. Nic na to nie mogliśmy poradzić. Do czasu, kiedy dziadek żył wszystko jeszcze było w porządku, lecz teraz to nie wiem jak ona dawała sobie radę. Matka ma wyrzuty sumienia, że ją tu musiała pozostawić samą, jednak ojciec się nie zgadzał, abyśmy tu zamieszkali.
Kobieta ta była dobrym człowiekiem, lecz z wyglądu brzydka, niekształtna, z rumieńcami na pomarszczonej twarzy, lekko otyła, kanciasta o oczach szarych jak kamienie na które nie zwraca się uwagi chodząc. Posiadała jednak dobrą duszę i wiedziałem, że gdyby sytuacja tego wymagała, zawsze mogę się do niej zwrócić o pomoc. Ojciec zawsze powtarzał, że Ukrainki to dobre kobiety na żony, dla rodziny zrobią wszystko, są rodzinne i rodzinę też stawiają na pierwszym miejscu. Potrafią się poświęcić tylko dla dobra swoich bliskich.
- Lecz także siedzi w nich diabeł – śmiał się, patrząc na matkę. – Kiedy chcą, to potrafią naprawdę człowiekowi porządnie dopiec.
Matka wtedy rumieniła się, prosząc aby przestał lecz po sposobie w jaki na siebie patrzyli, wiedziałem, że rozumieją się, dobrze znają i kochają.
Dni mijały, powoli przyzwyczaiłem się do tej cichej okolicy, gdzie dokoła nie było żadnych mieszkańców. Zaopatrzyłem nas w zapasy jedzenia i wieczorami przesiadywałem z babcią, opowiadając o naszych codziennych sprawach. Często z jej oczu płynęły łzy.
- Cieszę się, że wszystko układa się dobrze – wyszeptała jednego razu. Ciężko oddychała, serce biło nieregularnie a wzrok nie słuchał jej już, czasem też nie wiedziała, gdzie jest. Znajdowała się w swoim świecie. Było mi żal kobiety, która całe swoje życie spędziła w tej wiosce, w tym oto domu. Tu narodzili się i umarli jej rodzice, tu zaczęła się i teraz kończyła jej droga. Nie miała pojęcia o wielkim świecie, nigdy nie widziała Krakowa ani nawet Kijowa. Przywiozłem jej fotografię naszego miasta, w którą często się wpatrywała, gdy tylko choroba na to pozwalała. Żałowałem też, że nie zamieszkała z nami, kiedy to jeszcze było możliwe, może jej życie nie skończyłoby się tak szybko. Może wszystko potoczyłoby się inaczej...
****
Pewnego dnia przyszła do nas młoda dziewczyna. Uśmiechała się skromnie, nieśmiała, nie potrafiła mi długo patrzeć w oczy. Okazało się, że jest córką Nataszy, kobiety, którą już poznałem wcześniej.
- Matka nie mogła przyjść – powiedziała, a raczej wyszeptała. – Troszkę zaniemogła, więc ja jestem i postaram się pomóc, jeśli taka będzie konieczność.
Konieczności takiej nie było, ponieważ ze wszystkim sam doskonale dawałem sobie radę. Uporałem się ze wszystkim w dwa pierwsze dni. Zaprosiłem ją do środka i razem wypiliśmy kawę. Krzywiła się troszkę, nie znała tego smaku.
- Ile masz lat? – zapytałem przygladając jej się ciekawie.
- Dziewiętnaście.
Wyglądała na, o co najmniej trzy lata mniej. Nie była ładna, jak zresztą jej matka, ale posiadała coś w sobie, taką skromność i cichość, że obudziła we mnie znane mi już bliżej uczucia, jakie przeżywałem wcześniej z Marleną. Była inna niż moja Marlena, taka... dobra. Nie, co ja też myślę. Przecież Marlena także jest dobra. Mimo wszystko nie potrafiłem się uchronić przed takimi myślami, napływającymi mi do głowy.
Od tego czasu to właśnie ona przychodziła do nas codziennie, pomagała przy gotowaniu, czasem coś sprzątała, prała. Była taka uczynna i niezwykle cierpliwa.
Kiedy pewnego wieczora wszedłem do kuchni, ta na klęczkach szorowała podłogę. Mój wzrok od razu padł też na jej piersi wyglądające spod fartucha, jakby chciały się z niego wydostać. Ona nie zauważyła tego a nawet nie była świadoma mojej obecności. Stałem tak więc i patrzyłem, dopóki nie przebudziły się we mnie żądze. Spędziłem tu już dziesięć dni, ostatni mój stosunek z Marleną miałem przed wieloma dniami, że potrzebowałem kobiety. Za niedługo znowu będę z moją ukochaną, nie powinienem myśleć o innej. Cicho wyszedłem na wieczorne powietrze. Musiałem ochłonąć. Biłem się z myślami jak powinienem postępować i jednocześnie nie mogłem zatrzymać napływających mi do głowy obrazów o młodej kobiecie znajdującej się tak blisko mnie. Fantazja, kiedy już raz obrała swój kierunek, nie dała się tak po prostu zatrzymać czy zawrócić na inne tory. Odszedłem dosyć daleko od domu, zakręciłem w stronę małego lasku i wszedłem do niego by móc skryć się przed jakimkolwiek wzrokiem. Rozpiąłem rozporek w spodniach, ściągnąłem je do kolan i ręką dotknąłem napęczniałego członka. W myślach widziałem szorującą podłogę dziewczynę i jej blade piersi kołyszące się w rytm pracy. Jęknąłem, kiedy fala gorąca uderzyła mi do głowy, nogi poczęły się trząść, jak zresztą całe ciało i ekspolodowałem nasieniem na stojące drzewo, którego trzymałem się by nie upaść. Powtórzyłem to jeszcze dwa razy i dopiero wtedy z powrotem założyłem spodnie i wyszedłem z lasu by móc z powrotem wrócić do domu.
Byłem zły na siebie, na swoje zachowanie, na przeklęte czarne myśli ale jakkolwiek starałem się wyrzucić je z pamięci, one i tak nie znikały. Masz Marlenę, powtarzałem sobie. Ale ta tutaj jest niedoświadczona i... Nie możesz o niej myśleć, co by powiedziała Marlena... Widziałem, miała takie pełne piersi... z pewnością nikt jej jeszcze nie dotykał... Marlena... Nikt jej nie dotykał między nogami, był tego niemalże pewien... Marlena lubiła kiedy ją tam dotykał. Czy ta tutaj będzie to lubiła równie mocno? Wszystkie to lubią, jej też się to spodoba...
Przestań, upominałem się. Przestań o tym myśleć! Do diabła z tym! Niech to szlag! Muszę stąd wyjechać...
***
Nazajutrz babcia czuła się bardzo źle. Myślałem o już następującym końcu. Nie potrafiła oddychać, dusiła się, w płucach jej chrzęszczało, jęczała niczym zranione podczas ucieczki zwierzę. Trudno mi było w tym czasie jak cholera, zwierzyłem się więc ze wszystkiego siedzącej obok dziewczynie. Nie bałem się śmierci samej w sobie. Bałem się osamotnienia. Zadawałem sobie pytanie gdzie będę w wieku mej babki, w jakim stanie oraz czy przy mojej pościeli znajdzie się przynajmniej jedna osoba. Postanowiła, że zapyta matkę i parę nocy będzie czuwała ze mną na zmianę, gdyby nagle stan chorej się pogorszył. Natasza oczywiście wyraziła zgodę i tak oboje nocami zasiadywaliśmy spowici w blasku świec przy pościeli babci.
Dużo rozmawialiśmy, szepcząc po cichu, zważając by nie zbudzić cierpiącej, kiedy ta zasypiała spokojnym snem. Opowiadała mi o tęsknocie za światem, o biedzie w tutejszym kraju, mroźnych zimach i braku towarzystwa.
- Dzień składa się z pracy a kiedy się już skończy, to tylko myślimy, aby jak najszybciej położyć się spać. Wiekszość pożywienia zostaje nam odebrane, musimy pomagać wykarmić armię, ci bowiem są ważniejsi niż my. Każdego dnia giną ludzie, są bądź rostrzeliwani lub umierają z głodu, ponieważ to co wyrośnie na ich polach nie należy się im tylko wojakom.
Nie miałem pojęcia o takiej sytuacji. Nagle zdałem sobie sprawę, że nie miałem pojęcia o wielu sprawach i sytuacjach, rozgrywających się dokoła mnie.
- Jesteśmy więźniami we własnym kraju. Naszego sąsiada rozstrzelali, ponieważ ukrył dla swojej rodziny worek kapusty. Błagał ich o litość, biedak. Nie wiedział, że dla nas słowo litość nie istnieje. Idą coraz gorsze czasy.
Jesteśmy jeszcze tacy młodzi, powtarzam sobie w myślach. Jesteśmy zbyt młodzi na umieranie. Czy jest sposób na przetrwanie?
Nie zdawałem sobie sprawy, że wymawiam te właśnie słowa na głos. Ona odpowiada:
- Jedyny sposób na przetrwanie to przetrwać.
Wpatruję się w jej smutne oczy kiedy mówi że nigdy nie piła kawy, nie miała w ustach kiełbasy, nie wiedziała jak smakuje kawałek szynki. Chleb wypiekali sami, ale coraz mniej nadawał się do jedzenia, było w nim więcej zmielonej kory niż mąki. Żyli tutaj tak samo, jak ludzie przed wiekami, mimo, iż świat tak bardzo się zmieniał na naszych oczach. Prawdą jednak jest, że niektóre jego części pozostają w tyle tak bardzo, że nam, mieszkającym w wielkich miastach ludziom, nawet się to nie śni.
- W każdej wsi, gdziekolwiek spojrzysz znajdują się ich ludzie. Oni nas szpiegują, donoszą, kontrolują. Zrobisz źle krok a możesz stracić życie.
Wzdrygałem się na samą myśl o tym. Gdzie człowiek ma się czuć dobrze jak nie we własnym domu, we własnym kraju?
W tamtym czasie na długie godziny zapominałem o mojej Marlenie. Starałem się o babcię a towarzystwo młodej kobiety pomagało mi przetrwać długie dni samotności które, gdyby nie ona, z pewnością by mnie czekały w tym opuszczonym, zdawało by się przez Boga, miejscu.
Pewną nocą, pchany jakąś siłą, pochwyciłem Katarzynę w objęcia i wpiłem się ustami do jej ust, ręką zaś szukając jej pełnych piersi. Smakowała znalezionym w piwniczce winem, które wypiliśmy tego wieczora, niewinnością i mlekiem. Była cicha i spokojna, nie zaprotestowała, rozchyliła lekko czerwone wargi i pozwoliła językiem badać a potem napierać z całych sił. Przycisnąłem ją do ściany, podciągnąłem suknię do góry, zerwałem majtki, wyzwoliłem z ubrania piersi i wiedziałem, że jest cała moja, że podda się mej woli i każdemu skinięciu.
Patrzyła na mnie przestraszona i zawstydzona, jednak po chwili jej wzrok stał się ufny a szeroko rozwarte źrenice powoli zamieniały się w skrzące pożądaniem i oddaniem gwiazdy.
Zsunąłem niecierpliwie z siebie ubranie, położyłem ją na twardej zimnej podłodze i rozsunąłem uda. Trzęsła się na całym ciele i była tak mokra, że wiedziałem, iż nie będzie problemu z dostaniem się do jej największej tajemnicy. Nie mogąc dłużej czekać wszedłem w nią mocnym pchnięciem, napotykając po drodze na niewielki opór, lecz nie zważałem na to i gdy tylko uszu mych dotarł jej krzyk i płacz, wdarłem się w nią jeszcze raz, z całą siłą przebijając się przez napotkany opór, dopóki nie zagłębiłem się w niej całej. W pewnej chwili musiałem przyłożyć do jej ust dłoń w celu stłumienia krzyków wydostających się z nich podczas każdego pchnięcia.
Poruszałem się szybko, niecierpliwie, po chwili jej płacz ustał i słyszałem lekkie westchnięcia. Scałowałem jej łzy z twarzy. Cierpkie wino zastąpił słony smak. Wiła się i jęczała, pozwalając jednocześnie dostać się do niej jak najbardziej, jak najgłębiej, jak najdalej. Ściągnąłem dłoń z jej ust.
Patrzyłem na jej twarz, na usta wykrzywione bólem i rozkoszą, i na sterczące sutki ściskane w swoich palcach. Lizałem je co chwila językiem i ssałem niczym małe dziecko ssie mleko matki. Krzyknąłem, gryząc jej piersi i z całych sił miażdżąc je w swoich rękach. Wiedziałem, że pozostaną na nich czarne sine znaki naszej dzisiejszej rozkoszy, ale to tylko jeszcze bardziej potęgowało moje podniecenie. Chciałem zobaczyć na niej właśnie takie oznaki naszej dzisiejszej nocy. Będę wtedy spokojny, mając pewność, że to co zrobiliśmy, wryło się na zawsze nie tylko w jej duszę ale również w ciało. Wyżłobiłem w niej drogę prowadzącą do nieznanego jej spełnienia, ukazałem jej prawdziwą toń jej własnej nieznanej kobiecości.
Pomimo bólu, oddawała mi się cała a ja czułem, że od teraz należy tylko do mnie, bez sprzeciwu. Opadłem pozbawiony sił, co chwila poruszałem się w niej jeszcze, w tym miejscu, w jakim jeszcze nikt nie był, a które zostało przeze mnie naznaczone do końca jej życia. Byłem jej pierwszym mężczyzną. Uczucie to doprowadzało mnie niemalże do obłędu. Coraz bardziej pogrążałem się w ekstazie...
Leżałem na niej dość długo, lecz ciężko jej było oddychać. Wyszedłem z niej, wziąłem na ręce i zaniosłem do łóżka, ułożyłem ją bokiem do siebie. Nadal byłem podniecony i twardy, więc wszedłem w nią powoli kolejny raz i tak zasnęliśmy, objęci, spoceni, złączeni jak tylko mogą być złączone ze sobą dwa ciała...
Rankiem przebudziłem się słysząc odgłos lejącej się wody. Wstałem nagi, wspomniałem noc i wszedłem do kuchni. Ona klęczała naga brzed balią z wodą i obmywała swe uda od zakrzepłej krwi. Od razu zobaczyłem sine piersi a także na jednym z sutków nieznaczną ilość krwi. Rozpuszczone włosy przerzuciła na jeden bok. Wyglądała przy tym niczym wodna nimfa a wyraz przeżytej w nocy boleści i rozkoszy malujacy się na jej twarzy dodawał jej nieznanego wcześniej uroku.
- Witaj – powiedziałem, klękając obok niej. – Jak się czujesz?
Kiedy spojrzała na mnie, uśmiech i zakłopotanie pomieszane z zawstydzeniem zagościł na jej bladej twarzy.
- Wszystko mnie boli. Czuję się, jakby mnie zbito na kwaśne jabłko. Trudno mi się poruszać, mam wrażenie, jakbym w środku była rozrywana na kawałki.
- Przepraszam... – wyszeptałem. Naprawdę wyglądała źle, zbyt mocno w nocy się z nią obchodziłem.
- Nie przepraszaj – usłyszałem. – Chciałam tego.
Skinąłem głową. Patrzyłem jak się myje i naraz byłem gotowy na kolejne miłosne starcie, wiedziałem jednak, że nie mogę jej tego zrobić, gdyż cała obolała, ledwo trzymała się na nogach.
- Powinnam pójść do domu...
- W tym stanie nie pójdziesz nigdzie. Położysz się do łóżka a ja się tobą zaopiekuję.
- Ale...
Wziąłem w ręce jej pełne piersi na których malowały się fioletowe plamki i delikatnie je ugniatałem delektując się tym nieznanym wcześniej uczuciem. Marlena miała piersi o wiele mniejsze niż Katarzyna. Te były cieższe, pełniejsze, sprawiało mi radość ponoszenie je w górę i trzymanie w swych dłoniach.
- Powiem twojej matce, że jesteś chora, dlatego nie możesz przyjść. Myślisz, że będzie miała coś przeciwko temu?
- Matka ma tyle pracy, że nawet o mnie nie pomyśli a jedna gęba mniej do wyżywienia jest, to i jedzenia dla nich więcej będzie...
- W takim razie postanowione!
Ułożyłem ją w pościeli, zaparzyłem ciepłą cherbatę z suszonych ziół wiszących nad piecem, którą wypiła, po czym zasnęła. Na chwilę odkryłem ją by móc spokojnie nasycić wzrok widokiem jej nagiego ciała, potem przykryłem spokojnie. Czynność tę powtarzałem jeszcze wiele razy. Przespała połowę dnia.
Wyszedłem na chwilę przed dom. Wciągałem w płuca świeże powietrze starając się jakoś nie myśleć o erekcji z jaką chodziłem cały dzień po domu. Wtedy zauważyłem z daleka przyglądającego się domowi człowieka. Stał ukryty w krzakach w ciemnym ubraniu. Udałem, że go nie widzę i wszedłem do domu zamykając za sobą pewnie drzwi. Obserwują nas, pomyślałem. Katerina już parę dni z rzędu nie pokazała się w domu, pewnie nie podoba im się to, że nie pracuje. Natasza zadbała o poinformowanie kogo trzeba dlaczego córka nie będzie przez jakiś czas pracowała. Z oporem ale jednak zgodzono się. Żeby jednak teraz nie odegrało się to na nich.
Siedziałem przy babci, trzymając ją za drżącą rękę, na łóżku leżała fotografia z Krakowa.
Wieczorem sprawy potoczyły się źle, to naprawdę niemożliwe, że nie ma w pobliżu lekarza! Nie było też księdza, nie było nikogo i niczego!
Dokładnie minuta po północy, na początku września, babka na zawsze zamknęła swe oczy. Umarła z trudem łapiąc kolejne oddechy powietrza. Gdy przestała oddychać wiedziałem, że oto odzyskała spokój.
Ja zaś mogłem wracać do domu... |
|
|
|
|
|
dejmones
Dołączył: 16 Sty 2009 Status: offline
|
Wysłany: 29-05-2009, 18:07
|
|
|
ROZDZIAŁ 5
Żałowałem bardzo, że na pogrzebie nie znaleźli się rodzice. Do końca miałem nadzieję, że jednak przyjadą aby się pożegnać, lecz w tych trudnych czasach było to niemożliwe. Świat jednak rządził się swoimi prawami i dopiero z czasem pojąłem, jak ciężką decyzją było, abym to właśnie ja przyjechał do babki zamiast matki, bardzo pragnącej się z nią pożegnać jeszcze przed śmiercią. Zrozumiałem też o wiele później, jakie szczęście miałem, bezpiecznie docierając do domu babci na Ukrainie, bez szczególnych problemów. W tamtym czasie bowiem dni były niebezpieczne. Ja jednak żyłem w swoim świecie, zakochany po raz pierwszy w życiu w pięknej kobiecie. Ledwo też, co odkryłem przecież miłość cielesną, dotychczas bowiem jedynie mogłem o niej śnić.
Babka spoczęła w ziemi, ja zaś nic nie wiedziałem o targających światem wydarzeniach. Po pogrzebie wróciłem do domu i rozpaliłem ogień w piecu, aby trochę się zagrzać. Byłem zziębnięty, chociaż tego dnia nie było jeszcze tak zimno.
Cisza w domu nie dawała mi spokoju, stary zegar cicho tykał a jego wskazówki powoli przesuwały się do przodu, leniwie, jakby za chwilę czas miał się zatrzymać. Zaparzyłem gorącą herbatę, wypiłem i zasnąłem, leżąc na łóżku.
Śniłem o Marlenie, dotykałem jej swoimi dłońmi a ona uśmiechała się, patrząc na mnie swoimi niebieskimi oczyma pełnymi miłości. Nagle jednak Marlena zniknęła a zamiast niej pojawiła się Katerine. Moje dłonie teraz to jej piersi gniotły w uścisku, spragnione dotyku...
Przebudziłem się z krzykiem na ustach. Zapadł już zmrok. Rozejrzałem się dokoła, stwierdzając, że powinienem był się przygotować do drogi. Czas opuścić Ukrainę.
Jednak na myśl o wyjeździe poczułem się nieswojo. Coś nie dawało mi spokoju, jakaś siła we mnie nakazywała mi zostać.
Spakowałem swoje rzeczy z zamiarem jak najszybszego nazajutrz
opuszczenia tego miejsca. Musiałem wracać do Krakowa, czekała na mnie przecież rodzina i Marlena.
Kiedy nastał dzień, zamknąłem drzwi na klucz i powoli skierowałem się w stronę, z której przed tyloma dniami przyszedłem.
Nagle, będąc już godzinę drogi od domu, usłyszałem krzyk. Odwróciłem się, to Katerine krzyczała, biegnąc w moją stronę.
- Marek! – moje imię brzmiało tak zabawnie w jej ustach. Wymawiała je z wyraźnym akcentem, brzmiało ono jak Marjek. Podobało mi się wysławiane tak inaczej, w taki inny sposób.
Podbiegła do mnie ciężko oddychając, z malującym się bólem na twarzy, gdyż z pewnością ruchy nadal sprawiały jej niemało kłopotu. Dziewczyny na Ukrainie są krzepkie i pełne siły, zawsze słyszałem, lecz nie ta. Katerine była delikatna i wcale nie wyglądało na to, aby miała mnóstwo sił.
- Marek! Nie możesz odjechać! – wyrzuciła z siebie. – Ludzie gadają, że zaczęła się wojna! Na Polskę najechali Niemcy!
Byłem zaskoczony i nie wierzyłem jednocześnie, chodź podświadomość mówiła mi, że to może być prawda. Zaskoczony, stałem tak i nie wiedziałem, co powiedzieć.
- Muszę dotrzeć do domu... – wypowiedziałem ledwo dosłyszalnie, moje usta bowiem prawie się nie otworzyły.
- Myślałam, że nie odjedziesz... – szepnęła nagle ze łzami w oczach. – Myślałam...
Naraz zrobiło mi się żal i przykro z jej powodu. Była taka młoda, bez szans na przyszłość, jak kwiat wyrosły pośród chwastów. Lecz przecież nic nie mogłem zrobić, za parę dni kończyło mi się pozwolenie na pobyt w tym kraju, czekali na mnie rodzice i Marlena. Praca, całe moje życie. Jeżeli nie przekroczę granicy w odpowiednim momencie, mogę mieć wielkie problemy. Tylko jak to wytłumaczyć tej młodej osobie, w której oczach widniały prośba, nadzieja i strach, że właśnie ją opuszczam i już nigdy więcej nie powrócę.
Stała, patrząc na mnie, łzy w końcu popłynęły po jej twarzy. Nigdy nie zapomniałem tego widoku, niewinnej rozpaczy w jej oczach pomieszanej z bólem... Wtedy znowu spojrzała na mnie a jej ciałem wstrząsał szloch. Poczułem się jak ostatni skurwysyn na ziemi, dopiero teraz dotarło do mnie, że ją wykorzystałem. To nie była zwykła dziewucha z miasta, to była naiwna dziewczyna wychowana w dobrej wierze, nie nauczona krzywdzić kogoś i tak samo nie przyzwyczajona do krzywdzenia kogoś oraz do takich pieprzonych zagrań i postępków. Zrobiło mi się przykro, duszno, poczułem, że ze wsytdu płonę i wymyślałem sobie w duchu, po jaką cholerę zaczynałem z nią cokolwiek. Teraz mam wyrzuty sumienia. Niestety nie były to tylko wyrzuty sumienia, te przeciwieństwa niepamięci, siejące grozę w mej duszy w podobie wlewania w żyły roztopionego ołowiu, tak bym nigdy nie mógł zapomnieć.
Najbardziej nie podobało mi się to uczucie jakie do niej wskrzesiło się w mej duszy, myśli i w mym ciele...
Naraz tyle sprzeczności się we mnie odezwało, nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy. Kochałem przecież jedną kobietę, czy więc jest to możliwe, abym w tak krótkim czasie pokochał jeszcze inną? Delikatnie otarłem jej łzy z różowych policzków.
- Usiądźmy – powiedziałem. Zapomniałem naraz o tym, co mi przed chwilą zmroziło krew w żyłach, zapomniałem o wszystkim. Usiedliśmy na pożółkłej trawie, pod drzewem, gdzie liście powoli spadały obok nas co jakiś czas, układając się sennie na ziemi jeden tuż obok drugiego. – Muszę wracać... Nie mam innego wyjścia...
Wtuliła się we mnie i rozpłakała. Z początku opierałem się nie chcąc jej do siebie przytulać ale w końcu objąłem ją, zacisnąłem ręce na jej ramionach i przycisnąłem do siebie jak najmocniej. Pachniała trawą, sianem i truskawkami. Pachniała niesamowicie a zapach ten wrywał się w moją pamięć, bo miałem go już nigdy nie zapomnieć.
- Nie chcę... – wykrztusiła.
Cóż miałem jej odpowiedzieć? Miałem powiedzieć prawdę o Marlenie, że kocham inną, czy też przemilczeć sprawę dla jej własnego dobra? Nie wiedziałem jak mam się zachować, więc stchórzyłem idąc łatwiejszą drogą. Może byłem wtedy jeszcze za młody na takie rozmowy a może bałem się ją skrzywdzić prawdą, może tej prawdy sam się bałem...
- Po prostu muszę wracać do kraju, czekają na mnie obowiązki, praca... – Boże, wybacz mi, prosiłem w duchu. - Muszę wracać, tutaj sprawy już się wyjaśniły. Gdyby to zależało ode mnie, to uwierz mi, zostałbym. – Ona nic, tylko cicho płakała, nawet nie byłe pewien, czy mnie rozumie. – Nigdy jeszcze nie spotkałem nikogo takiego jak ty. – W tym momencie, kiedy to mówiłem, wiedziałem, że była to prawda. Wierzyłem w to. – Niestety, nic nie mogę ci obiecać, żebyś nie cierpiała jeszcze bardziej, musi być tak, jak jest. Uważaj na siebie – dodałem wstając powoli i całując ją na pożegnanie.
I odszedłem. Słyszałem jej rozdzierający serce płacz, który jednak po chwili ucichł, nie obejrzałem się za siebie, nie chciałem ranić nas obojga jeszcze bardziej. Byłem zły na siebie, że tak ją potraktowałem. Zabrałem jej to, co miała najcenniejszego, dostałem w zamian jej miłość a ja tym po prostu w jakiś sposób pogardziłem. To niesprawiedliwe z mej strony. Jednak wierzyłem, że kiedy tylko minie krótki czas zapomnimy o sobie i sprawy powrócą do normalnego stanu. Katerine pewnie znajdzie kogoś odpowiedniego dla siebie, tak jak ja już znalazłem, i kiedyś może tylko mnie wspomni.
Jakże byłem w tamtym czasie naiwny! Myślę, że oboje z Kateriną pasowaliśmy do siebie o wiele lepiej, niż myśleliśmy. Byliśmy do siebie tak podobni, chociaż różniliśmy się tak bardzo.
Wyjechać z Ukrainy nie było teraz tak łatwo, jak się do niej dostać. Aby dotrzeć do domu, potrzebowałem właściwie cudu. Nastały kilometry tułaczki, uciążliwej drogi pieszo. Pociągi, jakby na jakiś dany znak, nie miały żadnego kursu, więc pieszo pokonywałem kolejne odcinki drogi, wzdłuż koleji.
Po tygodniu skończyło mi się jedzenie, nocowałem pod gołym niebem, nie napotkałem żadnych zabudowań, gospodarstw, żadnego człowieka. Zmęczenie i głód powoli dawały mi się we znaki, traciłem już nadzieję na ujrzenie Marleny. Czyżby opuściło mnie szczęście? Budziłem się po nocach nie mogąc spać, ponieważ było tak diabelnie zimno. Krajobraz zmieniał się po zajściu słońca nie do poznania, zimno wdzierało się pod moje ubranie a nie miałem nic do przykrycia. Ciche pokasływanie przeszło w głośny kaszel, czułem się zmęczony a gorączka zamieniała moje czoło w rozpalony gar gotującej się wody. Parę razy natrafiłem na bagna. Przemoczyłem buty, zmuszony byłem obierać z tego powodu inny kierunek. Plecak wpadł mi do wody kiedy się potknąłem. Zabrałem go i zarzuciłem na plecy resztkami sił. Po jakims czasie sprawdziłem jego zawartość. Wiza znajdująca się w książce Marii Rodziwiczówny była cała, choć trochę przemoknięta. Ale była. Gratulowałem sobie rozsądku włożenia jej do książki. Gdyby się stała nieczytelna, rozmazana, Bóg raczy wiedzieć jak dostałbym się z powrotem do domu.
W oddali rosły lasy, nocami dochodziło z tamtąd wycie wilków, ale zmęczenie mi sprzyjało, ponieważ nawet się tym nie martwiłem i było mi wszystko jedno czy jakie zwierzę zaatakuje mnie podczas snu.
Pewnego dnia padłem na ziemię, niezdolny do daleszej wędrówki. Wtedy to w oddali zobaczyłem pierwsze od tylu dni zabudowania. Pragnienie o mało mnie nie zabiło, było gorsze niż głód. Z trudem otwierałem pieczące oczy, z trudem posuwałem się dalej. Czy w taki oto sposób umiera ciało? Powoli przestaje reagować na zewnętrzne bodźce, wszystkie funkcje, jedna po drugiej, odmawiają posłuszeństwa, kurczy się w sobie i wgniata cię w ziemię abyś upadł i więcej z niej nie powstał, bo tam, w tej tak pięknie pachnącej matce naszej, po której dnia każdego stąpamy, jest nasze miejsce? Zastanawiałem się: jeżeli ja przez parę dni nie mając nic w ustach i nie zmoczywszy ich nawet kroplą wody, znajduję się na skraju przepaści między życiem a śmiercią, to jak, jak przeżył Jezus czterdzieści dni w takim właśnie stanie? Odnosiłem bardzo dziwne wrażenie, że to ja leżę teraz na tej pustynu doświadczając tego samego co i On.
Wieczorem dowlokłem się do wioski, tam pomogli mi dobrzy ludzie, chociaż z początku trochę się wzbraniali. Bali się kogokolwiek brać pod swój dach, czasy były zbyt niebezpieczne. Po dwóch dniach ponowiłem wędrówkę. Szedłem szlakami oznaczającymi drogę, teraz miałem więcej szczęścia niż poprzednio i parę razy podwieziono mnie na wozach, gdzie nie przeszkadzało mi siedzenie z tyłu ze zwierzętami.
Myślę, że już w niczym nie przypominałem tego człowieka, jakim byłem, zanim tu przyjechałem. Tylko miłość do Marleny pchała mnie naprzód. Bałem się o rodzinę, czy zastanę ich wszystkich w zdrowiu, czy aby nic im się nie stało. Myśl o wojnie mnie przerażała. Nie wiedziałem, co działo się dokładnie, ponieważ tutaj takie informacje docierały z wielkim opóźnieniem, jeśli wogóle jakieś docierały.
Jak dokonałem takiego wysiłku, przemierzając setki kilometrów i tyle dni, prawie nie śpiąc, nie wiem. Piętnastego września, po dwudziestogodzinnym oczekiwaniu na granicy i, zdawałoby się niekończących się kontrolach, w końcu byłem w Polsce.
Czym prędzej dotarłem do Krakowa, który jednak nie był już taki, jakim go zapamiętałem. Zapukałem do drzwi pełen najgorszych przeczuć. Ale te nagle się otworzyły i stanęła w nich matka.
- Synku! – krzyknęła, porywając mnie w ramiona i wybuchając płaczem.
Wszyscy byli cali i zdrowi, te długie tygodnie, kiedy mnie nie było, naraz przestały istnieć. Liczyło się tylko to, że jesteśmy razem, że jesteśmy my...
ROZDZIAŁ 6
Kiedy szóstego listopada zburzono pierwszą synagogę w Krakowie, rozległ się gwar i szum na ulicach. Ludzie nie spodziewali się tego, nie tak szybko a już najbardziej nie takiej profanacji naszej świątyni, aczkolwiek o wojnie mówiło się już parę miesięcy przed jej nastaniem.
Na Kraków uderzyli Niemcy, wszędzie zaroiło się od niemieckich oficerów, do miasta wjechały czołgi od których, gdy przejeżdżały drżała cała ziemia a szkło na stole głośno brzęczało. Spojrzeliśmy po sobie nawzajem.
Marlena miała wtedy takie dziwne oczy... Zachowywała się jakby czegoś wyczekiwała, niecierpliwie, z takim spokojem obserwując nas wszystkich. Matka rzekła :
- Zaczęło się...
Miała rację, tego dnia spadła na nas cała okropność wojny. Mieliśmy nadzieję, że nas ominie, że nie dosięgną tu jej macki. Jakże się myliliśmy! Jakże byliśmy naiwni!
Zaczęły się aresztowania, kradzieże naszych zabytków, niszczenie kultury żydowskiej i polskiej. Od tego dnia Kraków miał się w szybkim tempie przeistoczyć w miasto niemieckie. Słuchaliśmy werdyktu od przestraszonych ludzi : Polacy mają być jako siła robocza przesiedleni do Podgórza a my, Żydzi – wymordowani!
- Musimy uciekać! – słyszę krzyk matki. – Chcą nas pozabijać!
- Wyjedziemy! – szepce ojciec gładząc mokrą od łez twarz matki. – Wyjedziemy!
- Boję się... – cichy płacz matki, którego nie zapomnę do końca życia. Jej głos zawierał tyle bólu, strachu, tyle smutku i obaw...
- Czego się boisz? – zapytał wtedy ojciec. – Wojny?
Skinęła głową, wycierając chusteczką czerwony nos. Łzy jak ziarna grochu spływały jej po policzkach. Na stole leżała do połowy obrana cebula. Ziemniaki gotowały się na piecu a sałatka gotowa stała na stole, gdzie za chwilę mieliśmy zasiąść do obiadu.
- Wojny? – pyta ona. – Wojny też... Lecz najwięcej boję się o nas... Bo co z nami będzie? Jak sobie poradzimy?
- Poradzimy sobie. Poradzimy...
Ojciec przytulił ją do siebie, w jego oczach także dostrzegłem łzy.
- Musimy być silni, kochanie. Inaczej być nie może. Jesteśmy rodziną i przetrwamy wszystko, nawet wojnę.
- Chciałabym w to wierzyć, lecz...
- Będzie dobrze...
Wtedy Marlena zniknęła a ja jakimś sposobem czułem, że wyjechać będzie nam ciężko, że teraz już jest dla nas za późno. Za późno na wszystko.
W poszukiwaniu Marleny przemierzyłem cały zdałoby się Kraków, patrząc jak plądrują nasz Kazimierz, jak zabierają wszystko co cenne i drogie, co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Wielkie wozy odjeżdżały pełne. Dokąd? Do Rzeszy...
Znikały cenne zabytki, żydowskie cmentarze ulegały zniszczeniu, miejsca kultu sprofanowane...
Nie mogłem na to wszystko patrzeć. W ciszy i samotności płakałem nad wszystkim, nad zmieniającym się miastem i nad stratą Marleny. Teraz byłem pewien, że jej zniknięcie było celowe, inaczej zostawiłaby przecież jakąś wiadomość. Wiedziała jak bardzo ją kocham a jednak odeszła.
Panujący terror i nieustająca walka doprowadziły w końcu do powstania podziemnego państwa. Ja też pragnąłem do niego należeć i walczyć w obronie kraju.
Los jednak pokrzyżował moje plany...
Żyliśmy w ukryciu, nasze dni zamieniły się w walkę o przetrwanie. Musieliśmy znaleźć jedzenie, pomagać innym i zachowywać czujność aby nas nie zauważono. Mieszkaliśmy w piwnicach, gdzie przekopywano się dzień i noc jak najdalej. Tworzono podziemne przejścia, miejsca gdzie można by się było schronić i utrudnić dostępu do nich najeźdźcom.
Pamiętam jak czyjeś dziecko nieustannie płakało. Matka uciszała go, na niewiele się to jednak zdało. W końcu ktoś nie wytrzymał:
- Uciszcie tego cholernego bachora bo go zabiję!
- O co ci, ku...a chodzi? – stanął na wprost niego. Kto? Zapewne ojciec dziecka.
- O to, że tym nieustannym wrzaskiem zdradzi naszą obecność.
- To jest dziecko! – ryknął ojciec.
- A to jest wojna, ku...a mać!
Obaj mężczyźni rzucili się do bójki. Nie trwało długo a reszta rozdzieliła ich, odciągając jak najdalej od siebie.
- Spokojnie panowie, jesteście podenerwowani, to zrozumiałe. Ale nie możemy się tu pozabijać nawzajem. To nie ma sensu.
- Jaki tam do stu piorunów sens? – zaklął ktoś z ciemności. – Nie ma żadnego sensu. Ta wojna już obdziera nas ze wszystkiego, gdzie tam dopiero sens. Gdyby ten istniał, nie siedzielibyśmy tu jak te ostatnie dupy, tylko...
Ktoś zagłuszył jego wrzaski. I tam wybuchła walka.
- Jeżeli tak będziemy załatwiać sprawy, raz dwa a pozabijamy się nawzajem. Ani Niemców nam tu nie potrzeba – powiedział ojciec po cichu.
- Żydów też nie! – ryknął ktoś, kto najwyraźniej usłyszał co mówił ojciec.
- Panowie, przestańcie. Przecież tak nie można... – matka płakała.
Walka w Krakowie rozgorzała na dobre: od rana do nocy bombardowano, zdawało nam się, całe miasto lecz nie wiedzieliśmy jakie szkody ponieśliśmy, ponieważ nie wychodziliśmy, bojąc się, że zginiemy. Niemcy ciągnęli przez nasz kraj jak burza. Za nimi wszak przyszło jeszcze gorsze: sowieckie wojska. Ze Związkiem Radzieckim mieliśmy podpisany pakt o nieagresji a pomimo tego ich wojska zaskoczyły nas, wbijając nam nóż w plecy. Nie trwało długo kiedy kolejna fala wstrząsnęła nami niepodzielnie: słowa Mołotowa – „Polska przepadła”... Szok obezwładnił każdego, nie było człowieka, który nie ukląkłby na kolana i nie zacząłby się modlić.
- Czy zginiemy? – pytała mnie siostra wtulając się w moje ramiona. Czułem jak płakała, jak trzęsła się cała i nie było to jedynie z zimna. Gdybym wtedy wiedział jaki czeka ją los, nie wypuszczałbym jej nigdy z tych ramion, które jeszcze niedawno trzymały w swych objęciach Marlenę.
- Oczywiście, że nie. Wojna kiedyś się skończy...
- Wojna dopiero się rozpoczęła – odpowiedziała ona na to, wybuchając kolejną salwą płaczu.
- Marku... jeżeli coś się stanie... ciii, nie mów nic, nie przerywaj. A więc jeżeli stanie się coś złego – odczekałem dopóki nie przestanie płakać – mam nadzieję, że spotkamy się w lepszym świecie...
- Ciii, nie mów nic więcej... – wyszeptałem ale już oboje płakaliśmy wtuleni w siebie, przemarznięci, głodni, ze strachem w sercach i z jak najgorszymi myślami.
- Czasami byłam dla ciebie złą siostrą, czy... czy mi wybaczysz?
- Ja też ci nie pozostawałem dłużny...
- Czy wybaczysz mi wszystko? – łkała, jęcząc.
- Wybaczam. Wszystko wybaczam, choć Bóg jeden wie, że nie ma czego wybaczać akurat tobie.
- Dlaczego oni nam to robią? Dlaczego.. nam... robią... Dlaczego...
Jej płacz w końcu ucichł, zasnęła. Ja zaś nie potrafiłem zasnąć w ogóle, pozwalając łzom płynąć spokojnie. Brat trzymał mnie za rękę ściskając ją mocno, tak mocno, że myślałem iż mi ją zmiażdży. Nie widziałem go w tych ciemnościach ale czułem wyraźnie jak i jego ciałem wstrząsają spazmy cichego płaczu.
Następnego dnia zgłosiłem się na ochotnika by pójść na strych po koce i narzędzia potrzebne nam w podziemiach. Miało mi towarzyszyć paru mężczyzn ukrywających się razem z nami. Podziemne korytarze nie były pomiędzy budynkami naszych domów połączone więc nie pozwalały nam na swobodną wymianę informacji, przemieszczanie się i lepsze ukrywanie. Nie raz zapominaliśmy jak wygląda światło dnia, ciemność była naszym schronieniem i sprzymierzeńcą.
I kiedy wreszcie dotarliśmy na strych w tym samym momencie pod nasz dom podjechały niemieckie samochody pełne umundurowanych żołnierzy, rozległy się strzały z karabinów, krzyki. Podjechały ogromne wozy z zamkniętymi wewnątrz ludźmi, płaczącymi, błagającymi o pomoc, mdlejącymi, umierającymi... wyglądało to jak koszmarny sen.
Z budynku w którym się znajdowałem nagle zaczęto wynosić pojmanych ludzi. Krzyki się zdwoiły, płacz dzwonił w moich uszach. Niemcy bili, tłukli karabinami, kopali, śmiali się. Polała się krew...
Nagle pośród ludzi zobaczyłem matkę! Boże! Wyszarpnąłem się z pośród gromadki ludzi stojących obok mnie i popędziłem w dół. Zostałem zatrzymany siłą, nie pozwolili mi odejść. Wciągnęli mnie z powrotem na strych.
- Zabijesz nas wszystkich! – powtarzali. – Nie możesz już nic zrobić...
A ja tak bardzo chciałem jej pomóc! Dlaczego mi zakazali?
Matkę pobili, skopali a gdy już nie stawiała oporu, zdarli z niej ubranie i jeden po drugim gwałcili na oczach innych ludzi, przy śmiechu swoich kompanów, dopingowani słowami, krzykami podburzani do czynu. Leżała bezbronna na ziemi, gdzie ją w końcu rzucili, widziałem jak z jej głowy sączy się krew. Ja zaś miałem zasłonięte usta, gdy krzyczałem, gdy wyrywałem się z silnych objęć trzymających mnie mężczyzn. Ogromny łomot, strzały, śmiech, krzyki, płacz – to wszystko nagle umilkło. Nie słyszałem samolotów latających na budynkami, wybuchów bomb, nic. Trzęsłem się na całym ciele, zapadłem w jakieś omdlenie i niezdolny byłem już do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Już tylko patrzyłem, kiedy matkę wrzucano do przepełnionego wozu, który następnie odjechał a ja nawet nie wiedziałem dokąd. Już ogarniała mnie ciemność, ból był zbyt wielki a bezsilność porażała w całej swej okazałości.
Z zamarłym krzykiem na ustach upadłem na ziemię, skuliłem się w sobie w swej bezsilności łakając jak małe dziecko.
Nadszedł zmierzch, otworzyłem oczy. Dokoła nic tylko ciemność. Przedostałem się na drżących nogach do piwnicy. Zapukałem ale nikt nie otworzył. Zabarykadowane drzwi. Cisza. A więc teraz odwrócili się ode mnie jeszcze oni? Dnie spędzone na wzajemnym pomaganiu, kopaniu, przemykaniu się i narażaniu życia aby zdobyć jakieś pożywienie, uratować czyjeś życie... A teraz stałem tu, pośród nocy, wyczerpany, bez matki, nawet bez tych, którzy trzymali mnie i niedopuścili do udzielenia pomocy. Gdzie teraz się podziali? Gdzie jest Marlena? Nie potrafiłem pojąć, co się z nią stało, martwiłem się czy aby jej także nie przytrafiło się jakieś nieszczęście. Nie wiedziałem co z ojcem, bratem i siostrą.
Tej nocy po raz pierwszy w życiu poczułem się sam. Pustkę odczuwałem jako stan bezmocy, bezsilności. Pustka i samotność mnie przerażały, bałem się tego i bałem się dnia następnego. Z powrotem dotarłem na strych, skuliłem się w najdalszym i najciemniejszym kącie i po długim czasie zasnąłem.
Krzyki i gryzący dym przebudziły mnie o świcie. Bolało mnie ciało od spania w niewygodnej pozycji. Coś było nie w porządku, krzyki dochodzące z daleka sprawiły, że od razu skoczyłem na równe nogi. Głód ściskał mnie w żołądku. Przed oczyma ukazały mi się obrazy z poprzedniego dnia. Od razu ból ścisnął moje serce. Podbiegłem do okna i zamarłem. Paliły się wszystkie budynki dokoła. Do piwnic, przez okna i dziury Niemcy wrzucali granaty, teraz tylko gwałtowne wybuchy wstrząsały całym domem. Ruszyłem od razu w dół. Dom za chwilę się spali, niebezpiecznie było więc siedzieć tak wysoko na górze. Powinienem zostać w piwnicach, tam była jakaś możliwość przeżycia, tutaj w każdej chwili mógł mnie ktoś zobaczyć.
Powoli dobiegłem do ostatniego piętra, zatrzymałem się i wtedy mój wzrok padł na ulicę przed budynkiem w którym stałem.
Naga kobieta, zakrwawiona na całym ciele klęcząca przed niemieckimi żołnierzami, błagająca o życie. Przez chwilę udało zobaczyć mi się jej twarz i zamarłem. Hilda! Moja siostra! Krzyk uwiązł mi w gardle, nie byłem zdolny do jakiegokolwiek ruchu. Dopadłem szyby i zacząłem w nią tłuc desperacko z całej siły. Kiedy mnie zauważono, w jednej chwili szyba rozprysła sie od kilku kul rozbrzmiałych w ułamku sekundy równocześnie. Cudem nie dosięgnęła mnie żadna z nich. Hilda odwróciła się i spojrzała mi w oczy. Ten wzrok będę pamiętał do końca swojego życia, nie zapomnę go nigdy, nigdy...
Na chwilę połączyła nas więź, zobaczyłem w niej odrobinę nadzieji a w następnęj rozległ się strzał. Jej oczy ściemniały, skurczyły się a potem rozrzeszyły – to wszystko w jednej chwili sekundy a potem zobaczyłem strzępki jej ciała rozpryskujące się po całej ziemi. Wyrwałem się z okna i rzuciłem w dół z dzikim krzykiem, jaki już teraz wydobywał się z moich ust. Oszalały nie zdążyłem nawet dobiec do końca, gdy ogień wybuchnął ze zdwojoną siłą wprost na mnie. Nie było możliwości dotarcia do Hildy, drogę zagradzał mi ogień. Wznosił się i rozrastał coraz szybciej, nabierał siły a jego jęzory lizały wszystko, co stało mu na drodze, uwijały się, z sykiem i trzaskiem rwały wprost na mnie. Nie miałem chwili na rozmyślanie, musiałem uciekać.
Wpadłem przez drzwi do czyjegoś opuszczonego mieszkania i otworzyłem okno wychodzące na plac z przeciwnej strony, gdzie znajdowali się Niemcy. Spojrzałem w dół. Płomienie przedarły się już za mną wprost do mieszkania. Nim się obejrzałem, prawie wszystko ogarnął już ogień. Gryzący dym unosił się wszędzie, dusiłem się, kaszel nie pozwalał na chwilę odpoczynku. Ból w piersiach rozsadzał, zdawało mi się, całe moje ciało. Do ziemi było dosyć wysoko, przedarłem się przez okno i opuściłem w dół. Zawisnąłem na rękach trzymając się jedynie resztkami sił. Obliczyłem odległość, postanowiłem skoczyć na beczki stojące wprost pode mną, było do nich bliżej niż do czarnej ziemi. Puściłem dopiero wtedy, gdy płomienie wyjrzały z okna a ich ciepło dotykało moich rąk. Skoczyłem na beczkę. Nie wytrzymałem równowagi i od razu upadłem na ziemię. Miałem tego dnia szczęście nie odnosząc żadnej rany oraz skaleczenia.
W szybkim tempie, nie myśląc, wybiegłem na ulicę lecz zanim znalazłem się z przodu budynku, nikogo już tam nie było. Płonęły tylko budynki, zapach krwi i prochu był tak ciężki, że z trudem dało się to znieść. Wszędzie pełno ciał zabitych ludzi, między nimi jak zauważyłem byli i ci, co wczorajszego dnia zatrzymali mnie siłą, nie pozwalając pospieszyć z pomocą mej matce. Po Hildzie, oprócz krwi i śladów czegoś, czego nie chciałem nawet nazywać, nie było żadnego śladu. Dym ogarniał wszystko, zasłaniał niebo, czułem się jakby za dnia nagle nastała noc.
Pozostałem sam, pośród niegdyś tak pięknego miasta, na ulicy, która teraz całkiem zmieniła swój wygląd i w niczym nie przypominała już tamtej ulicy jaką znałem. Cóż miałem począć? Musiałem odnaleźć matkę. Musiałem odnaleźć Marlenę. Bałem się, że coś się jej stało. Byleby tylko jej nie przydarzyło się coś podobnego.
Wyrzucałem z myśli zło, jakie przecież mogło ją spotkać. Tęskniłem do niej i musiałem ją znowu zobaczyć. Oby tylko nic się jej nie stało, oby nie spotkało ją to, co przed chwilą spotkało moją biedną siostrę.
Targała mną rozpacz, łzy spływały szlakami, które same wyrzeźbiły na mojej twarzy. Tego dnia myślałem, że szaleństwo na zawsze opanuje już moją udręczoną duszę. Jak miałem sobie poradzić z takim ciężarem i bólem, tego nie potrafiłem pojąć. Gdzie się udać i co z sobą począć? Szedłem więc ulicami, nie przejmując się niczym, było mi wszystko jedno, nawet jeśli Niemcy by mnie zauważyli i pojmali. Może chciałem tego, może pragnąłem aby ktoś do mnie strzelił i zakończył moje cierpienia...
Z nieba zaczął padać deszcz. Kule świstały obok ale żadna jak na złość nie chciała obrać mojego kierunku i trafić tam, gdzie powinna. Najlepiej w serce... Moje kroki niosły mnie wprost do synagogi, chiałem tam znaleźć ukojenie, chwilę spokoju, jednak kiedy dotarłem do miejsca w którym niegdyś synagoga stała, stanąłem przerażony, bo przecież już jakiś czas temu ta, jako pierwsza została zburzona. Po gruzach jakie po niej pozostały przechadzała się szara postać. Cz to możliwe? Czy to prawda czy złudzenia? Jak temu uwierzyć? Jak?
Powoli w deszczu podchodziłem do niej. Wiedziałem kogo widzę.
- Marlena! – krzyknąłem łamiącym się głosem i rozpłakałem się jak dziecko. |
|
|
|
|
|
dejmones
Dołączył: 16 Sty 2009 Status: offline
|
Wysłany: 02-06-2009, 15:53
|
|
|
ROZDZIAŁ 7
Wprost nie mogłem uwierzyć w szczęście, jakie mnie właśnie spotkało. Cała i zdrowa stała przede mną moja Marlena! Otulona zielonym płaszczem z ciemnym kapelusikiem na głowie i mocno umalowanymi na czerwono ustami, wyglądała jakby troszkę inaczej, niż kiedy ją widziałem po raz ostatni. Była taka... inna, dorosła i pewniejsza siebie.
- Marlena! – wyszeptałem, kiedy już do niej podbiegłem. – Żyjesz!
Ona zaś popatrzyła tylko na mnie i w tym samym momencie moje serce przeszył nieznany mi dotychczas ból. Jej wzrok był zimny, lodowaty, inny niż zawsze. Patrzyły się na mnie oczy obcej kobiety. Przebiegł mnie strach, me serce w jednej chwili spowiły okowy lodu. Miałem ochotę ją przytulić, wziąć w ramiona tę ukochaną osobę a ona tylko stała patrząc na mnie tym swoim dziwnym wzrokiem. Nie rzuciła się w moje ramiona, nie powiedziała, że tęskniła, że mnie szukała, że...
- Szukałem cię – powiedziałem tym razem trochę głośniej, choć niepewnie bo nie wiedziałem jak mam się do niej naraz zwrócić. – Martwiłem się o ciebie.
Ona stała wpatrując się we mnie z tym nowym wyrazem twarz...
Powoli budziła się we mnie jakaś nieznana mi wcześniej pewność, w mojej głowie poczęło krążyć coś, czego nie dopuszczałem do siebie nigdy wcześniej, coś czego nie byłem w stanie nazwać z imienia, zdawało się, że teraz przewierca moją głowę od środka, zadając ból.
- Matkę zabrali... nie wiem dokąd. Nie wiem dokąd ją zabrali... – Od czego zacząć? Tyle było spraw o których chciałem jej powiedzieć. Pytania cisnęły się na usta, wszystko chciałem wydusić z siebie, lecz nic więcej nie wypowiedziałem, nie mogłem, ponieważ nie byłem w stanie.
- Nie wiem dokąd ją zabrali... – wyszaptałem już tylko kolejny raz.
Jej usta otworzyły się. Myślałem, że coś powie, ale zamiast słów rozdźwięczał się jej głośny śmiech.
- Do nieba! Zabrali ją do nieba! – usłyszałem jak wypowiada w przerwach między śmiechem. W tej chwili w mej duszy coś jakby pękło. Ból, żal, pustka, rozczarowanie i nagłe zrozumienie jakby rozstąpiła się mgła, wszystko naraz ozwało się we mnie, gdy właściwie po raz pierwszy spojrzałem jej głęboko w oczy. W oczy prawdziwej Marleny.
- Dlaczego? – zapytałem.
- Nadchodzą nowe czasy – odpowiedziała tylko przyglądając mi się tym swoim zimnym wzrokiem, przenikliwym, jakby mnie oceniała, z nie skrywanym już obrzydzeniem.
- Kim jesteś? – chciałem wiedzieć.
- Tym za kogo mnie braliście, nazywam się Marlena Schneider.
- Jesteś jedną z nich, prawda? – ciężko wypowiadałem te słowa, nadal próbowałem bronić się przed prawdą, miałem jeszcze nadzieję, że żartuje i że naraz padnie mi w ramiona i powie, że mnie kocha, że starała się mnie odnaleźć...
- Dlaczego... dlaczego pojawiłaś się w naszym domu? Czego chciałaś?
- Potrzebowałam informacji. To było moje zadanie, przypatrywać się wam wszystkim i przekazywać fürerowi najważniejsze zmiany i jakiekolwiek nieprawidłowości, oznaki spisków...
- Jak zdobywałaś informację?
- Przyznaję, że największym sprzymierzeńcem był twój żałosny brat! Wystarczyło tylko ściągnąć majtki a już śpiewał niczym słowik... Wszyscy jesteście tacy sami! – roześmiała się ponownie.
Usłyszawszy to, nagle, jakby te właśnie słowa uderzyły mnie z ogromną siłą w twarz. Nie spodziewałem się tego, nie wiedziałem... Upadłem przed nią na kolana, pokonany, bezradny.
- Jak mogłaś! – nie mogłem powstrzymać łez, ten ból spowodowany szokiem był zbyt wielki.
- Płaczesz jak dziecko? Nad czym? Nad straconą miłością czy nad głupotą twojego brata?
- Jak mogłaś! – tylko to zdołałem powtórzyć, słowa stały się dla mnie ciężkie do wypowiedzenia. – Jak mogłaś...
- Przestań się mazać! Popatrz jak wyglądasz, jaki widok przedstawiasz! Powód do płaczu dla ciebie dopiero nastanie...
- Jedna nie mogłaś dowiedzieć się wszystkiego...
- Było nas więcej! Nie tylko ja jedna zamieszkałam u was. Inne Niemki w innych miejscach wykonywały tą samą pracę, co ja. Trudną, przyznaję, ale dla dobra świata i naszego narodu.
- Wydałaś nas... To przez ciebie moją siostrę zabili, matkę zabrali...
- Wydali was Polacy! – splunęła. - Polacy, bo oni nienawidzą was Żydów tak samo jak my!
- Nie! To nieprawda! – nie wierzyłem w to, co mówiła. Ona znowu się roześmiała.
Klęczałem przed nią na kolanach a łzy spływały po mej twarzy. Deszcz padał coraz mocniej, byłem już cały przemoczony. Naraz uchwyciłem w objęcia jej nogi, które w rozpaczy i szaleństwie przytuliłem do siebie.
- Marlena! Marlena, czemuś to zrobiła? Co z naszą miłością? Ja cię przecież kocham...
- Jesteś żałosny! Popatrz tylko na siebie jak wyglądasz teraz, kiedy jak pies klęczysz u moich stóp. Twój ojciec przed śmiercią robił dokładnie to samo...
Odskoczyłem od niej jak oparzony, słysząc te słowa. Poczułem się jakbym wpadał w mroczną otchłań, coraz niżej i niżej, zapadając się do ponurej ciemności. Nieznana siła rozrywała mi serce, czułem, że oto stoi przede mną potwór, gdyż człowiek nie byłby w stanie wypowiadać tych słów.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Żebrał o życie jak teraz ty! I klęczał tak samo! To mnie tylko utwierdza w przekonaniu, jakim upadłym narodem jesteście i że to, co robię jest właściwe. My jesteśmy rasą panów, wzniesiemy się ponad wszystko! Dla takich jak ty nie ma miejsca w naszym świecie. Słabi, mieszańcy, Żydzi – wszyscy muszą zostać usunięci.
- Gdzie jest teraz ojciec? Co z nim zrobiłaś?
Wzruszyła tylko ramionami.
- Kiedy go widziałam ostatnio, był w drodze do nieba, jak twoja matka. Pewnie już się tam spotkali – umilkła, po czym dopowiedziała: - Ja akurat nie jestem zwolennikiem obozów, osobiście wolałabym was pozabijać od razu, bo po co się jeszcze z wami trudzić i kłopoty na głowę sprowadzać.
- Jesteś podła! Jesteś... złym człowiekiem!
- Źli jesteście wy! – wykrzyknęła. – Zakała świata, nieczyści, upadła rasa!
- Nie można kogoś zabijać, osądzając go na podstawie pochodzenia!
- A co ty o tym możesz wiedzieć?
- Pomogliśmy ci! Przyjęliśmy do swojego domu! Pokochałem cię! Dlaczego to robisz?
Naraz spostrzegłem z oddali nadchodzącego człowieka. Ubrany w mundur z czapką na głowie, wysoki, silny mężczyzna powoli wyłaniał się z mgły deszczu. Marlena zmieszała się. Jakby z lękiem powędrowała za moim wzrokiem, odwróciła się a zauważywszy zbliżającego się Niemca, ze złością syknęła niczym wąż ledwo co poruszając ustami:
- Odejdź! Wynoś się!
Ja jednak byłem jak pogrążony w letargu. Bezmoc, która mnie ogarnęła była silniejsza niż cokolwiek innego. Nie potrafiłem się poruszać i tylko patrzyłem na stopy tej obcej kobiety, którą tak bardzo kochałem a która zmieniła się nie do poznania nie będąc już tym, za kogo się podawała.
- Marlene! Was machst du hier? Wer ist es? – Co tu robisz? Kto to jest?
- Słyszysz? – warknęła Marlena. – Jak stąd nie odejdziesz to on cię zaraz zabije!
Popatrzyłem i rzeczywiście, Niemiec widząc, że Marlena mu nie odpowiada a tylko zwraca się do mnie po polsku od razu wyciągnął broń i wymierzył w moją stronę. Chciał nacisnąć spust ale nagle usłyszałem krzyk.
- Halt! Stój! – to Marlena położyła dłoń na pistolecie, kierując go w drugą stronę.
Deszcz zalewał mi oczy. Rozgrywająca się przede mną scena kompletnie mnie zaskoczyła. W co ona się bawi, pytałem siebie. O co jej chodzi, do diabła? Co to za szatańska gra? Nie rozumiałem dlaczego nie pozwala Niemcowi mnie zabić, czy chce aby cierpiał jeszcze bardziej? Taki jest tego cel?
- Was machst du? Co ty robisz? – zapytał zdziwiony Niemiec. – Marlene? Meine liebe? Moja droga?
Ona zaś tylko spojrzała na mnie, po czym przeniosła wzrok na mężczyznę stojącego obok. Podeszła bliżej niego, przywierając ustami do jego ust. Nie mogłem patrzeć na ten widok, ból i przerażenie było zbyt ogromne. Zbyt mocno cierpiałem, więc zwiesiłem głowę nisko, by uniknąć więcej takich widoków.
- Lass ihn sein... Zostaw go...
- Marlene...
- Komm her... Chodź... – pociągnęła go za rekę i razem odeszli w stronę, z której przybył jej, jak nawyraźniej zrozumiałem, kochanek.
Pozostałem tak jak stałem. Dopiero kiedy zniknęli mi z oczu poczułem, jak moim ciałem wstrząsa szloch. Drżałem. Zdałem sobie sprawę z zimna, jakie panuje dokoła. Wydawało mi się, że śnię. Pomyśłałem, że to nie stało się naprawdę. Jak ona mogła to zrobić? Jak to możliwe, że niczego wcześniej nie zauważyliśmy? To taka była jej zapłata za dobro otrzymane od naszej rodziny? Co za ludzie z tych Niemców, że pozwalają sobie na takie poczynania? Czy nie ma siły na ich powstrzymanie?
Nie wiedziałem dokąd zabrano matkę, nie wiedziałem co stało się z moim bratem i ojcem. Siostrę zabito na moich oczach. Właściwie nie wiedziałem i nie rozumiałem już z tego nic...
Przemoknięty do suchej nitki po jakimś czasie zebrałem się w końcu i na drżących nogach poszedłem przed siebie. Dokąd? Nie miałem zielonego pojęcia, gdzie mogłem pójść. Nie miałem domu, rodziny, nic. Najlepszą drogą w tamtym momencie wydawała mi się jedynie droga do nieba.
ROZDZIAŁ 8
Ogarnięty rozpaczą postanowiłem sam odnaleźć matkę, ojca i brata. Nie byłem pewny, co stało się z ojcem i czy nadal żył, lecz istniała możliwość, że oboje żyją i potrzebują mojej pomocy. Jak i gdzie się udać, tego jednak nie wiedziałem. Po rodzinie zaginął jakikolwiek ślad.
Jak przez mgłę patrzyłem na nasz dom w którym jeszcze tak niedawno byliśmy szczęśliwą rodziną. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy z kruchości naszego życia. Nie zaprzątałem sobie głowy myślami o przemijaniu, jak to nagle wszystko może się zmienić, jak całe życie z dnia na dzień potrafi w jednej chwili rozpaść się na drobne kawałki. Słyszałem kiedyś stwierdzenie babci, która mówiła, że to nic innego a tylko człowiek jest dla człowieka największym zagrożeniem. Zwierze zabija z głodu lub ze strachu, człowiek z przyjemności i głupoty. Miała całkowitą rację. Po cóż nam ta wojna? Jak Hitler może zabijać tyle ludzi, niszczyć rodziny, deptać godność człowieka, rozdzierać im duszę tylko dlatego, iż w jego mniemaniu są inni? Cóż to oznacza być innym? Gorszym? Złym? Brzydszym? A może głupszym lub biedniejszym? To znaczy, że można nas zabijać i robić z nami co komu się żywnie podoba? Czym więcej o tym rozmyślałem, tym bardziej traciłem jakąkolwiek nadzieję.
Nie pamiętam kiedy to było, oto przebudziłem się pewnego dnia i popatrzyłem w niebo. Było zachmurzone. Wielkie, wręcz ogromne czarne chmury przedzierały się jedna przez drugą, jakby oto toczyły jakąś leniwą, niebezpieczna grę czy walkę pomiędzy sobą. Od razu też wiedziałem, po otworzeniu oczu, co powinienem zrobić. Nie mogłem przecież pozwolić na to, co się stało. Nie mogłem przestać o tym myśleć, nocą nawiedziły mnie koszmary związane z Marleną i właściwie już po przebudzeniu wiedziałem, jakie podejmę kroki.
Postanowiłem, że odnajdę Marlenę! Odnajdę i ... i zemszczę się za to, co zrobiła mnie i mojej rodzinie. Kochałem ją, myślałem, że razem spędzimy całe swoje życie a tutaj jednym skinieniem głowy zniszczyła wszystko, rozbiła naszą rodzinę i stała się moim conocnym sennym koszmarem. Widziałem ją jak się śmieje, widziałem ją stojącą w kapeluszu, patrzącą na mnie zimnym wzrokiem, widziałem leżącą na łóżku, wijącą się w ekstazie. Ciągle widziałem Marlenę. Stała się moją obsesją i moim koszmarem. Musiałem coś z tym zrobić, ponieważ czułem, że jakimś sposobem opadam w nieznaną mi ciemność, w jakąś czeluść bez dna, zimną i czarną jak smoła a jednak przyjemną i zapraszającą. Bałem się nadchodzących zmian nie tylko na świecie lecz także w swojej duszy. Czułem, że kiedy wpadnę w tę ziejącą pustką ciemność, wydostanie z niej okaże się właściwie niemożliwe.
Nastał czas wędrówki i czas głodu. Niezliczone doby i noce spędzone pod gołym niebem. Najbardziej dokuczliwy był głód oraz samotność. Strach, że już nigdy nie zobaczę matki, bezsilność, że nie potrafię pomóc swoim najbliższym i ból po stracie i zdradzie Marleny. Nienawidziałem Niemców, potem Rosjanów, kiedy i oni najechali nasz kraj. Żądza zemsty nie tylko na ukochanej, ale na wszystkich podłych ludziach, niszczących nasz naród, pozostała już we mnie i nie tak łatwo było się jej pozbyć. Nienawiści do nich zaś, Bóg mi świadkiem, nie pozbyłem się już do końca swojego życia.
Pomimo tych wszystkich wewnętrznych doznań, nadal zdawałem sobie sprawę, że jesteśmy na przegranej, że droga, którą idziemy coraz bardziej skręca w najprzeróżniejsze, nieprzewidziane ciemne, niebezpieczne strony. Obawiałem się, że droga ta kiedyś się skończy i nie będzie można nią już kroczyć.
Mijały dni, i wreszcie tygodnie. Nie potrafiłem odnaleźć się w zrujnowanym, nieprzyjaznym świecie. Opuściła mnie nadzieja na odnalezienie najbliższych. Patrząc teraz w niebo już nie widziałem jego piękna, stało się ono dla mnie bezbarwne i nieprzyjazne. Nie należysz do tego świata, zdawały się mówić chmury. Nie ukrywaj się bo i tak cię znajdą, to tylko kwestia czasu.
Czy w tym niebie właśnie znajdował się Bóg? Czy przyglądał mi się teraz? Zastanawiałem się kim jest, że potrafi tak siedzieć i patrzeć jak cierpią jego dzieci. Przecież tyle niegodziwości działo się pod jego okiem a on jakby o tym nie wiedział. Może spał a może to była kara za grzechy?
Jaki ten świat jest złożony. Ludzie zamiast pomagać sobie nawzajem i cieszyć się z życia - zabijają się.
Jaki dziwny jest ten świat...
Jaki piękny był ten świat...
Jaka dobra była kiedyś Marlena...
Oto pewnego dnia całkiem przypadkiem wpadłem w ręce niemieckich oficerów. |
|
|
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików Możesz ściągać załączniki
|
Dodaj temat do Ulubionych
|
|
|
|