FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  Galeria AvatarówGaleria Avatarów  ZalogujZaloguj
 Ogłoszenie 
Forum archiwalne, nie można zakładać nowych kont.

Poprzedni temat :: Następny temat
  Król Złodziei
Wersja do druku
Zegarmistrz Płeć:Mężczyzna


Dołączył: 31 Lip 2002
Skąd: sanok
Status: offline

Grupy:
AntyWiP
PostWysłany: 03-07-2008, 22:55   Król Złodziei

Król Złodziei:
Część: 1 / 3

Karczma „Pod Zatrutym Jabłkiem” słynęła jako miejsce ponure i niebezpieczne, w którym uczciwy człowiek nie powinien się pokazywać. Wedle pogłosek było to miejsce, w którym spotykały się wszelkie możliwe męty, a wchodząca doń osoba z całą pewnością mogła pożegnać się z zębami, sakiewką oraz – w wielu przypadkach – z życiem. Było w tym dużo prawdy.

W tym miejscu rzeczywiście spotykały się męty. Naturalnie nie zwykły margines – ten posiadał zestaw własnych, lepiej odpowiadających jego potrzebą lokali, spelun i melin. Natomiast „Zatrute jabłko” korzystało z dogodnej lokalizacji geograficznej, tak samo jak „Tańczący Smok”. Leżało bowiem niedaleko skrzyżowania ważnych szlaków handlowych, na tyle ich blisko, by każdy, kto chciał kupić lub sprzedać kradziony, pochodzący z przemytu lub nielegalny towar nie musiał za bardzo zbaczać z drogi i jednocześnie na tyle daleko, by w karczmie nie wisiały międzynarodowe listy gończe. Cecha ta była ważna, bowiem w lokalu spotykali się bandyci, złodzieje, piraci rzeczni, miejscy gangsterzy, przemytnicy i płatni zabójcy naprawdę dużego kalibru.

No dobrze, czasem trafiali się też i ci średni, a nawet i zwyczajne płotki.

To właśnie klienteli lokal zawdzięczał taką sławę, była ona jednak niezasłużona. Większość z jego stałych bywalców przetrwała lata w niebezpiecznym i niepewnym świecie zbrodni, w odróżnieniu od zwykłych bandziorów była więc osobami o szerokich horyzontach myślowych oraz długofalowym spojrzeniu. Osoby te wiedziały, że potrzebne jest miejsce, w którym można spokojnie napić się, zjeść i kulturalnie zabawić się po pracy, pogadać o interesach lub spotkać z klientami. Wszystko to będąc pewnym, że nikt cię nie okradnie lub nie wbije sztyletu w plecy. Dlatego też „Zatrute jabłko” było terenem neutralnym, w obrębie którego murów nie popełniano żadnych przestępstw.

Naturalnie do „Jabłka” czasem trafiali także inni klienci. W prawdzie większość wędrownych kmieci i kupców omijała lokal jak gniazdo zarazy, ale czasem któryś z nich go nawiedził. Zdarzały się też przypadki zwyczajnych ignorantów, romantyków, lunatyków i świrów. Średnio raz na miesiąc odwiedzali lokal awanturnicy, mający nadzieję przeżyć w nim przygodę swojego życia. Niektórym nawet to się udało.

Resztę zakopano w piwnicy.

Otton, Król Złodziei, Książę Włamywaczy, Hrabia Półświatka, Mafijny Baron etcetera, etcetera przysiadł przy jednym ze stolików. Na pierwszy rzut oka nie były one szczególnie zadbane i sprawiały wrażenie brudnych i zniszczonych. Cóż, karczma dbała o image, wydając wielkie kwoty tylko po to, by sprawiać jak najbardziej obskurne wrażenie i na tym pozostać.

Po drugiej stronie siedział jegomość, który wyróżniałby się z tłumu nawet w cyrku. Miał około dwóch metrów wzrostu i zbudowany był jak barbarzyński wojownik, z tą różnicą, że jego cera – miast być twarda i ogorzała od słońca – była delikatna, zadbana i arystokratycznie blada (bardziej, niż skóra Ottona). Rysy miał gładkie, włosy czarne, długie i piękne (choć to złe słowo dla mężczyzny), a głos gdyby zechciał się odezwać okazałby się brzmieć niczym u wielkiego tenora… Zalety powierzchowności Nie – Tak - Bardzo Nieznajomego długo można by wymieniać. Połączenie wszystkich sprawiało jednak koszmarne wrażenie. Mężczyzna wyglądało tak, jakby ktoś rozebrał na części całą armię, wybrał – niczym z zestawu klocków – najbardziej wartościowe części i złożył je w jedną, odstręczającą konstrukcję.

- Witaj wasza wysokość. – ucieszył się rozmówca, błyskając galerią oślepiająco białych zębów. – Ma wasza wysokość kulkę?

- Witaj Kupcze. – odpowiedział Otton, wyjmując z pod płaszcza wypchany worek. Wewnątrz znajdowała się kryształowa kula, która jeszcze trzy dni temu spoczywała u stóp tronu Króla Popiołów – Sprawdziłeś księgi?

Człowiek (jeśli to nadal był człowiek) nazywany Kupcem posmutniał.

- Tak jakby… - burknął w końcu. – Jednak musisz zrozumieć jedno… Jestem magiem, jasnowidzem, wróżbitą! Moja mądrość jest nieskończona, potrafię przenosić góry i przenikać zamysłu samych bogów, ale nawet mój rozum ma pewne granice i niektórych rzeczy nie ogarnia… Na przykład co to jest tabela „potencjalnie zyski” i co w tabeli „koszta windykacji” robi pozycja „wychowanie dla dziewcząt”? Co „małolata, jedna sztuka” robi w tabeli „inwestycje”? Ja rozumiem, że odkryłeś, że masz niechciane dzieci! Sam miałem siódemkę, ale zrozum Otto! To są księgi rachunkowe nielegalnego kasyna, a nie twojego domu…

Nielegalne kasyno… Złodziej nie wiedział, co go podkusiło do tego pomysłu. Kiedy go wymyślił była jesień i padał deszcz ze śniegiem. Chciał wtedy choć raz zrobić coś, co nie wymagałaby wychodzenia z domu i wspinaczek po oblodzonych dachach… Miało to być proste i łatwe.

Czyli zdecydowanie inaczej od nielegalnego kasyna.

Podziemny hazard przynosił w prawdzie spore zyski, ale prócz tego miał same wady… Jak się okazało, sprawa nie wyglądała tak, że ludzie przychodzili do kasyna i zostawiali w nim pieniądze. Po pierwsze – zdecydowanie za często, niż by sobie tego życzył wygrywali. Po drugie – jeśli to nie zaszło – wychodzili w długach, których usiłowali nie spłacać. Niektórzy – celem uniknięcia płatności – potrafili uciekać nawet przez dwa – trzy królestwa, przez które należało ich ścigać celem windykacji, co też nie było wcale tak łatwe. Co gorsza z wielu w ogóle nie było czego ściągać… Interes wymagało też stosowania przemocy, szantażu, groźby i innych metod niegodnych gentelmana.

Nawet mimo zastosowania tych metod kończył się często w sposób co najmniej kłopotliwy. Przykładowo niedawno jeden z jego dłużników utknął ze sporej ilości należnością. Prawdopodobnie skończyły w sposób bardzo zły, gdyby nie udało mu się zdobyć pracy prywatnego nauczyciela i opiekuna nastoletniej dziewczynki. Jego wypłacalność uzależniona była jednak od sposobu, w jaki wywiązywał się ze swoich obowiązków. Tym oto sposobem całkiem spora grupa gangsterów została oddelegowana specjalnie do tego, by pilnować, żeby pewna mała miała dobre oceny.

- Już tłumaczę ci to Kupiec, chodzi o to, że… – powiedział Otton, a w myślach zaczął żałować, że postanowił wybrać się „Pod Zatrute Jabłko”. Był po podróży, w domu – jak zwykle, odkąd założył nielegalne kasyno – znalazł same problemy. Co więcej miał niewielką ochotę wdrażać kogoś w sekrety tej kompromitacji, ani też w ogóle o niej rozmawiać. – Co jeszcze złego może się stać? – pomyślał w duchu.

***

Tymczasem za ścianą…

Hrogtar spojrzał na karczmę, potem na szyld, a następnie znów na karczmę. Lokal mu się spodobał, zdecydowanie miał klimat. Leżał w pewnej odległości od miasteczka, nie był szczególnie ozdobny, a jego właściciel wyraźnie nie dbał o czystość. Znaczyło to, że był swoim chłopem, a nie jednym z tych zniewieściałych, skąpych kupczyków. Co więcej budynek miał w sobie coś, co niosło nie wypowiedzianą, ale odczuwalną sugestię bijatyki, pijatyki i rabunku czyli dobrej zabawy. Zachęcony nacisnął klamkę drzwi wejściowych. Ta odskoczyła, więc kulturalnie otworzył drzwi kopiąc je tak mocno, że uderzyły o ścianę krusząc tynk. Wszyscy w lokalu musieli wiedzieć, że On wchodzi…

Przekroczył próg, a jego woje wkroczyli za nim. W pomieszczeniu było ciemno i mroczno, jak w wielu spelunach. Goście na jego widok zamilkli, gapiąc się, jak sroki w kość. Niektórzy sięgnęli po broń.

Było to dziwne. W tym miłym lokalu „Pod Tańczącym Smokiem” gdzie od dwóch tygodni wpadał z chłopakami po służbie mówili, że tutaj też jest klawo. Tymczasem atmosfera była dość nieciekawa, witały go ponure, ukradkowe spojrzenia, a gdy przechodził rozmowy milkły.
Z drugiej strony było jeszcze wcześnie. Może potem towarzystwo się nieco wyluzuje? Mógł poczekać.

Tylko gdzie? Przydałoby się gdzieś usiąść.

Przetoczył po pomieszczeniu groźnym wzrokiem. W powietrzu unosił się dym, z jakiegoś paskudztwa, które słabi ludzie i niziołki palili w fajkach. Hrogtarowi łzawiły od tego oczy, ale pomału zaczął się przyzwyczajać.

Wszystkie stoliki były zajęte. Naturalnie barbarzyńca mógł w każdej chwili jakiś stolik opróżnić jednym czy dwoma kopniakami, ale wywołałoby to tylko zbędny harmider. Zabawa zaczęłaby się jeszcze, zanim goście zdążyli się rozruszać i skończyła przedwcześnie. Rozejrzał się więc jeszcze raz po pomieszczeniu. Jeden ze stolików okazał się mniej obsadzony, niż pozostałe… Siedziało przy nim tylko dwoje ludzi: dziwoląg – niechybnie czarownik i jakiś frajer.

Może, jeśli delikatnie wykurzy tych dwoje, to nie zepsuje sobie później zabawy?

Dał znać swoim ludziom, by poszli za nim i stanęli wokół stołu. Atmosfera w karczmie zmieniła się, choć nadal panowało milczenie. Tym razem jednak było ono inne… Stało się jakby bardziejciekawskie i skoncentrowane, nie zdziwione i niechętnie. Ci ludzie czekali z ciekawością na to, co się teraz stanie. Ba! Wyczuł, że czekali na to, co się teraz stanie z Hrogtarem, tak jakby zawisło nad nim nagle jakieś nieznane niebezpieczeństwo.

Przez chwilę barbarzyńca pomyślał, że może popełnia właśnie błąd…

Ale był królem! Nie mógł okazywać lęku tylko dlatego, że coś mu się zdawało! Jego rolą było dawać przykład, iść w pierwszym szeregu i jako pierwszy zginąć, jeśli taka będzie wola bogów!

Siedzący przy stoliku nie zwrócili na nich uwagi. Hrogtar stanął dokładnie za tym mniejszym, ubranym na czarno. Facet był albo głupi, albo śmierci się nie bał, gdyż nawet się nie poruszył… Ewentualnie mógł być jeszcze ślepy, głuchy i pozbawiony powonienia, bo tylko taki mógł nie zauważyć, że stoi za nim obwieszony bronią Haug. Jego towarzysz obrzucił barbarzyńców spojrzeniem, potarł zwisający mu z piersi amulet, a potem także ich zignorował.

Nie zauważyli go, czy co?

Hrogtar wyjął więc miecz, a następnie wbił z rozmachu w stół. Doświadczenie wskazywało, że był to najskuteczniejszy sposób na zwrócenie na siebie uwagi. Oczywiście poza podpaleniem czegoś lub bezpośrednią przemocą.

Rzeczywiście, tym razem nieznajomy zareagował. Spojrzał najpierw na miecz, potem na wypisane na nim runy, a potem jeszcze raz na miecz. Oręż był stary, nosił ślady częstego używania i liczne rysy szczerb. Naprawiano go wiele razy, nie zawsze w sposób fachowy.

Zdołał jednak skupić na Hrogtarze uwagę nieznajomego.

- Przepraszam pana. – niższy z nieznajomych odwrócił się w jego stronę i spojrzał w twarz Barbarzyńcy, tak, że ten miał czas się mu przyjrzeć. Jego rozmówca miał włosy koloru ciemny blond i arystokratycznie bladą skórę. Najbardziej charakterystyczne były jego oczy. Lewe było zielone, prawe niebieskie. Ubrany był w ciemne kolory, w sposób, jaki tubylcy uważali za elegancki. Zamiast mówić głośno, jak każdy normalny szeptał. – Ale ten kawałek blachy nam przeszkadza w rozmowie. Czy zechciałby pan go stąd zabrać? – był uprzejmy, choć Hrogtar mógł przysiąc, że wewnątrz aż kipiał od gniewu. Gdyby znał Otta wiedziałby, że ten głęboko wierzył, że uprzejmością i kulturą można wiele osiągnąć. Nie miał też ochoty zniżać się do poziomu jakiegoś wionącego wódą gbura w futrach.

- Jak ci niewygodnie, to się przesiądź! – odpowiedział Hrogtar ku aprobacie swoich kumpli.

Otton uznał, że kulturalne argumenty mogą okazać się nieskuteczne. Wszystko wskazywało na to, że jego rozmówca albo śpieszył się do grobu, albo pomylił lokale, albo był niepoczytalny. Jako, że zabijanie głupców i szaleńców generalnie nie przynosiło honoru, postanowił jednak dać nieznajomemu dzikusowi ostatnią szansę.

- Czy ty w ogóle wiesz, kim ja jestem?

Hrogtar lekko się zdziwił. Skąd niby mieli znać tego faceta? Obrabował go? Ukradł mu krowy? Spalił gospodarstwo? Zabił mu kogoś z rodziny? Dokonał na nim jakiegoś równie bohaterskiego czynu? Może nie chodziło o bohaterstwo? Może to jakiś jego dawno niewidziany kuzyn? Nie mógł jednak przypomnieć sobie nikogo podobnego. Kogoś o tak charakterystycznych oczach na pewno by zapamiętał. Popatrzył więc po swoich wojach. Nic w ich twarzach nie wskazywało na to, że rozpoznawali nieznajomego.

- Kim zdaje ci się, że jesteś?

Otton wstał, poprawiając ubranie, tak by w trakcie autoprezentacji wyglądać godnie.

- Jestem kawalerem Ottonem, podróżnikiem, odkrywcą, uczonym, badaczem starożytności, koneserem oraz mecenasem sztuki i słynnym filantropem, a przede wszystkich prawdopodobnie największym złodziejem ostatnich pięciuset lat. Posiadam trzydzieści procent udziałów tej karczmy, jak i każdego innego, liczącego się, nielegalnego, przestępczego, podejrzanego, amoralnego lub po prostu nieobyczajnego biznesu na tym kontynencie. I informuje Pana, że jeśli natychmiast nie opuści Pan mojego lokalu to, używając popularnej przenośni „nakarmię panem rybki”.

Przemówienie, mimo, że okropnie pretensjonalne nie wywarło oczekiwanego efektu. To znaczy: Otto nie spodziewał się, że barbarzyńca przestraszy się i zacznie przepraszać. Oczekiwał, że wybuchnie śmiechem lub powie coś głupiego, odsłaniając się przy tym i dając Królowi Złodziei czas na cios kastetem, po którym odleci w objęcia Morneny, elfickiej bogini snów, a ochrona wyniesie pozostałych intruzów z lokalu na kopach. Nic takiego się nie stało. Miast tego twarz dzikusa przybrała wyraz, jakby nagle rozbolała go głowa, co Otton uznał za znak zachodzenia procesów myślowych.

Aż tak straszny się zrobił? Owszem, ostatnio musiał dokonać tych kilku pokazowych akcji windykacyjnych celem przypomnienia, że Króla Złodziei nie wypada okradać, ale nie powinno mu to aż tak zepsuć reputacji.

- To miejsce – Hrogtar przetoczył rękom po pomieszczeniu – należy do największego złodzieja na świecie? – zapytał mocno zdziwiony i zmieszany.

- Tak, dokładnie! Więc jeśli nie chcesz narażać się na mój gniew opuść lokal natychmiast! – Otton postanowił jednak wykorzystać domniemaną opinię zjadającego dzieci szefa mafii.

- W takim razie karczma jest Hrogtara syna Gulthara wnuka Vulfnara! – oznajmił. – Albowiem on to jest najwyższym królem prawdziwych ludzi: najodważniejszym, najgościnniejszym, najmądrzejszym, najbardziej prawdomównym! On to też ma najwięcej kochanek i najlepiej kradnie!

- A kimże jest ten cały Hrogtar? – Otto wlał w te słowa tyle kpiny, ile tylko potrafił. Sam fakt, że na świecie istnieje dzikus, który może mu dorównać wydawał mu się nonsensem.

- Jam jest Hrogtar!

- Masz ci los. – pomyślał Otton. – Nie dość, że niewychowany, nie dość, że obłąkany, to jeszcze samochwała. Choć trzeba było przyznać facetowi, że wyobraźnię rzeczywiście miał bujną. A na głos powiedział:

- Naprawdę myślisz, że możesz dorównać mi? – bieg rozmowy nie podobał mu się. Zaczynała zmieniać się w kłótnię przekupek.

- Więc twierdzisz, że Hrogtar Prawdomówny kłamie? – ryknął barbarzyńca i wyrwał miecz ze stołu, a następnie zakręcił nim, jakby to było piórko.

Otton też poderwał się z miejsca i dobył szpady.

- Udowodnij, że choć jedno twoje słowo jest prawdziwe!

- Hrogtar przysięga, że jest największym złodziejem świata! – zagrzmiał. – I gotów jest ukraść więcej rogacizny w jedną noc, niż uczyni zarozumiały to Człowiek Z Kamiennych Zamków! A gdy to zrobi obejmie w swą królewską władzę to miejsce. – proklamował. - Oraz „nakarmi tobą rybki.” – to ostatnie zdanie szczególnie mu się spodobało. Nie wiedział dokładnie, jak się karmi ryby innymi ludźmi, ale bardzo chciał się tego nauczyć. Mógłby potem pokazać nową sztuczkę w domu. Ciekawe, czy były do tego potrzebne jakieś specjalne ryby?

- Przepraszam pana. – do rozmowy wtrącił się nagle milczący do tej pory, dziwaczny człowiek: wielki typ, który wyglądał tak, jakby ktoś posklejał co lepsze kawałki znalezione na jakimś polu bitwy. – Ten miecz który pan trzyma… Czy to jest magiczny miecz królów? Ten, który bogini Selene podarowała klanom z puszczy Dun – Mak? Ten, który powinien spoczywać w druidycznym sanktuarium Beregorn?

- Nooo! – potwierdził pełen dumy Hrogtar. Był tak daleko od domu, a mimo to nadal spotykał ludzi, którzy o nim słyszeli.

- Bierz miecz! Jak wygrasz zakład Otto, to bierz miecz! – poradził dziwak. Mimo odstręczającego wyglądu był potężnym magiem. Plasował się w pierwszej setce czarowników tego świata. Wiedział wszystko o magicznych mieczach i na pierwszy rzut oka potrafił rozpoznać te naprawdę wartościowe.

- Niech tak będzie! Jeśli zaś ja ukradnę więcej rogacizny do końca tej nocy, niż ten barbarzyński łajdak – zadeklarował Król Złodziei. – Zabiorę jego miecz, a dzikus prócz tego publicznie przeprosi w biały dzień na głównym placu miasteczka, po czym wróci bezzwłocznie do swojego lasu!

- Zakład uważam za zawarty! – huknął Hrogtar.

- Świetnie! Jak oddasz mi ten miecz Otto, to załatwię kogoś, kto spełni trzy twoje życzenia i dorzucę do tego średniej mocy magiczny pierścień! – ucieszył się czarownik.

- Po pierwsze Kupcze jeszcze nie mam tego miecza. Po drugie, ostatnio kiedy dostałem od ciebie magiczny pierścień musiałem pilnie szukać czynnego wulkanu. – wyliczył Otton. – Po trzecie to powiedz mi kobiecina lekkich obyczajów, co to jest rogacizna i czy już to kradłem?

Wyjaśnienie tego zajęło krótką chwilę, ale nie było trudne.

- Owce, krowy, kozy… - wyliczył Otton po wykładzie. – Jakieś specjalne odmiany, czy dowolne?

- Dowolne.

- Minotaury też się liczą?

- Że co? – mężczyzna zwany Kupcem o mało się nie udławił. Tak, potrafił sobie wyobrazić Otta zakładającego postronek minotaurowi, ale bynajmniej go to nie cieszyło. Bardzo nie chciał oglądać tego na własne oczy.

- Tak tylko pytam. – odpowiedział Król złodziei. – Są jakieś rzeczy, które powinienem wiedzieć o „rogaciźnie”? Zwierzaki reagują na imiona? Słuchają się tylko właścicieli? W tych okolicach hoduje się jakieś wyjątkowo krwiożercze odmiany?

- Nie, raczej nie…

- Mało ekscytujące. – ziewnął złodziej. Niestety zrobił tak tylko po to, żeby zachować twarz. W rzeczywistości sytuacja z każdą chwilą robiła się ekscytująca jak cholera. Ba! Robiła się nawet bardziej ekscytująca, niż Otton lubił. Nigdy jeszcze nie kradł krów… Nie leżały w jego sferze zainteresowań. Choć z drugiej strony to podnosiło atrakcyjność zakładu.

Postanowił Podejść do wyzwania z właściwym sobie profesjonalizmem. Zaczął od ułożenia planu działania. W tym celu jednak najpierw musiał przypomnieć sobie wszystko, co pamiętał o bydle i jego wypasie. Wiedza ta kształtowała się w sposób następujący:

Po pierwsze Otton wiedział, że krowy istnieją.

Po drugie: hodowane były przez rolników, pasało się je na pastwiskach i karmiło sianem.

Po trzecie: są to zwierzęta ważne dla gospodarki. Dają bowiem mleko, stanowiące ważny element diety i podstawę do produkcji rozmaitych przetworów. Po uboju natomiast pozyskiwano z nich mięso. Inne części, przede wszystkim kości, rogi i skóra znajdowały szerokie zastosowanie w rzemiośle.

Podsumowując: wiedział o bydle bardzo mało i nie miał zielonego pojęcia, jak je ukraść. Niestety jego przeciwnik dysponował zapewne w tej materii głębszym doświadczeniem. Cokolwiek nie zrobiłby musiał z nim przegrać, chyba, że bydło spadnie mu samo z nieba.

I to już wyglądało jak początek jakiegoś planu.

Otto odwrócił się na pięcie i ruszył spacerowym krokiem do domu.

_________________
Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
Przejdź na dół Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Odwiedź blog autora Odwiedź listę obejrzanych anime / przeczytanych mang
 
Numer Gadu-Gadu
1271088
Grisznak
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 04-07-2008, 18:13   

Zawiodłeś mnie Zeg...Już naiwnie liczyłem, że poznęcam się nad tobą jak nad Slovą czy Lunarem, a tu lipa, ciężko sie do czegoś przyczepić. Zajdla za to nie dostaniesz, ale w MiMie, Feniksie i NF widziałem bardzo sporo dużo, dużo gorszych tekstów (pominąwszy już niesławny "Bardzo Cenny Pierścień" który Zajdla dostał). W innych, lepszych czasach pewnie nawet załapałoby się do druku w jednym z rzeczonych.

Potrafisz nieźle wypośrodkować akcję i dialogi, a to cenna i rzadka cecha.
Powrót do góry
Zegarmistrz Płeć:Mężczyzna


Dołączył: 31 Lip 2002
Skąd: sanok
Status: offline

Grupy:
AntyWiP
PostWysłany: 04-07-2008, 20:15   

Król Złodziei
Część 2 / 3

Tymczasem Hrogtar nie tracił czasu.

- Dobra chłopaki! – wykrzyknął. – Robimy jak zwykle! Idziemy do wioski, podpalamy coś dla odwrócenia uwagi, kradniemy krowy i pędzimy je do miasta! – ogłosił plan. Spotkał się on z ogólnym zadowoleniem.
- Jeśli znajdziemy coś fajnego, to też bierzemy! – dodał, a jego ludzie zawyli z radości i zaczęli walić bronią o tarcze. Z jakiegoś powodu sam Hrogtar nie był uradowany tą perspektywą. Gorzej. Martwił się nieco… Powodem była ta cała Alchima, jedyna kobieta, jaką… Hmm… Szanował.

Nie, żeby Hrogtar jakoś specjalnie pomiatał kobietami. Wydawały mu się takimi samymi ludźmi, jak wszyscy inni. A wszystkich innych dzielił na trzy kategorie: te, które mogły próbować go zabić bronią, te, które mogły próbować go zabić podstępem lub czarami i te, do których należało się zwracać „Ej! Ty! Niewolniku!” Alchima jakoś nie pasowała do tego podzbioru. Hrogtar nigdy nie widział jej uzbrojonej. Nie podejrzewał też, żeby uprawiała czary. Prawdę mówiąc nie spotkał jej też nigdy specjalnie wściekłej. Zwykle przebywała w swoim biurze zajęta jakimi papierami, jak czasem czynili to ważni, Wyniośli Ludzie. Często też spotkać można było ją, jak dogląda i nadzoruje wykonanie różnych czynności. Z jakiegoś powodu jednak ludzie się jej słuchali, a nawet się jej bali.

Hrogtar spotkał ją kilka razy… A raczej zderzył się z jej nieugiętą wolą i silnym charakterem. Musiał przyznać, że miała coś w rodzaju charyzmy. W połączeniu z opanowaniem, profesjonalizmem i zdecydowaniem czyniło to z niej bardzo niebezpiecznego przeciwnika. Tym niebezpieczniejszego, że ani nie bała się przemocy, ani też jej nie stosowała. W jej towarzystwie barbarzyńcy, którzy z zastraszania, podpalania i pobić uczyli styl życia głupieli, nie wiedzieli, jak się zachować i dawali się rozstawiać po kątach, jak przedszkolaki. Stłumił jednak te myśli.

- Idziemy! – wykrzyknął i dał ponieść się atmosferze chwili. – Do boju! – zawył po Haugijsku.

- Ale kochanie! – nagle odezwała się Mortai, która jak zwykle stała z boku i do tej pory się nie odzywała. Towarzystwo mężczyzn i ich niepoważne zachowanie od jakiegoś czasu ją męczyły, wolała więc spokojnie czekać, aż cywilizacja sprawi, że trochę dorosną. – Obiecywałeś, że ten wieczór spędzimy sami: tylko ja, ty i obstawa… Obiecałeś, że pójdziemy do jakiegoś eleganckiego miejsca, nie pamiętasz? I obiecałeś, że tym razem zjemy romantyczną kolację, podczas której nikomu nie zrobimy żadnej krzywdy… A przynajmniej go trwale nie okaleczymy… I nie rozwalimy lokalu…

- Tak kochanie! – przyznał Hrogtar. – Ale zrozum! Tu chodzi o honor! Chwałę! I sławę!

- Tak, sława, chwała, honor i przygody! – pomyślała Mortai. To były najważniejsze rzeczy w życiu Hrogtara. Przy nich się nie liczyła. Niestety taka była cena bycia żoną wodza. Należało się z tym pogodzić…

Choć z drugiej strony byli ci cywilizowani mężczyźni… Oni nie gonili (a przynajmniej większość nie goniła) za niebezpieczeństwem. Żyli spokojnie, najczęściej uprawiając rolę, pracując w warsztatach lub trudniąc się handlem. Mieli też mnóstwo czasu dla swoich żon i dzieci. Czemu jej misiaczek też nie mógł taki być?

Hrogtar spojrzał na żonę i zauważył w jej twarzy niezadowolenie. Jako, że kochał swą świnkę ponad życie i zrobiłby dla niej wszystko, postanowił ją jakoś ubłagać.

- Żabciu moja! Zawsze możemy jutro pójść na imprezę w jakieś ekstra miejsce. – oznajmił. – Ale dziś mam ważniejsze rzeczy do roboty!

- Więc sława, chwała, honor i głupie zakłady są ważniejsze ode mnie? – rzuciła gorzko Mortai. – Założę się, że żaden cywilizowany mężczyzna nie postawiłby ich w pierwszej kolejności przed swoją własną żoną! Ciekawa jestem, czy sława i honor będą ci gotować?

- Ale ty kochanie mi nie gotujesz…

- Ale mogłabym zacząć! – jak każdy Haug potrafiła przygotować coś jadalnego, co było głównym kryterium dobrej kuchni w tej kulturze. – Hrogtar! Choć raz udowodnij, że jesteś w czymś lepszy, niż pierwszy z brzegu Mieszkaniec Kamiennych Zamków. – dopiero, kiedy przebrzmiały jej słowa zdała sobie sprawę z tego, że popełniła błąd. Gdy ktoś nastąpił Hrogtarowi na poczucie własnej wartości ten przestawał myśleć. Tak jak miało to miejsce teraz.

- Udowodnię, że jestem lepszy od jakiegoś mięczaka! Ukradnę więcej bydła niż on, a potem odrąbię mu głowę i zagram nią w piłkę! – ogłosił, oczywiście w dobrej wierze. Jednak nie było to tym, co mogłoby usatysfakcjonować Mortai.

Hrogtar nie miał takich rozterek. Przeciwnie: jego cel był jasny i prosty, opierał się też na prostej wiedzy co i kiedy powinno zostać uczynione. Zgromadził więc swych ludzi (co nie było trudne, zważywszy, że było ich tylko dziesięciu i towarzyszyli mu wszędzie) i wyruszył na ich czele do najbliższej wioski. Mieli konie, pochodnie i przede wszystkim topory. Wioska natomiast nie miała obrony, za to dysponowała krytymi strzechą chatami. Pomysł wydawał się oczywisty, choć jego wykonanie natknęło się na pewne problemy.

- kobiecina lekkich obyczajów, Hrogtar, to się nie chce palić! – krzyknął Hagen z dachu.

Przeanalizujmy ideę strzechy. Strzecha to gruba warstwa słomy. Słoma generalnie jest łatwo palna… Pod warunkiem naturalnie, że jest sucha. Niestety ta nie była. Żadna słoma, na którą od paru lat padał deszcz nie miała szans być sucha. Tym bardziej na wiosnę, czyli relatywnie niedługo po roztopach i sześć godzin po krótkiej, acz obfitej ulewie.

- Dawaj to palancie! Sam podpalę! – ryknął Hrogtar zapominając, że oni w końcu potajemnie się podkradają i wyrwał podwładnemu pochodnie.

- Przepraszam państwa. – odezwał się jakiś głos z dołu. – Ale co panowie robią na dachu mojego domu?

To było kompromitujące pytanie.

- Yyyy… - odpowiedział Hrogtar. – My zabłądziliśmy – wyjaśnił. – I potrzebowaliśmy się rozejrzeć z wysoka, a pana chata była blisko. - wyjaśnił barbarzyńca. Wśród Haugów prawdomówność była cnotą, a Hrogtar był jednym z najbardziej prawdomównych. Nic więc dziwnego, że kłamstwo wyszło mu bardzo nieprzekonująco.

- A te pochodnie to wam po co?

- Chcieliśmy sobie oświetlić widok. Noc taka ciemna… - brną w zaparte.

- Ach tak?

- Tak! – skwapliwie przytakną Hrogtar.

- Tak! – poparł go Hagen.

- A ja myślę, że jesteście państwo podpalaczami. – zauważył ich anonimowy rozmówca. – Zientek! Antek! Lutek! Podpalacze! Wołajta sąsiadów! – wywrzeszczał na całe gardło nieznajomy, który okazał się zwykłym chłopkiem roztropkiem.

Barbarzyńca już miał na niego skoczyć i udusić by uniemożliwić mu dalsze podnoszenie rabanu, gdy powstrzymał go towarzysz.

- kobiecina lekkich obyczajów Hrogtar! – wykrzyknął Hagen zdjęty grozą. – Leci tu cała banda chłopów i niosą narzędzia rolnicze!

Rzeczywiście we wsi zawrzało, jak w kopniętym mrowisku. W kierunku chaty zmierzali liczni ludzie.

- Jakie znowu narzędzia rolnicze? Co jest strasznego w narzędziach rolniczych?

- No! Niosą kosy, widły, kłonice, topory, dzidy na wilki i chyba łuki na zające! – wyliczył Hagen.

- kobiecina lekkich obyczajów. – pojął sytuację Hrogtar. Chłopi zwykle nie byli tak skorzy do bitki, jak barbarzyńcy, ale mieli paskudną tendencję do zbierania się w duże grupy i dokonywania samosądów.

- Spierdalamy! – zarządził.

Jak postanowili tak i uczynili. Dwójka barbarzyńców zeskoczyła z dachu i puścili się w te pędy w kierunku stawów znajdujących się za wioską. Kmiecie ruszyli za nimi.

- Łapać podpalaczy! Zabić! Zadusić! Zadeptać! – wył tłum biegnąć groblą między lekko zarośniętymi rzęsą wodną bajorkami do hodowli karpii. Jak świat długi i szeroki bardzo nie lubiano podpalaczy. Chłopi nieśli więc ze sobą powróz, by w razie schwytania barbarzyńców powiesić ich na najbliższym drzewie ku przestrodze innym. Naturalnie rozgniewana tłuszcza nie miała najmniejszych szans zauważyć dwóch trzcinek wystających z jednego ze stawów.

Gdy już wieśniacy przebiegli w miejscu rurek pojawiły się najpierw głowy dwóch barbarzyńskich wojowników, a potem także reszta ich ciał. Ociekały wodą, błotem i rzęsą, a na głowie Hagena siedziała dorodna żaba.

- Zimna ta woda. – zaszczękał zębami niższy statusem plemiennym Haug.

- A czegoś się w kwietniu spodziewał? Zresztą nie narzekaj! Kobiety lubią wykąpanych facetów! – zauważył Hrogtar. Naturalnie miał na myśli prawdziwe kobiety, jakie można było spotkać tylko wśród prawdziwych ludzi z haugijskich szczepów. Nie jakieś tam żywe lalki z pośród Wyniosłego Ludu, które zmuszały swych mężczyzn do codziennego jedzenia mydła…

Barbarzyńca wygramolił się ze stawu. Faktycznie, było rześko. Ba! Było naprawdę zimno i chyba zbliżał się przymrozek. Nie miało to znaczenia. Ważna była tylko realizacja założeń taktycznych. Ta owszem, przebiegała nie bez niedociągnięć i lekko odbiegała od tego, co sobie zaplanowali. Jednak nie dało się ukryć: udało im się skutecznie odciągnąć uwagę chłopów. Teraz pozostało więc już tylko jedno: znaleźć konie i wrócić do reszty. Tamci pewnie zdążyli już ukraść całkiem sporo krów i innej trzody oraz zacząć gnać zwierzaki w kierunku miasta.

Odnalezienie wierzchowców zajęło im jakieś trzydzieści minut, podczas których przemarzli prawie na kość. Drugie pół godziny zabrało im znalezienie reszty drużyny.

Jak Hrogtar przekonał się na własne oczy jego ludzie nie od razu zrozumieli, że chłopi w pogoni za ich królem opuścili wioskę. Spodziewali się, że ogień będzie sygnałem do działania. Jednak gdy zauważyli zbiegowisko i dziki tłum pędzący gdzieś w pola wiedzieli, co trzeba robić. Weszli więc do wioski i opróżnili obory oraz zagrody. Zagarnęli całkiem dużo całkiem niezłego bydła, a do tego trochę kóz i owiec. Stado to nie było imponujących rozmiarów, ale gdyby pojawili się z nim w domu, to wzbudziliby zachwyt. Pędziła je też gromadka profesjonalistów. Wszystkie zwierzęta biegły więc w jedną stronę i nie odłączały się od grupy. Barbarzyńcy ruszyli więc radośnie ku mecie.

***

Wznoszące się wysoko mury z szarego kamienia i rudej cegły były widoczne daleko w nocy. Było to możliwe dzięki rozpalonym na ich szczytach ogniskom i pochodnią strażników. Otton czuł niejaką dumę przekradając się po dachach nad posterunkami. Kamienny, najeżony ostrymi palami, bronią, czujnymi (choć nie dość dla takiego specjalisty jak on) i wszelaką bronią był jasnym znakiem panowania człowieka w tej krainie. Za murami mogły srożyć się bestie i potwory, jednak mieszkańcy chronieni przez pierścień fortyfikacji i ceremonialnych ward mogli czuć się bezpieczni. Siły natury, czy gniewnych bożków nie mogły ich tu dosięgnąć. Mury, żelazne topory i pismo: za pomocą tego zbudowano cywilizację. Zaniesiono porządek w królestwo chaosu. Światło w królestwo mroku. – myślał wsłuchując się w posępne wycie wilków, które dobiegało gdzieś z ciemności.

Jednak nie wspiął się na mury tylko po to, żeby rozmyślać.

Po wydarzeniach w karczmie Otton postanowił wrócić do domu. Oczywiście jasne było, że potrafiłby ukraść więcej krów, niż ten prymitywny dzikus. Nie było potrzeby tego udowadniać. Inaczej wyglądała sprawa z przygnaniem ich do miasteczka, gdzie miał się rozstrzygnąć zakład. Mówiąc w skrócie: Otton nie umiał tego zrobić i nie uważał przyznania się do tego za rzecz wstydliwą. Była to robota dla pastucha, nie dla wysokiej klasy, wykształconego specjalisty i rycerza. Uznał więc, że całą szopkę z gnaniem pozostawi komuś innemu, a sam zajmie się szlachetnym złodziejstwem w jego czystej postaci. Wrócił więc do domu, czyli na swój luksusowy jacht zacumowany na przystani w miasteczku. Następnie uzbroił się w zestaw najniezbędniejszego wyposażenia zawodowego oraz dużą ilość wyposażenia dodatkowego, które pozostawił w strategicznych miejscach miasta. Tylko głupiec rusza na akcję bez planu i przygotowania, a Otton głupcem nie był. Owszem, uwielbiał spontaniczność, ale tym razem działał niemal jak mistrz szachowy: planował na dziesięć ruchów do przodu.

Kiedy poustawiał już wszystko na miejscach przyszła pora na to, żeby wpuścić w ten labirynt pułapek barbarzyńców. Tu pojawił się jednak drobny problem w postaci owych murów. Zostały one bowiem zaprojektowane, zbudowane i zaopatrzone w całą masę nieprzyjemnych narzędzi właśnie po to, żeby podobnych i gorszych dzikusów do miasta nie wpuszczać. Po namyśle Otton doszedł do wniosku, że najlepiej zrobi, jeśli pomoże barbarzyńcom sforsować umocnienia. W końcu tyle się napracował.

Wspięcie się niezauważonym na szczyt wieży górującej nad bramą nie było skomplikowane, jeśli ktoś miał wprawę. Przyczajenie się na dachu było jeszcze łatwiejsze. Wystarczyło tylko tkwić w bezruchu i nie hałasować, a pozostawało się niezauważonym. Ludzie zwyczajnie nigdy nie patrzyli w górę.

Pełniący wartę strażnicy nie byli szczególnie czujni. Miasteczko było dość senne, wilki wyły daleko. Sezon na drapieżniki zimowe się skończył, a na bandytyzm, wojny prywatne i drapieżniki letnie jeszcze się nie zaczął. Strażnicy nie byli więc szczególnie czujni, doskwierała im nuda i chłód wiosennej nocy. Duszne, pełne stresu noce miały dopiero nadejść. Zanim to nastąpiło strażnicy lekceważyli swoje obowiązki i zbijali się przy ogniu. Dokładnie tak, jak chciał Otton. Gdy tylko zniknął dowodzący wartą sierżant pozostali na stanowiskach ludzie (a była ich zaledwie garstka) odłożyli broń, a zamiast tego wyjęli kości do gry. Na wytrzaśniętym skądś stoliku pojawiło się wino, niekoniecznie najwyższego sortu.

Otton odpiął od pasa jedno z narzędzi pracy.

Strażnicy tymczasem poustawiali wokół stolika siedziska i zbili się w ciasną gromadkę. Ktoś opowiedział sprośny dowcip o puencie tak prymitywnej, że śmieszyć mogła tylko troglodytę ze straży miejskiej. Pozostali ktosie ryknęli śmiechem genetycznie obciążonych prymitywów.

Otton wypuścił trzymaną w ręce, glinianą buteleczkę i wstrzymał oddech.

Naczynie uderzyło o kamienną posadzkę wieży i rozbiło się uwalniając chmurę gazu. Król złodziei zeskoczył z dachu kilka minut później i wkroczył do pomieszczenia uzbrojony w sznur i starając się nie oddychać głęboko. Za kilka godzin strażników czekało wyjątkowo paskudne przebudzenie. Cóż, mogli wybrać jakiś uczciwy zawód. Wszystkie profesje, które sprowadzały się do bicia ludzi (zwłaszcza w majestacie prawa) jakoś Ottona brzydziły.

Gdy już wszyscy byli nie tylko nieprzytomni, ale też związani Król Złodziei otworzył zapraszająco bramy miejskie na powitanie barbarzyńców.

***

- I jak chcesz przeciągnąć to bydło przez mury tumanie? – zadała pytanie Mortai. Do tej pory stała tylko z boku milcząca i obrażona. Brak reakcji Hrogtara jednak popsuł jej humor doszczętnie, zaczęła więc strofować swojego męża. To powinien być ich szczególny wieczór. W końcu to była rocznica ich pierwszego spotkania. Miało to miejsce osiem lat temu i było cudownie romantycznym wydarzeniem. Ludzie ze Szczepu Byka przeszli wówczas granicę, podpalili wioskę ich krewnych zagarniając mienie, kobiety i bydło, a następnie zagłębili się dalej w ich terytorium. Na szczęście wartownicy byli czujni i dostrzegli dym pożogi. Szczep Wilka przeciął im drogę nad Czerwonym Strumieniem. Hrogtar wtedy spróbował pchnąć ją włócznią, Mortai cięła go mieczem, a potem jeszcze długo walczyli. Hrogtar był wtedy cudownie drapieżny, a mięśnie tak wspaniale grały pod jego spoconą skórą…

Po tym starciu Mortai długo tropiła Hrogtara w nadziei, że zdoła go zabić i zawiesić jego głowę u powały. Potykali się jeszcze chyba pięć czy sześć razy, ale nie przyniosło to rozstrzygnięcia. Już wtedy zauważyła, że jej przyszły mąż mógłby spłodzić wielu wspaniałych wojowników. Wreszcie prawie rok później spotkała go ponownie w grodzie Szczepu Jelenia. Bardzo, ale to bardzo chciała go zabić, lecz póki oboje pozostawali gośćmi u Syna Demona nie mogła tego zrobić nie obrażając gospodarza. Miała za to okazję porozmawiać z nim na osobności. Szybko okazało się, że mają wiele wspólnych tematów. Tak samo fascynowały ich polowania, miecze i kradzież tego przeklętego bydła. Łączyła ich też skrywana wrogość do Szczepu Jelenia, Syna Demona i wszystkiego, co się z nim wiązało. Nim się zorientowali spędzali ze sobą coraz więcej czasu i gdy nastała wiosna pobrali się kładąc kres waśni, która dzieliła ich szczepy od niepamiętnych czasów. Oczywiście byli tacy, którym nie podobało się ich małżeństwo, lecz gdy młoda para odcięła kilka głów zamknęli gęby.

Taki ważny dzień powinni spędzać inaczej, niż ganiając krowy.

Hrogtar także się zamyślił się.

- Nie przeciągnę bydła przez mór! – oznajmił w końcu realistycznie. – Przyprowadzę do murów, zjawią się chłopi, potem zjawi się ten frajer i jego krowy, zrobi się burdel. Wtedy jakoś podwędzimy ze trzy sztuki i się zobaczy co dalej.

- Druidzi mieli racje Hrogtar! Nie masz nawet tyle mądrości, co naćpany goblin! – stwierdziła Mortai doskonale wiedząc, że jej męża to zaboli. – Mówiłam, żebyś poderwał tą cywilizowaną laskę? Tą od miecza? Ona wiedziałaby, jak przeprowadzić krowy przez mur! – rzuciła znacznie przeceniając talenty militarne Seriny. Doskonale zdawała sobie sprawę, że to wspomnienie rani męską dumę Hrogtara. Barbarzyńca był dumny ze swego zwierzęcego magnetyzmu. Okazało się jednak, że cywilizowane dziewczęta wolą trochę inny typ mężczyzn, niż preferowano w ich ojczyźnie. Serina zareagowała na jego niedźwiedzie zaloty zrzucając go ze schodów i kopiąc po nerkach.

Mortai nie dziwiła się temu. Miała przecież do wyboru tylu cywilizowanych mężczyzn, którzy byli tacy wspaniali. Oczywiście nie wszyscy. Brzydzili ją opaśli kupcy czy wystraszeni, płaszczący się chłopi lub służący. Jednak spotkała też wielu wspaniałych, szarmanckich i czarujących. Szczególnie podobał jej się zwyczaj pojedynków o kobiety. Takich, rycerz który właśnie zabił drugiego, żeby tylko zdobyć chusteczkę damy na pewno nie zapomnieliby o rocznicy ślubu!

- Wodzu! Wrota są otarte! – wyrwał ją z zamyślenia okrzyk jednego z wojów. Hrogtarowi to wystarczyło, żeby zapomnieć o wszelkich usłyszanych uszczypliwościach oraz wyrzutach sumienia. Zaryczał okrzyk bojowy od którego włosy stawały dęba i popędził krowy w stronę bramy. W oddali, jakby w odpowiedzi zawyły wilki.

- Tak, dla niego jakiś głupi zakład jest ważniejszy odemnie. – pomyślała Mortai wrząc z gniewu.

Ignorując jej złość Hrogtar wjechał do miasta na czele stada krów. Miasteczko było ciemne i wyludnione, panowała w nim też cisza. Jedyne dźwięki ludzkiej obecności dobiegały z kilku gospód, jednak na ulicach nie było nikogo, prócz kilku nędzarzy i nielicznych patroli straży. Światło świeciło się tylko w oliwnych latarniach ustawionych wzdłuż głównej ulicy. Pierwsze chwile obecności stada w mieście zostały więc niezauważone. Nie można tego jedna powiedzieć o dalszej ich obecności w mieście.

Kwadrans później zagrzmiał dzwon na świątyni Tyra, służący do zwoływania wiernych na nabożeństwa, zwracania uwagi bogów oraz ostrzegania mieszczan w wypadku pożaru lub napaści obwieścił światu, że miasto zostało wydane na pastwę bydła i chaosu. Teren zurbanizowany skanalizował nieco stado. Krowy oczywiście nie zwolniły, ale w wąskich uliczkach rozproszyły się na mniejsze grupy błądząc i drepcząc w kółko. Wchodziła na podwórza, do domów i sklepów, przewracały też wszystko, co było na ulicach. Na szczęście pora była dość późna i poza domami było niewiele osób. Nikomu więc nie stała się poważna krzywda. Zwierzęta w prawdzie pogoniły kilku pijaczków, ale zdążyli oni uciec. Po kolejnych dziesięciu minutach zaktywowała się straż miejska, która zaczęła krowy chwytać oraz straż cechowa i świątynna, które zaczęły je odganiać. Także zwykli mieszczanie w tych okolicznościach nie spali i tłumnie wylegli na ulice w sobie tylko znanych celach. Wywołało to bałagan niemożliwy do ujęcia w słowa.

Powstały zator spowolnił barbarzyńcę i jego ludzi, ale nie powstrzymał ich marszu. Na szybkość poruszania się Ottona nie miał jednak wpływu. Król złodziei opuścił swoją kryjówkę na wierzy wartowniczej, pozostawiając w niej związanych w baleron i złych jak osy strażników. Każdy z nich wzbogacił się o wąsy, kozią bródkę lub parę okularów, które dorysował im kawałkiem węgla. Na miejscu została też figurka czarnego króla szachowego, pozostawiona, by stróże porządku wiedzieli, z kim mieli zaszczyt. Następnie, poruszając się po dachach dotarł na wcześniej wybrane, strategiczne pozycje.

***

Gwoli przypomnienia: Alchima była królewskim namiestnikiem, który od jakiegoś czasu zarządzał miastem. Miała trochę ponad trzydzieści lat, kasztanowe włosy i nosiła okulary w rogowej oprawie. Była kobietą obowiązkową, nieco sztywną, lubiła porządek, władzę i swoją pracę. Uważała się za osobę zawodowo zrealizowaną. Jeśli chodzi o życie osobiste, to była starą panną (sama o sobie mówiła, że jest singlem), miała za to siostrę, z którą oficjalnie nie rozmawiała (za to spłacała jej długi karciane) oraz troje braci, z którymi była w lepszych kontaktach (głównie dlatego, że ograniczały się one do posyłania im listów na święta), oraz kilku bratanków, którym udzielała protekcji. Jej zdaniem zaplanowane przez bogów miejsce w świecie dla dzieci znajdowało się w lochach pod zamkiem, na koty natomiast miała alergię.

Alchima spojrzała w wiszące na ścianie zwierciadło, a następnie wypięła się tak, żeby widzieć własną łopatkę.

- Lustereczko, powiedz przecie, kto ma najbardziej wypasiony tatuaż na świecie? – przedmiot oczywiście nie odpowiedział. Miast tego Alchima zwróciła uwagę na niedostatki własnej figury. - Choroba, zaczynają mi się robić zmarszczki pod oczami. – zauważyła. Dziś jednak miała wyjątkowo udany dzień. Papierkowej roboty było niedużo. Na audiencje nikt się nie stawił. Samia nie wytropiła żadnego spisku przeciwko swojej osobie. Monika nie wpadła do fosy. Serina nie pobiła żadnego barbarzyńcy. Żaden barbarzyńca nie rozwalił karczmy. Któryś skrzydlaty powiedział jej nawet „dzień dobry”… Jakieś głupie zmarszczki nie mogły zepsuć tej idylli.

Niestety, zawzięte bicie dzwonów na alarm już mogło. Przeczuwając, że za kilka chwil będzie miała do czynienia z ludźmi oczekującymi od niej mądrych decyzji zakręciła słoiczek z maseczką, którą miała zamiar nałożyć sobie na noc. Zarzuciła też ubranie bezpośrednio na nocną koszulę i pociągnęła za sznurek zwisający obok jej łóżka. Do pokoju weszła służąca.

- Co jest powodem tego hałasu? – zadała pytanie. Według ogólnie przyjętego zwyczaju, w chwili, gdy ważne osoby nie pracowały, były nieobecne lub zajęte życiem osobistym (czyli przez większość czasu) służący przyjmowali na siebie rolę automatycznych sekretarek.

- Pani! Barbarzyńcy pędzą do miasta krowy! – wystękała kobieta przejęta. Najwyraźniej ktoś wysłał ją wcześniej z wiadomością.

Przez chwilę Alchima nie bardzo rozumiała o co chodzi. Owszem barbarzyńcy czasem atakowali miasta. Zwykle jednak po to, żeby krowy kraść (choć szczerze mówiąc zwykle bardziej chodziło im o kosztowności). Nie pędzili ich do miast nawet na targi, bowiem nikt nigdy nie chciał kupować ich ochwaconych zwierzaków. Jeśli już, to nabywało się od nich bursztyn i skóry, zwykle na za broń. Nigdy też nie docierali w tak daleko w głąb królestwa. Owszem, mogła to być jakaś wyjątkowo duża horda, ale nie słyszała nic o wojnie…

Dopiero, gdy zwróciła uwagę na podenerwowanie kobiety zrozumiała o jakich barbarzyńców chodzi. Większość służby bała się Hrogtara i jego kumpli. W prawdzie barbarzyńcy wyglądali na naiwnych, zagubionych i przyjacielskich, ale już kilka razy udowodnili, że niekoniecznie są takimi. Alchima osobiście uważała, że pomysł dołączenia ich do obstawy księżniczki (podobnie jak całej masy innych wojskowych i służących) był zły. Do tej pory już parę razy przekonała się, że miała rację. Mimo, że od przybycia Samii mijał dopiero czwarty tydzień.

- Przekaż ludziom, że chce ich głów podanych na srebrnej tacy. – oznajmiła nagle wybuchając gniewem. – I powiedz im, że zaraz do nich zejdę, tylko się ubiorę.

***

Mniej więcej w tym samym czasie ludność miasteczka osiągnęła pełną gotowość do zamieszek. Najwięcej mieszkańców zgrupowało się na rynku. Pochodzili zarówno z części miasta ogarniętych przez chaos, jak i tych do tej pory oszczędzonych. Podczas, gdy jedni przyszli domagać się szybkiego rozwiązania problemu, inni przybyli, by dowiedzieć się, co właściwie się dzieje i czy ich dobytkowi nie zagraża niebezpieczeństwo. Jedni i drudzy byli tak samo podenerwowani. Pojawienie się straży zamkowej i rozejścia się i powrotu do domów niemal nie wywołał więc ogólnego wybuchu wściekłości. Tym bardziej, że doszło już do pierwszych aktów szabrownictwa.

Nieświadomy sytuacji Hrogtar wjechał na rynek zaraz po stadzie krów. Zgromadzeni na placyku ludzie i nie tylko zareagowali na jego pojawienie się gapiąc się w milczeniu. Wbrew pozorom prawdziwa głupota jest bardzo rzadka. Większość świadków miała pierwszy raz sposobność, by ją podziwiać. Chcieli się jej dobrze przyjrzeć. Mimo to przed natychmiastowym linczem uchronił go głównie fakt, że służył pod rozkazami Alchimy. Większość mieszczan przypuszczała, że realizuje on jakiś plan, o którym ich zwyczajnie nie powiadomiono.

Obserwując przez lunetę przejazd Hrotara przez miasteczko Król Złodziei miał ochotę zapaść się pod ziemie. To było takie nieprofesjonalne. Zwykłe rozbójnictwo na oczach setek gapiów. Owszem, sam też lubił publiczność, ale do diabła! Nie w takim stylu! Nie na zasadzie „sterroryzować kogoś, buchnąć mu sakiewkę i zwiać zanim zorientuje się co jest grane”. Zawsze wychodził z założenia, że liczy się przedewszystkim elegancja. Choć musiał przyznać z niechęcią, że ten człowiek był wyjątkowo odważny.

Albo obłąkany.

Albo głupi.

Albo miał ukryte pragnienia samobójcze.

Albo mamusia go w dzieciństwie biła po główce.

Zresztą nieważne co było przyczyną. Otton nie był w końcu jego terapeutą. Wariatami powinni zajmować się eksperci. Mieli oni klatki, pejcze i żelazne pręty, za których pomocą mogliby zapewne barbarzyńcy pomóc. Pocieszony tą myślą złodziej wrócił do urządzenia, które umieścił na jednym z dachów i wycelował sprzęt.

Trudno powiedzieć, co pomyślał Hrogtar na widok utkwionych weń oczu. Prawdopodobnie jednak nic i tu tkwił problem. Także rozejrzał się. Na rynku było sporo publiczności, kłębiły się tu też liczne krowy. Po jego oponencie nie pozostało śladu. Wyprostował się w siodle i dobył miecza. Wziął głęboki wdech.

Otton podpalił lont.

Barbarzyńca wypuścił powietrze:

- Kto jest największym złodziejem na świecie? – zaryczał na całe gardło. Miał już wykrzyknąć swoje imię, gdy nagle kątem oka dostrzegł kolorowe błyski na dachu jednego z budynków. To lont przygotowanej przez Ottona maszynerii palił się sypiąc niebieskimi i zielonymi iskrami.

Umysł Hrogtara zareagował natychmiast. Zadziałał instynkt i wpajane od pokoleń przesądy.

- Czary! – pomyślał barbarzyńca uznając, że ktoś na niego rzuca urok. Z magią dało się walczyć tylko sprytem lub własną magią. Haug nie był szczególnie przebiegły, ale dysponował swojego rodzaju instynktem przeżycia charakterystycznym dla dzikich zwierząt i wielokrotnych recydywistów. Dawno temu zadbał o to, żeby mieć własną moc na podorędziu. Ścisnął mocniej miecz, na którym delikatnie zalśniły runy.

Ustawiona przez Ottona maszyneria tymczasem najpierw zasyczała, potem
zagwizdała, a na końcu zgasła. Złodziej odczekał na wszelki wypadek jeszcze pięć sekund, w nadziei, że coś jednak się stanie. Potem wyciągnął ręce, by zdemontować urządzenie, a następnie wrócić do domu celem podpisania odpowiednich dokumentów koniecznych do zrzeczenie się własności oraz oczywiście uknucia zemsty. Dokładnie, gdy dotknął korpusu ustrojstwa, to sypnęło iskrami, zagrzmiało i wystrzeliło w powietrze mało nie urywając mu palców na wysokości łokcia. Militarna, krasnoludzka rakieta błyskowo - hukowa do płoszenia koni w skali taktycznej pomknęła prosto w stronę Hrogtara. Ten ustawił się dokładnie na linii prostej do trasy jej lotu.

- Ten idiota chce odbić rakietę magicznym mieczem, jakby to była ognista kula. – zgadł Otto, a oczy aż rozszerzyły się mu z przerażenia. Nie lubił zabijać. Był złodziejem, a to zobowiązywało do wyboru czystych, eleganckich metod. Jednak to nie perspektywa odebrania komuś życia go przestraszyła, a rozmiar ludzkiej głupoty. W końcu nie dało się dojść do wysokiej pozycji w półświatku bez przelania krwi, ale jednak wyczyny co poniektórych sprawiały, że człowiekowi włosy stawały dęba.

W zasadzie nikt nie wie, co by się stało, gdyby Hrogtar zdołał uderzyć racę mieczem. Prawdopodobnie jednak skończyłoby się to dlań przynajmniej trwałym okaleczeniem. Na szczęście jednak pocisk eksplodował w chwili, gdy barbarzyńca brał zamach.

Trzeba przyznać krasnoludzkim rzemieślnikom, że jak zwykle stanęli na wysokości zadania. Eksplozja była piękna, kolorowa i oślepiająca. Gwałtownie niczym grom rozerwała nocną ciszę, jednocześnie sypiąc rzęsistym deszczem parzących iskier i mniejszych ładunków. Gdy ten się zakończył palący się konkurs rakiety ni to zaskwierczał ni to zasyczał w sposób tak jękliwy, że przynosił na myśl dusze potępieńców cierpiące w piekle i syki demonów.

Hrogtar bardziej poczuł niż usłyszał rżenie przerażonego konia, który stanął pod nim dęba. Bolesne uderzenie, jakie odczuł chwilę później świadczyło, że nie zdołał utrzymać się w siodle. Przeleżał kilka chwil na bruku, po czym wstał zataczając się. Nie widział niczego. Plama białego światła przysłaniała mu wszystko. Na szczęście nikła powoli, co oznaczało, że patrzenie w centrum wybuchu nie pozbawiło go wzroku. Sądząc po ciszy jaka panowała na placu tak ludzie, jak i zwierzęta uciekli z rynku.

Nie mogąc nigdzie znaleźć miecza wyciągnął zza pasa topór. Nie była to szczególnie dobra broń. Bardziej duża siekiera, niż bojowy oręż świetnie nadawała na zapasowe uzbrojenie, w sam raz na nagłe wypadki, gdy trzeba było pilnie narąbać drew, albo rozwalić komuś głowę. Na wszelki wypadek drugą ręką dobył noża. Kątem oka złowił jakiś ruch, skierował się więc w tamtą stronę. Nie miał pojęcia kto to, ale miał wielką ochotę kogoś zabić.

- Krew dla bogów krwi! – wyrzęził. – Czaszki pod ich tron! – dodał i zamachnął się toporem.

Otton zbił cios rapierem mało przy tym samemu nie tracąc broni, a następnie odskoczył od pchnięcia nożem. Przeciwnik na szczęście był zbyt daleko, by skutecznie posługiwać się tą bronią, a oślepiony nie potrafił skrócić dystansu. W zasadzie mógł złodziej mógł teraz zwyczajnie zadźgać swojego oponenta, ale uznał, że nie byłoby to honorowe rozwiązanie. Zamiast tego zgrabnym ruchem ciął pas zapięty na brzuchu przeciwnika. Nie minęły nawet dwie sekundy, a barbarzyńca wykopyrtnął się o własne spodnie.

- Krowy! Trzeba ukraść jakieś krowy. – pomyślał rzucając się w gorączkowe poszukiwanie bydła.

_________________
Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Odwiedź blog autora Odwiedź listę obejrzanych anime / przeczytanych mang
 
Numer Gadu-Gadu
1271088
Slova Płeć:Mężczyzna
Panzer Panzer~


Dołączył: 15 Gru 2007
Skąd: Hajnówka
Status: offline

Grupy:
Samotnia złośliwych Trolli
PostWysłany: 05-07-2008, 16:08   

Zegarmistrz napisał/a:
- Krew dla bogów krwi! – wyrzęził. – Czaszki pod ich tron! –

a ja przez cały tekst myślałem, że użyte przez ciebie słowo 'chaos' odnosi się do sytuacji w mieście.

bardzo ciekawe. Naprawdę super się czytało. Jakieś tam drobne literówki się zdarzały. No i kilka razy przekręciłeś imię głównego barbariana :E IMA w8ing 4 3rd p4rt

_________________
Mam przywilej [nie] być Człowiekiem
But nvidia cards don't melt, they just melt everything within 50 meters.

Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość
Zegarmistrz Płeć:Mężczyzna


Dołączył: 31 Lip 2002
Skąd: sanok
Status: offline

Grupy:
AntyWiP
PostWysłany: 06-07-2008, 13:40   

Król Złodziei
Część 3/3

Kultura Haugów, jak na standardy takich prymitywów była bogata. Oddając im sprawiedliwość należy powiedzieć, że szczepy zachowały ciągłą i żywą pamięć o tradycji sięgającej niemal dwa tysiąclecia wstecz. Ich zwyczaje legły u podstaw kultur Wyniosłego Ludu, Nordów, skrzydlatych i wielu innych plemion. Przez wiele setek lat tylko je wzbogacili, wyprzedzając wielu ze swych sąsiadów. Przykładem mogły być choćby górskie plemiona Nagarów z centralnej Laruzji. Ten, należący do kaalijskiej grupy językowej lud, mimo, że równie starożytny posiadał nieporównywalnie mniejszy dorobek. Co więcej tradycyjne, zwyczajowe prawa były cały czas przestrzegane. Wiele z nich dotyczyło kobiet i życia rodzinnego. Zwyczaje pozwalały urażonej kobiecie, a zwłaszcza małżonce postąpić ze swoim partnerem na różne sposoby, w zależności od sytuacji, stopnia zniewagi, swojej pozycji społecznej i roli w klanie. Lżejsze przewinienia regulowane były najczęściej przez publiczne poniżenie mężczyzny, a czasem porzucenie go dla innego. Haugowie dość swobodnie podchodzili do kwestii wierności małżeńskiej dopuszczalna więc była też i kontrolowana zdrada, poligamia, poliandria oraz utrzymywanie konkubin obydwu płci. Jednak w wypadku takiego wykroczenia wobec wspólnego pożycia, jakiego dopuścił się Hrogtar zwyczaje były jednoznacze. Ogólnie przyjmowano, że w takim wypadku kobieta ma pełne prawo odejść i poszukać nowego męża (lub też nie), a poprzedniego małżonka pozbawić głowy samodzielnie, lub też z pomocą usłużnych krewnych i sąsiadów. Mortai zdecydowała się jednak nie korzystać z tego rozwiązania.

Odłączyła się od grupy kilka chwil po tym, jak przejechali przez bramę. Znalazła studnie, napoiła konia i miała okazję być świadkiem zamieszek i wybuchu na rynku. Gdy zgasło światło ruszyła dalej. Generalnie na ulicach miasteczka panował chaos, jakiego nie wywołałaby znacznie większa horda barbarzyńców. Wojowniczka pamiętała jednak, że Hrogtar był mimo wszystko szczególnie utalentowany, a temu drugiemu facetowi zapewne też niewiele brakowało. Mimo, że zła i ciężko obrażona czuła jednak pewną dumę. Po ulicach biegały krowy, tłumy ludzi, coś się paliło, chyba wybuchły też walki.

Dotarcie na główny plac miasta było stosunkowo trudne, jednak chaos przemieszczał się głównie ku murom miejskim. Po jakimś czasie ulice opustoszały i mogła jechać swobodnie. Odgłosy pandemoniów niosły się z oddali. Na samym placu targowym natomiast chuchnęło siarką, co tylko dodawało atmosferze odpowiedniego nastroju. Natomiast element komiczny w postaci Hrogtara, który zataczał się po placyku podtrzymując ręką spodnie i bełkocząc coś o „walce z honorem” pod adresem niewidzialnego przeciwnika tylko psuł klimat. Mortai podstawiła mu więc nogę, a gdy upadł kopnęła w głowę.

***

- Skąd tu wziąć jakieś krowy? – taka myśl zrodziłaby się zapewne w umyśle mniej doświadczonego złodzieja, niż Otton. Jednak wrodzony spryt i nabyty geniusz podpowiadały mu gotowe rozwiązanie. Odpowiedź brzmiała: z rzeźni.

Naturalnie bardziej oczywistą metodą było biec za uciekającym stadem i je złapać. Jednak wymagało to prześcignięcia nie tylko krów, ale też grup straży miejskiej i innych ścigających, a następnie przyciągnięcie spłoszonego bydła na plac miejski. To mogło być trudne i czasochłonne, prościej było więc schwytać nowe, spokojne sztuki. W mieście tej wielkości prawie na pewno można je było znaleźć. Najlepszym do tego miejscem była rzeźnia.

Oczywiście ktoś przyzwyczajony do szablonowego myślenia buchnąłby w tej chwili śmiechem (pod warunkiem, że nie byłby zajęty bieganiem po ulicach za jakąś Mućką). Otto jednak nie lubił tego stylu aktywności umysłowej, wolał natomiast używać wiedzy jako potężnego narzędzia. Fakty były nieubłagane: mięsa nie dało się dłuższy czas przechowywać tak, by zachowało świeżość. By każdego dnia na stoły bogaczy mogła trafiać wołowina należało więc dostarczyć ją prosto z uboju. Do tego należało mieć pod ręką kilka żywych krówek.

Najbliższa rzeźnia znajdowała się może dwie ulice od głównego rynku. Otton dotarł tam spacerkiem, następnie podważył nożem skobel zamykający drzwi do znajdującej się obok obórki i wyprowadził z niej dwie młode jałówki i równie młodego byczka mięsnego. Zwierzęta były nieco zaniepokojone, ale dawały się prowadzić. Zawiązał sznurek wokół znajdujących się w ich nosach kółek i powlókł na rynek.

Zwycięstwo było blisko, pozostawał je tylko odebrać.

***

Hrogtar odzyskał przytomność. Głowa go bolała, a spodnie związał kawałkiem znaleźnego sznurka. Topór leżał obok niego, miecza szukał dłuższą chwilę.
Barbarzyńca nie całkiem rozumiał kategorie kryminalne cywilizacji. Jego zdaniem służyły tylko do komplikowania sobie życia. W rozumieniu Hrogtara kradzież polegała na tym, że ktoś odbierał coś innemu: żonę, zdobycz, przedmiot, domostwo, życie, krowę… Krowy oczywiście były najlepsze. Dawały mleko, dało się je zjeść i co więcej mnożyły się praktycznie w nieskończoność. W jego rozumieniu kradzież generalnie była dobra. Złodziej wzbogacał w końcu społeczność, do której należał. Oczywiście kosztem sąsiadów, co postrzegał tylko jako zaletę.

Podejście Wyniosłego Ludu go dziwiło. Po pierwsze: Wyniośli karali każdego złodzieja, niezależnie gdzie ukradł, jeśli tylko go złapali. Owszem, sam powiesił kilku, ale to było co innego: to byli wysłannicy obcego klanu, lub szkodniki pasożytujące na swoich. Cywilizowani ludzie natomiast karali każdego przestępcę, nawet jeśli jego ofiarami padali ich najwięksi wrogowie. Pozbywali się w ten sposób pożytecznych specjalistów.

Co więcej wprowadzili jakąś dziwaczną klasyfikacje czynów. Dla Hrogtara kradzież to była kradzież. Nie widział powodu, by dzielić ją na włamanie, kieszonkostwo, wymuszenie rozbójnicze czy inne takie. Owszem, miło było wiedzieć, jak nazywa się to, co właśnie zrobi i jak jest punktowane w stosunku do innych czynów, ale na jego gust i tak było to zawracaniem głowy.

Poprawił uchwyt na rękojeści miecza i drugą ręką chwycił trzonek topora.

Wystarczyło tylko tu zaczekać, a potem załatwić sprawę tak, jak robiło się to w domu.

***

Głównym problemem, jaki Alchima napotkała przy próbie przywrócenia spokoju w miasteczku było powstrzymanie dzikiego tłumu przed próbą natychmiastowego zlinczowania Hrogtara i jego ludzi. Gdy zdołała jednak jakoś przekonać tłuszczę, że z wieszaniem należy poczekać, aż zrobi się widno i będzie widać wszystkie szczegóły dalszy plan działania wydawał się jasny. Wysłała więc dwie kolumny sił improwizowanych w celu okrążenia głównego placu miasta. Manewr został wykonany w sposób niezborny, by nie powiedzieć kulawy, ale ostatecznie rynek został ogrodzony czymś, co odrobinę przypominało kordon.

Pozostali, dostępni jej ludzie zostali skierowani do przywracania porządku w mieście i łapania bydła. Z zadania tego wywiązały się w sposób żenujący.

***

Otto wyjął z kieszeni zegarek, jeden z tych drogich, gnomich nakręcanych na sprężynę. Jak całość jego wyposażenia nie pochodzi z kradzierzy. Specjalistów zdolnych (i co więcej skłonnych) wytwarzać najbardziej wyrafinowane narzędzia nie było wielu i nie warto było ich zrażać do siebie. Nastawił budzić za pięć minut. Minaturyzacja i postęp techniczny zdumiewały go. Urządzenie miało zaledwie pięć centymetrów średnicy, a mieściło w sobie nie tylko zegar, budzik, ale także stoper i potrafiło wygrywać trzy melodyjki. Funkcjonowało idealnie, jeśli tylko pamiętało się, że należy je nakręcić dwa razy dziennie.

Dziesięć minut: za tyle czasu straż miejska wpadnie z wrzaskiem na plac.

Zaciągnięcie krów na rynek zajęło mu osiem minut i 5 sekund. Głupie bydlęta opierały się, zupełnie nieczułe na fakt, że oto być może ratuje im życie. Zwierzaki wyraźnie chciały wracać do swojej wygodnej zagródki, by czekać na świt i rzeźnika. Być może chciały się wyspać przed śmiercią? Znał kilka osób, które zachowywały się podobnie. Z niektórymi nawet siedział w jednej celi. Żadnej nie było już wśród żywych.

Dumając nad tajemnicami ludzko – zwierzęcej egzystencji doholował w końcu krowy na plac miejski. Zgodnie z optymistycznym wariantem, jaki zakładał jego oponent nie zdołał ukraść w tak krótkim czasie niczego. Brak znajomości miejskiego życia działał przeciwko niemu.

Zresztą, nawet gdyby barbarzyńca zdołał wcielić w życie wariant skrajnie pesymistyczny i coś jednak zachachmęcić niewiele by to mu pomogło. Otton cały czas miał przy sobie bomby błyskowe, choć oczywiście mniejsze.

Niestety umiarkowanie pesymistyczny wariant sytuacji cały czas był aktualny. Znaczy się: Haug był przytomny, zdołał znaleźć swoją broń, odzyskać wzrok i wprowadzić się w berserk. Symptomy tego drugiego Król Złodziei z łatwością rozpoznał po tym, że barbarzyńca zdołał zmieścić w zdaniu „Zginiesz psie!” siedemnaście wulgaryzmów.

Otto pochylił się niemal w tej samej chwili, gdy topór przekoziołkował nad jego głową.
Prostując się dobył rapiera i prawie natychmiast wykonał zastawę przed cięciem miecza. Cofając się parował i odbijał uderzenia przeciwnika, a nawet kilka razy zastosował przeciwtępo. Właśnie w takich chwilach rapier, dużo szybszy od miecza był doskonały. Nie minęła chwila, a barbarzyńca krwawił z wielu drobnych ran. Niestety był tak nabuzowany adrenaliną, że zapewne nawet nie poczuł obrażeń i zbyt sprytny, żeby samemu wpakować się na ostrze. Nie mając odpowiednich warunków do zakończenia starcia jednym, dobrym pchnięciem Otton odczepił od płaszcza kolejny ładunek. Zawartość tego pocisku ponoć robiło się z pieprzu. W zasadzie pachniało nawet podobnie, choć z silnym akcentem zgniłych jajek. Niezależnie jednak z czego substancje robiono jej efekt był tyleż nieelegancki, co niesamowity. Pocisk śmierdział tak okropnie, że był w stanie powalić nawet najroślejszego człowieka, a niektóre stworzenia, obdarzone bardzo delikatnym powonieniem wręcz udusić. Ponoć kiedyś w ten sposób zgładzono nawet wilkołaka. Sam Otton tego nie wiedział na pewno, lecz, jeśli to było choć w połowie tak mocne, to na zwykłego barbarzyńcę także powinno wystarczyć. Chyba, że chodziło o kolejny, pseudosprytny wybieg, tak jak ten ze srebrną bronią.

Cisną pocisk o ziemię jednocześnie odskakując. Nawet mimo to od fali smrodu zakręciło mu się w nosie, a łzy zapełniły mu oczy. Hrogtar zdołał jedynie krzyknąć coś w rodzaju „ŁAAAAAAAAAAAAAA” i skoczył na niego ze wzniesionym mieczem. Owszem, odór był oszałamiający, ale w swoim życiu Haug już nie takie smrody wąchał.

- Myślisz, że pokonasz mnie swoimi czarodziejskimi sztuczkami? – zaryczał barbarzyńca – Daj mi minutę, to zostanie z ciebie mokra plama!

- Niestety, mogę ci dać góra trzydzieści sekund. – odparował Otton zakładając na twarz maskę. Była to prosta, czarna chusta z jedwabiu, która zasłaniała dolną część twarzy. Górna z pod kapelusza i tak była niewidoczna. – Za to na pocieszenie zostawię ci pamiątkę. - dodał i rzucił w stronę barbarzyńcy niewielki przedmiot. Ten uskoczył jakby spodziewał się, że obiekt wybuchnie albo tryśnie kwasem. W wyniku tego figurka czarnego króla szachowego wylądowała z pluskiem w kałuży.

- To wystarczy, żebym cię zabił i oskórował! – wykrzyknął Hrogtar. W tym samym momencie zadzwonił budzik w zegarku Otta.

- Stać w imieniu króla! – gwardziści wpadli na plac miejski tak, jakby dzwonek miał być dla nich sygnałem do ataku.

- Ja król złodziei, książę kieszonkowców, hrabia oszustów, baron rabusiów, kawaler świętego zakonu Ślusarzy Otton Pierwszy Wielki biorę wszystkich tu obecnych na świadków – wykrzyknął – że zwyciężyłem w pojedynku o tytuł najlepszego złodzieja bydła kradnąc o trzy krowy więcej, niż przeciwnik! – i nie czekając na oklaski cisnął sobie pod nogi ładunek błyskowo – dymny.

Jego odpalenie w środku nocy na sekundę oślepiło strażników. Oczywiście w stronę złodzieja od razu posypały się bełty z kusz, lecz na szczęście nie były one celne. Otton cisnął garścią noży w stronę drewnianej ściany pobliskiego budynku, tak, że wbiły się po rękojeści tworząc zgrabną drabinkę. Po niej wspiął się na dach, prosto w objęcia zaczajonego tam skrzydlatego. Ten kopnięty absolutnie niedżentelmeńsko, za to bardzo boleśnie runął na ulicę. Droga ucieczki stała otworem. Skorzystał z niej i zniknął w nocy.

Podobny manewr spróbował wykonać też Hrogtar, z tym, że swoją strategię ucieczki oparł na szarży w największą gęstwę wroga.
O dziwo zadziałało.

Wypada stwierdzić, że gwardia królewska składała się ze świetnych żołnierzy, rekrutowanych głównie z doświadczonych żołnierzy i weteranów licznych potyczek. Nie uciekali na widok wroga. Jednak trochę głupio było im zabić kogoś, z kim jeszcze wczoraj pili wino, oraz kto kiblował za nich warty.

Siły zbrojne wysłane w celu pacyfikacji Hrogtara i Ottona nie składały się jednak tylko z gwardii. Prócz nich na placu znajdowała się też lokalna straż miejska, która stanowiła ich totalne zaprzeczenie. Strażników opłacało miasto (i częściowo gildie). Aby zostać strażnikiem miejskim należało spełnić kilka warunków. Po pierwsze: mieć dwie ręce, dwie nogi i głowę. Po drugie: wyrazić taką chęć. Po trzecie: pracować za grosze. Najbardziej kluczowym warunkiem był jednak absolutny brak jakiegokolwiek pomysłu na życie. Generalnie idea formacji była bowiem prosta: bogaci mieszkańcy miasta potrzebowali kogoś, by od czasu do czasu sprałby biednych oraz zniechęcał złodziei swoim wyglądem. Do tego potrzebni byli też ciecie, którzy staliby w bramie. Wszystko to musiało być oczywiście możliwie najtańsze i takie też było.

Emocje strażników były całkowicie odmienne od gwardzistów. Nie mieliby jakichkolwiek oporów przed zabiciem kogoś, z kim jeszcze wczoraj pili lub kto kiblował na ich wartach. Przeciwnie, zrobiliby to z dużą chęcią, pod warunkiem, że byłby bezbronny i (najlepiej) bezradny. Pomysł zmierzenia się z kimkolwiek uzbrojonym (lub o zgrozo!) potrafiącym się posługiwać bronią budził w nich lęk.

Trzecią część sił stanowiła milicja miejska, czyli mieszczanie uzbrojeni w to, co kto miał pod rękom. Jeśli o nich chodzi, to chcieli głównie iść spać do domów, możliwie szybko i najlepiej w jednym kawałku. Widok szarżującego psychopaty z mieczem tylko dodawał im do tego motywacji.

Atak Hrogtara nie napotkał więc żadnego oporu. Przeciwnicy rozstąpili się przed nim, jak Morze Czerwone przed Mojżeszem. Nikt nie stanął mu na drodze prócz jednej osoby.

- Pokaż którędy uciekać kobieto! – ryknął barbarzyńca. Zdawał też sobie sprawę, że składał obietnicę, spędzenia z nią tej nocy w jakimś, specjalnym miejscu. Wiedział też, że jako król nie powinien, wręcz nie mógł złamać nawet najdrobniejszej przysięgi, gdyż wówczas straciłby łaskę Bogini. Jednak to była kwestia wyzwania i obrony jego męskiej dumy. Hrogtar nie miał wyboru i musiał postąpić jak wiele tragicznych postaci z Haugijskich mitów. Musiał stanąć w obronie własnego poczucia godności. Wszak jako król nie mógł też odrzucić żadnego wyzwania. Co się zaś tyczy Mortai i Bogini, to miały wybór: albo zrozumieć, albo - używając efiego idiomu – iść się bujać na drzewo.

Zresztą gdy to się zaczęło nie sądził, żeby Mortai miała coś przeciwko. Jego żona posiadała doskonałe wyczucie tego, co jest rzeczą ważną, a co błahą. Oczywiście jak na kobietę. Hrogtarowi więc nawet nie przyszło na myśl, że jego żona może nie zgadzać się z jego osądem. W końcu do tej pory byli taką zgraną parą. Wszystko to sprawiło, że pierwszym sygnałem mówiącym, jak głęboko ją zranił, a który do niego dotarł był cios „z baśki”. Niestety wtedy było już za późno na myślenie.

Oczywiście uderzenie głową kobiety, mimo wszystko niższej i drobniejszej nie było w stanie go pozbawić przytomności. No, chyba, że tak jak Mortai założyłaby stalowy hełm.

Kobieta nawet nie spojrzała jak jej niedawny „misiaczek” wali się na ziemię plując
krwią. Zamiast tego zwróciła się w stronę strażników, którzy przyglądali się zajściu osłupiali.

- Czy będziecie go teraz torturować i go powiesicie? – zadała pytanie. Prawie dwa lata temu, gdy opuścili rodzinną puszcze w dalekim Wallatar uczestniczyli z chłopakami w polowaniu na bandytę za którego schwytanie wyznaczono nagrodę. Skończył właśnie w ten sposób.

- Oczywiście, że, najwyżej posiedzi kilka tygodni w lochu… - zwrócił się do niej dowodzący całym przedsięwzięciem oficer. Mortai wiedziała, że na imię miał Dogan i posiadał stopień porucznika. Nosił krótką, czarną brodę i zaczynał już łysieć. Jak inni weterani poznaczony był licznymi bliznami – Na pewno wyjdzie na wolność. – porucznik Dogan brzydził się swoim kłamstwem. Nie lubił Haugów, jak każdy, kto spędził kilka lat na służbie któregoś z przygranicznych margrabiów. Wschodni kuzyni Hrogtara zabili zbyt wielu jego kolegów. To, że musiał z nimi służyć traktował jako osobistą obrazę, mimo, że byli to dobrzy żołnierze, z których wielu walczyło dla Erthenroth jako najemnicy. Co jednak miał powiedzieć tej kobiecie? „Dziękuję, że pomogła nam pani schwytać męża? Serdecznie zapraszamy na egzekucję?” To nie wchodziło w grę.

- Mięczaki – pomyślała Mortai. Gdyby w osadzie jej klanu ktoś zrobił taką demolkę, nie spoczęłaby, dopóki nie wybiłaby jego rodu do ostatniego niemowlęcia. Czego jednak spodziewać się po ludziach tak tchórzliwych, że zamykali domy na klucze, nie kradli i nie wieszali odciętych głów pod sufitem? Mieszkanie za kamiennym murem obronnym musiało osłabiać charakter.

- Szkoda. – prychnęła więc. – W takim razie sama go załatwię. – w jej dłoni błysnął nóż. I to nie byle jaki sztylecik, ani nawet słynący z zasłużenie złej sławy puginał, tylko okrutny sgian dearg, długi na trzydzieści centymetrów czerwony nóż z jej rodzimych puszczy. Mortai kochała tą broń. Gdy wyruszała z domu miała przy sobie jej sześć sztuk. Dziś zostały tylko dwie. Pozostałe spoczęły na wieki we wnętrznościach różnych, dziwnych istot, które stanęły na jej drodze. Przez chwilę patrzyła na promienie księżyca odbijające się na mosiężnych zdobieniach.

Zdawała sobie sprawę, że idealizuje cywilizowanych mężczyzn. Owszem, nie wszyscy byli dżentelmenami, a znaczna część z nich do tego pozostawała słabeuszami i wymoczkami. Wyniosły Lud posiadał też w prawdzie licznych wojowników, niektórych nawet potężniejszych niż Hrogtar, lecz ci z kolei byli często równie nieokrzesani jak jej mąż. To, co zamierzała zrobić miało sprawić, że już żaden mężczyzna nigdy nie będzie miał odwagi jej nie obrazić.

Gdy wznosiła sztylet do pierwszego ciosu rzucili się na nią strażnicy. Pchnęła nim na ślepo, a był on na tyle długi, że mógł służyć za krótki miecz, lecz ostrze ześlizgnęło się po łuskach czyjejś zbroi. Jakoś zdołali ją obezwładnić i rozbroić.

***

Według niektórych czarownik znany jako Kupiec zaliczał się do ścisłej czołówki magów. W królestwie było może pięć osób dorównujących mu mocom, umiejętnościami i siłą woli. Z tego, co Otton ustalił żył już ponad trzysta lat, co było wynikiem imponującym nawet, jak na czarownika. Widział kilkanaście wojen, przybycie przynajmniej jednego Gładziciela i zmiecenie z powierzchni ziemi potężnej cywilizacji.

O ile wierzyć nielicznym i bardzo fragmentarycznym przekazom wszystkie te wydarzenia oglądał z odległości bardzo, ale to bardzo dużej.

Kupiec posiadał bowiem cały szereg osobistych, rażących wad, które nie czyniły z niego dobrego materiału na bohatera, ani też na szarą eminencję wielkich wydarzeń politycznych. Przede wszystkim był tchórzem, po drugie miał głęboko w poważaniu sytuację geopolityczną i po trzecie był okropnym leniem. Ta ostatnia cecha predestynowałaby go do zawodu czarownika w tym samym stopniu, co do dowolnej innej profesji, gdyby nie miał wyjątkowej, wrodzonej żyłki do handlu i ogromnej pomysłowości. Wedle niektórych, niesprawdzonych plotek jeszcze jako uczeń miał wpaść na pomysł, że umiejętności i moc też da się nabyć. za pieniądze, podobnie, jak całą masę innych rzeczy. Idea ta przesądziła o jego późniejszym, życiowym sukcesie. Czarownik, który prywatnie żył rzekomo w baśniowym pałacu, obsługiwany przez tuzin dżinów, w otoczeniu haremu półnagich piękności i totalnego bezguścia handlował głównie czarodziejską mocą. Sprzedawał głównie magiczne przedmioty, czarodziejskie istoty, zaklęcia oraz wszystko, co wyglądało na cenne. Nabywał natomiast takie wartościami, jak dobro, siła, zdrowie, uroda, młodość, talent… Co ciekawe, choć w wypadku maga niezbyt dziwne osoby, które zdecydowały się je sprzedać rzeczywiście brzydły w oczach, słabły, starzały się o całe lata w ciągu sekund. Stąd wziął się między innymi jego dziwaczny, niedopasowany wygląd. Większość uzyskanych w ten sposób wartości odsprzedawał innym czarownikom, zamieniając je na nowe moce.

Jak więc nietrudno zgadnąć Kupiec pojawił się w rezydencji Otta tak szybko, jak tylko się dało. Znając życie i takich typków czarownik zapewne nie spał w nocy, czekając na moment, aż dostanie do rąk nową zabawkę. Dlatego też stanął w drzwiach zaraz z rana.

- Co cię sprowadza o tak wczesnej porze – spróbował powiedzieć Otton. Generalnie był rześki, ale pewnie z dziesięć lat minęło, odkąd ostatni raz widział wiosenny poranek i nie miał ochoty na kolejne powtórki.

- Wygrałeś zakłada – poinformował go Kupiec.

Król złodziei wzruszył ramionami. Przecież nie było możliwości, by stało się inaczej.

- Za co chcesz odsprzedać ten miecz? – zadał pytanie Kupiec.

- Za to, co zwykle. – powiedział Otton. Nie pamiętał już, co zwykle brał od Kupca i nie chciał wiedzieć. Sprawa z mieczem mało go interesowała. Tak naprawdę chciał mieć chwile czasu, by zająć się myśleniem nad czymś mniej trywialny.

- Otton – czarownik postanowił jednak rozwiać jego nadzieje. – Ile razy już ci mówiłem, że możesz otrzymać tylko trzy życzenia? I nie możesz życzyć sobie ich więcej, ani też złapania złotej rybki?

Faktycznie nie mógł. Kończyło się to zawsze wykonaniem nieprawidłowej operacji przez wszechświat i – w najlepszym razie – wybuchem słyszanym w promieniu dziesięciu kilometrów.

- W takim razie dopisz to do mojego rachunku.

- A miecz?

- Jest do odbioru na komendzie straży miejskiej. Odkupisz go w cenie złomu, jeśli oczywiście nie wylądował jeszcze w lombardzie. W takim wypadku szukaj w pierwszej kolejności u Kulawego Joego. W obu przypadkach możesz zapłacić elfim złotem, które zmieni się w piasek lub suche liście wraz ze świtem. Jeśli nie chcesz płacić mogę dać ci kontakt na odpowiednich specjalistów… Miecz oczywiście może mieć też i kobieta, ale ona powinna oddać go zupełnie za darmo, żeby tylko zrobić na złość swojemu eks. Oczywiście pod warunkiem, że jeszcze go nie wyrzuciła. – dodał po chwili namysłu.

- Właśnie, słyszałem plotki… O co im poszło na placu?

- O to, co zwykle. – wzruszył ramionami złodziej. – Facet spędzał mało czasu z rodziną, nie doceniał swojej kobiety i pracy, jaki wkładała w podtrzymanie związku, do tego pewno ją zdradzał na boku. Na koniec zapomniał zapewne o jakimś ważnym dla niej wydarzeniu. Do tego laurka była nieładna, a kwiatki zwiędłe… Cóż, jeśli decydujesz się związać z kimś życie, to nie możesz zapominać o jego potrzebach. Małżeństwo to nie zabawa dla samolubów. – wyrecytował główny powód, dla którego sam był singlem.

Kupiec przyznał mu racje w myślach. W swoim długim życiu wielokrotnie znajdował się w sytuacji, gdy dokuczała mu samotność. Jednak stanowczo był zbyt leniwy, by brać na siebie odpowiedzialność za los innej osoby. I zbyt samolubny, by wytrzymać przez dłuższy czas w jakimkolwiek, partnerskim związku.

- Tak czy siak była to noc o której będą śpiewać poeci, jak już ją odpowiednio podkoloryzują. – zmienił temat kupiec. – Powstanie kolejna ballada o królu złodziei i o tym, jak ukradł stado krów z przed nosa barbarzyńskiego watażki oraz uwiódł jego piękną żonę… - oznajmił. - Pomyśl tylko o tym. – dodał. Czarownik zazdrościł swojemu klientowi. Mimo, że żył od stuleci, władał potężnymi mocami i był bajecznie bogaty nigdy nie zdobył sławy, prócz tej zawodowej. Owszem, oddawały mu się księżniczki i pomniejsze boginie, ale tylko ze względu na jego majątek. Czasem chciał być odważny i spontaniczny, ale przeszkadzało mu w tym wyrachowanie.

Otton wolał o tym jednak nie myśleć.

Zresztą i tak nie miało to sensu. W końcu już o nim powstała niejedna taka ballada i przynajmniej dwie powieści.

_________________
Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Odwiedź blog autora Odwiedź listę obejrzanych anime / przeczytanych mang
 
Numer Gadu-Gadu
1271088
Zegarmistrz Płeć:Mężczyzna


Dołączył: 31 Lip 2002
Skąd: sanok
Status: offline

Grupy:
AntyWiP
PostWysłany: 07-09-2008, 16:04   

Opowiadanie w wersji poprawionej znajduje się już na czytelni.
http://czytelnia.tanuki.pl/lista/pokaz.php/1816/3/
Można klikać, oceniać i komciować. Zależy mi na wszystkich tych trzech formach aktywności, gdyż stanowią one bezcenne źródło wiedzy, która w przyszłości pomoże pisać lepsze teksty.

_________________
Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Odwiedź blog autora Odwiedź listę obejrzanych anime / przeczytanych mang
 
Numer Gadu-Gadu
1271088
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików
Możesz ściągać załączniki
Dodaj temat do Ulubionych


Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group