Ogłoszenie |
Forum archiwalne, nie można zakładać nowych kont.
|
Wyelce Wyekopomne Drable |
Wersja do druku |
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 30-04-2009, 19:36 Wyelce Wyekopomne Drable
|
|
|
Standardowy Zniechęcacz
W odróżnieniu od poprzedniego tematu, który zawierał wersję przed-inżynierską ten zawiera pierwszą wersje roboczą, która w przyszłości może będzie kandydatem na finalną powieść. Generalnie różni się:
- zmienioną narracją
- skróceniem o ponad 1/3
- zmianą roli i charakteru niektórych postaci.
Prosiłbym o komentarze.
Build Właściwy
Drekore było płytką doliną wciśniętą między Wrzosowiska Atten i Czarne Wzgórza od północy, Płaskowyż Mgieł od zachodu, Wzgórz Ruin od Północy i Równinę Allam od wschodu. Panowała w nim wieczna noc, gnieździły się weń liczne, plugawe stworzenia i było niemal całkowicie bezludne. Wszystko to sprawiło, że posiadała ona opinię miejsca przeklętego. Najgorszą sławą cieszył się zamek Nedrak wznoszący się w jej sercu. Nie było wiadomo, kto wzniósł tą potężną fortece, ale wiele wskazywało na to, że nie uczyniono tego rękoma ludzkimi. Wyznaczająca geograficzne centrum krainy forteca przez wieki przechodziła z rąk do rąk. W przeszłości była miejscem plugawych rytuałów, odprawiano w niej złe czary i popełniano zbrodnie. Kilkakrotnie próbowano ją oczyścić ze złych mocy, poświęcić i wyegzorcyzmować. Zwykle jednak szybko zmieniała właściciela, a jej nowi lokatorzy ponownie budzili ciemne moce. O zamek walczono jednak wielokrotnie. Wyznaczająca bowiem geograficzne centrum kontynentu Laruzji forteca była niezwykle cenna. Forteca mogła stanowić bramę do inwazji na królestwa Allam i Ertheroth. W rękach jednego z nich natomiast gwarantowała nie tylko bezpieczeństwo granic, ale też pozwalało objąć kontrolę nad całym regionem. Dodatkowo zapewniała kontrolę nad kilkoma ważnymi szlakami handlowymi jednak ten aspekt fortecy stanowił jedynie wisienkę na torcie.
Obecnie Drekmore formalnie należało do królestwa Allam. Faktycznie jednak władzę nad nim sprawował renegacki książę Woderyk Wilcze Serce. Człowiek ten w pełni zasługiwał na swój przydomek: odżywiał się niemal wyłącznie surowym mięsem, uwielbiał polowania i podobnie jak samiec alfa rządził swoimi podwładnymi przemocą i żelazną ręką. Tych, którzy mu się sprzeciwili zabijał lub przepędzał. W tej akurat opowieści przypadła mu rola czarnego charakteru.
Blisko dwadzieścia lat temu książę Woderyk miał szansę zasiąść na dwóch tronach. Poczynił ku temu nawet pewne przygotowania, polegające głównie na likwidowaniu konkurencji. Jego kandydatura jednak przepadła z uwagi na psychopatyczne skłonności, oraz ulubione hobby, polegające głównie na paleniu świątyń, gwałceniu dziewic i paktach z demonami. Dziś – i to była kolejna cecha, jaka łączyła go z wilkiem – ścigany był jak dzikie zwierzę.
Uzurpator, banita i czciciel demonów spoglądał na mapę. Nie był to pokrzepiający widok.
Na wschodniej, północnej i południowej granicy jego włości zaczynały gromadzić się armie. Konkretnie: żołnierze się jeszcze nie gromadzili, jednak wzmacniano garnizony i tworzono nowe posterunki rozlokowane w miejscach, które najłatwiej mogły posłużyć za punkty zborne.
Według oceny Woderyka zainteresowane kontrolą nad Nedrak było około piętnastu królestw, księstw, marchii, państw - miast, szczepów, klanów i związków plemiennych. Zasadniczo każdy walczył z każdym, a porozumiewano się jedynie celem sabotowania planów wspólnej konkurencji.
I nagle teraz coś zachwiało ten układ. Wilcze Serce był ciekaw, co było tego przyczyną. Mógłby wówczas jakoś tej sytuacji przeciwdziałać.
***
Dziewczyna zdjęła hełm, który w przyjemnym, kwietniowym słońcu rozgrzał się ponad wszelką miarę. Łódź kołysała się lekko, a woda pod nią błyszczała kusząco, obiecując chłód… Wyciągnęła rękę, by nabrać jej trochę i zwilżyć czoło.
- Nie wychylaj się za burtę! Nie rozpraszaj uwagi! I włóż hełm na głowę ty głupia babo! Jesteśmy na terytorium wroga, nie na wycieczce nad rzekę! – krzyknął ktoś. Serina prychnęła obrażona i posłuchała rozkazu. Pierwszy raz była na prawdziwej wyprawie wojennej, dodatkowo na samych Wzgórzach Ruin, w ojczyznie orków. Gdy wyruszali spodziewała się wszystkiego…
Nie przewidziała tylko, że ekspedycja okaże się tak potwornie nudna. Najpierw płynęli trzy dni łodziami w górę rzeki, potem zdaje się skręcili i płynęli dalsze trzy dni. Następny dzień spędzili w jakimś zamku, potem znów płynęli dwa dni… Jedyna różnica polegała na tym, że – o ile wcześniej ludzie zachowywali się dość spokojnie i kulturalnie, to teraz darli się o najmniejsze głupstwo, a cały dzień spędzało się w zbroi, hełmie, trzymając w jednej ręce halabardę, a w drugiej tarczę i gapiło się w pustkę. Zresztą podobne rzeczy robiło się też w nocy…
Jeszcze gdyby przynajmniej było na co patrzeć… Tymczasem krajobraz oferował: strome, wapienne wzgórza, rzadkie i niezbyt gęste lasy, głazy narzutowe i jakieś ruiny. Dookoła pasały się owieczki, których chyba nikt nie pilnował. Czasem pojawiały się też ogromniaste wilki, idealnie pasujące do opisu wargów, które obojętnym wzrokiem śledziły łodzie, aż te znikły za horyzontem. Co ciekawe obecność wilków i owieczek w jednym miejscu jakoś nie kończyła się krwawą jatką. Innymi słowy: sielanka.
Orków nie odnotowała.
Za to na brzegu było od groma pierwiosnków.
To było rozczarowujące. Wszyscy wiedzieli, czego należy spodziewać się po Wzgórzach Ruin: wyjących hord orków, wilczych jeźdźców, obwieszonych materiałami wybuchowymi, złośliwych goblinów, wielkich jak domy trolli, ogrów – ludojadów i głupich, okrutnych olbrzymów. Ludzie bali się tych, którzy wrócili z owianych złą sławą wyżyn. „Wiesz ile on ludzi musiał zabić?” szeptali za ich plecami.
Kiedy wróci ktoś spróbuje być miły i zada pytanie: „Co widziałaś?”
A ona będzie mogła tylko odpowiedzieć „Pierwiosnki”
I Drekmore.
Ale z daleka.
Wystarczało spojrzeć tylko na północ, a można było dostrzec, że niedaleko znajduje się owiana złą sławą kraina. Podobno nawet orkowie jej unikali… (choć według innych opowieści gnieździli się weń szczególnie licznie). Niebo po prostu w pewnym miejscu ciemniało, a kiczowaty, wiosenny błękit stopniowo przechodził w aksamitną czerń nocy.
- Nadpływają! – zawołał ktoś wreszcie. Rzeczywiście zza zakrętu rzeki wyłoniła się najpierw pierwsza, potem następna i kolejna łódź wiosłowa. Czajki poruszały się powoli, jednocześnie starając się omijać zdradzieckie skały i eskortować dużą, płaskodenną barkę. Statek uzbrojony był w kasztel i obite skórami mantele, z których tu i ówdzie sterczały strzały i oszczepy. Widocznie jego podróż była ciekawsza.
Przejęcie okrętu okazało się równie nudne, jak reszta wyprawy. Dowódcy najpierw gadali pewnie z godzinę, potem pokazali sobie listy. Następnie obaj weszli na barkę (gdzie spędzili pewnie kolejną godzinę), potem wrócili… Znów pokazali sobie listy i wyjęli pieczęcie, każdy przybił swoją, po czym znów udali się na barkę, gdzie nie było ich przez kolejną godzinę. Wrócili, rozmawiali przez kolejne dwie godziny, wreszcie w obydwu konwojach i na barce wypuszczono gołębie pocztowe i popłynęli w swoją stronę.
Żołnierze tym czasem pozostawali na posterunkach z bronią w ręku i minami, które komunikowały „wykonajcie tylko jakiś podejrzany ruch, to wam pokażemy” potem „rety, jak nam się strasznie nudzi” a na końcu „prószę, niech nas ktoś zaatakuje i pozabija żebyśmy nie musieli stać tak na słońcu przez kolejną godzinę”.
- Teraz czeka nas równie ekscytująca podróż do domu. – pomyślała Serina, jednocześnie starając się wymyślić coś prawdopodobnego, co mogłaby opowiadać po powrocie… Naturalnie, jeśli znalazłaby kogoś, kto chciałby słuchać z czym niestety byławy problemy.
- Trzydziestu ochotników i szeregowiec Serina! Przenieść się na barkę! – wyrwał ją z odrętwienia głos któregoś z niższych oficerów. Trzeba przyznać, że pięła się w hierarchii błyskawicznie… Kiedy opuszczali Erthenroth nie była nawet rekrutem. Ot, zwyczajnie, nie przeczuwając niczego złego wracała popołudniem z kolejnej lekcji szermierki, na którejś jakiś starszy od niej paniczyk dostał tak mocno ćwiczebnym mieczem, że aż się popłakał. Niemniej jednak w pokoju już czekał na nią list, jasno stwierdzający, że ojczyzna potrzebuje jej na Wzgórzach Ruin. Najpierw myślała, że to tylko jakiś głupi żart, kolejna z licznych złośliwości, które ją spotykały… Niestety coś ją tknęło, żeby wyjaśnić sprawę zamiast ekspresowo spakować manatki i udając, że wyjechała do babci nie wracać przez pół roku, a potem twierdzić, że o żadnym liście nic nie wiedziała. Niestety nie zrobiła tego, co sprawiło, że teraz tkwiła tutaj, ziewając ku chwale króla i ojczyzny.
Jak do tej pory jej zadania polegały na siedzeniu z boku i nie przeszkadzaniu profesjonalistom oraz staniu i wyglądaniu groźnie. Niestety, dość szybko wyszło na jaw, że owszem, potrafi jednym ciosem ściąć głowę ćwiczebnemu manekinowi, albo odbić średnio co drugą, wystrzeloną w nią strzałę, ale nie posiada większości umiejętności potrzebnych zwykłemu żołnierzowi. Owszem, starała się wszystko załapać i uczyć się w drodze, ale skończyło się na tym, że zabrali jej kusze.
Za to stanie i wyglądanie groźnie znikło z jej rozkładu zajęć.
- Zastanawiasz się zapewne, po co cię ze sobą wlekliśmy. – zaczął dowódca, którego prywatnie nazywała wujkiem. W prawdzie nie byli spokrewnieni, ale był blisko związany z jej rodzicami i pełnił rolę kogoś w rodzaju jej opiekuna. Prawdopodobnie on właśnie płacił za wszystko to, czego jej uczono (a sama nie miała pojęcia, po co i dlaczego akurat w takim zestawie: panien z dobrego domu nie uczy się przecież fechtunku kilkoma rodzajami broni białej, żołnierzy natomiast nie edukuje się w zakresie dobrych manier, czytania i pisania, tańca oraz rysunku… choć zapewne poświęca się trochę czasu na strzelanie z kusz), to co jadła i pokój w którym mieszkała (za który mógł płacić więcej, najlepiej kosztem tych przeklętych lekcji rysunku!).
Serina przytaknęła.
- Myślałaś już, co będziesz robić w przyszłości? – po prawdzie, to nie miała koncepcji. Generalnie kultura, w której się wychowała nie przygotowała jej na stawianie sobie tego typu pytań. Większość dziewcząt w jej wieku, jeśli już, to przyszłość wyobrażała sobie dość prosto: pobiorę się z bogatym chłopcem, będziemy bardzo się kochać i urodzę mu dużo dzieci. Kupimy też krowę i konia…
Niektóre koleżanki Seriny już miały beznadziejnie głupich mężów, beznadziejnie głupie dzieci, krowy i konie.
Mężczyźni zwykle też nie stawiali sobie tego typ pytań. Los większości był pewny i stabilny: odziedziczę po ojcu warsztat, kram lub pole, będę ciężko pracował i się dorobię. Ożenię się z piękną dziewczyną, która urodzi mi dużo dzieci. Kupimy krowę i konia…
Całe rody żyły wykonując te same, przekazywane z pokolenia na pokolenie zajęcia, wedle tego samego, niezmiennego wzorca.
Co do Seriny, to ta nie była pewna swej przyszłości, poza kilkoma elementami: pobierze się z kimś późno jeśli w ogóle. Dzieci urodzi mało, albo w ogóle. Na pewno nie kupi krowy, ani innego śmierdzącego zwierzaka (nad koniem się ewentualnie zastanowi). Będzie robić coś ciekawego, dobrze płatnego, pozwalającego mieć dużo wolnego czasu i posługiwać się mieczem…
- Nie? – sprawdziła dostępne opcje dialogowe.
Właściwie to myślała trochę o życiu awanturnika… Plusy były duże: łatwa, przyjemna praca bez przełożonych nad głową, dobre płace, i – co najważniejsze – nie zabija się ludzi, tylko różne takie inne „rzeczy”. Minusy… Po pierwsze nie lubiła pająków, szczurów, jaszczurek i robaków, nawet zwykłych, a co dopiero trzymetrowych, po drugie praca wymagała mobilności.
Po trzecie średni żywot początkującego awanturnika trwał dwa tygodnie.
Ewentualnie jako, że kariera wojskowa nie wchodziła w grę, a sektor cywilny był mało rozwojowy pozostawał jeszcze sport. Niestety turnieje rycerskie nie odbywają się codziennie.
- Co myślisz o zwadźcach? – zadał pytanie oficer.
To była jakaś idea. Właściwie nazwa „zwadźca” używana była bardzo rzadko, a sama profesja nie była popularna. Zdrowy rozsądek mówił wprawdzie, że to normalne, iż wielmoże nie chcący ryzykować swego życia wynajmują kogoś, by uczestniczył za nich w pojedynkach. Nie mniej jednak słowa „wielmoża” i „zdrowy rozsądek” jakoś do siebie nie pasowały.
Zwadźcy stanowili więc mniejszość, obecną w orszakach obdarzonych słabym charakterem możnowładców, eskortę ciąganą wszędzie, na wypadek, gdyby ktoś chciał owego wielmoże wyzwać na pojedynek. Generalnie, jeśli się dobrze trafiło, to całe zadanie polegało na tym, żeby stać gdzieś z tyłu i robić wrażenie.
Ale byli też ci drudzy zwadźcy… Na samą myśl o tym oblał ją zimny pot.
- Wujku! Czy ja mam kogoś zabić? – szybko zadała pytanie. Tą samą nazwą określano też szermierzy, którzy utrzymywali się z tego, że za pieniądze wyzywali wskazane osoby na pojedynki, zwykle kończące się śmiercią wyzwanego.
Oficer westchnął. Serina była najciekawszym przypadkiem, z jakim zetknął się w karierze. Jej rodzice zostawili jej w testamencie sporą sumę oraz dwa listy, zawierające dokładne wytyczne, na co owe pieniądze spożytkować.
Sprzeczne wytyczne.
Generalnie ich córka miała nauczyć się szermierki, by mogła iść w ich ślady (a byli parą bardzo wziętych fechmistrzów) oraz wszystkiego tego, co młoda panienka z dobrego domu powinna wiedzieć, by nie robić z dziecka społecznego kaleki.
Efekt był nieoczekiwany i zadziwiający…
Serina była najprawdopodobniej najzdolniejszą kobietą – wojowniczką w królestwie. Niestety tylko tak długo, jak długo pozostawała na sali treningowej. Poza nią była idealnie wychowaną, młodą tak - jakby - damą. Połączenie okazało się tragiczne w skutkach.
Młode damy nie powinny zadawać się z uzbrojonymi mężczyznami.
Wojowniczki natomiast nie powinny mdleć na widok krwi.
Prawdę powiedziawszy zespół sadystycznych katów prawdopodobnie nie zrobiłby Serinie większej krzywdy, niż rodzicielska troska.
- Naturalnie, że nie moja droga. Na barce znajduje się wielmoża skrzydlatych, który potrzebuje efektownej obstawy. To prosta, nieskomplikowana, strasznie nudna robota… Trzeba tylko stać blisko, gdy uda się w publiczne miejsce, być obecnym w trakcie bankietów i balów. Za to praca oferuje mnóstwo wolnego czasu i jest dobrze płatna.
- Ale dlaczego ja miałabym ją dostać? Jest tylu bardziej doświadczonych… Devin Krótki, Rodrik Straceniec albo…
- Rodrik jest trochę nieprzewidywalny. – przerwał jej szybko, używając eufemizmu. W rzeczy samej wymieniony był szalony jak kapelusznik. – A reputacje Devina chyba znasz.
Generalnie kobiety dzielić należało na dwie kategorie… Tych dobrze wychowanych, ale niezbyt ciekawych, które nie powinny w ogóle znać reputacji Devina, ale mimo to zwykły oblewać się rumieńcem lub najlepiej osunąć się na ziemie słysząc tylko jego imię oraz, kategorię tych niewychowanych, za to wiele bardziej interesujących, które powinny energicznie przytaknąć.
Serina przytaknęła energicznie, przybierając jednocześnie kolor dojrzałych buraczków.
- Czyli wiesz, dlaczego nie jest najlepszym strażnikiem osobistym dla księżniczki skrzydlatych?
- Na tym statku płynie księżniczka?
- Tak.
- Taka prawdziwa, w koronie?
- Tak.
- I ja mam być jej strażniczką?
- Tak.
- Dlaczego?
- Bo jesteś mniej – więcej w jej wieku, masz odpowiednie umiejętności i nawet, jeśli ją uwiedziesz, to raczej trudno będzie ci spłodzić z nią nieślubne potomstwo.
- Prawdziwa księżniczka, z prawdziwego królestwa, z własnym zamkiem i w ogóle?
- Generalnie tak, ale mimo, że jej królestwo jest raczej nieduże, to nie na tyle, żeby mogła zabrać ze sobą zamek w charakterze bagażu podróżnego.
- Ale bogatego? I czy ja też będę bogata?
- Tak. Tak!
Reszta dnia niestety nie była tak ekscytująca. Oficer przedstawił ją osobie, którą określono jako tymczasowego zarządcę dworu. Okazał się on sympatycznym człowiekiem, znaczy się skrzydlatym o nadmiernie dobrych manierach i talencie do długiego podtrzymywania konwersacji o pogodzie. Jako, że kazano jej się nie odzywać, to Serina siedziała z boku, tylko przysłuchując się pełnej uprzejmości konwersacji, jaką prowadził z jej opiekunem. W końcu skrzydlaty zdecydował, że pora zakończyć tą wymianę zdań i wyraził wątpliwości, czy sobie poradzi w pracy. Zaproponował więc starcie próbne.
Za przeciwnika miała wojownika o potężnych, szarych skrzydłach oraz wyrazie twarzy dającym się opisać jako „właśnie zjadłem czworo dzieci i cytrynę”. Był o dwie głowy od niej wyższy, a ćwiczebnym mieczem wymachiwał jak cepem. Zapewne wytrąciłby jej broń z rąk, gdyby choć raz zdołał skrzyżować z nią ostrze. Nie miał też za grosz ducha sportowego i nie przerwał walki, nawet wtedy, kiedy trzeci raz go „zabiła” i boleśnie uderzył ją w żebra. Na szczęście ona jego obiła mocniej. W rezultacie oświadczono jej, że jest przyjęta. Oraz, że do końca rejsu może zrobić sobie wolne.
Księżniczki spotkać nie miała okazji.
Więc zrobiła sobie wolne…
Znalazła sobie zaciszny kącik pokładu, którego nikt nie odwiedzał i położyła się w nim zamknęła oczy, by oddać się najbardziej produktywnej czynności, jaką potrafiła w tych warunkach wymyślić: drzemce. Barka kołysała się na nurcie, obok niej płynęły czajki obsadzone żołnierzami, a na horyzoncie przesuwały się porośnięte pierwiosnkami wzgórza. Na wzgórzach pasały się owieczki. Okolica była idealna na piknik. Było nudno… Bardzo nudno… Dodatkowo bolały ją żebra, ale za to nie musiała już nosić tego przeklętego hełmu, ani kolczugi, bo przeniesiono ją z powrotem do cywila.
- Hej! Jesteś człowiekiem? – słodziutki, milutki głosik zmusił ją do ponownego otworzenia oczu. Nad Seriną pochylała się kilkunastoletnia dziewczynka. Miała dziecięcą, niewinną twarz, wielkie, głębokie, niebieskie oczy i blond włosy związane w parę kucyków. – Ja też jestem człowiekiem – dodała jakby było się czym chwalić. – Pierwszy raz widzę człowieka… - powiedziała zaczynając podniecony słowotok. - Oprócz Haugów, ale Kael mówi, że to nie są prawdziwi ludzie. Natomiast Hrogtar twierdzi, że Kael się nie zna i nie ma bardziej prawdziwych ludzi, niż Haugowie. To cała reszta jest podrabiana!
To ostarnie stwierdzenie nigdy nie przyszłoby żadnemu Haugowi do głowy. Stanowiło konsekwentny wynik twórczego rozumowania Moniki.
Mała przyjrzała się jej dokładnie, po czym nie przerywając paplaniny okrążyła Serinę najpierw z prawej, a potem (dla pewności) z lewej strony, jednocześnie dokonując pośpiesznej inwentaryzacji. Nogi dwie, ręce dwie, dwoje brązowych oczu, dwoje uszu, nos, usta, czarne włosy związane w koński ogon, wstążka.
Wyniki lustracji nie były zadowalające. Skoro bowiem ludzie mieli być czymś lepszym od Haugów (albo na odwrót) to powinni zostać wyposażeni w jakieś dodatkowe elementy. Niestety nic takiego zaobserwować się nie dało.
Niewątpliwą zaletą tego egzemplarza był natomiast całkowity brak jakichkolwiek śladów skrzydeł – uznała mała, bowiem skrzydlatych nie cierpiała jeszcze bardziej, niż marchewki. A tej nie nawidziła całym swoim sercem.
- Mam na imię Monika, a ty? – nieco rozczarowana oględzinami postanowiła jednak kontynuować znajomość.
- Serina. – jej nowa znajoma, wykazała złą wolę wyczerpując dostępne odpowiedzi. Niezrażona tym Monika postanowiła zmienić temat dyskusji.
- Ładna pogoda, prawda?
Brak odpowiedzi świadczył o tym, że wybrała mało perspektywiczną opcje. Zaczęła więc myśleć gorączkowo… Plan był dobry, wystarczyło tylko wykonać swoje zamierzenie, szybko uciec niezauważona przez nikogo i namówić tą dziewczynę do rozmowy. Kiedy skrzydlaci by je znaleźli to doszliby do wniosku, że to nie ona zrobiła im dowcip, tylko Haugowie… A Haugów baliby się ruszać.
Pech polegał na tym, że akurat osoba, którą wybrała na dostarczycielkę alibi okazała się antyspołęczna i nie miała ochoty na pogawędki. Jeśli szybko czegoś nie wymyśli, to tym razem będzie miała szczęście, jeśli skończy się tylko na laniu.
- Długo jesteś na statku? – Monika aż westchnęła z ulgi, gdy usłyszała pytanie.
- Od samego początku! Najpierw jechaliśmy konno, potem byliśmy w takim dużym zamku, potem płynęliśmy łódką przez krainę, gdzie było strasznie ciemno i widziałam zombiaka, a Hrogtar, powiedział, że to kraj, od którego odwróciła się Bogini, a potem… - teraz tylko należało zapewnić nowoprzybyłą, że warto z nią rozmawiać.
- Widziałaś księżniczkę?
- Jasne! – potwierdziła takim tonem, jakby ktoś zapytał się nią, czy widziała – dajmy na to - że niebo jest niebieskie. W końcu w ciągu ostatnich czterech tygodni napatrzyła się na takie rzeczy, przy których jakaś wrona nie była interesująca.
- Jaka ona jest?
- Bardzo brzydka! Jest cała w bandażach, także na twarzy, żeby zasłonić krosty! I ma wielkie, czarne skrzydła! I jest zła do szpiku kości! A Kael mówi, że to wiedźma i jada małe dzieci! – co ciekawe niejaki Kael rzeczywiście zasugerował kiedyś do czego Monika posłużyć, żeby ją nastraszyć. Dziewczyna przyjęła to za dobrą monetę. W jej prywatnym świecie antypatii nie było zbrodni, której przeciętny skrzydlaty niebyłby zdolny popełnić.
***
Wśród zalet znajomości z Moniką najistotniejszą był fakt, że mała znała każdy zakamarek statku i wszystkie znajdujące się na nim osoby. Wadą, że mała była bardzo ruchliwa, gadatliwa i przy tym lekkomyślna. Wyraźnie była znudzona i głodna uwagi. Tą ostatnią pozyskiwała najczęściej dzięki mniej lub bardziej złośliwym figlom. Mała potrafiła dokuczać osobom nawet dwa razy od siebie większym i niebezpieczniejszym. Jak sama przyznawała kilka razy już dostała za to lanie. Kilka razy grożono jej też wyrzuceniem za burtę. Serina na własne oczy widziała raz, jak rozwścieczony skrzydlaty (Monika w szczególności kochała robić psikusy ich żołnierzom) próbował zrealizować tą groźbę. Uratował ją jednak Hrogtar, dowódca haugijskich najemników i jak się okazało koleżka Moniki.
Haug był osobą – zdaniem Seriny – absolutnie przerażającą. Podobno był barbarzyńcom, podobno z lasu. Malował twarz na niebiesko, śmierdział alkoholem i ubierał się w jakieś brudne szmaty. Każdy na statku schodził mu z drogi. Hrogtar sprawiał bowiem wrażenie świra któremu dano do rąk ostre nażędzie.
Podejrzane znajomości Moniki były jednak bardzo przydatne. Jedynie ona bowiem orientowała się w skomplikowanej polityce panującej na statku. Na pokładzie znajdowały się dwie jednostki militarne. Pierwszą z nich byli wojownicy wichru. Z tego, co Serina o nich słyszała byli to elitarni wojownicy rekrutowani jeszcze w dzieciństwie ze względu na szczególne predyspozycje fizyczne i psychiczne. Wśród tych drugich kluczowe prawdopodobnie były pogarda dla wszystkich, duma i umiejętność zadzierania nosa. Takie cechy charakteru prezentowali bowiem na każdym kroku.
Drugą grupe stanowili Haugowie. Na pewno byli barbarzyńcami, złodziejami krów i koni pozbawionymi dyscypliny. Podobno potrafili walczyć jak diabły, zawsze dotrzymywali słowa, nie znali strachu i byli łowcami głów. Obie grupy umieszczono na statku po to, by patrzyły na ręce Erthenrockim gospodarzom anonimowej księżniczki. Obawiano się bowiem, że ich zamiary mogą nie być do końca uczciwie. Spodziewano się też, że w szeregach zarówno skrzydlatych jak i Haugów mogą znajdować się zdrajcy. Grupy te jednak wzajemnie się nienawidziły ktoś na górze uznał więc, że wzajemna niechęć sprawi, że będą się wzajemnie pilnować.
Zdaniem Seriny był to głupi pomysł.
Te i inne niuanse wyjaśniła jej oczywiście Monika. Mała korzystała z faktu, że Serina należy do obstawy księżniczki, co miało liczne zalety.
Wśród nich kluczowy był fakt, że automatycznie otrzymywało się prawo do własnego konta na barce, w oddaleniu od innych, nader uciążliwych lokatorów. Drugą zaletą było otrzymywanie ogromnych pieniędzy za nie robienie niczego… Przyczym te ostatnie istniały puki co wyłącznie na papierze.
Wadą pracy było natomiast to, że robota była nader nudna, a w tych warunkach własny kont oznaczał „do podziału z Moniką”, która ten przywilej dostała bo, a) była dziewczyną, b) miała niesamowity talent do robienia smutnych oczu i udawania, że płacze. Co gorsza okazała się być dość uciążliwą sublokatorką. O ile w dzień zwykle zamęczała człowieka setkami pytań, od skrajnie oczywistych po skrajnie abstrakcyjne, o tyle w nocy… Generalnie w nocy także nie robiła nic złego. Zasypiała prawie natychmiast, gdy się położyła (to znaczy wtedy, kiedy udało się ją przekonać, że tego dnia nie udzieli się już żadnej odpowiedzi i obiecało, że jutro się jej wszystko wytłumaczy). Niestety mówiła przez sen i strasznie się rzucała, kiedy śniły się jej koszmary. A koszmary śniły się jej prawie codziennie.
Serina budziła się przez to niewyspana i generalnie miała ochotę pozbyć się małej w diabła, byle dalej od siebie. Raz chciała nawet z nią poważnie o tym porozmawiać, ale Monika patrzyła na nią tak smutno, że zrezygnowała.
Trzecią wadą służby, o której do tej pory nie wiedziała było to, że ludzie przychodzili o drugiej w nocy i kazali jej wstawać kopnięciem.
Serina poderwała się. Przez zaspane oczy widziała skrzydlatego.
- Kael? – zidentyfikowała go właściwie po sylwetce. Było za ciemno, by dojrzeć rysy. Nie mniej jednak zawsze, gdy dowódca skrzydlatych wydawał rozkaz, to właśnie wymieniony wojownik wichru pilnował jego wykonania. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
fm
Okularnik
Dołączył: 12 Mar 2007 Status: offline
Grupy: Alijenoty
|
Wysłany: 30-04-2009, 23:17
|
|
|
Parę poprawek:
"Nie było wiadomo, kto wzniósł tą potężną fortece, ale wiele wskazywało na to, że nie uczyniono tego rękoma ludzkimi." - rękami
"...potem „rety, jak nam się strasznie nudzi” a na końcu „prószę, niech nas ktoś zaatakuje i pozabija żebyśmy nie musieli stać tak na słońcu przez kolejną godzinę”. " - proszę
"Naturalnie, jeśli znalazłaby kogoś, kto chciałby słuchać z czym niestety byławy problemy. " - bywały
"które nie powinny w ogóle znać reputacji Devina, ale mimo to zwykły oblewać się rumieńcem lub najlepiej osunąć się na ziemie słysząc tylko jego imię" - ziemię
"A tej nie nawidziła całym swoim sercem." - nienawidziła
"W jej prywatnym świecie antypatii nie było zbrodni, której przeciętny skrzydlaty niebyłby zdolny popełnić." - nie byłby
"Hrogtar sprawiał bowiem wrażenie świra któremu dano do rąk ostre nażędzie. " - narzędzie
"Wśród nich kluczowy był fakt, że automatycznie otrzymywało się prawo do własnego konta na barce" - zapewne kąta
"Przyczym te ostatnie istniały puki co wyłącznie na papierze. " - Przy czym
"Wadą pracy było natomiast to, że robota była nader nudna, a w tych warunkach własny kont oznaczał „do podziału z Moniką”" - kąt
Poza tym dużo bledów interpunkcyjnych, ale za to powinien się wziąć już ktoś bardziej kompetentny. |
_________________ Kryska: Weaponized diplomacy was successful!
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 01-05-2009, 08:47
|
|
|
- Dla ciebie lord porucznik Kael! – od kilku dni Wojownicy Wichru i całość służby upierali się przy tym, by tytuować ich lordami. Było to nonsensem, bo – o ile się orientowała – wśród ich ludu nie było szlachty. – Wstawaj naziemna, dopływamy. Za kwadrans masz być na pokładzie. Jej wysokość już czeka.
***
Samia rozpostarła skrzydła i jęknęła z bólu. Jak zawsze przy takich ranach kości zrastały się powoli i niestety źle. Uszkodzone skrzydła prawie nigdy nie odzyskiwały sprawności, stając się tylko zawadzającą ozdobą. Dlatego też wielu z tych, którzy utracili zdolność lotu decydowało się na amputacje. Inni natomiast pielęgnowali bezużyteczne i słabnące z każdym dniem kikuty w próżnej nadziei, że kiedyś znowu zdołają wzbić się na nich w powietrze.
Wyprostowała się lekko, jednocześnie krzywiąc się. Szorstkie, wełniane ubranie drapało jej wypielęgnowaną skórę.
- Więc tak jest nie być księżniczką. – pomyślała. Dokumenty anulujące jej tytuł nabrały mocy zaledwie cztery godziny temu, a już nie cierpiała takiego stanu rzeczy. Musiała udać się na wygnanie, szukać schronienia w obcym kraju, zabierając ze sobą jedynie dziesięciu służących i garstkę straży przybocznej (z czego połowę barbarzyńskich najemników…), oraz poruszać się inkognito. To ostatnie sprawiało, że czuła się jak nędzarka odarta nawet z imienia.
- Wasza wysokość! – wyrwał ją z zamyślenia któryś z jej wojowników wichru. Samia nie zawracała sobie głowy pytaniem, dlaczego zgodzili się udać z nią na wyprawę. W jej żyłach płynęła królewska krew i żaden papier tego nie mógł zmienić. To naturalne, że słudzy poszli za nią. Nigdy nie zastanawiała się nad tym, że mogli mieć jakiś własny interes. Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale podała mu papier. Wszyscy w jego formacji umieli czytać, znali też podstawy etykiety. Żołnierz obejrzał zwój, widniała na nim królewska pieczęć i notka, w jakich okolicznościach należy go otworzyć. Przeczytał tekst.
- Och! Przykro mi wasza… wysokość. – dokończył z wahaniem. Samia miała ochotę powiedzieć mu, gdzie ma schować swoją przykrość. Niestety, długa izolacja od ludu i wychowanie na królewskim dworze sprawiły, że nie znała odpowiednio dosadnego słownictwa.
- To jest moja obstawa? – wskazała na towarzyszącą żołnierzowi dziewczynę. Była w jej wieku, choć odrobinę wyższa i na pierwszy rzut oka sprawniejsza fizycznie. Miała czarne włosy, które zawiązała w koński ogon, ubrana była na sposób, jaki Samia widywała tylko u służących na zamku, za to – w odróżnieniu od nich – nosiła przy sobie miecz.
- Ty jesteś Serina, tak? – zadała pytanie, bo wydało jej się to stosowne. Wypadało czasem zamienić kilka, niezobowiązujących słów ze służbą. Podobno dodaje im to motywacji do pracy i podnosi ich opinię o panu… Jakby kogoś obchodziło to, co myślą o nim prostacy.
- Tak, wasza… wysokość. – na swoje nieszczęście dziewczyna doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak ważne jest pierwsze wrażenie, oraz z faktu, że przy wysoko urodzonych arystokratach należy się odpowiednio zachowywać. Uczono ją nawet odpowiednich form, choć wszystkie nauczycielki twierdziły, że jest w tym beznadziejna i wychodzi z niej niskie urodzenie. Teraz usilnie próbowała sobie przypomnieć, co jeszcze mówiły te babska, jednocześnie starając się zachowywać naturalnie. Brakowało jej jednak doświadczenia: nigdy jeszcze nie rozmawiała z księżniczką i nie miała pojęcia jak się w takiej sytuacji zachowywać. Próbowała nawet się ukłonić, ale ciało tak jej zesztywniało, że zdołała jedynie niezręcznie drgnąć, a gorąc na twarzy mówił jej, że oblał ją rumieniec.
- Otaczają mnie idioci. – pomyślała Samia widząc tą scenę. - A wszystko to przez kapłanów. Nie podobał im się kolor jej skrzydeł? Ciekawe, co zrobią, gdy wróci i postara się spełnić tą ich idiotyczną przepowiednie z czystej złośliwości!
Ogólnie wiadomo było, że księżniczka posiada moc. Magia była wśród skrzydlatych typowym zajęciem wysoko postawionych kobiet, choć nie wszystkie osiągały choćby podstawowy poziom umiejętności. Samie chwalono za postępy… Nikt nie wiedział jednak, że księżniczka jest także adeptką nekromancji. Sekrety tej zakazanej dziedziny czarów zgłębiała od niedawna, na złość kapłanom. Gdyby to wyszło na jaw zapewne nie byłoby jej teraz na tym statku, ani w ogóle wśród żywych.
Myśl o powrocie na czele hordy ożywieńców i demonów była ciekawa, nie mniej jednak nierealna. Samia – z braku źródeł, materiałów do eksperymentów i w ogóle wszystkiego – potrafiła bardzo niewiele. Mniej nawet, niż w dziedzinach bardziej tradycyjnych zaklęć.
Tych ostatnich też dawno nie ćwiczyła.
Właściwie to teraz znalazła się ku temu niezła okazja.
Po pierwszym zamachu na jej życie nauczyciele zaczęli kłaść nacisk głównie na takie zaklęcia, za pomocą których mogłaby się obronić (lub ujść z życiem) w razie niebezpieczeństwa. Wydobyła z pamięci jedną z formuł, o których jej mistrzowie mówili, że pod żadnym pozorem nie należy ich wypowiadać mając za cel ludzi. Oczyściła myśli i wypowiedziała zaklęcie składając palce w rytualny sposób.
Kula ognia była tak gorąca, że prawie poparzyła jej dłonie, gdy pomknęła w stronę celu. Serina zareagowała jak podczas treningów, schodząc nieoczekiwanemu zagrożeniu z drogi bez większych trudności. Pocisk pomknął w dal i wybuchł nad powierzchnią wody z hukiem.
- Czy zdałam test? – zapytała przyjmując niesłusznie, że zdarzenie odbyło się w kontrolowanych warunkach.
- Tak. – skłamała Samia zaskoczona efektem. Zaklęcie efektem przerosło jej oczekiwania, ale też poważnie nadszarpnęło jej możliwości. Gdyby tamta nie zeszła z linii strzału teraz prawdopodobnie byłaby już kupką węgla… Ale w końcu po to jest służba.
Statek tymczasem przybijał już do nadbrzeża. Było to trudne zadanie dla jego pilotów, którzy nie znali przystani, a co gorsza musieli zacumować w nocy. Nie mniej jednak jakoś się to udało. Na lądzie czekało już na nich kilkanaście osób… Widok zebranej gromadki rozczarował Samię. Kilkakrotnie odwiedzała już miasta takie jak to… Zawsze jej wjazdowi towarzyszyła obecność ponurego, milczącego tłumu. Zdawałoby się, że jej wizyta w obcym kraju, gdzie nie prześladowałaby jej ta cała „klątwa czarnych skrzydeł” będzie przebiegać w nieco radośniejszej atmosferze. A tym czasem przemykała się jak jakiś złodziej…
Z drugiej strony było to lepsze, niż spojrzenia tysięcy nienawistnych oczu.
- Gdzie są wiwatujące tłumy i girlandy kwiatów? Czyż nie tak wasz lud wita władców przybywających z wizytą? – zadała pytanie.
- To wizyta incognito, czyż nie? – odpowiedziała kobieta, która powitała ich w porcie. Samia znienawidziła ją od pierwszego spojrzenia. Kasztanowowłose, zasadnicze babsko o powierzchowności nauczycielki wyglądało na osobę wyprutą z jakichkolwiek uczuć i poczucia humoru, jak połowa urzędników niższego szczebla.
Według instrukcji Samia miała podlegać jej opiece i być posłuszna. Księżniczka nie mogła znieść myśli, że musi tolerować rozkazy kogoś tak nisko postawionego.
***
Julia miała piętnaście lat, włosy w kolorze ciemny blond, oczy tej szarawej barwy, którą często nazywa się niebieską oraz delikatne piegi. Skrzydła miała białe, rozłożyste i zdrowe, nieco potargane przez wiatr. Była bardzo ładna zarówno jak na nasze standardy, jak i swojego ludu, ale jeszcze bardzo smarkata. Ubierała się skromnie. Nosiła dużo biżuterii, jednak głównie religijnej.
Była grzeczną osobą, wychowaną w kulturalnym środowisku, do tego też głęboko wierzącą. Nigdy więc nie nauczyła się przeklinać, czego teraz żałowała.
- Chcesz powiedzieć tato, że moja siostra żyje? – zadała pytanie, a głos jej się łamał.
- Tak kochanie. – odpowiedział jej ojciec. Był wysokim, postawnym mężczyzną. Jego włosy, broda i pióra zdążyły już posiwieć, lecz nie stracił jeszcze ani krzty zdrowia czy siły. Wyglądał majestatycznie, królewsko, doskonale pasował do roli, jaką wyznaczył mu Los i Bogowie. – Rozumiem, że jest ci trudno, ale musimy udawać, że Samia odeszła z tego świata. Przebywa jednak w bezpiecznym miejscu. Dla jej dobra nie możemy się z nią spotkać, ani nawet prowadzić korespondencji. Miejmy jednak nadzieję, że kiedy nastaną lepsze czasy i będzie mogła do nas wrócić.
Julia miała szczerą nadzieję, że takie czasy nadejdą. Mogłaby wreszcie wydrapać swojej siostrze oczy i nasypać trocin w krwawiące dziury.
Trudno powiedzieć, jak dziewczyna źle się poczuła. Nie chodzi o to, że była osobą złą. Przeciwnie: Julia była delikatnym, wychuchanym i wrażliwym dzieckiem, miała w sobie mnóstwo empatii i ciepła. Samii jednak nienawidziła.
Dorastała w cieniu swojej siostry, następczyni tronu. To starszej z córek rodzice i nauczyciele poświęcali więcej uwagi, młodszą traktując jak odrobinę niepotrzebny dodatek. Owszem, kochali ją, jednak tak, jak kocha się zwierzątko, nie dziecko. Gdy okazało się, że Samia jest przeklęta ich rodzice tak skupili się na zapewnieniu bezpieczeństwa starszej córce, że los Julii pozostawiono w rękach szambelanów.
Kiedy kilka tygodni temu ich matka zginęła własnym ciałem osłaniając samolubną, złośliwą i egoistyczną siostrę Julii w dziewczynie coś pękło. Nie potrafiła myśleć inaczej o Samii, niż z rzalem. I teraz okazało się, że ta przebrzydła małpa nadal żyje.
Zresztą pomijając warstwę emocjonalną Julia była głęboko przekonana, że byłaby lepszą władczynią, niż Samia. Na pewno nie byłaby aż tak skupiona na sobie i własnych zachciankach. Oczywiście, jak długo starsza z nich żyje młodsza nigdy nie zasiądzie na tronie.
To, co myślała w tej chwili dziewczyna było złe. Była na tyle dojrzała, by zdawać sobie z tego sprawę. Jednak tak naprawdę jej to nie obchodziło. Ważne było to, że nie miała ochoty oglądać swojej starszej siostry nigdy więcej. I była zdeterminowana zrobić wszystko, by nie było to potrzebne.
Tylko co mogła począć?
Owszem, w rękach rodziny królewskiej, nawet tak podupadłego ludu, jak jej znajdowały się potężne środki. Jednak ona jeszcze nie była królową i nie mogła nimi dowolnie dysponować. Równie wielką władzę mieli też kapłani, a ci przywiązywali naprawdę sporą wagę do tych bzdur o czarnych skrzydłach. Kilka razy omal nie wywołali rebelii, żeby tylko nie dopuścić do spełnienia się tej ich idiotycznej przepowiedni. Julia była gotowa założyć się, że – gdyby tylko wyrwało jej się słówko w trakcie spowiedzi – z Samii nie zostałaby kępka pierzu.
Jednak to rozwiązanie miało dużo wad. Po pierwsze: ojciec by się domyślił. Mogła założyć się, że na dworze tylko dwie osoby, które wiedziały, gdzie przebywa Samia: ona i on właśnie. Tym bardziej, że wraz z Samią znikło wielu najbardziej oddanych służących i żołnierzy z najbliższego otoczenia króla, osób które musiał wtajemniczyć w swe zamiary. Odeszli gdzieś nawet jego osobisty adiutant i testerka trucizn.
Była na szczęście też inna metoda wpakowania siostry w poważne problemy. Co więcej nikt nie spodziewałby się, że jest zdolna zrobić coś takiego.
- Szanowny panie Wilcze Serce – zaczęła list. – Zapewne ciekawi Pana, dlaczego nasze wojska gromadzą się na Pańskiej granicy. Otóż zgodziliśmy się pomóc Erthenroth w wojnie i ukaraniu Pana za Pańskie zbrodnie w zamian za kilka przyszłych ustępstw oraz pomoc militarną, które otrzymać mamy w wypadku ich zwycięstwa. Tak naprawdę jednak w zamian za Naszą pomoc jego miłość król Erthenroth zgodził się udzielić azylu mojej siostrze, księżniczce Samii. Jej bezpieczeństwo jest gwarantem sojuszu.
Jak szanowny Pan się domyśla Samia, mimo iż oficjalnie nie żyje nadal ma większe prawo do tronu, niż Ja. Biorąc pod uwagę Pańską przeszłość na pewno rozumie Pan, co czuje w tych okolicznościach. Dlatego też chciałabym Pana poinformować, że moja siostra zamieszkuje w zamku Pajęczyca położonym na obrzeżach Jedwabnej Puszczy na terytorium wymienionego już królestwa. Jestem zdania, że, gdyby spotkało ją jakieś nieszczęście to mój ojciec zerwałby sojusz. Ja osobiście natomiast byłabym zobowiązana, gdyby zechciał Pan poświęcić odrobinę jakże cennego czasu celem sprokurowania takiego wypadku.
Byłabym jeszcze bardziej wdzięczna, gdyby był Pan łaskaw zniszczyć ten list zaraz po przeczytaniu.
- podpisano Julia, księżniczka krwi królestwa Lot, Wichrowej Wierzy i Skrzydlatych Grani
***
Alhima żyła w prawdzie jeszcze krótko, bowiem dopiero powoli zbliżała się do trzydziestki, ale widziała już takie rzeczy, o których znajomość nikt nie podejrzewałby zwyczajnego urzędnika. Erthenroth nie posiadało szczególnie rozwiniętej administracji, ale też potrzeby nie były duże. Utrzymywało więc około dwóch setek osób odpowiedzialnych za pilnowanie spokoju w kraju, ściąganie podatków, wieszanie bandytów i buntowników oraz zagospodarowanie majątków królewskich. Mało kto w kraju potrafił czytać, a procedurami prawnymi nikt szczególnie się nie przejmował, dlatego też zwykle na jedną prowincję przypadał jeden urzędnik, który odwiedzał miasta, odczytywał mieszkańcom nowe rozkazy królewskie, ścinał opornych, wysłuchiwał skarg i ewentualnie dokonywał interwencji… Alhima natomiast cieszyła się opinią osoby pewnej, skutecznej i nieskorumpowanej. Dlatego też nie zdziwiła się, gdy obarczono ją odpowiedzialnością za dobrobyt cudzoziemskiej eks – księżniczki.
Powierzono jej opiekę nad pośpiesznie wyremontowanym i zmodernizowanym zamkiem oraz kluczem sąsiadujących z nim wiosek. Orszak księżniczki przetransportowano bez większych problemów. Wszyscy jego członkowie dotarli na miejsce cali i zdrowi. Obecnie niemal wszyscy zajęci byli przenoszeniem dobytku z łodzi na wozy i z wozów do zamku, tudzież sprawdzaniem, czy nigdzie na terenie posesji nie ukryli się zamachowcy.
Profesjonalizm nakazywał, by od początku nawiązać przyjacielskie, jeśli nie ciepłe stosunki, a Alhima ceniła profesjonalizm.
- Droga Samio – zwróciła się do swego gościa, uznawszy, że będzie to najlepsza forma. Skrzydlaci anulowali bowiem jej prawo do zasiadania na tronie, a – jako, że nie stosowali żadnych innych tytułów – nie przyznali zastępczego. Formalnie była więc zwykłą, nisko urodzoną dziewczyną. Praktycznie nadal była córką króla i jako takiej należał się jej szacunek.. – Czy nie zechciałabyś obejrzeć nowego miejsca zamieszkania? I czy twoja towarzyszka nie miałaby nic przeciwko temu, żeby się z nami przespacerować? – straż honorową, jeśli nie była utytułowana zwykle traktowało się jak rodzaj mebla, nie mniej jednak teraz Alhima nieco gubiła się w protokole.
- I ja! I ja! Ja też chcę pójść! – pisnęło coś małego i ruchliwego, ale urzędniczka postanowiła owo coś na razie zignorować.
Obydwie wyraziły zgodę, choć Samia z wyraźnym znudzeniem. Tak trywialne sprawy zwykle mało interesowały osoby jej pokroju… Alhima miała nieco inne podejście, nie mniej jednak była wyjątkiem w swej klasie społecznej, a nie regułą.
- Proponuje więc, że najpierw odwiedzimy apartamenty księżniczki, jej bibliotekę, przygotowaną przez nas salę do nauki i ogród. Później skupimy się na najważniejszych pomieszczeniach użytkowych, jak zbrojownia, stajnie, ptaszarnie i tym podobne, następnie, jeśli wyrazicie taką potrzebę zajmiemy się kwaterami służących i innymi pomieszczeniami gospodarczymi. – zasugerowała plan zwiedzania. – Czy więc zechcecie się ze mną przespacerować? – uznała w końcu, że nieformalna rozmowa pozwoli uniknąć niezręczności i skróci dystans.
- I zemną! I zemną! – zapiszczało znowu coś. Urzędniczka przyjrzała się owej niewielkiej niedogodności, by poznać jej naturę i łatwiej się jej pozbyć. Coś się nie zgadzało.
- Przepraszam bardzo… Zanim ruszymy muszę sprawdzić pewne nieścisłości. – rzuciła i wyjęła z kieszeni listę osób, które miała pomieścić w zamku.
Czego tam nie było… Żołnierze królewscy, żołnierze skrzydlatych, żołnierze haugijscy wszyscy w pokaźnych ilościach. Kilku służących, jedna pokojówka, kosztowacz trucizn, nowicjuszka z pobliskiej świątyni, która jednak dopiero miała przybyć, nauczyciel i korepetytor. Ten ostatni także zabłądził po drodze.
Lista nie zawierała jednak pozycji „czternastoletnia, nadaktywna dziewczynka, kolor włosów blond, oczy niebieskie, sztuk jeden”.
- Co to jest? – zadała więc rzeczowe pytanie dążące do wyeliminowania nieporozumienia.
- Ona chyba nazywa się Monika. – wyjaśniła Samia. Zwykle nie interesowała się plebsem, ale podczas podróży, którą spędziła głównie w łóżku, pokryta prawie cała bandażami nudziło jej się bardzo i kazała sobie opowiadać o wszystkim, co tylko się działo… Często po trzy razy. – Nasi żołnierze znaleźli ją gdzieś na Czarnych Wzgórzach, trafiła do sierocińca, potem do następnego. Tam uznano, że najlepiej chyba będzie czuła się wśród swojego gatunku, więc wzięliśmy ją przy okazji.
- Kurcze, jaki idiota wysyła dziecko w podróż przez tereny opanowane przez wroga, nawet chwilowo przekupionego? – zadała sobie w myślach pytanie Alchima, nie biorąc pod uwagę tego, że ktoś może mieć serdecznie dość Moniki na tyle, by mieć nadzieję, że zaginie bezpowrotnie gdzieś w dalekich stronach. – Dobrze, postaram się coś wymyślić, ale może po spacerze. Naturalnie Monika może wziąć w nim udział, jeśli chce.
Zgodnie z jej obawami Monika chciała. Właściwie Alchima nie żałowała, że wzięła ją ze sobą. Przeciwnie nawet ją polubiła, bo przynajmniej coś się na tym spacerze działo… Samia bowiem niestety okazała się typową przedstawicielką arystokracji. Nie rozmawiała, tylko prowadziła niezobowiązującą konwersacje, a w wycieczce uczestniczyła tylko z kurtuazji. Tak naprawdę niewiele z tego, co się wokół działo ją obchodziło. Ona stworzona była do wyższych celów, a otoczeniem miała zająć się służba.
Serina – Alchime wciąż dziwiło, że ktoś dał jej tak odpowiedzialną funkcje – natomiast sprawiała wrażenie wyjątkowo dobrze wychowanej dziewczyny z niskiego stanu. Kupcy i bogaci chłopi czasem posyłali swoje córki, by uczyły się na wielkie damy. Efekt był zawsze ten sam: uzyskiwali zahukane, zastraszone dziewczęta, które w otoczeniu wyżej urodzonych traciły pewność siebie i poczucie własnej wartości. Serina potrafiła więc zdobyć się tylko na przytakiwanie, nieśmiałe „nie” i czerwienienie się.
Alchimę zastanawiało, jak zachowa się, gdy naprawdę będzie musiała walczyć. Straci pewność siebie? Zemdleje? Zacznie płakać?
Choć być może źle ją oceniała. Dziewczyna ponoć była bardzo obiecująca, ale Alchima znała kiedyś kilku obiecujących, młodych rycerzy. Połowa z nich zginęła lub została okaleczona w pierwszej bitwie. Miała tylko nadzieję, że u Seriny zadziała instynkt, bowiem dalsza kariera ich obydwu mogła zależeć od tego, jak dziewczyna zachowa się w sytuacji stresowej.
Monika na tym tle wybijała się dość pozytywnie. Generalnie wszystko ją aż za bardzo interesowało, zadawała pytania i widać było, że fascynuje ją nowe miejsce. Alchima jednak nie miała pojęcia, co z nią zrobić, a nie chciała, żeby pod nogami pętał się jej jakiś nadaktywny dzieciak pozostawiony bez opieki. Czuła, że będzie szybko musiała znaleźć kogoś w rodzaju niańki, bo inaczej będą kłopoty…
Oczywiście najprostrzym rozwiązaniem byłoby odesłać małą do przytułka. Znała kilka niezłych, prowadzonych przez zakonników. Jednak zrobienie czegoś takiego dzieciakowi, który przeszedł całą odyseję było jak oddanie psa, który uciekł ze schroniska, by wrócić do swoich okrutnych państwo, tylko jeszcze gorsze. Uczciwie mówiąc los wdów, sierot i kalek nieszczególnie ją obchodził, jednak Alchima troszczyła się o swoich ludzi. Monika trafiła pod jej skrzydła, więc była jej…
Co więcej elita Erthenroth była bardzo skonfliktowana. W prawdzie morderstwa polityczne od czystek z przed dwudziestu lat nie zdarzały się zbyt często, jednak rozliczne frakcje ciągle się ścierały. Alchima należała do grupy zwolenników polityki kanclerza, dążącego do wzmocnienia roli dworu królewskiego. W efekcie miała mnóstwo wrogów w osobach lokalnych, prowincjonalnych baronów. Zawsze któryść z nich się mógł przyczepić się do faktu, że nie zapewniła należytej opieki członkowi królewskiego orszaku. Monika formalnie takim była. Gdy skończyła obchód posłała po swoją młodszą siostrę.
W prawdzie była przekonana, że z rodziną najlepiej wychodzi się na malowidłach zbiorowych, ale siostrę akurat lubiła. Prawdopodobnie jako jedyna osoba w rodzinie.
Obie siostry były niezrozłączne już od wczesnego dzieciństwa. Dobrze urodzone i dobrze wychowane panienki szybko jednak okazały się czarnymi owcami, które nadmiernie korzystały z młodości. Przybrało to skalę tak dużą, że rodzina nawet spróbowała zamknąć je w klasztorze. Zdołały jednak uciec… Jeśli chodzi o Alchimę ten okres jej życia, w którym sypiała z kim popadło niezależnie od płci, była ciągle pijana i często naćpana należał już do przeszłości. Młodsza z nich Elther nadal obracała się w tych samych kręgach, co w młodości. Alchima uważała, że brakowało jej pomysłu na życie. Na szczęcie jej siostra lubiła pieniążki… Szczęśliwy los zrządził, że kilka dni temu próbowała się umówić na spotkanie. Znając ją raczej nie po to, żeby powspominać przeszłość.
Przypuszczenia te były całkowicie słuszne.
- Jak idzie w kartach? – zadała pytanie zaraz w drzwiach. Elther znalazła sobie nietypowe źródło zarobków. Była szulerką i to naprawdę wysokiej klasy. Hazard był grzechem, któremu ulegali wszyscy: możni, kapłani, magowie… Korzystając ze swego szlachetnego urodzenia Elther często bywała na salonach. Zajmowała się głównie ogrywaniem bogatych amatorów kości, kart i szachów z ich budrzetów na rozrywki.
- Weź mi nie przypominaj - burknęła w drzwiach. Była ładną kobietą o ciemno blond włosach. Ubierała się elegancko, lecz nieco funkcjonalniej od Alchimy, stosowała też więcej makijażu i kosmetyków. Była też odrobinę niższa. – Miałam pecha… - wyznała skręcając sobie papierosa.
Alchima westchnęła. Wierzyła w szczęście, jednak nie wierzyła w hazard.
- Mówiłam ci, że nie można zawsze wygrywać… Los kiedyś musiał się od ciebie odwrócić… Dużo wisisz?
- Los? – zirytowała się Elther. – W pokerze nie ma czegoś takiego jak los! Jesty tylko statystyka i ryzyko, które da się obliczyć. Ten, kto umie to zrobić lepiej na dłuższą metę zawsze wygrywa…
Pomimo, że święcie wierzyła w te słowa Elther była raczej normalna.
Na jej obronę należało powiedzieć, że zwykle miała rację.
Niestety popełniła dość elementarny błąd.
Zagrała na naprawdę poważną stawkę.
Wyglądało to na łatwą grę z grupą niedzielnych, za to dzianych graczy. Wpisowe było duże, ale potencjalna wygrana komuś pokroju Elther mogła pozwolić na kilka lat beztroskiego życia. Niestety nie ona jedna miała ten pomysł. Na sali był także inny zawodowy hazardzista. Gra szybko zmieniła się w pojedynek między nimi i jak zawsze w takich wypadkach ktoś musiał przegrać. Tym kimś była naturalnie Elther.
Oczywiście nie straciła wszystkiego. Żaden zawodowiec nigdy nie grał za cały majątek. To była jedna z podstawowych regół gry. Jednak Elther popełniła inny podstawowy błąd: chciała się szybko odkuć. Grała więc ryzykowniej, na większe stawki. W efekcie pieniądze wyciekały strumyczkiem. Nim zdążyła się opamiętać była po uszy w długach. Opowiedziała o tym siostrze.
- Innymi słowy jesteś po uszy w szambie kochanie? – zgadła Alchima. – I chcesz prosić starszą siostrę żeby cię ratowała? Ciekawa jestm na jakiej podstawie?
- Oczywiście nie spodziewam się, żebyś to ty spłaciła moje zobowiązania. Nawet mimo, że masz u mnie dług moralny! – wypaliła Elther. – Przypominam, kto wciągnął mnie w wódę, seks i hazard…
- Hej! Jeszcze powiesz, że nie było fajnie!
… moje długi spłacił Otton!
- Otton? To jeszcze nie powiesili tego kleptomana?
- Żyje i kazał ci to przekazać – Elther pchnęła szczelny pakunek do Alchimy.
Otton był samozwańczym królem złodziei, księciem oszóstwów, hrabią paserów, baronem włamywaczy i kawalerem orderu narcystycznie pozbawionych skromności megalomanów. Kilkakrotnie los sióstr przeciął się z jego krokami. Spotkali się po raz pierwszy, gdy okradł Alchimę w sposób wyjątkowo zuchwały. Był jednak przy tym tak czarujący, że kobieta z lekkim sercem mu to wybaczyła. Przyszło jej to tym łatwiej, że nie straciła własnych pieniędzy, tylko królewskie podatki.
Był też doskonałym kompanem, pod warunkiem, że pamiętało się, żeby przy wyjściu odebrać mu srebra.
Kobieta wzięła do rąk paczkę. Miała duży rozmiar i była bardzo ciężka. Szybkim ruchem zdarła papier, zastanawiając się co jest pod spodem. W środku znajdowała się książka, choć księga była odpowiedniejszym terminem. Była naprawdę duża, miała zdobienia z ołowiu lub podobnego metalu i oprawiono ją w skórę. Alchima wolała się nie zastanawiać z czego ona pochodziła. Przekartkowała kilka stron i ich zawartość nie spodobała jej się.
Ilustracje, wykresy i tytuły dobitnie świadczyły, że ma do czynienia z grimuarem czarnej magii. I to nie jakimś sekciarskim bałkotem, tylko rzeczowym podręcznikiem dokładnie opisującym, jak przywołać i skłonić je do współpracy. Czyli czymś naprawdę niebezpiecznym.
- Skąd to masz? – zadała pytanie zaniepokojona.
- Otton mówi, że miał to przy sobie kurier, którego okradł dziś rano w miasteczku. Ktoś przemycał to pod twoim nosem. Sam nie ma czasu, żeby to we właściwy sposób zniszczyć.
Alchima z powrotem zapakowała ksiażkę. Nie chciała mieć z nią do czynienia. Jutro i tak miała wysłać gońca na królewskin dwór. Przebywało tam kilku potężnych czarowników. Dla większości czarna magia byłaby zapewne zbyt wielką pokusą. Jednak na przykład Saradan Mądry czy Rycerz Światła powinni zniszczyć przedmiot bez wachania.
- Szukam zajęcia na czas, aż zbiorę pulę i ponownie będę mogła wrócić do gry – zmieniła temat Elther.
Alchima zastanowiła się.
Elther miała masę wad. Puszczała w obieg i traciła wielkie sumy pieniędzy, lubiła drogie alkohole i inne używki. Trudno ją było nazwać osobą dojrzałą czy odpowiedzialną, ale nie była też kretynką. Raczej też nie będzie wciągać dzieci w światek Ottonów i zawodowych szulerów. Jej zaletą był fakt, że była dobrze urodzona, nieźle wykształcona i znała wielu wysoko postawionych ludzi. Kilka razy też pracowała już jako guwernantka. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 01-05-2009, 22:22
|
|
|
Nie była najszczęśliwszym wyborem. Jednak inną opcją mogła być chyba tylko zasuszona mniszka. Alchima natomiast wolała komuś takiemu nie powierzać wychowania dzieci. Z Elther miała przynajmniej pewność, że Monika będzie normalna gdy dorośnie.
- Hmmmm… Mówiłaś kiedyś, że chcesz mieć dziecko – uśmiechnęła się Alchima ze złośliwym uśmieszkiem.
Była to prawda, choć nie chodziło tu o zwykłe dziecko. W dalekiej przeszłości Elther chciała koniecznie spłodzić bękarta z kimś wpływowym, najlepiej dostojnikiem dworskim lub arcykapłanem, by później go szantażować i wyłudzać pieniądze. Była nawet na dobrej drodze zanim okazało się, że jest bezpłodna.
- Mam tu fajną małą, której musze znaleźć opiekunkę. Zobaczysz, polubisz ją, jest żywa i inteligentna, a pozatym nasza matka się wścieknie, gdy dowie się, że zajmujesz się dzieciakiem z ludu – oznajmiła. – Monika! Choć tu! Ta pani się będzie teraz tobą opiekować…
****
- Ta praca to był zdecydowanie zły wybór – uznał mężczyzna. Wiedział, w chwili, gdy przyjmował to zajęcie, że jego nowa pani jest ekscentryczną kobietą. Wiedział, że inni służący uciekali od niej, tak daleko, jak tylko mogli. Słyszał plotki, a potem widział ich potwierdzenie… Problem tkwił w tym, że z poprzedniego miejsca go wyrzucili, bo przyłapano go na kradzieży. Z dwóch poprzednich także, bo miał problemy z alkoholem. Nie umiał też wykonywać żadnego innego zawodu, nie miał ziemi, skazany więc był na karierę służącego… Choć trudno to nazwać karierą.
Zwłaszcza, że nigdzie indziej by go nie przyjęto z taką przeszłością.
Jego pracodawczyni hołdowała dziwnym obyczajom, ale jej ludzie nie zadawali pytań. W większości byli zadowoleni, że w ogóle mieli jakieś zajęcie. Tym bardziej, że płaciła więcej niż dobrze. Do czasu naturalnie…
Bojąc się podnieść oczy w stronę kotary, która oddzielała jego panią od oczu niegodnych upadł nisko do ziemi. Nie dobrze było czymś zdenerwować panią…
- Tomoe –dono! – powiedział w końcu, choć głos mu się łamał. Stosowanie obcych przydomków należało do części ceremoniału. Mężczyzna nie wiedział, kim jest jego pracodawczyni. Służący spekulowali, że może być wygnaną dziedziczką tronu obcej krainy. Na pewno znała się na czarach. Głównie tych złych.
Kotara poruszyła się
- Tomoe – sama pyta się, czy masz księgę? – rozległ się za nim głos.
Xu Yen, skośnookiej służącej bał się prawie tak samo, jak ich wspólnej pracodawczyni. Choćby dlatego, że poruszała się jak kot, a - jeśli w ogóle była człowiekiem - to chyba wiedźmą…
- Pani… - oblał go zimny pot. – Ja zgubiłem… Chyba mi ją ukradziono. Miałem ją jeszcze w miasteczku… Przeszedłem przez bramę skręciłem w uliczkę i już nie miałem… Za to w kieszeni znalazłem to – zademonstrował czarnego króla szachowego.
Xu Yen spojrzała na figurkę. W pewien sposób tłumaczyła porażkę. Czarny król szachowy był znakiem rozpoznawczym Króla Złodziei. Służący mógł więc oczekiwać łaski.
Tym razem kotara poruszyła się gwałtownie… Osoba, która za nią siedziała – to zabawne, ale służący nigdy jeszcze nie widział twarzy swej pani – cisnęła zza niej mieczem. Broń upadła na pokrytą parkietem podłogę, odbiła się kilka razy z metalicznym szczękiem i znieruchomiała.
Pani rzuciła w niego bronią? I nie trafiła? Czyżby miał aż takie szczęście?
- Tomoe – sama rozumie przyczyny twojej porażki i okazuje łaskę nakazując Ci popełnić samobójswo. – objaśniła Xu Yen. – Wierz mi, tak będzie dla ciebie lepiej.
Wierzył… Słyszał plotki.
Ujął broń w drżące, pobielałe ze strachu dłonie. Nigdy jeszcze nie miał miecza w dłoniach, ale wiedział że jest bardzo ostry. Przełkną śline… Przyłożył przedmiot do gardła.
Może nie będzie bolało.
Pociągnął.
Trysnęła krew, a mężczyzna prawie niatychmiast upadł. Ostatnim, co zarejestrowały jego gasnące oczy była nachylająca się nad nim Xu Yen.
- Pani Tomoe mówi – szepnęła – że nawet tego nie umiałeś zrobić, jak należy.
***
Generalnie – przynajmniej dla Moniki – reszta dnia minęła spokojnie, choć niekoniecznie nudnie… Obejrzała zamek, poznała swoją opiekunkę i przeprowadziła się do jej mieszkania. To ostatnie było chyba jeszcze bardziej fascynujące.
Większość sierocińców była wysprzątana i czysta dość charakterystycznym rodzajem czystości, zupełnie tak, jakby były zbyt biedne, by pozwolić sobie na brud.
U Elther było inaczej choć niekoniecznie brudno. Raczej nieporządnie. Wyraźnie była ona osobą wystarczająco zamożną, żeby pozwolić sobie na mnóstwo, ale to mnóstwo śmieci, śmietków i śmieciuszków, lecz zbyt biedną, żeby wynająć sprzątaczkę. W pokoju było pełno butelek, brudnych naczyń, jakieś ubrania, na oko około trzech kompletów pościeli i sześć doniczek z kwiatkami, które jednak wszystkie uschły… Mimo to mieszkanie wyglądało na sympatyczne.
Monika nie łudziła się, że pozostanie w nim szczególnie długo. Zawsze jej wizyta w sierocińcu zaczynała się od pustych deklaracji w rodzaju „mam nadzieje, że będziemy się świetnie bawić i, pokazania nowego miejsca do spania (fakt, tym razem miała dla siebie pokój, a nie łóżko). Przez pewien czas było dobrze, a potem okazwyało się, że robi coś źle. Na przykład rośnie za szybko. Wtedy zaczynały się różne, dziwne cyrki i lądowała w innym miejscu.
Także i tym razem nie spodziewała się niczego innego. Nie przywiązywała więc znaczenia do słów Elther. Mimo to działały one jej na nerwy. Słuchając ich czuła też dziwną pustkę w środku i robiło jej się bardzo smutno. Pełna złych przeczuć i rozgoryczenia udała się więc spać.
Wrażenia z nowego miejsca, w połączeniu z długą podróżą bardzo ją jednak wyczerpały, nie protestowała więc, gdy odesłano ją do łóżka. Prawie natychmiast zasnęła i nic jej się nie śniło… Obudziła się jak zwykle wraz ze wschodem słońca, tuląc się do pluszowego misia, którego dostała wczoraj, co zatarło negatywne wrażenie, jakie wywarła na niej Elther. Przyjrzała się pogodzie, uznała, że dzień jest paskudny i wróciła pod kołdrę.
Serina w swoim pokoju obudziła się niedługo potem i wstając uderzyła się głową o sufit… Przydzielono jej małe pomieszczenie z jeszcze mniejszym oknem, które mieściło się na poddaszu. Było zbyt ciasne, żeby spróbować wykonać choć jeden brzuszek, albo pompkę, puste i szare. Prawie tak szare, jak dzień na zewnątrz. Nie mniej jednak zwlokła się z łóżka…
- Głupia wyprawa – sformułowanie tej myśli było jedynym wysiłkiem intelektualnym, na jaki było ją obecnie stać. Była pewna, że za czas spędzony na łodzi zapłaciła katastrofalną utratom formy… Zapowiadało się kilka tygodni katorgi celem odzyskania pełni sprawności.
Wkrótce po Serinie obudziła się Samia. Nie spała tej nocy dobrze, tępy ból w skrzydłach nie pozwolił jej bowiem zasnąć i budziły ją kilka razy. Dodatkowo około piątej rano ze snu wyrwały ją jakieś szmery przy drzwiach. Logika mówiła jej, że jest to zapewne zmiana straży, nie mniej jednak paranoja zrobiła swoje. Służące, gdy przyszły ją ubrać zastały ją skuloną pod kołdrą, ze sztyletem w dłoni…
Szarawy świt i płaski krajobraz za oknami również nie nastrajały jej szczególnie optymistycznie. Źle się czuła od chwili, gdy opuściła rodzinne wzgórza, a lekko tylko pofałdowane, lesiste Ertheroth wydawała jej się puste, odsłonięte i niebezpieczna. Co gorsza w jej domu szare poranki zapowiadały zwykle tydzień, albo dwa deszczy.
Pokojówka pomogła jej się ubrać i zaproponowała podanie skromnego śniadania. Wybór zaledwie pięciu, niezbyt wyszukanych dań i tandetna, srebrna zastawa upewnił ją w tym, że w luksusie to ona żyć nie będzie… W coraz gorszym nastroju odmówiła posiłku.
Z drugiej strony po raz pierwszy od bardzo dawna nie otaczał jej tłum dworzan, wreszcie mogła czuć się swobodnie i zażyć odpoczynku z pewnością, że to te trywialne jajka na twardo, o których Erthenrotczycy myśleli, że weźmie je do ust nie są zatrute.
Choć czy na pewno?
Lepiej było nie opuszczać gardy.
Poleciła więc pokojówce zanieść cały posiłek testerowi, by przeprowadził gruntowną analizę, a następnie zajęła się swoimi myślami.
Problem z byciem księżniczką (nawet wygnaną) polegał głównie na tym, że właściwie nie było nic do roboty… Jedyny wyjątek stanowiły zajęcia z nauczycielami. Prócz nich i machania do wiwatujących tłumów (choć tłumy na widok Samii miast okazywać radość milkły, czasem nawet mimo, że im zapłacono i wystawiono straż, by pilnowała należytej spontaniczności) nie zajmowała się niczym, bowiem albo było to dobre dla pospólstwa, albo niosło za sobą ryzyko zamachu. Niestety takie życie było po prostu nudne…
Samia od dłuższego już czasu żałowała, że nie zabrała ze sobą kilku błaznów, trefnisiów lub innych osób, które mogłyby ją rozerwać. Albo większej ilości książek, choć nie należała do osób szczególnie ceniących lekturę.
Wyszła na korytarz…
Jeśli już o książkach mowa, to jakiś nie dbający o porządek flejtuch zostawił na korytarzu dużą, ciężką księgę. Z nudów zaczęła ją kartkować, mimo, że jej umysł krążył gdzie indziej… Potrzebowała kilkudziesięciu stron, by zauważyć, co wertuje. Natychmiast zamknęła księgę i przyjrzała się jej stronie tytułowej.
„Przewodnik praktyzny po wyższych sztukach: Nekromancja i Demonologia” głosił tytuł.
- Ale fajnie! – krzyknęła jej marzycielska natura, podczas, gdy instynkt samozachowawczy wył.
Przewóciła na ostatnią stronę, by sprawdzić bibliografię. Była potężna i zawierała dziesiątki zakazanych dzieł.
Niestety istniał pewien problem…
Niestety ignorancja i uprzedzenia były wciąż silnie zakożenione w świadomości społeczeństwa. W efekcie większość ludzi i nieludzi nie lubiła odważnych eksperymentatorów przeprowadzających doświadczenia z czarną magią. Co ciekawe najwięcej przeciwko osobom, które wyróżniały się z tłumu – czy to odwagą w czerpaniu mocy z nowych źródeł, czy to czarnym kolorem skrzydeł, były osoby, które same praktykowały niewiele lepszą magię. Czym różni się bowiem spalenie kulą ognia, od zawezwania śmierci? Niczym! To mógł powiedzieć każdy, kto nie był hipokrytą.
Niestety ludzkość nie dojrzała jeszcze do takich myśli. Dla tłuszczy znalezienie jej z taką książką wystarczyłoby, żeby spalić Samię na stosie.
***
Serina przebiegła trzy razy dookoła zamku i uznała, że jest to wystarczające ćwiczenie, wróciła więc do swojego pokoju przebrać się w ubranie służbowe, zjeść jakieś śniadanie i podjąć pracę. Spodziewała się, że tego dnia jej dzień roboczy będzie wyglądał tak, jak na statku. Stawi się na miejsce, usłyszy, że księżniczka źle się czuje, lub nie ma ochoty wychodzi, oraz żeby przyszła po obiedzie. I będzie miała trochę czasu na kolejną serie ćwiczeń.
Generalnie pomieszczenia dla służby nie były takim złym miejscem. Było w nich całkiem sporo ludzi… I skrzydlatych.
Dobrze, błąd. Pomieszczenia dla służby nie byłyby takim złym miejscem, gdyby nie skrzydlaci. Żyło w nich zwykle całkiem sporo osób (choć teraz wszyscy udali się do swoich zajęć), z których większość, mimo, że prosta była dość serdeczna dla „swoich”. Wyjątek stanowili właśnie skrzydlaci. Owszem Serina, która większość życia spędziła pod kloszem wyczuwała dystans dzielący ją od zwykłych mieszkańców zamku, jak i osób dbających, żeby nie zawalił się on pozostałym lokatorom na głowy. Nie mniej jednak jakoś udało jej się nawiązać z nimi kontakt…
Skrzydlaci też zostali generalnie ciepło przyjęci. Owszem, wzbudzili wielkie zainteresowanie, ale byli w końcu strasznie egzotyczną rasą i wybijali się z tłumu wyglądem. Jednak w końcu mieli pracować tak, ja inni. Traktowanie ich ciepło trwało jednak dokładnie 30 sekund, po których to skrzydlaci oznajmili, że czego, jak czego, ale spoufalania z ludźmi sobie nie życzą.
Bardzo wyraźnie odizowolowali się od reszty, psując humory sobie i innym. Serina czuła, że w przyszłości może być ciężko.
***
Samia usiadła i postanowiła przemyśleć fakt znaleziska. Wnioski były proste: nie kryła się ze swoim hobby tak dobrze, jak myślała. Ktoś wykrył, że wolnych chwilach bawiła się nekromancją i postanowił użyć to przeciwko niej. Sprytne, a przy okazji nie wymagało brudzenia sobie rąk. Ten sam ktoś doskonale wiedział, że nie jest zdolna oprzeć się takiemu skarbowi – myślała kartkując strony. Czuła zawartą w nich moc. Problem polegał na tym, że – o ile do zwykłej magii podchodzono nieufnie – to czarnej się bano. Ciemna sztuka była zakazana, a jej adepci – w razie wykrycia – zabijani. Co gorsza było pewne, że nie miała szans ukryć księgi. Kompromitujące dowody zawsze znajdowano, zwłaszcza, jeśli wiedziano, gdzie szukać… To było żelazne prawo intryg.
Z bólem serca zamknęła foliał. Byli pewni, że nie zdoła poskromić pokusy? Cóż! Nie docenili jej siły woli!
***
Śniadanie.
Omlet.
Monika nie miała siły myśleć. Świat, po wstaniu z łóżka okazał się zimny, ciemny i zły. Machinalnie więc dziabała widelcem w talerzyk.
- Ciociu, mogę iść na zamek? – dzieci – a Monika miała bardzo dziecięcą psychikę – niektóre pytania zadają po to, żeby przetestować swoich opiekunów. Nie oczekują twierdzącej odpowiedzi.
- Jasne! Czemu nie? – Elther oblała egzamin.
***
Znalezienie kominka nie było trudne… Problem polegał na tym, że nie palił się w nim żaden ogień. Samia wiedziała, że służba jakoś w nim zapala, nie wiedziała tylko jak. Chyba nakładli do środka paliwa, a potem jakoś krzesali ogień. Drewno leżało na szczęście obok, prawdopodobnie ułożone tam dla ozdoby, więc Samia – nie bacząc na to, że może się pobrudzić, albo zniszczyć sobie dłonie – włożyła kilka szczap do kominka i na wierzchu położyła książę.
Postała kilka minut patrząc się na drewno, ale to nie chciało się palić. Uznała więc, że – oprócz przygotowania paliwa – trzeba podjąć też jakieś dodatkowe działanie.
Niestety nie miała idei jakie…
Była szlachetnie urodzoną damą. Nie rozpalała ognia!
Przeszukała myśli i znalazła zaklęcie, które mogło sprawić, że łatwopalne przedmioty zajmą się ogniem. Wypowiedziała je… Wesołe płomyki zaczęły skakać po szczapach.
- O jak ładnie się pali. – pomyślała. – A mówili, że nie potrafi być samodzielna!
***
Bramy pilnował jakiś Haug, dość zresztą znudzony. Nie robił problemów z przepuszczeniem Moniki. Ba – nawet jej nie zatrzymał, jak zrobiłby to zapewne żołnierz, lub jakiś, wyjątkowo łagodnie usposobiony do niej wojownik wichru.
Właściwie to na zamku chyba nie było nic ciekawego, za wyjątkiem skrzydlatych. Przez ostatnie tygodnie na łodzi na tych ostatnich napatrzyła się do woli (i nie stali się dzięki temu milszym widokiem). Ciekawsze wydawały jej się w tej chwili miasteczko, oraz otaczające je łąki i lasy.
Ale na zamku miała interesy.
- Wujku Hrogtar, czy dałbyś mi sztukę złota? – zapytała, gdy tylko znalazła barbarzyńcę.
Haug nawet na nią nie spojrzał. Hojność jest cechą królów – pomyślał - i wygrzebał skądś pieniądz, który nonszalancko rzucił w jej stronę. Złapała zręcznie.
- A dałbyś mi drugą? – zapytała zachęcona łatwym sukcesem Monika.
Z drugiej strony, nim poddany otrzyma dar, powinien wykazać swą przydatność – uznał barbarzyńca, któremu było wstyd przed samym sobą przyznać, że szkoda mu czegoś tak pozbawionego znaczenia, jak pieniądze.
Odpowiedź była jedyną możliwą:
- Nie!
- A jeśli powiem, gdzie można za dziesięć pustych butelek po winie dostać jedną pełną? – Elther chlapnęła coś takiego wczoraj podczas rozmowy z Alchimą. Czułe uszy Moniki wychwyciły tą wiadomość, a mózg zapisał do późniejszego wykorzystania.
- Poddany zasłużył - osądził Hrogtar szukając monety. Jak na złość znajdował tylko drobne. W końcu jednak znalazł odpowiednią.
Generalnie na tym jej interesy na zamku się skończyły… Zwiedzanie nowych miast zawsze było przyjemniejsze i łatwiejsze, jeśli miało się pieniądze, a nigdy nie miała ich aż tyle! Co więcej istniały szanse, że udałoby się jej zdobyć trochę więcej złota, ale generalnie żołnierze nie chcieli z nią rozmawiać, a z wojownikami wichru to ona nie miała ochoty gadać.
- Z drugiej strony, jeśli nadarza się taka okazja – pomyślała mijając jednego z nich.
- Cześć Zach! – zaszczebiotała mijając żołnierza w korytarzu, uśmiechając się, jak do kochanego, starszego brata, który obiecał jej dać cukierka. – Daj mi sztukę złota
- Spadaj! – burknął skrzydlaty.
- Powiem ci, gdzie za dziesięć pustych butelek wina dają jedną pełną! – zaproponowała.
Rzucił jej miedziaka.
I właśnie dlatego nie miała ochoty rozmawiać ze skrzydlatymi!
***
Jak już wspomniano Samia nie posiadała większego doświadczenia z zapalaniem ognia. Z niejaką dumą podziwiała więc swe niszczycielskie dzieło. A było co podziwiać: zielone płomienie raźno skakały po księdze.
Zielone płomienie.
Umysł księżniczki przetrawił to, co rejestrowały oczy.
Prawie na pewno ogień nie powinien być zielony.
Z drugiej strony mogło to być zjawisko naturalne… Obecność tlenków miedzi mogła zabarwić płomienie – uzasadniła racjonalizując.
Nie mniej jednak, kiedy ogień przybrał barwę wściekle różową, a następnie wystrzelił metrową kolumną o wszystkich kolorach kredek, nawet ona musiała uznać, że nie jest to zjawisko normalne, ani tym bardziej naturalne.
Ktoś inny naturalnie wpadłby w panikę, ale nie Samia. Skoro ogień przeszkadza, to należy go zgasić – uznała. Ogień gasi się wodą – dodała w myślach – to wie nawet wieśniak. Rozejrzała się więc za wodą. Na jej szczęście, dyskretnie upchnięte w kont pokoju stało wiadro, ścierka i szczotka do podłogi, najwyraźniej zostawione tu przez jakąś, zapominalską służącą. Samia zlekceważyła pozostałe utensylia i chwyciła za kubeł. Okazał się cięższy, niż się spodziewała, lecz jako dodźwigała go do paleniska. Bił z niego okropny żar.
- No to chlup! – rzuciła raźno chwytając pojemnik i wylała jakieś 33% jego zawartości w płomienie, a resztę na siebie, podłogę i ściany.
- SSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSS!!!!!!! – odpowiedział ogień. Woda prawie natychmiast wyparowała, strzelając w górę zielono-fioletowym obłokiem.
- Ała! Parzy! – krzyknęła Samia cofając się w tył. Na jej szczęście stała daleko, więc nie zdołała sobie zrobić wielkiej krzywdy.
***
Serina idąc na swój posterunek usłyszała krzyk. W prawdzie nie bardzo wiedziała, co w takim wypadku powinna zrobić, ale nowe obowiązki jasno twierdziły, że powinna podjąć jakieś działanie. Skierowała się więc ku jego źródłu.
***
Niektórzy ludzie – oraz skrzydlaci – posiadają zwyczaj dotykania zranionych kończyn, żeby sprawdzić, czy bardzo bolą… Samia delikatnie pomaczała zaczerwienioną skórę ręki.
Tak. Zdecydowanie, bardzo bolało.
Może nie aż tak, jak złamanie otwarte skrzydła, ale wystarczająco… A zaledwie kilka dni temu wyszła z łóżka.
Nie mniej jednak nie było czasu, by o tym myśleć. Jej uszy pochwyciły czyjeś kroki w korytarzu dla służby.
- Spiskowiec!– pomyślała w kolejnym przypływie paranoi. - Idą po mnie!
Teoretycznie osoba, która wychowywała się wśród luksusów, od dzieciństwa przyzwyczajana do tego, że każdą jej zachciankę realizują służący powinna być słaba, niezaradna i delikatna. W praktyce jednak ktoś, kto wychowywał się w królewskiej rodzinie nie mógł pozwolić sobie na jakiekolwiek słabości, nawet, jeśli nie ciążyła nad nim klątwa.
Samia stłumiła ból samym wysiłkiem woli.
Bowiem, jeśli przypadkiem ciążyła nad tobą klątwa, to niestety, szkoła życia, jaką przeszedłeś pozwalała ci przeżyć w dżungli (pod warunkiem oczywiście, że miałoby się kogoś, kto rozpalałby ogień, gotował jedzenie oraz dbał o wszystkie przyziemne, niegodne wysoko urodzonych sprawy), ale jednocześnie czyniła cię całkowitym socjopatą.
Nie mniej jednak życie na dworze nie sprzyjało szybkiemu, kreatywnemu myśleniu. Jedynym pomysłem, jaki Samia miała na dyskretnie nie wpuszczenie kogoś do pokoju było stanięcie w drzwiach i oznajmienie:
- Nie wejdziesz.
W ogóle nie zaskoczył jej to, że domniemanym spiskowcem jest jej tak zwana osobista strażniczka. Gdyby to ona była autorką tej intrygi, to postarałby się umieścić swych agentów jak najbliżej swego celu, a któż jest lepszy, niż osobisty strażnik?
Tylko tester trucizn…
Choć, gdyby to ona wybierała agentów, to nie zdecydowałaby się na taką ofiarę losu. Aż trudno uwierzyć, że ktoś taki w ogóle potrafi posługiwać się bronią – pomyślała - a potem dodała dwa do dwóch:
- Ona się tylko tak doskonale maskuje! – Serina urosła w jej oczach do rangi demona zła.
- Przepraszam, słyszałam jakiś krzyk. Czy coś się stało? – zapytała się zupełnie nieświadoma snutych na swój temat teorii spiskowych Serina.
- Nie, nic, przesłyszało ci się coś! – odpowiedziała Samia, przywołując na twarz wyuczony, pełen dobrej woli uśmiech. Była zdenerwowana i rozkojarzona, więc wyszło jej bardzo sztucznie i tylko zaniepokoiła rozmówczynie. Pech księżniczki polegał na tym, że trafiła na osobę, która nie dość, że potrafiła wyczuć nastrój, to jeszcze miała głęboko wbite w głowę, że ludziom należy pomagać. Nie trzeba było nawet sekundy, żeby ta zauważyła wielką kałużę na środku pokoju.
- Rozlałaś wodę? Może pomóc sprzątać, albo zawołać służbę? – zaproponowała.
Samia miała właśnie zaprotestować, ale pojęła, że Serina zamierza wejść jej do pokoju, a wtedy zobaczy, co dzieje się z ogniem. Stanęła jej na drodze i spróbowała złapać urażoną rękom. Efekt mógł być tylko jeden.
Ale zdołała nie krzyknąć z bólu… Tylko skrzywić się i skulić. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 02-05-2009, 22:36
|
|
|
- Coś ci się stało w rękę? Poczekaj! Zawołam kogoś! – zaproponowała Serina.
Tylko tego Samii brakowało do szczęścia.
- Nie! Nikogo nie wołaj!
- Ale ta ręka wygląda bardzo źle! Naprawdę myślę, że przydałaby ci się pomoc.
- Nie chce niczyjej pomocy! Pojęłaś?
Serina nie pojęła.
- Prosze posłuchać wasza wysokość! Ja rozumiem, że się poparzyłaś, przewróciłaś wiaderko i w ogóle narobiłaś bałaganu, ale naprawdę nie ma sensu zachowywać się jak małe dziecko i nie wpuszczać ze wstydu nikogo do pokoju. – wyjaśniła Serina. – Usiądź może na łóżku i poczekaj chwile. Przyniosę zaraz czystą wodę i jakiś materiał na okład… Oraz ścierkę do podłogi. Dobrze?
- Nie!
- Dlaczego?
- Bo nie! Nie chcę, żeby ktoś wchodził do tego pokoju! Czy to do ciebie dotarło?! – pomysł posiadania osobistego strażnika należał do Samii. Zrodził się w jej umyśle, gdy poraniona, obolała i przygnębiona leżała w łóżku, dowiadując się o kolejnych nieszczęściach. Gdy usłyszała, że ma opuścić swój kraj i oficjalnie zostanie ogłoszona nieżywą, po prostu musiała zatruć komuś życie. Zażądała, więc znalezienia dla siebie osobistego strażnika, żeby mogła czuć się bezpiecznie na obczyźnie.
Chciała, żeby to była kobieta.
W jej wieku.
Mistrzyni szermierki.
I posiadająca odpowiednie maniery.
Znalezienie kogoś takiego wydawało się jej niemożliwe.
W tej chwili dochodziła do wniosku, że albo cały ten pomysł był głupi, albo ktoś odpłacił jej złośliwością za złośliwość!
- Żądam, żeby nikt nie wchodził do tego pokoju! Zrozumiano!
- Tak. – zgodziła się Serina, planując, że i tak tu wróci, ze ścierką, czystą wodą, materiałem na bandaże i maścią przeciwko oparzeniom.
- Więc się wynoś! Nie chcę tu widzieć nikogo! – oznajmiła Samia w złej godzinie. Serina nie zdążyła nawet mrugnąć, gdy za plecami skrzydlatej otworzyły się drzwi. Każda z komnat miała dwoje wejść. Jedno było przeznaczone dla służby, drugie dla „państwa”. Księżniczka z sercem w gardle skoczyła w tamtą stronę, ale było już za późno.
- Łał! Ale fajny ogień! – Monika, korzystając z okazji chciała rozejrzeć się trochę po zamku, ale zabłądziła wśród jego komnat i korytarzy. Teraz desperacko szukała drogi wyjścia, na chybił – trafił otwierając kolejne drzwi. Większość komnat, do których się dostała była pusta, ale teraz natknęła się na prawdziwy skarb. Entuzjastycznie wyraziła, więc swój zachwyt.
Samia mało co nie zemdlała. Już miała wyrzucić małą z pokoju, ale – korzystając z okazji – weszła do niego Serina.
- To tym się poparzyłaś? – zapytała. – Rzeczywiście ładne, ale strasznie źle temu z oczu patrzy…
Samia już miała przygotowaną, złośliwą uwagę, ale obracając się dostrzegła, że płomienie, w które wrzuciła księgę spotkał nowy fenomen. Bardzo wyraźnie widać było, że wyglądają z nich oczy… Niestety nie tylko one. Ogólnie ogień – pomijając nawet to, że nadal zachował całą swą kiczowatą gamę barw – zachowywał się nader dziwnie. Nie było to dobre słowo, ale jakoś tak „gęstniał” wokół opisywanego już fragmentu anatomii. Proces posuwał się bardzo szybko, już po kilku sekundach widoczny był z grubsza człekokształtny kontur.
- Czy jesteś demonem? – zadała pytanie Samia. Nawet jak na jej możliwości intelektualne było ono głupie. - To jasne, że jest demonem. – uznała w myślach. - Zapewne był zaklęty w tej księdze, diabli (sic!) wiedzą jak długo. Teraz, kiedy księgi zabrakło, uwolnił się i zapewne jest wściekły.
- Czy jesteś jedzeniem, robaku? – zaryczał stwór i postawił pierwszy krok na podłodze. Rozlana woda wyparowała z sykiem.
Samia – nieco zbita z pantałyku – opanowała się. W jej żyłach płynęła królewska krew. Jej przodkowie dawali sobie radę z rządzeniem królestwami, prowadzili wojny, stawiali czoła intrygom i spiskom, zabijali smoki. Jeden demon nie mógł być przeciwnikiem dla kogoś o takim rodowodzie!
Pora stanąć na wysokości zadania i ocalić prostaczków.
- Ej ty! – Samia zabrała się do ratowania otoczenia w sposób iście królewski. – Jesteś moim strażnikiem! Prawda? ZABIJ TO!
- Ha! Jestem jak w pieśniach! – pomyślała, dochodząc do wniosku, że jej postawa natchnie walecznością jej trzyosobowy model państwa feudalnego walecznością.
- Wiecie? Ja chyba już pójdę! – ogłosili chłopi i mieszczanie, których rola przypadła Monice. Nie chodzi o to, że jakoś specjalnie się bała. Demon w jej oczach nie wyglądał jakoś specjalnie groźnie. Ot, jedno kłapnięcie zębów… Tylko te otaczające go płomienie, pełniące funkcję podobną jak kolce jeża… Ale po prostu instynktownie czuła, że w takich sytuacjach lepiej jest rejterować i poszukać kogoś dorosłego. Niech on się męczy.
Powoli i spokojnie, zachowując gotowość do błyskawicznej ucieczki zaczęła się cofać. Jej zmysły wyostrzyły się, skoncentrowała też w pełni wszystkie, dostępne sobie pokłady mocy i oddaliła się po angielsku, jak młody pies, który napotkał bardzo agresywną żabę.
Serina, której w tym układzie przypadła rola wojowników i rycerzy też chciała sobie pójść i sprowadzić kogoś dorosłego, ale Samia zagrodziła jej przejście.
Nie było wyboru, sięgnęła po miecz.
- Ostrzegam cię! Zdobyłam srebrny medal w szermierce na zawodach juniorów królestwa Ertheroth! Jeśli podejdziesz bliżej, to pożałujesz! – sama zdziwiła się, że udało jej się to powiedzieć bez drżenia głosu i jednego zająknięcia. Miała jeszcze nadzieje, że nie dało się zauważyć, że oblał ją zimny pot.
To wszystko było bezsensu! Doskonale wiedziała, że demony i innych nieśmiertelnych dało się zranić tylko magiczną bronią. Była całkiem, absolutnie pewna, że jej miecz nie jest magiczny! Owszem, był bardzo ostry, świetnie wyważony i ogólnie słodziutki, ale z całą pewnością niemagiczny.
Choć z drugiej strony, skąd demon miał o tym wiedzieć? Może się przestraszy?
- Brawo! Aż się cała trzęsę! – skomentowała Samia.
Serina przez chwilę mierzyła się wzrokiem ze stworem. Zwykle czuła opór przed zaatakowaniem przeciwnika, rzecz niestety typową dla pozbawionych doświadczenia żołnierzy, w jej wypadku wzmocniona temperamentem i wychowaniem. To coś jednak było tak antropomorficzne, jak drewniany manekin, który ktoś oblał naftą i podpalił.
Zaatakowała więc bez żadnych oporów moralnych, a stwór nawet nie próbował blokować jej ciosu. Ostrze przenikło przez otaczające go płomienie i natrafiło na coś gumiastego. Nic nie wskazywało na to, żeby stwór w jakikolwiek sposób odczuł uderzanie. Zamiast tego uniósł rękę i spróbował uderzyć ją pięścią. Zrobiła unik, po którym nastąpiła krótka wymiana ciosów, dla obu walczących jednakowo nieskutecznych.
- Źle się do tego bierzesz. – uznała Samia obserwując walkę. – Odsuń się! Ja się z nim rozprawie! – oznajmiła i złożyła dłonie, jednocześnie oczyszczając myśli. Stopniowo podnosząc głos wyszeptała sekwencje słów mocy.
- Poczuj mój gniew diabelny pomiocie! Kula ognia! – krzyknęła i cisnęła płonącym pociskiem w cel.
JEBUDUUUU!!!! – zagrzmiało nad całym zamkiem tak, że aż szyby w oknach zadrżały. Wszyscy w fortecy usłyszeli ten odgłos. Na przykład Alhima na chwile oderwała się od wykazu podatkowego, który studiowała i sięgnęła po czystą kartkę.
- Do zrobienia – napisała. – 1) Zakazać sprzedaży petard i fajerwerków w mieście.
Była to najwyraźniejsza reakcja na eksplozje. Nawet strażnicy ją zlekceważyli: gdyby stało się coś naprawdę groźnego, to przecież po wybuchu rozległyby się krzyki bólu lub wołania o pomoc.
Zaklęcie, prócz audiowizualnego przyniosło żadnego efektu, no może poza tym, że stwór trochę urósł.
- Chyba nie zadziałało. – zauważyła Serina odskakując poza zasięg ramion ognistego demona.
- Hm! Narzekać każdy umie! – fuknęła Samia. - Może ty wymyśl, jak sobie mamy z tego wyjść cało?
Cokolwiek by nie mówić, Serina bardzo szybko znalazła rozwiązanie problemu - przynajmniej tymczasowe. Wzięła głęboki wdech.
- Ratunku! Na pomoc! Niech nam ktoś pomoże! Ściga nas ogn… - więcej nie zdołała krzyknąć, bo Samia zatkała jej usta.
- Zgłupiałaś? Pomyśl, co się stanie, jeśli ktoś zobaczy To i nas razem, obok Tego? Uznają, że to myśmy go przywołały i strącą w przepaść, czy co wy, ludzie robicie z tymi, co paktują z mrokiem – objaśniła.
- Nic nie wiem o żadnym strącaniu w przepaść… My zwykle wiedźmy palimy na stosie.
- Co zrobią? – Samia po raz pierwszy spotkała się z tym zwyczajem. Jej lud zwykł adeptom ciemności najpierw łamać skrzydła, a następnie zrzucać ich z urwisk (lub – jeśli tych nie było w okolicy – z wysokich budynków). Nie zniechęcało to jednak Samii do czarnej magii. Zresztą, propozycje takiego jej potraktowania padały odkąd tylko wyrosły jej pierwsze pióra.
- Wbiją w ziemie pal. Do dookoła niego usypią górę chrustu, umieszczą nas na szczycie i podpalą. Bo ogień oczyszcza z grzechu. – wyjaśniła Serina egzotyczną, jednocześnie unikając kolejnego ciosu stwora. Był to ostatni cios, który demon wymierzył.
Istota nagle uspokoiła się, cofnęła się o kilka kroków i wzięła głęboki wdech. Samia dostrzegła w oczach potwora złośliwy błysk.
***
Dla Moniki stwór nie wyglądał groźnie. Owszem dziwnie, nienaturalnie, nienormalnie, ale nie strasznie. Znała strach, przynajmniej ze snów. To uczucie przypominało raczej to, co czuła, kiedy pierwszy raz widziała żabę: dziwne, oślizłe coś, z czym nie wiadomo, co zrobić: zjeść? Zaprzyjaźnić się? Uciekać? Zostawić w spokoju? Podejrzewała też, a raczej to, że czuła, że potrafiłaby sobie z nim poradzić jeśli nie zrobiłby czegoś naprawdę zaskakującego. ale – tak, jak w wypadku żaby – postanowiła pójść po osoby starsze i bardziej doświadczone.
W wypadku żaby było to jednak łatwiejsze, bo mogła ją zabrać ze sobą.
Skoro o dziwnościach mowa, to dziwną rzeczą były też jej zmysły. Kiedy śniła postrzegała świat zupełnie inaczej. Była większa i silniejsza, miała też czulszy wzrok, słuch i dotyk. Nie mniej jednak żadne z tych wrażeń nie mogło się wówczas równać węchowi i smakowi.
Czasami, jeśli się skoncentrowała, to – nawet na jawie – potrafiła wyostrzyć zmysły do namiastki tego, co miała we śnie. Owocowało to zwykle uczuciem dziwnego ni to zmęczenia, ni to senności, niezbyt na szczęście dokuczliwym. Nikomu o tej umiejętności nie mówiła… Ludzie mogliby zacząć zadawać pytania, a ona nie wiedziała, jak odpowiedzieć.
Nie mogła znaleźć wyjścia, ale – korzystając ze swojej sekretnej umiejętności – mogła znaleźć Hrogtara, albo innego barbarzyńcę. Choć poprawdzie czasem w ogóle do tego nie trzeba było wyostrzonego węchu.
- Wujku Hrogtar! – zawołała mniej więcej w momencie, gdy Samia przygotowywała się do czarów. – Czy mógłbyś coś zobaczyć?
- Nie teraz. Wujek jest zajęty! – zbył ją Hrogtar. – Rozsądzam spór. Hagen i Sigurt rzucali toporami i…
Monika nie słuchała. Zrobiła tylko zasmuconą i pełną rozpaczy minę… Kto, jak kto, ale akurat barbarzyńcy nie nabierali się, kiedy robiła smutne oczy, choć działało to nawet na skrzydlatych. Ale i od tej reguły były wyjątki.
Wędrówka i poznanie zwyczajów obcych krain dziwnie podziałało na Mortai, żonę Hrogtara. Odkryła nagle, jak żyją kobiety w cywilizacji: nie rzucają toporami, nie polują na niedźwiedzie, nie muszą zabijać goblinów. Zamiast tego mogą spokojnie skupić się na wychowywaniu dzieci (przez co cywilizowani ludzie też rozumieli coś innego, niż nauczenie ich, jak najłatwiej zabić goblina) oraz pracami domowymi w miłym, przytulnym domku. Czasami wyobrażała sobie, co byłoby, gdyby nie urodziła się w pierwotnych puszczach Dun-Mak. Opiekowałaby się dziećmi i trzodą, a Hrogtar całe dnie by pracował. Razem spędzaliby tylko wieczory, rozmawiając o swych zajęciach i planując przyszłość, a nocą…
A nocą, razem zasadzaliby się na kupców przy drodze!
Naturalnie, Mortai nie przyznałaby się do tych marzeń przed nikim, nie mniej jednak Monika stanowiła dla niej coś w rodzaju ich symbolu. Bardzo lubiła małą. Gdyby jeszcze udało się ją nauczyć porządnie przeklinać…
- Kochanie! Zajmij się dzieckiem, proszę! Czegoś się przestraszyło!
Monika miała już zaprotestować, bo ona nie bała się niczego (przynajmniej, póki na dworze było jasno, albo mogła schować się pod kołdrą), ale Hrogtar właśnie odwrócił się w jej stronę.
- No, powiedz, co takiego strasznego wiedziałaś? Pająką? – Hrogtar słyszał, że cywilizowani ludzie czasem boją się pająków i to nie tych wielkich, jak krowy, tylko tych malutkich. – Jesteś już dużą dziewczynką, masz pewnie z 15 lat! - dodał, jak często czynią to ludzie, gotowi przekonywać dowolną, młodszą od siebie osobę, że jest już prawie dorosła i powinna zachowywać się dojrzale i odpowiedzialne. Dla lepszego efektu spojrzał Monice poważnie w oczy.
A były to wielkie, niebieskie, wyrażające całkowite zaufanie i dziecięcą niewinność oczy małej szantarzystki doskonale potrafiącej grać na opiekuńczych uczuciach innych. W ich kącikach zbierały się łzy.
- Dobra! To pokaż, gdzie jest ten pająk i go zaraz rozdepczemy!
***
- On zamierza zawołać strażników! – zrozumiała Samia. – Zrób coś?
- Co? To twój demon, nie mój!
***
Tymczasem po drugiej stronie drzwi.
- To tu jest ten pająk? – upewnił się Hrogtar stając przed drzwiami pokoju Samii.
- Tak wujku.
- To go zaraz wykończymy – stwierdził barbarzyńca, spluną w dłonie i otworzył kopniakiem drzwi, bo tak było mu wygodniej.
Pierwszym, co rzuciło mu się w oczy był utworzony z ognia humanoid stojący na środku pokoju. Cywilizowany człowiek zapewne mógłby zadawać jakieś pytania, albo poczuć się zagubiony, ale nie barbarzyńca, który instynktownie wiedział, jak zachować się w każdej, niespodziewanej sytuacji.
Niewiele myśląc, jak to miał w zwyczaju, Hrogtar dobył miecza, a był to wielki, ostry miecz na którym druidzi wypisali naprawdę potężne runy i ryknął swój okrzyk bojowy o treści: kobiecina lekkich obyczajów! Ja pierdole!. Dwóch susów potrzebował, by znaleźć się przy demonie.
- Ha! Myślisz, że coś zrobisz śmiertelniku? – zdążyła zapytać się istota, nim miecz barbarzyńcy przeciął ją dokładnie na pół. Żar nagle zgasł, a stwór rozpadł się w popiół.
- Pająk rozdeptany – rzucił Hrogtar otrzepując się z sadzy. – No co? Nie podziękujecie? – dodał widząc zaskoczone miny Seriny i Samii. Nagle go olśniło:
- To wasze było? A ja zepsułem? To ja może za to zapłace… Albo spróbuje naprawić? – speszył się nieco. To cywilizowane zachowanie było takie niewygodne.
- Ale jak? – wydukała z w końcu Serina.
- Bo to jest czarodziejski miecz. – wyjaśnił Hrogtar, zadowolony. Uwielbiał swoją broń. Laski na nią leciały. – Widzisz? Te runy wypisali druidzi przed wiekami… - zaczął. Jeśli strzelił dobry bajer, to każda była jego!
***
Pałeczki z krwawnika upadły z grzechotem na podłogę, układając się we wzór, który stanowił metafizyczny odpowiednik „Kliknij w ten link, a zobaczysz gołe laski”. Xu Yen, która nie potrafiła czytać wróżb, ale całkiem nieźle radziła sobie z odgadywaniem humorów swej pani ośmieliła się zadać pytanie:
- Czy znaki nadal milczą, pani?
Naturalnie nie uzyskała odpowiedzi, ani też niczego, co mogłoby ją zasugerować. Tomoe była zbyt dostojna, by tłumaczyć się ze swych niepowodzeń słudze, czy choćby zdradzić je niepotrzebnym gestem. Xu Ysen zdolność odgadywania jej humoru zawdzięczała wysokiej inteligencji emocjonalnej, długiej znajomości ze swą panią i umiejętności odpowiedzenia sobie na pytanie „jakbym się w tej chwili zachowała, gdybym była Tomoe?”
Jeśli Szukanie księgi czarami było nieskuteczne. Potwierdzało to hipotezę, którą brały pod uwagę od samego początku. Księgę musiał ukraść czarownik i to potężny. Niewiele osób – nawet posiadających nadprzyrodzone umiejętności – potrafiło ukryć siebie lub jakiś przedmiot przed wróżbami. Prawdę mówiąc mało kto rozwijał tą umiejętność. Nie była szczególnie przydatna w normalnym życiu.
Czarownica nie odpowiedziała na jej pytanie. Starannie wypracowanym gestem sięgnęła po czarkę i eleganckim ruchem, zachowującym pełnie formy cesarskiego dworu, jakże kontrastującą z brakiem wyrafinowania tutejszych barbarzyńców przytknęła ją sobie do ust.
- Co to za herbata? – jedynie najbardziej wyrobiony słuch mógł wychwycić w tych słowach nutkę niezadowolenia.
- Technicznie to nie jest herbata, o Tomoe – dono. To wywar z młodych kwiatów rośliny, którą tubylcy nazywają „lipą”, cenionej za swe uzdrawiające właściwości – wyjaśniła Xu Yen. Ani drgnęła, gdy Tomoe była łaskawa wylać jej w twarz zawartość naczynia. To byłoby niezgodne z etykietom
- Chce głowy tego, kto ukradł księgę. – dodała.
Xu Yen kiwnęła z pobłażaniem głową. Jej pani momentami zachowywała się tak, jakby cały czas żyły w Sipangu. Nie rozumiała – czego zresztą można było spodziewać się po osobie tak wyrafinowanej – że kultura barbarzyńców stoi tak nisko, że nie pozwalają odcinać głów ludziom. Nawet dlatego, że kogoś nieumyślnie obrazili. W domu śledztwo byłoby łatwiejsze. Wystarczałoby wysłać kilku służących do miasteczka, aby ścięli naczelnika i najbogatszych kupców (choć Xu Yen preferowała raczej ukrzyżowanie, jako karę bardziej widowiskową, zapadającą w pamięć, a przez to bardziej pedagogiczną i posiadającą niezwykle skuteczny oddźwięk na młodym pokoleniu), a księga znalazłaby się najdalej po tygodniu… A gdyby się nie znalazła, to kolejno zabijałyby wszystkich mieszkańców miasta i spaliły ich majątki, by - jak uczył mistrz Kon – Fu – Cy - zachować niebiański porządek wszechrzeczy.
Podróż po Larzuji było dlań wkroczeniem jeszcze głębiej, w zupełnie nowy świat magii i czarów. Ich moc była szokiem dla obu kobiet. Zarówno Tomoe, przekonana, że jedynie magia nauczana w Sipangu posiada wartość, jak i Xu Yen, duch powietrza były zaskoczone magią, jaką rozpętano przeciwko nim już w Krainie Kamieni. Dalej na zachód, w zielonej Laruzji okrywały kolejne, bardziej egzotyczne techniki.
Oczywiście dla Xu Yen jasne było, że śmiertelnicy potrafili posługiwać się czarami, ale – aż do momentu, gdy została schwytana przez Tomoe i zmuszona do służby – nie uważała ich za zagrożenie. Po tym wypadku podchodziła do sprawy trochę ostrożniej. Mimo to odkrycie, na jakie wyżyny śmiertelni mogli wejść, gdy ich magii nie krępowały tradycja przodków, zakazy imperatora, ying i yang, etykieta, niebiański porządek wszechrzeczy i przedewszystkim nauki mistrza Kon – Fu – Cy było dla niej zaskoczeniem, a Tomoe wręcz oszołomiła.
Owszem dla ducha powietrza w rodzaju Xu Yen mieszkańcy krainy – jak wszyscy śmiertelnicy – byli magicznie upośledzeni. Brakowało im wszystkiego: mało który dorastał jej mocą, nie posiadali instynktownego wyczucia praw rządzących światem nadprzyrodzonych, nie mieli przyrodzonej władzy nad materią. Hołdowali zabobonom, przesądom, idololatrii, a niektórzy ponoć nawet racjonalizmowi, sceptycyzmowi i – o zgrozo – ateizmowi!
Za to byli nad wyraz pomysłowi i pełni zapału.
Tomoe w swej mądrości skontaktowała się z kilkoma czarownikami barbarzyńców, którzy byli skłonni rozmawiać i posiadali najciekawsze jej zdaniem moce. To ostatnie oznaczało, że najpewniej żaden z nich nie był miłym staruszkiem w szpiczastej czapce. Sztuka Tomoe bowiem także nie całkiem była zgodna z kosmicznym porządkiem wszechrzeczy. Szczerze mówiąc mistrz Kon – Fu – Cy na jej widok zapewne dostałbym czkawki, a potem dopisałby gniewny rozdział do swego traktatu.
Prawdopodobnie jego tytuł brzmiałby „Podstawowe zasady feng shui dla stosów”.
Generalnie księga, którą przemycał kurier pochodziła ze Wzgórz Ruin. Tomoe i czarnoksiężnicy z wyżyn od jakiegoś czasu wzajemnie posyłali sobie cenne podarki.
- Pani, proponowałabym porozumieć się z lordem Skażonym, powiadomić go o utrudnieniach i zapytać, jak można zadośćuczynić obrazie, której dozna, jeśli nie zwrócimy pożyczonej książki.
Utrata księgi stawiała je w bardzo niezręcznej sytuacji. Zasadniczo w krainach, które mijały w trakcie swej podróży za pojedynczą kartę z zapisanym nań zaklęciem czarownicy potrafili płacić całymi workami złota. W księdze zebrano kilkaset zaklęć, wiele stron cennych rad i teorii, tajemne imiona dziesiątek demonów, przepisy na magiczne mikstury i wywary… Jej wartość była niezmierzona.
Tomoe nie odpowiedziała, pozornie obojętna. Zwykle tego typu rzeczy pozostawiała służbie. To, że służący nie otrzymał polecenia nie oznaczało bowiem, że miał prawo zawinić zaniechaniem.
***
<Rozdział O Wątpliwym Sensie, Prawdopodobnie Go Usunę>
Po wydarzeniach w zamku dzień Serinie minął wręcz koszmarnie. Dziewczyna była przekonana, że tak poważna sprawa musiała się w pewnym momencie wydać i zakończyć się bardzo nieprzyjemnie dla wszystkich zainteresowanych. Raczej nie wierzyła w babską solidarność, bowiem już kilka razy była na nią zdana. Zawsze się na niej przejechała. Choć między bogami, a prawdą nigdy jeszcze sytuacja nie była aż tak poważna.
Mimo, że zdążyła się już w myślach pożegnać z pierwszą pracą oraz pozytywnym listem referencyjnym spała tej nocy wyjątkowo źle. W zasadzie to w ogóle określenie „spała” było na wyrost. Doszło do tego, że – gdzieś około czwartej nad ranem – wstała z łóżka, przebrała się i udała na dziedziniec, gdzie zajęła się gimnastyką i zaniedbanymi ostatnio ćwiczeniami z bronią. Podczas ćwiczeń zawsze jej się lepiej myślało, potrafiła się zdystansować do świata, a ponadto, gdy miała w dłoniach coś ciężkiego i ostrego czuła się bezpiecznie.
Naczelnym problemem nie było to, że straci pracę – jak każda osoba pozostająca długo na cudzym utrzymaniu Serina nie czuła potrzeby znalezienia sobie jakiegoś zajęcia. Martwiło ją raczej to, jak spojrzy w twarz wujkowi. Podczas prawie trzygodzinnych ćwiczeń zdołała przemyśleć całą sprawę i doszła do wniosku, że problem rozwiąże w ogóle z nim nie rozmawiając.
Poczeka, aż zostanie zwolniona, weźmie miecz i te kilka monet, które posiadała, wsiądzie na dowolną łódź płynącą w dowolnym kierunku i zniknie z królestwa. Następnie skorzysta z tego, że właśnie stopiły się śniegi, a nie dojrzały jeszcze zboża, więc panuje idealna pora, by wypowiedzieć komuś wojnę i wstąpi do wojska. W lipcu i sierpniu, w okresie upałów, zbiorów, rozejmów i generalnej odbudowy zrobi sobie wakacje, a na jesieni znów się zaciągnie, na kolejną wojnę…
Jeśli trafi w okolice, gdzie dziwnym trafem nie będzie toczył się żaden konflikt, to zostanie awanturnikiem i zajmie się zabijaniem smoków i demonów.
Biorąc prysznic po treningu tylko utwierdziła się w tym przekonaniu i doszła do wniosku, że cała sytuacją je nie obchodzi i od teraz przygotowuje się do niezależnego i wolnego życia. Kiedy przyjdą wyrzucić ją z roboty będzie twarda. W końcu co ją obchodzi taka praca?
Zebrała się w garść, podbudowana nowym postanowieniem i pełna samozaparcia. Jednak gdy tylko przebrała się znalazła ją jakaś służąca i przekazała jej wieść „Pani Alchima chciała cię widzieć” Serina zużyła całe swe pokłady twardości i samozaparcia, by nie zemdleć, lub przynajmniej nie uciec jak najdalej.
Niemniej jednak jakoś dotarła do pokoju stanowiącego biuro szefowej. Panował w nim bałagan, świadczący o tym, że też zajęła to stanowisko stosunkowo niedawno. Pod ścianami zalegały góry papierzysk, ksiąg i przyrządów biurowych, najczęściej związane sznurkiem w wygodne paczki i cały czas nieotwarte. Niektóre z nich – najczęściej te, które były aktualnie i niezwłocznie potrzebne – leżały w przypadkowym układzie na półkach. Na środku tego wszystkiego królowało ogromne, ciężkie biurko, które wyglądało na zrobione z wyjątkowo kosztownego drewna. Chwilowo było prawie puste, jeśli nie liczyć kilku pieczęci, kałamarza i wykonanego z wypalonej gliny posążka monstrualnie grubego bożka dobrobytu. Ten ostatni w normalnej sytuacji służył chyba jako przycisk do papierów, ale chwilowo pozostawał bezrobotny.
- Czy zastanawiałaś się, po co tu jesteś? – Alchima zaatakowała Serinę pytaniem od razu, gdy ta przekroczyła drzwi pokoju, nie wskazując jej nawet krzesła, na którym mogłaby usiąść. Nie była zbyt dobrym szefem – przynajmniej, jeśli chodzi o budowanie dobrych relacji z podwładnymi i tworzenie miłej, rodzinnej atmosfery w firmie. Z drugiej strony w jej świecie większość autorytetów wskazywała chłostę jako najskuteczniejszy sposób motywowania pracowników |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 03-05-2009, 23:19
|
|
|
- Ocho! Wydało się! – pomyślała Serina, gdy zakręciło jej się w głowie. Uznała jednak, że na początek warto będzie udawać niewiniątko i nie drażnić Alchimy
– Mam chronić księżniczkę przed zamachem. – powiedziała, podając swą oficjalną funkcję. Podejrzewała jednak, że wujek – lub ktoś inny – upadł na głowę powierzając jej tak ważne zadanie.
- Nie neguje tego, że jesteś zdolną wojowniczką. – stwierdziła jej przełożona, wyjmując jakąś kartkę z szuflady biurka. – Posiadasz liczne sukcesy: srebrny medal w kategorii juniorów w szermierce w zeszłym roku i dwa lata temu, brąz trzy lata temu, znalazłaś się w pierwszej dziesiątce. Cztery lata temu, ale nie weszłaś do półfinału, bo zostałaś zdyskwalifikowana z powodu złamania ręki…
- To była ręka mojego przeciwnika. Nie powinna się liczyć…
…wszystko to w pieszych pojedynkach indywidualnych. Sukcesy w walkach zbiorowych, na turniejach, wygrane pojedynki ze starszymi od ciebie osobami, z pośród których część była uznanymi szermierzami. Dyplomy ukończenia kilku szkół i kursów, niektórych dość prestiżowych – wyliczyła Alchima. – Niestety w każdym wypadku rzuca mi się w oczy pewien powtarzający się zwrot. Mianowicie „walka na drewnianą broń”. Czy walczyłaś kiedyś w prawdziwym starciu?
To było krępujące pytanie. Królestwo Erhenroth znajdowało się w miejscu, które uważano za wymarzone do rzecznego piractwa, graniczyło z dwoma, właściwie wrogo doń nastawionymi królestwami, oraz z bliżej niepoliczalną ilością związków plemiennych, oraz struktur o charakterze rodowej. Członkowie tych ostatnich jeśli nie byli przypadkiem ludożercami, to z upodobaniem oddawali się polowaniu na ludzkie głowy. Także jego ukształtowanie geograficzne niezwykle sprzyjało rozbójnictwu, a przyroda obfitowała w rozmaite gatunki zwierząt drapieżnych, lub niebezpiecznych dla człowieka. Wszystko to razem sprawiało, że wielu jego mieszkańców stawało do walki na śmierć i życie, zanim jeszcze nauczyło się poprawnie trzymać broń.
Co zaś się tyczy Seriny, to z nią było dokładnie na odwrót. Miała okazję wychowywać się w dużym mieście, w bogatej, spokojnej dzielnicy. Wyrosła daleko od codzienności leśnych goblinów, ulicznych napadów i zimowych wilków. Miała w prawdzie do czynienia z tymi ostatnimi, ale tylko raz. Kiedyś, gdy jeszcze uczęszczała do szkoły dla dobrze wychowanych panien nauczycielki zaprowadziły je w zimie na mury obronne. Wówczas miała okazję widzieć całą, wygłodniałą watahę, która w biały dzień podeszła pod mury. Z koleżankami rzucały im wtedy smakołyki, uznając, że są słodkie.
Co zaś się tyczy jej udziału w aktach przemocy i rozlewu krwi, to pomijając to nieszczęsne złamanie raz tylko widziała, jak zabija się kurę. Miała wtedy siedem lat i strasznie płakała.
- Nie, proszę pani. – odpowiedziała krótko.
- Powiedz mi, w takim razie, czy potrafiłabyś kogoś zabić z zimną krwią? Wbić mu nóż, albo miecz w brzuch, patrzyć, jak bryzga i wymiotuje krwią, jak jęczy i rzuca się w agonii? – Alchima opisała jeszcze kilka co smakowitszych kawałków. Sama na umieraniu się specjalnie nie znała. Owszem, podpisywała wyroki śmierci, raz czy dwa wysyłała podległych sobie żołnierzy do walki, ale sama nie brudziła sobie rąk. Za to sporo nasłuchała się od podwładnych.
- No… chyba… tak – odpowiedziała Serina, robiąc się blada.
- Dobrze. Sprawdźmy więc, czy na pewno. – jej przełożona otworzyła biurko i wyjęła zeń arkusz papieru. Podała go dziewczynie, a następnie wcisnęła jej w dłoń pieczątkę. – To tekst wyroku na człowieka, który został złapany na kradzieży kury w jednej z tutejszych wsi, już drugi raz zresztą. Wiesz, jaka jest kara za drobne kradzierze?
- Dwadzieścia batów, oraz zakucie w pręgierz na dobę, ku ogólnemu pośmiewisku – Serina miała to opanowane. Przez całą szkołę nie mogła wyjaśnić swoim nauczycielką, że posiadanie broni nie jest przestępstwem, a jej noszenie na ulicach nie znaczy automatycznie, że człowiek jest młodocianym kryminalistom.
- Tak, za pierwszym razem tak. A wiesz, co się robi w wypadku recydywy?
- Jeśli sprawa miała miejsce w mieście, to wypala mu się piętno złodzieja na czole, a potem wyrzuca za bramy miasta. – oznajmiła Serina. – Natomiast na wsi… - miała trudność z przypomnieniem sobie. Zawsze mieszkała w mieście, nie obchodziło jej to, co wyprawiano po wioskach. – Na wsi chyba odcina się mu rękę.
- Dokładnie. – uśmiechnęła się Alchima. – Masz tu gotowy dokument, spełniający wszystkie, formalne i merytoryczne wymogi. Brakuje mu tylko pieczęci, takiej, jak trzymasz w dłoni. Mogłabym prosić cię, żebyś ją przybiła? Dzięki temu od jutra zatriumfuje sprawiedliwość, a jeden parszywy typek nie będzie miał ręki.
Serina zważyła w dłonicha pieczątkę, rzuciła okiem na poduszeczkę z tuszem, a potem spojrzała w oczy Alchimie. To, co zaproponowała jej kobieta było podłe. Do czego to w ogóle miało służyć?
- Nie przybije tej pieczątki – oznajmiła. – Nie wiem, co zrobił ten człowiek, ale uważam, że zrzucając na mnie swoje przykre obowiązki postępuje pani przynajmniej niewłaściwie. Nie wydaje mi się, żebym musiała wykonywać to polecenie
- Innymi słowy: przyznajesz, że nie nadajesz się do tej pracy! – przerwała jej Alchima, tłumiąc westchnienie ulgi. Miała na głowie już wojowników wichru, barbarzyńców, trzydziestu żołnierzy w zamku i dwa razy tylu w miasteczku, oraz – o czym nikt inny nie wiedział – kontrwywiad. Ostatnie czego potrzebowała to nieletniej zabójczyni.
- Ja nie mówię, że to źle, że nie chcesz nikogo skrzywdzić. Większość normalnych, zdrowych ludzi miewa trudności z celowym zranieniem lub nawet uderzeniem kogoś. Dotyczy to nawet zawodowych żołnierzy co zresztą odróżnia ich od bandytów – wyłożyła Alchima. - Aby przełamać to zachamowanie potrzeba wiele ćwiczeń, naprawdę wielkiego gniewu lub lat demoralizacji. Jednak na na twoim stanowisku jest to umiejętność konieczna. Wiesz dlaczego dostałaś taką pracę, mimo, że się do niej nie nadajesz?
- Bo mój wujek jest tym, kim jest? – zgadła Serina.
- Mam nadzieję, że nie – odpowiedziała Alchima, zastanawiając się, dlaczego skoro wyżej wymieniony krewniak chciał znaleźć Serinie dobrze płatną pracę to nie wziął jej do siebie do sztabu., nie wysłał do szkoły oficerskiej, lub na studia za granicę? Tam przynajmniej nikt nie zrobiłby jej krzywdy. Narazie wyglądało na to, że Alchima stała się dyrektorką domu opiekii dla wysoko postawionych sierot życiowych…
- Mam nadzieję, że twój wuj jednak wiedział co robi – oświadczyła Alchima. – Jednak nie da się ukryć że obawiam się o twoją… przydatność. Generalnie więc masz towarzyszyć księżniczce i pilnować, żeby się nie nudziła. Zabawiać ją rozmową, znajdować jej rozrywki, plotkować i robić to, co zwykle dziewczęta robią w swoim towarzystwie – wyjaśniła. – Maz być też jej strażniczką. Jeśli Samia znajdzie się w niebezpieczeństwie masz jej bronić. Mimo wszystko w niektórych sytuacjach powinnaś się sprawdzić lepiej, niż uzbrojony gwardzista. Jednak prosiłabym cię, żebyś w razie konieczności nie próbowała zostać bohaterkom. Jeśli pojawi się jakieś zagrożenie masz w pierwszej kolejności zaprowadzić Samię w bezpieczne miejsce, a potem zadbać o to, żeby tobie się nic nie stało zrozumiano? A potem pozostawić sprawę specjalistom.
- A jeśli Samia będzie na terenie straży i ktoś nas z zaskoczenia zaatakuje i nie zdołam jej obronić? To czy będzie to wtedy moja wina?
- Jeśli sama nie narazisz jej na niebezpieczeństwo, to nie. Nikt nie oczekuje, że sama dasz sobie radę. Jesteś zbyt niedoświadczona.
- Nawet, gdyby, dajmy na to ktoś czarami wezwał demona i kazał mu zabić jej wysokość? – Serina wolała się upewnić, zwłaszcza jeśli chodzi o przypadki specjalne.
- Wydaje mi się to mało prawdopodobne, ale tak.
- I dalej będę dostawała tyle pieniędzy, ile było mówione wcześniej.
- Tak.
- Mogę to dostać na piśmie, podbite pieczątką? Wszystkie trzy punkty?
<Koniec Rozdziału O Bardzo Ograniczonym Sensie>
***
Xu Yen ujęła w dłonie pędzelek i postukała się nim w czoło. Od blisko dwóch godzin siedziała nad kartką papieru. „Szanowny panie Skażony, mistrzu czarnej magii, panie tysiąca demonów, jako twa niegodna i nikczemna sługa, zbyt marna, by warta była zaprzątania swoją osobą Twoją uwagę pragnę donieść” – zdołała napisać. – „Że księgę, którą byłeś łaskaw nam dostarczyć została odebrana od wysłannika Waszej dostojnej osoby. Niestety jednak nie możemy zwrócić tomu, który Wasza doskonałość zechciał nam użyczyć. Spowodowane to jest tym, że…”
I w tym momencie wena Xu Yen kończyła się. Mimo, że przemierzyła prawie cały Jedwabny Szlak, widziała wszelkiego rodzaju groteskowych barbarzyńców, oraz w miejsca, do których śmiertelnicy nie mieli wstępu. Niemniej jednak nie miała pojęcia, jak wytłumaczyć komuś, kto jest mistrzem czarnej magii, sądząc po wyglądzie cierpi na sześć chorób psychicznych oraz własnoręcznie uciął sobie nos, że jego nieskończenie cenna własność przepadła.
„…zjadł ją pies.” – ogłosiła więc akt kapitulacji. – „Wraz z mą panią Tomoe – dono błagamy więc waszą dostojność o wybaczenie i pytamy się, w jaki sposób możemy wynagrodzić Tobie o wielce oświecony…” – przerwała pisanie. Nazywanie czarnoksiężnika „wielce oświeconym” wydawało się lekkim nietaktem. Jednak nazwanie go ociemniałym prawie na pewno skończyłoby się źle. – „…panie Ciemności tą stratę. Błagamy cię, byś wyznaczył nam sposób, w jaki możemy zmyć tą plamę na honorze”. – dokończyła i przyjrzała się swojemu dziełu krytycznym wzrokiem. Owszem, litery wykaligrafowała doskonale, ale treść, co tu kryć, brzmiała głupio. Może zdoła to zrzucić na szok kulturowy? Albo samemu go jakoś obrócić na własną korzyść? Zamoczyła ponownie pędzelek w tuszu. Te barbarzyńskie litery wyjątkowo źle się malowało, nie nadawały się też do tradycyjnej kaligrafii.
„Post Scriptum” – dopisała – „Do listu dołączam głowę psa, oraz człowieka który go pilnował.” Oczywiście był to wymóg etykiety, jednak Xu Yen nie sądziła, by Skażony – san był w stanie go pojąć. Jednak prezent powinien mu się spodobać.
Odetchnęła z ulgą. Teraz pozostało jej tylko czekać na odpowiedź. Osobiście miała nadzieje, że Skażonemu – san tak skoczy ciśnienie, że będzie łaskaw zejść na zawał.
***
Minęło około dwuch tygodni. Czas płynął spokojnie. Po kolejnym, nudnym dniu Samia ułożyła się wygodnie na łóżku, co było trudne. Po pierwsze skrzydła znów przypominały o swym istnieniu. Piekła ją też poparzona skóra. Teraz leżała zezując w sufit i bezmyślnie bawiła się wahadełkiem do wykrywania magii. Sami nigdy nie udało się opanować sztuki posługiwania się nim. Niewielu czarowników potrafiło się na tyle wyciszyć, by prawidłowo posługiwać się przedmiotem. Najczęściej reagowało z ich włąsną aurą. Księżniczka jednak lubiła narzędzie. Traktowała je głównie jako zabawkę. Drgało zawsze, gdy brała je do ręki.
Miała zły humor. Ludzie (a zwłaszcza Alchima i Serina) działali jej na nerwy, bolały ją skrzydła, bolała ją ręka i nie miała nic do roboty. W domu zwykle jej czas był dość mocno zapełniony. Zawsze miała jakieś zajęcia z nauczycielami, ćwiczenia, lub spotkania z ważnymi (lub choćby światowymi) osobami. Owszem prowadziło to do sytuacji, w której często nie miała czasu dla samej siebie. Jednak przynajmniej się nie nudziła. Co niestety miało miejsce teraz.
Miała tyle dobrego, że miała ksiązki. Zamek, w którym w prawdzie brakowało większości wygód, do jakich przywykła także w lekturę był wyposażony w jej mniemaniu nędznie. To znaczy, patrząc obiektywnie znajdowała się w nim całkiem spory księgozbiór. Co więcej dobierające go osoby wykazały się sporym gustem, niestety rozmijającym się z upodobaniami Samii.
Księżniczka tak naprawdę bowiem nie lubiła książek. Owszem, czytała, ale głównie dlatego, że tak wypadało. Edukacja była przywilejem lepszych, a demonstracyjne jej prezentowanie stanowiło sposób udowodnienia własnej, wysokiej wartości. Tak naprawdę jednak z przyjemnością czytała jedynie te książki, które zawierały zabójcze zaklęcia służące do palenia żywcem i wysadzania w powietrze. Tych naturalnie nie było w zamku.
Osoby przygotowujące miejsce zamieszkania dla zagranicznej eks księżniczki, o której fascynacji magią doskonale wiedzieli (nie zdawali sobie tylko sprawy z jej flirtu z mrokiem) poleciły sporządzić dla niej specjalną księgę, z której mogłaby się uczyć. Kosztowała oczywiście zawrotną sumę. Samia widziała już (a nawet przeglądała) ten podręcznik i nie przypadł jej do gustu. Spisane w nim czary i zaklęcia były żałośnie nieciekawe.
Wywodziła się z bardzo wojowniczej cywilizacji (ogólnie cywilizacje Laruzji dzieliły się na wojownicze i wymarłe), który widział tylko jedno, godne zastosowanie dla magii: palenie wrogów. Ewentualnie jeszcze ich topienie, rażenie prądem, dezintegrowanie, grzebanie w ziemi lub zmienianie w żaby. Drugim, dopuszczalnym wariantem mogło być poświęcenie się czystej nauce tajemnej. Taka opcja także była szanowana, choć uważana za nieco ekscenryczną.
Tymczasem ktoś wpadł na pomysł, że będzie uczyć się, jak zaklęciem załatać garnek. Albo zmusić ciało do lewitacji. Po co? Przecież miała skrzydła… Owszem, niesprawne, ale nie będzie się poniżać i okazywać, że tęskni za możliwością lotu!
W sumie to szkoda, że spaliła tamtą książkę.
Taka zmiana postawy mogła wydawać się dziwna. Jeszcze kilka dni temu księżniczka drżała na samą myśl o spisku i możliwym w każdej chwili zamachu. W ostatnim czasie jednak nic ciekawego się nie stało. Owszem, Samia miała okazje obejrzeć sobie zamek, miasteczko, otaczające je wioski i pola. Wszystko to pod czujnym okiem strażników, którzy czekali tylko, aż z jakichś krzaków wyskoczy zamachowiec. Samia, przywykła do życia w ciągłym napięciu i w prowincjonalnym miasteczku nie potrafiła się odnaleźć.
Owszem, chłopi i mieszczanie zapewne wiedli tu sobie całkiem ciekawe, trywialne życia. Księżniczka nie potrafiła znaleźć sobie przyjaciół, zajęć ani znajomych. Nie otaczali jej bowiem ludzie na jej poziomie. Zresztą co miała robić? Iść do jakiejś chłopki albo służącej z zamku? „Cześć Samia jestem, mój ojcem jest królem. Nauczysz mnie krowy doić?”
Aż tak zdesperowana jeszcze nie była.
Ponadto ludzie jej pokroju nie zajmowali się takimi rzeczami.
Ludzie jej pokroju mogli doskonalić się w sztuce wojennej (co bez skrzydeł było głupim pomysłem), albo magii (do czego nie miała książek), zajmować się sztuką lub nauką (do czego Samia nie miała pasji ani predyspozycji) lub też dyplomacją (co będąc oficjalnie martwą nie wchodziło w grę). Oczywiście mogli też pędzić życie w próżniactwie i dekadencji, co jakoś Samii nie pasjonowało. Mogli też uczyć innych, szlachetnie urodzonych lub chcących dorównać do ich poziomu prostaczków, jak należy się zachowywać.
W sumie to ostatnie to nie był taki zły pomysł.
Gdzieś tu nawet powinna sobie biegać taka cudowna, złotowłosa sierotka o takich wielkich, niewinnych, niebieskich oczętach stanowiąca po prostu uosobienie słodyczy i niewinności. Owszem, służący, zwłaszcza skrzydlaci opowiadali o różnych psikusach z udziałem żab i ślimaków, które płatała. Jednak to musiały być tylko plotki.
Samia wstała z łóżka, opierając się na jednej ręce tak, żeby nie urazić ani skrzydeł, ani dłoni. Było to trudne.
Następnie ruszyła do pokoju kobiety, którą już zdążyła znienawidzić. Stanęła przed jego drzwiami, zapukała i weszła prawie natychmiast. Alchima na jej widok z trudem powstrzymała westchnienie. Do tej pory storpedowała kilka genialnych pomysłów Samii na znalezienie sobie rozrywki. Dziewczyna nie do końca rozumiała, że teraz jest gościem, a jej gospodarze już i tak wykazali się ogromną hojnością. Nie będą więc fundować jej bali maskowych i innych drogich rozrywek.
Co więcej miała Alchima miała ogromną ilość pracy. Pomijając uporządkowanie wszystkich wydatków oraz spraw związanych z przeprowadzką miała bowiem na głowie jeszcze barbarzyńców. W szczególności Hrogtara, obecnego w pokoju w chwili, gdy Samia raczyła go odwiedzić. Wstał z krzesła, na którym się rozwalił i zasalutował.
Barbarzyńcy przyprawiali Alchimę o ból głowy. Byli w mieście obecni od mniej, niż miesiąca. W tym okresie zdążyli już rozwalić karczmę, dopuścić się dwóch rabunków i jednej kradzieży (na szczęście w obydwu wypadkach chodziło o rzeczy drobne) oraz wszcząć bójkę ze strażą miejską. Co więcej spuścili im nietęgi łomot.
Zresztą, nie oni jedni.
Lokalna straż składała się bowiem głównie ze starców, przygłupich osiłków oraz kalek wojennych i dwa dni temu została rozpędzona przez Serinę uzbrojoną w kij od szczotki.
- Mogę przeszkodzić? – zadała pytanie (czysto retoryczne) księżniczka wchodząc do gabinetu swojej zarządcy dóbr. Jak zauważyła ta zdołała już nieco opanować panujący w pomieszczeniu bałagan.
Alchima również wstała, przysunęła swojej podopiecznej krzesło i zaprosiła ją, żeby usiadła. Ta skrzętnie skorzystała. Jakkolwiek kobieta posiadała wyższe kompetencje i uprawnienia od Samii, tak nadal formalnie to skrzydlata posiadała wyższy status. Oznaczało to, że Alchima musiała traktować ją z uprzejmością. Oraz dawało to księżniczce prawo do przeszkadzania jej, kiedy tylko miała ochotę.
- Istnieje wśród mojego ludu zwyczaj – zaczęła Samia tonem, słysząc który Alchima miała ochotę od razu powiedzieć „nie”. – W myśl którego osoby wysoko urodzone lub cieszące się autorytetem przyjmują pod opiekę dzieci z rodzin gorzej sytuowanych - wyłożyła. - Robią to z dobroci serca – rozpłynęła się księżniczka. Jej opiekunka miała wątpliwości czy księżniczka w ogóle zdaje sobie sprawę z tego, co ten termin znaczy. – Oraz po to, żeby dzieci te mogły zyskać obycie, nauczyć się dobrych manier i zyskać nieco kosmopolitycznego obycia. Naturalnie taka edukacja pomaga im w przyszłości na przykład znaleźć dobrą pracę – Samia przedstawiła główną zaletę pomysłu.
- Mam pytanie: czy upatrzyłaś sobie już jakieś konkretne dziecko, czy jeszcze nie? – Alchima pozwoliła sobie na odrobinę złośliwości. Pomysł ściągania do zamku bahora, żeby przez tydzień mógł służyć za zabawkę Samii nie przypadł jej do gustu.
- Myślałam Monice. To ta dziewczynka, która była z nami na statku.
Alchima wolała o małej myśleć jako „dziewczynka, która trzy dni temu omal nie utopiła się w fosie”. Z nieznanych jej bliżej przyczyn wojownicy wichru zażądali, by małej zabronić wchodzenia na zamek pod karą uduszenia. Życzenie zostało spełnione. Niestety mała okazała się bardzo zdeterminowana. Próbowała więc wspiąć się do góry po winorośli porastającej mur. Ta niestety nie wytrzymała i Monika wylądowała w fosie.
Urzędniczka doszła więc do wniosku, że w takiej sytuacji bezpieczniej będzie pozwolić jej chodzić po zamku, ile tylko dusza zapragnie.
Pomysł Samii miał jednak zalety. Alchima, mimo, że właściwie to nie była jej
sprawa czuła, że zaniedbuje Monikę. Mała potrzebowała jeszcze pilniej niż Samia, żeby jakoś zapełnić jej czas. Inaczej prędzej czy później wpadnie w jakieś tarapaty i na ten przykład utopi się w fosie. Mimo najlepszych chęci Elther nie była idealną opiekunką. W sumie powierzenie Moniki Samii nie było dużo bardziej ryzykowne.
Z drugiej strony mała była człowiekiem, a nie zabawką.
- Rozumiesz, że organizując takie lekcje bierzesz na swoje barki dużą odpowiedzialność?
- Tak! – odpowiedziała Samia zdecydowanie.
- Prawdę mówiąc wolałabym gdybyć zaczęła od czegoś łatwiejszego. Na ten przykład od opieki nad świnką morską. – zaczęła Alchima nie kryjąc sceptycyzmu. – Jednak wydaje mi się, że Monika może skorzystać spędzając z tobą czas.
- Małej jest potrzebna edukacja – huknął niespodziewanie Hrogtar, a ostatnie słowo przesylabizował. Obie damy spojrzały na niego zdziwione, że w ogóle wtrąca się do tej dyskusji. – Razem z chłopakami próbowaliśmy ją uczyć wszystkiego, co potrzeba, żeby wyrosła na prawdziwego mężczyznę, ale nie wyszło!
Jakoś nie wzbudziło to zdziwienia.
- Tak z ciekawości,czego właściwie próbowaliście ją nauczyć?
- Wszystkiego! – oznajmił barbarzyńca. – Walczyć toporem, przeklinać, kraść, pić… - wyliczył.
- Dobrze, jeśli oboje się zgadzacie co do tego, że małej potrzeba edukacji, to nie mam nic przeciwko temu, żebyś droga Samio się tym zajęła. Powiedzmy, że zaczniemy od miesięcznego okresu próbnego.
***
Depresja była nazwą, jaką ktoś posiadający poetyczne zacięcie i ubogą wyobraźnię nadał szerokiej dolinie położonej gdzieś w środku Wzgórz Ruin. Była ona pozbawiona odpływu, więc gromadziła się w niej woda. Pokrywał ją rzadki, olchowy las oraz bagna. Nieliczne, suche obszary wykarczowano i zmieniono w pola uprawne. Były one jednak grząskie, błotniste i nieurodzajne. Wystarczyły jednak by utrzymać cały klan orków. Największą łachę suchego gruntu zajmował zamek Leże Mroku. Zważywszy na warunki w jakich powstała była to budowla całkiem imponująca. Utrzymana była w stylu architektonicznym wczesnego królestwa ciemności i przygotowana do stawiania długotrwałego oporu podczas wojny. Stanowił on miejsce zamieszkania indywiduum znanemu światu pod przezwiskiem Skażony.
W chwili obecnej był jednym z nielicznych, żywych mieszkańców fortecy. Skażony był osobnikiem dziwacznym. Po pierwsze, mimo, że mieszkał wśród orków wcale orkiem nie był. Był człowiekiem i to nie niewolnikiem, jeńcem wziętym dla okupu lub celem złożenia w ofierze któremuś z Tych Co Polują W Mroku. Dawno temu został wygnany z za uprawianie mrocznej magii.
Czarnoksiężnik uważał się za mrocznego mistyka żyjącego filozofią Tych, Co Polują W Mroku. Oddawał się przemocy, czarnej magii i krwawym rytuałom. Szybko więc znalazł wspólny język z orkami, bowiem życie tych stworów, cała ich kultura i zwyczaje krążyły wokół tych trzech rzeczy. Później zielonoskórzy pojęli, że mają do czynienia ze zdolnym czarnoksiężnikiem obdarzonym dodatkowo pewnym rodzajem militarnej przebiegłości. Przyjaźń kwitła przez lata, do momentu, w którym Skażony postanowił ni z tego, ni z owego odciąć sobie nos…
Orków to zachowanie wprawiło w niejaką konsternacje. Owszem, posiadali bogatą tradycje samookaleczeń, ale stosowali je głównie w celu przebłagania mrocznych mocy, jako rodzaj ofiary. Niekiedy też młodzi wojownicy czynili z nich próbę męstwa. Jednak w tym wypadku nie widzieli oni podstaw do tak drastycznego kroku.
Zaczęli więc martwić się o zdrowie swojego nowego przyjaciela. Na wszelki wypadek więc skonsultowali się z wiedźmiarzami. Ci przyjrzeli się Skażonemu dokładnie, a następnie radzili przez trzy dni.
- Psychoza maniakalna. – orzekli, gdy skończyli.
To i kilka innych przykrych wydarzeń położyło kres bardzo pięknej przyjaźni. Pomału, ale konsekwentnie orkowie wyprowadzili się najpierw z zamczyska, a potem jego najbliższych okolic i osiedlili się w bezpiecznej odległości od Skażonego.
Sam wymieniony nie pasował do stereotypu czarnoksiężnika. Miał trochę mniej, niż dwa metry wzrostu, wyglądał na człowieka około trzydziestoletniego i był atletycznie zbudowany. Codziennie ćwiczył i gimnastykował się by utrzymać formę. Nie był to jedyny rodzaj samoumartwienia jaką na siebie narzucił. Zawsze był lekko ubrany, jedynie w porze największych mrozów odziewał się cieplej, a i wtedy chodził boso. Żył w spartańskich warunkach, jedząc jedynie surowe mięso i pijąc źródlaną wodę. Spał na gołej ziemii, a w swej siedzibie nie miał żadnych sprzętów, prócz stojaka na broń i półek na książki. Dbał też o higienę. Włosy związał w krótki kosmyk, codziennie kompał się w lodowatej wodzie, a kiedy było trzeba to w przerębli. Twarz, nawet pomijając fakt, że szpeciła ją straszliwa blizna po odciętym nosie miał dziką i okrutną. Jego oczy lśniły obłędem i gwałtownością.
Przybycie przesyłki czarnoksiężnika zaskoczyło rano, gdy ćwiczył swe muskuły. Przyniosła ją wrona. Była prawie cztery razy większa od zwykłej, jednolicie czarna i trójoka. Do nóg miało przywiązane dwa obiekty, które po bliższym przyjrzeniu się okazały się ludzką i psią głową (mocno już przez ptaszysko nadjedzonymi) oraz trzeci, który okazał się być zwojem papieru.
Odpiął list i przeczytał go ze spokojem. Następnie delikatnie ujął wronę, spojrzał w jej czarne, paciorkowate, inteligentne oczy i z czułością ukręcił jej główkę.
Skażonego ogarnęła wściekłość, więc zawył nieartykułowanie na całe gardło, a następnie sięgnął po najbliższy ostry przedmiot, jaki miał pod ręką. Musiał, po prostu musiał kogoś zabić! Szkoda, że nie miał nikogo pod ręką. Niestety, wiele miesięcy temu, gdy rozwścieczony Skażony zabił dziewięciu swych nadzorców niewolników w przypływie szału ci wynieśli się z zamku. A po nich cichcem uciekli niewolnicy.
Zostały mu jeszcze zombie. Skażony miał ich całą masę, a co więcej stwory te nie zwykły uciekać od swego pana. Przez chwilę zastanawiał się nad rozpłataniem w dzwonka kilku z nich, ale potem porzucił tą myśl. Z martwym to jednak nie było to samo.
Pozostało mu już tylko krzyczeć w bezsilnej złości na całe gardło.
***
Monika przyczaiła się i wolno podkradła. Była dobra w podkradaniu się. Żaden inny dzieciak z sierocińca nie potrafił się tak podkradać, ani ukrywać. Mała miała instynkt prawdziwego drapieżnika, myśliwego z najbardziej pierwotnych puszczy. Cel: wielki, spasiony kocur spał nadal w wiosennym słońcu nawet nie przeczuwając zagrożenia. Monika sięgnęła po procę. Ganiała koty po zamku już bite dwie godziny (a wcześniej przez godzinę po miasteczku), ale takiego łupu jeszcze nie napotkała.
Trochę szkoda było na niego zwykłej amunicji. Owszem, procę wykonała ledwie dziś rano z pomocą niedawno poznanego, złego wujka Otto. Był on nieco strasznym znajomym Elther, ale znał masę ciekawych sztuczek. To była bardzo dobra proca. Monika nie miała talentu do majsterkowania (nawet prostego) i nigdy sama by takiej nie zrobiła.
Ale szkoda było marnować takiego kota na procę. Sama też znała różne, śmieszne sztuczki. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 04-05-2009, 19:59
|
|
|
Jeszcze w pierwszym sierocińcu, do którego ją sprowadzono Monika odkryła w sobie pewną ciekawą umiejętność. Miało to miejsce krótko po tym, jak ją przyprowadzono, umyto, nakarmiono, wyleczono z fizycznych ran i dano czas, by uporała się z największymi szczerbami psychicznymi. Zaczęto wtedy uczyć ją rozmaitych rzeczy, jak wiązanie butów, mycie zębów czy jedzenie łyżką i widelcem.. Ku swojej grozie jak i zachwytowi odkryła wówczas, że mimo, iż samodzielne ubranie się było dla niej trudne, to potrafiła robić masę rzeczy, których nikt inny nie umiał. A które Monice przychodziły całkiem naturalnie.
Wyprostowała kciuk i dwa palce, pozostałe dwa wygięła do wnętrza dłoni, robiąc „pistolecik”. Następnie wystarczyło się skoncentrować i chwilkę pomruczeć pod nosem i już miało się iskierkę. Była mała, błyszczała niebieskawo, a jej dotknięciu towarzyszyło naprawdę wstrząsające wrażenie. Wycelowała w kota, uśmiechając się w sposób, który, gdyby była ze cztery lata starsza byłby bardzo drapieżny.
- Tu jesteś moja panno! – usłyszała za swoimi plecami i na jej ramię opadła ręka. Nie była to ciężka ręka, jak u pań z sierocińca, a lekka i delikatna. Nie zacisnęła się też i nie przystąpiła do prawie natychmiastowego ciągnięcia. Jednak Monika i tak najpierw podskoczyła, a następnie skuliła się w sobie i wyrwała się ręce.
- Nie zgasiła iskierki! – zawyły wszystkie dzwonki alarmowe w jej głowie. Natychmiast sprawiła, że czar prysł.
Przed nią stały Samia i pani Alchima. Monikę oblał ją zimny pot. Cofnęła się dwa kroki, a z każdym serce podchodziło jej wyżej do gardła.
Samii wszyscy słuchali i spełniali jej zachcianki, a sama skrzydlata uważała się za bardzo ważną. Jednak zdaniem Moniki naprawdę ważną osobą była właśnie pani Alchima. To jej wszyscy się bali, wypowiadając jej imię ściszali głos i nikt nie śmiał się z niej za plecami.
Co taka ważna osoba mogła od niej chcieć?
I czy widziała iskierkę?
Odpowiedź na pierwsze pytanie była bardzo prosta: zmienić życie Moniki w piekło. Jeśli widziała iskierkę zrobi to zapewne bardzo skutecznie. Mała nie miała tylko pojęcia czemu ktoś tak ważny uwziął się akurat nią? Przecież Monika była tylko małą, bezbronną i niewinną sierotką!
- Wie, kto jej nasypał soli do herbaty – nagle domyśliła się dziewczynka i do zimnego potu oraz podchodzącego do gardła serca doszły jeszcze skurcze żołądka i bladość.
- To nie moja wina! Ja nic nie zrobiłam! – oznajmiła Monika.
- Czego nie zrobiłaś?
Monika skuliła się pod jej karcącym spojrzeniem.
- Niczego. – burknęła nieprzekonująco.
- Mam mało czasu moja panno. – oznajmiła Alchima chłodnym głosem. – Więc może najpierw wytłumaczę ci po co przyszłam, a potem – uśmiechnęła się w sposób, który niewątpliwie byłby przyjemny, gdyby nie ograniczył się tylko do ust – opowiesz mi szczegółowo, czego nie zrobiłaś. Znasz obecną tu Samię? – upewniła się.
Monika zaprzeczyła. Mniszki zawsze uczyły ją, że nie należy przebywać w nieodpowiednim towarzystwie.
- W takim razie będziesz miała okazję bliżej ją poznać – oznajmiła, ku oburzeniu dziewczynki Alchima. – Księżniczka zadeklarowała się bowiem prowadzić z tobą lekcje. Nauczy cię dobrych manier, ładnej wymowy oraz czytania i pisania.
- Ale ja już biorę lekcje! – zaprotestowała główna zainteresowana. – Ciocia Elther nauczyła mnie alfabetu i tabliczki mnożenia…
Wbrew pozorom to było dużo. Może jedna na dziesięć osób w królestwie potrafiła się podpisać. Co więcej yo zeznanie pozytywnie zaskoczyło Alchimę. Bała się, że jej siostra nie nauczy małej niczego, poza ewentualnie zasadami pokera.
- W takim razie Samia udzieli ci dodatkowych korepetycji i będzie cię uczyć historii, geografii i literatury oraz języków. Czy godzisz się na to?
- Nie!!! – gwałtownie zaprotestowała Monika.
Alchima poprawiła okulary. Generalnie wychodziła z założenia, że szkoła nie jest dla uczniów. To znaczy: jak najbardziej była przeznaczona dla uczniów, ale nie służyła do tego, żeby mieli w niej uciechę. Istniała po to, żeby opiekunowie mogli ich gdzieś zmagazynować, podczas gdy będą zajmować się ważniejszymi sprawami. To, że mogły się w niej czegoś nauczyć było tylko dodatkową zaletą.
Taką wisienką na torcie.
Z drugiej strony doświadczenie mówiło jej, że wypada czasem poznać przyczyny buntu.
- A co takiego nie podoba ci się w Samii?
- Jest skrzydlatą! – wypluła Monika i zrobiła urażoną minę. Nie miała nic przeciwko nauce, oczywiście pomijając to, że była ona śmiertelnie nudna. Z okresu zanim wojownicy wichru znaleźli ją na pobojowisku pamiętała tylko strach i nienawiść. Była jednak pewna, że skrzydlaci mieli z nim coś wspólnego.
Alchima przez chwilę milczała.
- Nie wydaje mi się, żeby ta rozbudowana argumentacja miała jakieś znaczenie. – powiedziała w końcu. – Pójdziesz z Samią i będziesz się uczyć tego, co ci każe.
Twarz Moniki trudno było nazwać pokerową. Z inteligencją emocjonalną u Alchimy nie było najlepiej, ale mimo to mogła czytać w niej prawie jak w książce. Jedyna różnica polegała na tym, że nie potrzebowała okularów. Dzięki temu wyprzedziła następne pytanie.
- Zrobisz to dlatego, że w ten sposób nauczysz się kilku pożytecznych rzeczy, które przydadzą ci się w przyszłości. – oznajmiła. – A ja będę miała pewność, że nie utopisz się w fosie.
- To było nie fair – pomyślała Monika. Tylko jeden, jedyny raz w swoim życiu wpadła do fosy. Nie wiedziała, dlaczego wszyscy jej to wypominają. Niechęć do skrzydlatych nie była jedynym powodem obiekcji Moniki. Dziewczynka nie wierzyła też w słowa Alchimy. Jej zdaniem będę chodzić na lekcje kilka tygodni. Kiedyś w ten sposób już pomagała w kuchni. Potem jednak zrobi coś nie tak, na przykład wyczaruje kolejną iskierkę i Alchima zacznie ściągać różnych dziwaków. Będą jej pokazywać kleksy z atramentu i kazać wymyślać o nich historię, dymić kadzidłem i kropić wodą święconą. Gdy im się to znudzi wyślą ją do jakiegoś innego sierocińca.
No dobrze była dzieckiem, ale czy ludzie naprawdę myśleli że uwierzy w coś takiego? Chciała, żeby wreszcie zaczęto traktować ją serio.
Powiedziała to głośno.
Alchima spojrzała jej w twarz. Skupione, zdeterminowane oczy i aż za dobrze widoczny gniew sprawiały, że wyglądała komicznie. Jednak kobiecie nie było do śmiechu. Wyczuwała, że ma do czynienia z głębszym problemem. Ile ta mała mogła mieć lat? Drobna budowa ciała, wielkie, niebieskie oczy i blond włosy związane w kucyki nadające jej dziecięcego wyglądu mogły myliły. Zdaniem Alchimy Monika mogła mieć od dwunastu do czternastu, może piętnastu lat. Jej psychiczny poziom rozwoju stanowił zagadkę. Czasem zachowywała się, jakby miała sześć lat, czasem, jakby była dorosła…
- Moja droga! Nie postanowiłam jeszcze, co z tobą zrobię. Raczej jednak cię nigdzie nie odeśle – to mówiąc przytuliła ją do siebie. Jak się okazało uspokoiło to trochę dziewczynkę. – Jednak, póki jesteś na tym zamku musisz mnie słuchać, czy to jest zrozumiałe?
- Umhhh. – odpowiedziała Monika kiwając głową na znak, że zrozumiała. W ciągu ostatniego miesiąca nie miusiała w prawdzie jeszcze klęczeć na grochu, ani iść spać bez kolacji, ale nie miała ochoty na te atrakcje.
- Uznam tą odpowiedź za tak. Pójdziesz teraz do pokoju Samii i będziesz uczyła się tego, co ona ci każe. Obydwu wam dobrze to zrobi. – oznajmiła Alchima, po czym przypomniała sobie o pewnej rzeczy. – Od jej wysokości możesz się naprawdę dużo nauczyć. Samia zna kilka języków, posiada bardzo szeroką wiedzę ogólną. Ty już w tej chwili umiesz czytać. Jeśli poszerzysz swoje umięjtności będziesz kiedyś mogła zrobić karierę: zostać sekretarzem jakiegoś możnego lub kupca, albo pomocnicą maga. Kto wie, może ja sama wezmę cię wtedy do pomocy? Będziesz zarabiać dużo pieniędzy, mieszkać, gdzie zechcesz i z kim zechcesz. Ale zanim to nastąpi opowiesz mi ze szczegółami, czego właściwie dziś nie zrobiłaś?
***
Kiedy zawiódł zarówno I Ching jak i sprowadzające prorocze wizje eliksiry i zaklęcia, wypróbowane zresztą głównie dla zasady Xu Yen i Tomoe wpadły na nowy pomysł szukania zaginionej książki. Otóż postanowiły nie szukać bezpośrednio samej księgi, a po prostu pobliskich źródeł czarne magii. Wyszły z założenia, że najprawdopodobniej złodziejem musi być ktoś, kto posiada podobne inklinacje jak Tomoe. Potem wystarczyłby już tylko spacer od domu do domu. Niekoniecznie musiał on niestety zaowocować znalezieniem książki, ale prawie na pewno trafiłoby się w jego trakcie coś ciekawego.
Naturalnie takiego efektu nie dało się osiągnąć bez naprawdę potężnych zaklęć wróżebnych, jednak Tomoe była prawdziwą mistrzynią czarów. Odprawiły niezbędny rytuał i na ich umysły spłynęło olśnienie.
Jak należało się spodziewać sygnałów w najbliższej okolicy było sporo. Naturalnie znaczna część była zwykłymi, fałszywymi alarmami. Ktoś miał w zwyczaju z kolegami dręczyć koty na cmentarzu, u innego straszyło w domu, teściowa następnego latała na miotle.
Silniejszych sygnałów było kilkaście. Nie dziło to, tym bardziej, że badały obszar o promieniu prawie dwudziestu kilometrów. Natrafiły na kilka, dość potężnych źródeł. Prawdopodobnie pochodziły od jakichś, lokalnych złych duchów, zapomnianych artefaktów czy wioskowych czarownic. Jedno ze źródeł znajdowało się tuż pod ich nosem, w niedalekim zameczku. Było też najpotężniejsze. Tak naprawdę było tak groteskowo silne, że po okolicy powinny biegać ożywione szkielety. Najprawdopodobniej w zamku nakładało się na siebie kilka, potężnych aur magicznych. Jakiś czarodziejski miecz, parę ochronnych talizmanów noszonych przez przesądnych…
Zaklasyfikowały je jednak do najbardziej prawdopodobnych. Po pierwsze: zwykły guślarz czy wiedźma najpewniej nie umiałby czytać, więc po co mu księga? Po drugie: całe zdarzenie jak najbardziej pasowało do stylu typowego dla różnych, domorosłych władców ciemności.
Jednocześnie na zamku było inne, bardzo silne źródło mocy. Nie miało związku z mrokiem, jednak było na tyle
Oczywiście to nie musiało nic znaczyć. Zamek mógł być na przykład przeklęty albo zbudowany na żyle wodnej. Na oko było też widać, że miał bardzo złe feng shui. To niesamowite, jaki okultystyczny burdel mogą wywołać źle ustawione meble.
Sprawę należało zbadać i to w miarę szybko. Gdyby były w domu nie byłoby to trudne. Tomoe miała wówczas na swoje usługi samurajów, demony, potwory, innych czarowników, kontakty na cesarskim dworze… Niestety teraz, na drugim końcu jedwabnego szlaku nie mogły skorzystać z tych możliwości. Z całego arsenału pozostała jej tylko Xu Yen i silnie zdekompletowany zbiór artefaktów. Swego czasu rozwiązałaby taką sytuacje paktując z demonami. Niestety ciągle miały niespłacone poważne długi u złych mocy. Alternatywą było jeszcze sprowadzenie zastępu umarłych. Jednak po przygodzie z Królami Grobowców, gdzieś na Pustyni Siedmiu Kamieni czarownica nie była też mile widziana w zaświatach. Oczywiście, jak wielu potężnych czarnoksiężników wiedźma nie była całym sercem oddana Ciemności, a jedynie czerpała z jej mocy wtedy, kiedy było to dla niej wygodne. Dlatego też mogła skorzystać z pomocy na przykład duchów rządzących siłami natury, a nie tylko ich mrocznymi odbiciami. Przynajmniej do wydarzeń z El Szeitan…
Wyglądało na to, że Tomoe jest zdana tym razem tylko na siebie. Zastanowiła się przeglądając w myślach znane sobie zaklęcia i rytuały. Była potężną i biegłą adeptką magii, ale cała jej moc była niedużo warta bez wiedzy. Niestety spamiętanie wszystkich zaklęć zapisanych ongiś na zwojach było niemożliwe, a większość jej bogatej kolekcji pochłonęły kolejno ogień, piaski pustyni i morskie fale.
Udanie się do zamku z pytaniem „przepraszam, czy ktoś z państwa nie widział naszej księgi czarnej magii” raczej nie wchodziło w grę.
Tak naprawdę Tomoe najchętniej zostawiłaby tą sprawę daleko za sobą. Jednak poczucie własnej wartości i kulturowe naleciałości sprawiały, że miała tylko jedną alternatywę do podjęcia wyzwania.
Było nią poszukać czegoś ostrego i rozciąć sobie brzuch.
***
Połajanka, jaka spadła na Monikę nie trwała długo i była zupełnie jałowa. Monika przyznała się do kradzieży jedzenie z kuchni, ale tego na zamku było dużo. Proceder został więc potraktowany z wyrozumiałością. Owszem, były jeszcze żaby, ślimaki, ryby oraz jedna, zdechła kawka które podrzucała skrzydlatym. O tym jednak wszcy wiedzieli, a Monika sprytnie nie przyznała się do niczego nowego.
Alchima dodała im więc do towarzystwa Serinę i odesłała na lekcje.
- Chodź, będzie fajnie! – obiecała jej starsza dziewczyna. Mimo, że zaledwie kilkanaście dni temu z dziką radością odkryła, że nie musi już chodzić do szkoły dla dobrych panien głęboko wierzyła w wartość edukacji. Dziesięć lat, podczas których uczyła się, jak należy wykonywać ukłony, tańczyć, podnosić do ust naczynia, śpiewać, a tam gdzie to było zupełnie nieodzowne także pisać i liczyć oraz tych cholernych rysunków nie mogło przecież być stratą czasu. Tym bardziej, że spędzała je z bandą oślic, które czystej złośliwości zmieniłyby jej życie w piekło, gdyby nie powstrzymywała ich świadomość, że Serina umiałaby połamać im ręce. I nogi.
Monika miała wątpliwości co do tego fajnie. Wiedziała już, jak wyglądają lekcje. Nie potrzebowała więcej. Szło jej całkiem nieźle oprócz naturalnie tego nieudanego dowcipu z zerem. Jej przyszywana ciocia musiała być chyba głupia, kiedy myślała, że nabierze się na taki prymitywny kawał. Kto by wymyślał liczbę dla czegoś, czego nie ma? Chyba tylko Elther.
Pokoje Sami stanowczo zmieniły się od przykrych wydarzeń kilka dni temu. Po tym zabawnym demonie nie został nawet ślad. Plamę sadzy ktoś starannie wytarł z podłogi. Mimo, że Monika weszła do pomieszczenia intensywnie węsząc, nie wyczuła w powietrzu nawet śladu zapachu spalenizny i czarów, który wówczas wypełniał komnatę. Owszem, pachniało trochę magią, ale były to inne czary. Różnica była jak między perfumami, takimi jakich używała pani Alchima, Elther albo Samia, a tym, co sprzedawali na niektórych straganach. Monika była bardzo dobra, jeśli chodzi o węch.
Jakoś nigdy nie czuła się dobrze, jeśli chodzi o wzrok, choć oczy miała zdrowe. Wolała bardziej polegać na węchu i słuchu. Jej ciało jednak wyraźnie miało na ten temat inne zdanie i jej oczy zdołały zarejestrować liczne zmiany, które nastąpiły od momentu, gdy miała okazję pierwszy (i ostatni) raz być u Samii. Pamiętała, że wtedy pokój był pusty, czysty i sprawiał dość nieprzyjemne wrażenie. Zupełnie jakby zaledwie wczoraj posprzątano w nim po remoncie i wstawiono meble. W tej chwili komnata Samii nadal była sterylnie czysta, tak, jakby ktoś w niej sprzątał, gdy tylko księżniczka ją opuściła. Jednak w pokoju znajdowało się znacznie więcej przedmiotów, które świadczyły, że ktoś w nim mieszka.Na sekretarzyku stał nawet wazonik, a w nim bukiet polnych kwiatów. Obok nich leżał nieduży medalik.
Monika chwyciła go prawie natychmiast i otworzyła.
- Hej! Zostaw to! – zaprotestowała Samia. Teoretycznie, jako dobrze urodzona dama powinna być powściągliwa w ruchach oraz zachowani i w żadnym wypadku nie ulegać gwałtownym emocjom. Jednak fakt, że ktoś niepowołany grzebie w jej rzeczach osobistych nadspodziewanie ją rozzłościł. Oczywiście służba nawet kilka razy dziennie zaglądała do jej pokoju, układając wszystko na właściwe miejsce. Ale w końcu służący byli bardziej meblami, niż ludźmi…
Skoczyła w stronę Moniki i wyrwała jej świecidełko z rąk. Jednak Monika zdążyła już obejrzeć dokładnie przedmiot.
- Kto jest namalowany tam w środku? – zapytała się Monika. Wewnątrz przedmiotu znajdowała się miniaturka przedstawiająca dwie kobiety skrzydlatych. Jedna z nich prawdopodobnie była młodszą wersją Samii. Druga z kobiet była uderzająco podobna do księżniczki, była jednak ponad dwukrotnie starsza, sprawiała też wrażenie osoby sympatyczniejszej i cieplejszej. Monika zwróciła też uwagę na jej rozłożyste, lśniące kolorami pióra.
- Nie twoja sprawa! – krzyknęła Samia wściekła. Zatrzasnęła medalik gniewnie i schowała go w dłoni. Wzięła głęboki wdech i pozwoliła uspokoić się emocją. – Usiądźmy może przy stoliku. - zaproponowała. – Rozkażę służącym, żeby przynieśli nam coś do picia, a zanim się zjawią zobaczymy z Seriną, co właściwie potrafisz. Zgoda? – zaproponowała ze sztucznym uśmiechem.
Monika nie odpowiedziała. Nie chciała kłótni.
Monika znała Samię krótko, ale miała silne wrażenie, że księżniczka zadziera nosa. Uważała się za lepszą od wszystkich wokół, mądrzejszą i grzeczniejszą, a była złośliwa i głupia. Monika bardzo, ale to bardzo chciałaby, żeby pokazała, w czym dokładniej jest od niej lepsza.
Myśli te bardzo wyraźnie odbiły się na jej twarzy. Gdy siadała przy stoliku wyglądała, jak nieletnie wcielenie pochmurnego oburzenia.
- Do czego to jest? – zapytała patrząc na zamontowany nad stolikiem dzwonek i nie czekając na odpowiedź pociągnęła za sznurek.
Nie było to zachowanie, którego spodziewała się Samia. Oczekiwała, że zaprowadzi swą uczennicę do pokoju, posadzi przy stoliku i spokojnie nauczy ją tego, co zamierzała. Monika natomiast oczarowana wysoką kulturą powinna chłonąć wiedzę z radością i ochotą, w pełnej koncentracji i rezygnując z irytującego zachowania. Zdołała jednak zdobyć się na cierpliwość i przybrawszy sympatyczny uśmiech, którego nauczenie jej zajęło mistrzowi ceremonii trzy dni.
- Dzwonek służy do szybkiego wzywania pokojówek – wyjaśniła łagodnym głosem.
Jakby na potwierdzenie tych słów do pokoju weszła jedna ze służących. Księżniczka wydała jej kilka poleceń, po czym kobieta oddaliła się. Wróciła kilka minut później, niosąc ze sobą tackę, a na niej imbryczek herbaty, trzy filiżanki oraz tackę ciastek. Monika w prawdzie nie całkiem wiedziała, co ludzie lubią w słodyczach, ale poczęstowała się w pierwszej kolejności.
- I oni przychodzą za każdym razem, jak dzwonisz? I przynoszą co tylko chcesz? – zadała pytanie. Wcześniej nie miała za dużo do czynienia z obyczajami arystokracji.
- Tak, dokładnie. – pochwaliła się Samia.
Monika utkwiła swe wielkie, niebieskie oczy w przedmiocie tak, jakby był on magicznym artefaktem. Możliwości, jakie dawał zafascynowały ją.
- Teraz chciałabym, żebyś zademonstrowała, co już zdążyłaś się nauczyć. – zaproponowała Samia, w nadziei, że uda jej się zrealizować lekcje. Monika pokrzyżowała ten zamiar, wyciągając rękę do dzwonka i szarpiąc kilka razy sznurkiem.
Wróciła do indagowania Moniki o to, co ta już umie. Dziewczynka w prawdzie nie znosiła skrzydlatych, za to lubiła, gdy ktoś poświęcał jej uwagę. Z wielką radością pochwaliła się więc swoimi umiejętnościami. Niestety, nie były one szczególnie duże. Mimo to Samia i Serina, korzystając ze wspólnych wspomnień przygotowały jej niewielkie zadanie sprawdzające. Powielały wzorce, których same doświadczyły i mimo, że starały się jak najlepiej dostosować zadanie do umiejętności Moniki popełniły podstawowy błąd początkujących nauczycielek. Zlecona przez nie praca była po prostu bardzo trudna, a przy tym żmudna. Jednak możliwość zabłyśnięcia sprawiła, że ich uczennica zabrała się do zadania z entuzjazmem. Skoncentrowana dodawała, odejmowała i mnożyła całe cykle liczb, a jej obydwie opiekunki śledziły jej zadania z uwagą, czasem tylko komentując. Jednak pogrążona w swojej pracy nie zwracała na to uwagi. Zamiast tego wychyliła się ostro do tyłu.
Monika była typową kinestetyczką. Aktywność umysłowa nieodłącznie łączyła się u niej z aktywnością ruchową. Tacy jak ona nigdy nie mieli łatwego życia w szkołach. Podobnie jak ich nauczyciele.
- Łup! Łup! – ciężkie hebanowe krzesło opadło na parkiet zostawiając wyraźnie widoczne ślady na lakierze.
Łup! Łup!
Łup! Łup!
- Przestań (Łup!) się huśtać (Łup!) na tym (Łup!) krześle (Łup! Łup!)! – zażądała Samia.
- Dlaczego? (Łup!)
- Bo (Łup!) spadniesz (Łup!) i stanie ci (Łup!) się (Łup!) krzywda (Łup!).
- Nie stanie (Łup!)! – oświadczyła Monika, pewna swego. Potrafiła doskonale utrzymywać równowagę oraz wyczuć kąt maksymalnego, bezpiecznego wychylenia. Nie było szans, żeby Monika upadła bez pomocy kogoś z zewnątrz.
Samia usłużnie kopnęła krzesło, gdy dziewczynka wychyliła się do tyłu…
ŁUUUUUUUUUUUUUUUUP!!!!!!!!!
- Mówiła, że spadniesz. – Samia uśmiechnęła się z satysfakcją.
- To twoja wina! Przewróciłaś mnie!
- Naprawdę trzeba było się nie huśtać.
- To twoja wina! Przez ciebie nabiłam sobie siniaka! Zobacz jak puchnie!
- Nie będę patrzyć na twoje sińce! Ustaw z powrotem to krzesło i wracaj do nauki!
- Najpierw strącę cię z krzesła ty głupia…
- Dziewczyny! – Serina była raczej spokojna, raczej opanowana i raczej pozbawiona pewności siebie. Jednak potrafiła całkiem głośno krzyczeć. – Uspokójcie się natychmiast! Monika: ustaw krzesło z powrotem tak, jak stało i wracaj do nauki. Samia: ona ma racje. Nie kop więcej tego krzesła!
Obie dziewczyny posłuchały jej. Uzbrojeni ludzie zwykle cieszą się autorytetem. Popatrzyły więc na siebie wrogo i wróciły do pracy. Atmosfera była nadal napięta, ale stopniowo poprawiała się. Po kilku minutach rozluźniły się na tyle, żeby Monika zaczęła znowu się huśtać. Starsze dziewczyny zdołały jednak stłumić jej protesty i zmusić ją do uspokojenia się. Doszło nawet do tego, że przez chwilę Serina stała za fotelem, trzymając jego oparcie, tak, by nie dało się na nim huśtać. Szybko jednak zrezygnowała znużona.
- Mam tego dość! – oświadczyła Samia nagle, przerywając zajęcia. Była zdeterminowana zakończyć zjawisko huśtania się.
- Poczekajcie tu, dopóki nie wrócę – poleciła i opuściła pokój
Korzystając z nieobecności księżniczki Serina nachyliła się nad ramieniem Moniki i przeanalizowała zadanie. Z jej punktu widzenia było bajecznie proste.
- Pokaż w którym miejscu masz problem, zaraz zobaczymy, co z tym zrobić. – zaproponowała.
Samia tym czasem udała się do biblioteki i przejrzała ponownie księgozbiór. Oczywiście, jak zawsze, kiedy potrzebowała czegoś szybko nie mogła tego nigdzie znaleźć. W końcu jednak dokopała się do tej całej księgi zaklęć, najpierw oczywiście zmuszona była przekopać się przez całą stertę śmiecia, w tym kilka bardzo podstawowych podręczników rachunków, pisania oraz Savoir-Vivre. Odłożyła je na kupkę, na której szczyt trafiła także nieszczęsna księga zaklęć. Następnie wzięła to wszystko w ręce, pod pachy, a częściowo także w zęby i zaniosła do swojego pokoju.
Oczywiście w domu nie odważyłaby się na takie uchybienie manierom. Jednak przebywanie na wygnaniu miało swoje dobre (a może raczej złe?) strony, a na pewno wymuszało pewne ustępstwa wobec etykiety. Samia zdołała donieść to wszystko jakoś do swojej komnaty, rozsypawszy książki jedynie pięć razy. Weszła do pokoju, położyła na biurku z hukiem księgi i wybrała z pośród nich tą, która traktowała o czarach. Była pewna, że rzuciło jej się w oczy tam odpowiednie na ten wypadek zaklęcie.
Nie wyglądało na zaawansowane. Przeciwnie, do jego zapisu użyto prawie wyłącznie zwyczajnego alfabetu. Nieliczne litery mocy, jakie wykorzystano w tekście były łatwe do rozszyfrowania. Ot prosty czar dla początkujących i średnio zaawansowanych, czyli dokładnie takich, jak Samia.
Przeczytała dokładnie instrukcje i w końcu wyrecytowała zaklęcie mocno posiłkując się książką. Było to trudne, bowiem musiała dzielić swą uwagę między tekstem, a zaklęciem, przez co niemal nie straciła koniecznej do niego koncentracji.
- Spróbuj pohuśtać się na krześle. – poprosiła Monikę.
- Łaaaa! Umiesz czarować!? – jak łatwo się spodziewać dziewczynka nie posłuchała. Odkryła nowe, fascynujące źródło potencjalnej rozrywki, więc huśtanie się mogło poczekać. – Nauczysz mnie?
- Nie, nie nauczę cię. – oznajmiła. – Jeśli ktoś nie ma wrodzonego talentu i własnej mocy może pracować wiele lat, nim zdoła rzucić pierwsze zaklęcie, a efekty zwykle nie są warte tego wysiłku – uzasadniła swoją opinię.
- Założę się, że potrafię lepiej czarować od ciebie! – burknęła Monika. Była pewna, że, gdyby tylko chciała potrafiłaby robić cuda, o jakich Samia nie miała pojęcia. W końcu właśnie za to wyrzucono ją z pierwszego sierocińca. Co więcej wujek Myrdrin, który był kolegą wujka Hrogtara i druidem twierdził, że ma wielką moc. Temu ostatniemu jednak nie uwierzyła, bo Haugowie uwielbiali ją nabierać.
- Nie kłóć się, tylko spróbuj się pohuśtać! – nakazała Samia.
Monika uznała, że tym razem, wyjątkowo i ostatni już raz spełni jej polecenie. Oparła się całym swoim ciężarem o krzesło. To nie poruszyło się ani o milimetr. Samia spojrzała na to z dumą. „Klej”. Takie bezsensowne, bezużyteczne, wręcz haniebne zaklęcie, a takie pożyteczne. Według opisu w księdze żadna, przyrodzona siła miała nie być zdolna do oderwania krzesła od podłogi. Naturalnie nie wystarczyło to, żeby powstrzymać Monikę od wiercenia się. Przeciwnie teraz nawet wierciła się bardziej. Nieruchome krzesło wyraźnie ją zafascynowało. Napierała na nie całą siłą, próbowała oderwać od podłogi, nawet kopała, jednak nie zdało się to na nic. Księżniczka postanowiła zaczekać, aż się zmęczy i dopiero wtedy wrócić do lekcji. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 05-05-2009, 19:10
|
|
|
Faktycznie, po kilku chwilach Monika usiadła spokojnie, wyraźnie skoncentrowana. Jej myśli były jednak dalekie od lekcji. Krzesło trzymało, jak przymurowane. Sztuczka była ciekawa. Nie widziała jeszcze, żeby człowiek potrafił zrobić coś takiego! Ba była prawie pewna, że normalnie ludzie czegoś takiego nie umieją robić. Była prawie pewna, że sama też by tego nie umiała, choć pewnie mogłaby się nauczyć. Teraz Monika zastanawiała się, czy popisać się swoimi umiejętnościami. Ostatnim razem, gdy to zrobiła, czyli prawie rok temu skończyło się to dla niej bardzo źle. Od tego czasu nauczyła się ostrożności i zwyczajnie bała się zdradzać ze swoimi sekretami.
Z drugiej strony Samia się swoją magią chwaliła zupełnie bezwstydnie. Monika też miała ochotę się trochę pochwalić, a możliwość utarcia nosa zarozumiałej jędzy po prostu kusiły. Fakt, że Samia też znienawidzoną skrzydlatą stanowił dodatkową premię.
Oczywiście księżniczka mogła okazać się świnią, pójść na skargę i wszystko wygadać.
Jednak Monika wtedy mogła powiedzieć, że skrzydlata ją do tego namówiła i pokazała jej jak się robi czary. Do tego mogła opowiedzieć o wydarzeniach z przed paru tygodni powołując się na świadectwo Seriny. Każdy by jej w takiej sytuacji uwierzył. Niestety, starsze, silne i złośliwie dziewczęta miały życie cięższe, niż drobne, słodkie i niebieskookie. Zwłaszcza, jeśli te drugie potrafiły bardzo przekonująco się popłakać.
Pozwoliła odpłynąć swojemu umysłowi, temu, co podejmowało w niej decyzje i wypowiedziała słowa, które miały moc.
Gdy otworzyła oczy wszystko na pierwszy rzut oka wyglądało tak samo, jak przed chwilą. W powietrzu pachniało wręcz jakby słabiej magią, jednak czuła, że coś się poważnie zmieniło. By to sprawdzić odepchnęła się mocno od podłogi, z całych sił wprawiając krzesło w ruch huśtający się.
Samia patrzyła na to z politowaniem. Owszem, było możliwe, że trafi na dziecko, które coś tam umie czarów. Byli ludzie (i inne istoty), które rodziły się z mocą. Niektóre nawet potrafiły jej używać. Całkiem sporo robiło to instynktownie, lecz tacy wśród ludzi praktycznie się nie trafiali. Tylko nieśmiertelni i niektóre magiczne bestie dysponowali dużymi mocami, których używanie przychodziło im niemal tak łatwo, jak oddychanie.
Owszem, byli jeszcze czarodzieje. Ci mieli wrodzone moce i dorównywali (lub wręcz przewyższali) wyszkolonym magów, jednak nawet im osiągnięcie dużej biegłości zajmowało całe lata. Czarodzieje byli ekstremalnie rzadcy. Jej mistrz twierdził, że w swoim życiu nigdy nie spotkał nikogo, kto by miał z takim do czynienia. Samia czytała też rozprawę, która dowodziła, że czarodzieje nigdy nie istnieli. Nie było szans, żeby mała złamała jej zaklęcie.
Pisk, a potem głośne łupnięcie dały jej do zrozumienia, jak bardzo się myliła.
Serina wyskoczyła prawie ze swojego krzesła, pędząc na ratunek poszkodowanej. Samia nie zareagowała. Owszem, powinna, tego wymagało dobre wychowanie. Jednak tak naprawdę los Moniki nic ją nie obchodził. Sierotę lub chłopskie dziecko mogła mieć nowe w każdej chwili. Otworzyła księgę czarów. Zaklęcie „rozproszenia magii” musiało gdzieś tu być. Nie był to łatwy czar, ale na szczęście szeroko rozpowszechniony. Rzeczywiście znalazła go w końcu i spróbowała odcyfrować zapis. Niezrozumiałe litery mocy skakały jej przed oczami i nie były to proste znaki.
Mimo wszystko nie było to zaawansowane zaklęcie. Raczej wyznaczało etap, na którym kończy się raczkować, a zaczyna stawiać pierwsze kroki w świecie prawdziwych czarów. Patrzyła więc na Monikę z mieszaniną fascynacji i zawiści. Było coś niesprawiedliwego w tym, że ktoś mógł zwyczajnie urodzić się posiadając już możliwości, na które inni musieli pracować całe życie. Z drugiej strony znać kogoś takiego było fascynujące. Nie mówiąc już o tym, jakie dawało to możliwości na przyszłość.
Wyglądało na to, że lekcje dobrego wychowania skończyły się, zanim jeszcze zdążyły się zacząć.
***
Tomoe mogła obecnie liczyć na siebie, kilku służących, garstkę wątpliwej jakości zbirów, których utrzymywała pod magicznym urokiem oraz Xu Yen. Jeszcze niedawno mogła liczyć na usługi przynajmniej kilkunastu krewniaków kobiety. Niestety pod El Szeitan większość z nich zrzuciła pętające ich zaklęcia. W wypadku Xu Yen czary albo okazały się bardzo silne, albo też trzymała ją przy niej lojaność. Czyniło to z niej bezcenną broń, na której utratę nie mogła sobie pozwolić oraz jednocześnie jedyną w tej chwili naprawdę pożyteczną.
- Udasz się do zamku na zwiady! – rozkazała. Jej służąca nie odpowiedziała, skłoniła się tylko i odeszła. Tomoe przez chwilę obojętnie obserwowała, jak dosłownie znika z oczu, pozwalając rozproszyć się swemu fizycznemu ciału, a następnie skierowała swe myśli ku wyższym sprawom. Było wiele rzeczy które lubiła w Xu Yen. Przede wszystkim to, że wypełniała swoje obowiązku sumiennie i bez szemrania. Oczywiście była nieskrępowanym, wolnym duchem, a służenie śmiertelnikowi było dlań upokorzeniem. Była sarkastyczna, a jej zachowanie (na przykład prześmiewczy, przesadnie niski ukłon, jaki przed chwilą wykonała) było nie do przyjęcia. Tomoe dawno już rozkazałby jej popełnić samobójstwo, gdyby nie to, jak cenna była.
Dla samej Xu Yen śmiertelnicy byli dziwnymi, kruchymi istotami, które same wpędzały się w masę kłopotów. Jasne było dlań, że Tomoe bardzo źle znosi kolejne porażki. Przy starannie pielęgnowanej dumie czarodziejki nawet najmniejsze niepowodzenie było niczym cios obuchem. Ukrywanie i tłumienie uczuć też nie poprawiało jej ogólnej kondycji psychicznej. Jednak wiedźma, zamiast otworzyć się na świat i uzewnętrznić uczucia z dnia na dzień tylko bardziej się zamykała. Martwiła się więc o swoją panią. Oprócz Xu Yen kobieta nie miała nikogo.
Było coś dziwnego, że ktoś jej pokroju przyzwyczaił się do człowieka. Xu Yen była duchem wichru, żywiołakiem powietrza. Była inteligentną, magiczną burzą, wichurą, huraganem. Burze, wichury i huragany nie przejmowały się
Odepchnęła jednak te myśli od siebie, gdy wróciła do swej naturalnej postaci i niedostrzeżona przez nikogo uleciała przez okno. Mimo, że wmieszała się w lokalne prądy powietrza jej przejście nie było niezauważone. Nocny wiatr z prowincji Guangdong, zrodzony nad oceanem pachniał inaczej, niż śródlądowe prądy powietrzne Erthenroth. Niosła ze sobą wilgoć, smak soli i aromat przypraw korzennych, które w dzień kupcy suszyli na słońcu oraz kwiatów brzoskwiń. Lokalne wiatry, prądy powietrzne i chmury (a przynajmniej te, które miały własne duchy) patrzyły na nią dziwnie, gdy przepływała obok nich. Pachniały wilgocią znad rzeki i zgnilizną mułu, żywicą i lasem, owocowymi lasami i czeremchą, która właśnie przekwitała, a te, które przepływały nad wioskami i miastami niosły zapach dymu i świeżego chleba. Jednak ich rodzaj nie był terytorialny. Zawsze płynęli, gdzie tylko chcieli, unikając jedynie zamkniętych, nudnych przestrzeni. Nie byli jak gburowate duchy kamieni i drzew, na stałe przywiązane do jednego miejsca. Często więc w jej ojczyźnie można było gościć żywiołaka pochodzącego z Laruzji, być może nawet z samego Erthenroth, tak samo, jak nad Erthenroth spotkać można było duchy znad Sipangu, Zhonggou, Pustyni Siedmiu Kamieni, Okeanosu czy nawet z Nod i Wysp Zachodnich. Nie budziła więc wielkiego zainteresowania.
Dopłynęła do zamku i przeleciała nad murami szarpiąc brodę strażnika. Zatańczyła na dziedzińcu wzbijając kurz i zrywając prześcieradło ze sznura, na którym się suszyło. Nie zauważyła nic niepokojącego. Niechętnie weszła więc do budynku, wywołując przeciągi na korytarzach i strącając misę z jednego ze stołów. Przejrzała wszystkie pokoje, szarpiąc zasłonami, a w jednym rozrzucając papiery na złość jakiejś śmiertelniczce. Odwiedziła nawet piwnice, lochy i krypty, mimo, że napawały ją wstrętem. Odwiedziła też wierzę, na której troje dziewcząt uprawiało czary. Jedna z nich miała wielkie, rozłożyste skrzydła, których barwa wybitnie przypadła Xu Yen do gustu. Szarpnęła więc za nie i wróciła do swojej pani zabierając ze sobą jedno pióro.
***
- Coś ładnie pachnie w powietrzu. – zauważyła Serina. Wojowniczna nie miała nic do roboty, rozgościła się więc w pokoju Samii i zajęła kartkowaniem jakiejś książki.
- Acha! Pachnie imbirem, anyżem i solą. – perfekcyjnie zidentyfikowała najważniejsze składniki Monika. – Pewnie w kuchni przygotowują już obiad. – zauważyła smutniejąc odrobinę. Zaczynała robić się głodna. Wąchanie smakowitości było może przyjemne, ale tylko powodowało, że ludzie (i Monika) stawali się tylko głodniejsi. Przez te zapachy trudno było jej usiedzieć w jednym miejscu.
- Spokojnie, przyniosą nam posiłek, jak tylko wszystko skończą. – wyjaśniła jej Samia, uśmiechając się odrobinę nieszczerze. Wolałaby, żeby Monika przestała myśleć o jedzeniu, a skupiła się na wykonywaniu jej poleceń.
- Jak się jest księżniczką to ludzie zawsze przynoszą ci jedzenie do pokoju? – zapytała nieufna.
- Tak, oczywiście. Niektóre szlachetne damy mają do tego specjalnych ludzi – odpowiedziała Samia. Wyjątkowo tego typu przepychem tylko gardziła. Zbyt liczną służbę trudno było utrzymać w ryzach. Łatwo mogli przeniknąć do niej szpiedzy, czy też nawet zwykłe lenie, gbury i złodzieje. Po drugie szlachta była w końcu stanem rycerskim, czyli wojownikami. Powinna więc dawać przykład swą samodzielnością.
Dlatego też świta nie powinna nigdy liczyć więcej, niż czterdzieści osób. Plus oczywiście służący niższej rangi, ale kto by się nimi przejmował?
Monika zauważyła brak szczerości w sympatycznym zdawałoby się uśmiechu księżniczki i doszła do wniosku, że jest przynajmniej nabierana.
- Fajnie! – ucieszyła się równie nieszczerze, choć w bardziej naturalny sposób. – A co trzeba zrobić, żeby zostać taką księżniczką?
- Arystokratą nie można zostać! Nim trzeba się urodzić! – oznajmiła Samia z mocą. Monika poczuła do niej niechęć silniejszą, niż kiedykolwiek wcześniej. Skąd w końcu skrzydlata wiedziała, że ona też nie urodziła się jako arystoktośtam? W końcu nawet ona, główna zainteresowana nie wiedziała gdzie się urodziła i skąd pochodzi.
- Spróbuj zrobić coś takiego. – powiedziała Samia, nim jeszcze Monika zdołała coś wymyślić jakąś złośliwość, a następnie częściowo wypowiedziała, a częściowo wygestykulowała zaklęcie. Gdy skończyła pomieszczenie wypełniła łagodna, pozbawiona źródła poświata. Księżniczce powoli zaczynały kończyć się pomysły i zaklęcia. Potrafiła w prawdzie miotać błyskawice, wznieść wokół siebie pole ochronne, rozniecać magiczny ogień, wywoływać wiatr wzywać i pętać pomniejsze potwory oraz opanowała podstawowe i najprostsze zaklęcia teleportacji. Tych zaklęć postanowiła jednak nie demonstrować. Były trudne, wyczerpujące, a pozatym miała tylko jedną komnatę. Nie chciała też od razu odkrywać wszystkich kart. Niektóre zaklęcia też nie nadawały się do pokazania i nie chodziło tu tylko o czarną magię. Samia posiadała na przykład pewną wiedzę na temat wróżb, kontrolowania pogody i ludzkich emocji, ale efekty tych zaklęć nie były łatwo dostrzegalne.
Monika rzuciła okiem na poświatę. Niestety musiała to przyznać: skrzydlata znała fajniejsze, efektowniejsze sztuczki, niż ona. Zwłaszcza zaklęcia oparte na świetle i obrazie jej się podobały. Dawały duże możliwości. Niestety sama nie umiała tego robić. Z tego, co czuła jej umiejętności skupiały się na zabiegach związanych z jej ciałem. Potrafiła wyostrzyć zmysły, widzieć w ciemnościach, poruszać się bez dźwięku i zostawiania śladów. Do tego do pewnego stopnia opanowała sztukę mimikry oraz miała nieznaczną władzę nad żywiołami. Właśnie po siły tych ostatnich postanowiła sięgnąć gdy wymruczała własne zaklęcie. Gdy skończyła pokój wypełnił się delikatną, acz jasną poświatą podobną do światła gwiazd lub księżyca. Pokrywała ona wszystko w komnacie, włącznie z ludźmi i meblami gryząc się okropnie ze światłem słońca i tym wytwarzanym przez Samie. Najbardziej jaśniała jednak Monika, nie od magii jednak, ale ze szczęścia. To był trudny czar i Monika promieniała z dumy, że jej się udał. Jeszcze kilka miesięcy temu zapewne przekraczałby jej możliwości, ale wiać teraz do niego dorosła.
Usiadła na krześle dumna i zupełnie oklapła z mocy.
Samia przez chwilę podziwiała blade światło. Nie była też pewna, czy zaklęcie czerpie z tych samych źródeł mocy, co jej magia. Mimo, że było imponujące miała nadzieje, że niedługo samo zgaśnie. W pokoju działało już kilkanaście drobnych lecz uciążliwych zaklęć. Wprawiały w ruch przedmioty, błyszczały, wydawały dźwięki i robiły całą masę innych, kompletnie bezsensownych rzeczy od których zaczynała już boleć głowa. Tym bardziej, że obie z Moniką jednak były mocno ograniczonymi czarownikami. Potrafiły czary rzucać, ale zdejmowanie wymagało od nich wielkiego wysiłku. Musiały czekać, aż uroki same prysną.
- Co trzeba zrobić, żeby rzucić ten czar? – zadała w końcu pytanie Samia, w nadziei, że Monika zadeklaruje się nauczyć ją tego zaklęcia. Oczywiście nie zniżyłaby się do tego, by ją prosić.
- Nic nie można zrobić. – wyłożyła Monika. – Trzeba się z tym urodzić. – dodała obserwując minę Samii. Skrzydlata nie dała tego po sobie poznać, ale dziewczynka wiedziała, że ubodła ją do żywego. Faktycznie mała była od niej lepsza i posiadała większe zasoby mocy. To drażniło ambicję księżniczki.
***
Nie znalazłszy niczego, co mogłoby być jakoś szczególnie złe czy potężne Xu Yen wróciła do kryjówki swej pani. Pozornie niewielkie mieszkanie w kamienicy było większe wewnątrz, niż na zewnątrz. W środku mieściło kilkanaście komnat, pomieszczeń gospodarczych, pawilonów i nieduży ogrów. Większość z nich mieściła się w przestrzeniach kieszonkowych, poza normalnym, dotykalnym światem. Siedziba była jednym z ostatnich, naprawdę potężnych popisów magii Tomoe.
Wiedźma ledwie tłumiła gniew. Xu Yen zgadywała, że podczas jej nieobecności spróbowała kilku zaklęć, zapewne znów nieskutecznie. Wysłuchała jej raportu sztywno i – co było równie zaskakujące co niepokojące – nie wpadła w furię. Oznaczało to, że sprawa była przynajmniej ciężka.
***
Pod wieczór Samia pożegnała się z Moniką, proponując jednocześnie, by ta wpadała do niej częściej. W zamian dostała jedynie burknięcie i okazje do pooglądania języka małej. Tak naprawdę grała jej na nerwach i księżniczka była prawie pewna, że robiła to celowo. Gdy tylko Serina i Monika zniknęły zamknęła za nimi drzwi i opadła na łóżko.
Była fizycznie i psychicznie wyczerpana. Do tego dochodziło jeszcze to dziwne, niemożliwe do określenia uczucie, jakie towarzyszyło uprawianiu czarów. Było to coś pośredniego między poczuciem niemocy i duchowej pustki.
- Kim jest ta dziewczynka? – zadała sobie pytanie Samia. To, że mała nie jest zwyczajną sierotą widać było już na pierwszy rzut oka. Miała moc, co w sumie nie było rzeczą aż tak bardzo niespotykaną. Do tego moc, którą potrafiła intuicyjnie wykorzystywać, co także nie było takie rzadkie. Samii osiągnięcie jej poziomu wprawy zajęło prawie cztery lata, a i tak w wielu miejscach ustępowała Monice, której czary przychodziły równie instynktownie jak oddychanie.
Choć oczywiście Samia mogła się mylić, a dziewczynka mogła być w przeszłości uczona. Mogła być wychowanką maga, lub nawet wiejskiej wiedźmy.
Albo kapłanów – podpowiedziała paranoidalna część jej umysłu. Samia słyszała, że gdzieś w świecie ludzie miewają normalne życie, lecz nie miała nigdy okazji go skosztować. Mierzyła więc wszystko przez pryzmat dworu oraz intryg. Dodajmy: intryg, których głównym celem było zabicie księżniczki Samii, szantażowanie jej ojca religijnym prawem lub też uzyskaniu pozycji na dworze jako „przyjaciel i obrońca rodziny królewskiej”.
Czy kapłanom, którzy zorganizowali na nią dwa zamachy, przez których jej matka ciągle płakała przyszłoby z trudnością odnalezienie utalentowanego dziecka, nauczenie go magii i umieszczenie jako wtyczki w jej orszaku? Samia z przykrością musiała stwierdzić, że nie. Co więcej kapłani nie byli jedyną kliką czarowników maczającą palce w politykę skrzydlatych. Przy samym dworze jej ojca stale przebywały trzy lub cztery stronnictwa magów. Samia nie ufała żadnemu z nich.
Sięgnęła po sznurek i wezwała pokojówkę
– Znajdziesz porucznika Kaela. Chcę, by stawił się w mojej komnacie jutro, zaraz po śniadaniu.
Gdy służąca wyszła Samia zmówiła krótką modlitwę i położyła się spać. Noc przespała nieźle, jak zawsze jedną ręką ściskając rękojeść sztyletu.
Śniadanie, składało się z białej kawy, dwóch bułeczek, dwóch jajek w filiżance, do tego wybór wędlin, dżem, miód i wybór surówek. Obrazowało to doskonale jak prymitywne było tutejsze wyobrażenie o kuchni. Zgodnie z jej życzeniem Kael stawił się przed nią dokładnie wtedy, gdy odłożyła widelce.
Oficer był młody, miał trochę powyżej dwudziestu lat, był szczupły. Zawsze nosił na sobie nienaganny mundur, do którego przypinał zdobiony miecz. Samia uważała, że jest bardzo przystojny. Doskonała prezencja zresztą była jednym z powodów, z których dostał przydział do straży pałacowej. Drugim powodem było jego doskonałe wyszkolenie oraz zasługi na polu walki.
Oficer staną przed Samią i zasalutował. W przypadku wojskowego taka forma zupełnie ją satysfakcjonowała.
- Czym można waszej wysokości służyć? – wojownicy wichru zostali uprzedzeni, że powinni zwracać się do Samii bez tytułu. Jednak taka poufałość sprawiała, że czuli się nieswojo.
- Kiedy podróżowaliśmy do tej krainy do naszego oddziału została przyłączona ludzka dziewczynka. Kim ona jest? – zadała pytanie.
Żołnierz wziął głęboki wdech i odprężył się.
- W zasadzie to nie wiadomo. Na imię ma Monika, ale imię to nadano jej w przytułku. Według papierów jest sierotą. – wyjaśnił. - Listy polecające, jakie przy sobie miała zostały w kancelarii naszej jednostki, ale z tego co pamiętam przeszła przez kilka przytułków, zanim do nas trafiła. W ostatnim z nich zdecydowano się wysłać ją na południe, do ludzkich ziem. Miała wyruszyć razem z pierwszą karawaną kupiecką do Zamku Mgieł, Zamku Zmierzchu lub w najgorszym razie Elmirne…
- Dlaczego zatem wyruszyła z nami do Erthenroth? To w końcu trzy razy dalej nawet niż do Elmirne.
- Zdecydowałem, że weźmiemy ją ze sobą. – wyjaśnił Kael. – Generalnie każdy oddział Wojowników Wichru lub wojska królewskiego zabiera ze sobą kilku kadetów jako giermków i służących. Sprzątają oni obozy, przygotowują posiłki, pomagają nakładać pancerze. Tym razem otrzymaliśmy rozkaz, by nie brać ze sobą żadnej młodzieży z naszej rasy. Doszedłem do wniosku, że służba może się jednak przydać, a dziewczynce zapewne lepiej będzie wśród swoich…
Tą decyzję zresztą przeklinał od momentu, gdy znalazł swój mundur dokładnie wysmarowany majonezem.
Samia zamyśliła się.
- Dlaczego Monika była odsyłana z jednego sierocińca do drugiego? Czy to często się zdarza?
- To niestety dość powszechna praktyka. Wszystkie przytułki i sierocińce są notorycznie przepełnione, zwykle też brakuje im środków na najbardziej podstawowe produkty. – wyjaśnił wojownik. – Dzieci odsyłane są do innego, gdy tylko zwolni się w nim miejsce. Oddaje je się też prawie każdemu, kto tylko zechce je przygarnąć – Kael słyszał też nawet o przypadkach ich sprzedawania. – Moniki prawdopodobnie pozbywano się z każdego miejsca bardzo szybko. Jest w końcu człowiekiem, nie skrzydlatym. – dodał. – Do tego sprawia mnóstwo problemów. Aż dziw bierze…
- To znaczy, że nie mieliście z niej pożytku?
- Prawie żadnego. – wypalił od razu oficer. – Zapewniono nas, że dziewczynka jest bardzo robotna i potrafi wykonywać wszystkie prace domowe bez zachęty, wystarczy tylko pasem przylać… Szybko jednak okazało się, że niczego nie umie. Owszem, bardzo się starała, ale nie mieliśmy czasu porządnie jej wyuczyć… Do tego też hmmm… chyba Nas nie lubi - dodał
- Strasznie często robi psikusy – uprzedził dalsze pytanie. – Są w sumie drobne, ale bardzo złośliwe: posolona herbata, posłodzone ziemniaki, związane sznurowadła butów. Co więcej dogadała się z barbarzyńcami. Była kimś w rodzaju ich maskotki. Zawsze stawali w jej obronie…
- Im nie robiła dowcipów?
- Tylko skrzydlatym. Jak mówiłem chyba nas nie lubi.
Tak naprawdę wojownicy wichru sami byli sobie winni. Napompowani dumą, przekonani o własnej wyższości żołnierze byli doskonałymi ofiarami. Tym lepszymi, że ich własne poczucie wartości nie pozwalało im tknąć kogoś, kogo uważali za słabszego od siebie. Starali się więc ignorować dokuczliwości w rzeczywistości tylko je prowokując. Monika bowiem zaczęła sprawdzać, jak bardzo może im wejść na głowę.
- Poruczniku, nie wiesz, kim była Monika, zanim trafiła do przytułku? Gdzie mieszkała, skąd się wywodziła, co robili jej rodzice?
- Tego nikt nie wie wasza wysokość. W liście polecającym napisano, że mała nie pamięta niczego ze swojej przeszłości. O jej pochodzeniu wiadomo tylko, że znalazł ją jeden z naszych patroli w czasie walk w Czerwonym Lesie. Podobno była wtedy w głębokim szoku i nosiła na ciele ślady obrażeń.
Wyglądało na to, że porucznik wie na temat dziewczynki niewiele więcej, niż Samia. Mimo to wyglądało na to, że mała przynajmniej nie jest agentką kapłanów. Wojownicy Wichru i kapłani tworzyli dwie, zwalczające się frakcje. Obydwa ugrupowania były silnie konserwatywne, ale stawiały na inne aspekty kultury. Podczas gdy duchowni i czarownicy stawiali na podtrzymywanie dawnych, skostniałych obyczajów, żołnierzy elitarnych formacji pielęgnowali dawny etos wpksowy, żyli pamięcią niegdysiejszych zwycięstw i pragnęli podbojów oraz zabijania wrogów takiego, jak za czasów świetności ich ludu. Monika prawdopodobnie została poddana kilkakrotnej weryfikacji zanim dołączono ją do wyprawy. Przeprowadzono je choćby po to, żeby zadośćuczynić sztywnemu regulaminowi.
- Dziękuje poruczniku. Możesz odejść.
Kael zasalutował jej.
- Nie wiem czy będzie to pomocne wasza wysokość. – powiedział nim ruszył do wyjścia. – Ale mamy w oddziale żołnierza, który walczył w Czerwonym Lesie. Czy mam go przysłać?
- Tak, byłabym za to bardzo wdzięczna.
Drugi żołnierz stawił się przed nią jakiś kwadrans później, przerywając jej lekturę. Samia nie była szczególnie zachwycona jego osobą. Znała ten typ ludzi. Na dworze było kilku takich gwardzistów. Zwykle trzymano ich na wypadek, gdyby trzeba było kogoś wyrzucić za drzwi. Żołnierz miał chyba ze dwa metry wzrostu, ważył grubo ponad sto kilogramów i wyglądał na siłacza. Coś w jego wyglądzie sugerowało jednak, że nie jest szczególnie bystry, a do tego nieskończenie prymitywny. Wyglądał na typowego „szturmana” z długim doświadczeniem bojowym. Epatował wręcz poczuciem wyższości wobec wszystkiego.
Sposób, w jaki zasalutował Samii byłby obraźliwy, gdyby tylko ktoś tak niskiej proweniencji mógł w jakiś sposób ją urazić. Przejmowanie się tego typu ludźmi było, jak przejmowanie się zwierzętami.
- To prawda, że brałeś udział w bitwie pod Czerwonym Lasem? – zadała pytanie Samia.
Trudno powiedzieć, żeby Zach, bo tak miał na imię żołnierz się zamyślił. Nie był człowiekiem zdolnym do introspekcji. Dla niego Czerwony Las nie był żadną bitwą. Przyszli, walczyli dwa tygodnie, wielu z nich zginęło, w końcu jednak zabili co trzeba. Przez cały czas musieli przedzierać się przez jakieś pierdolone krzaki. W końcu wkurzyły ich tak bardzo, że podłożyli pod nie ogień. Jarały się świetnie i było na co popatrzeć. Potem nagle ogień zaczął lecieć w ich kierunku i ledwie co spierdolili.
- Tajest wasza wysokość. – ryknął.
- Nie słyszałam nigdy o tym miejscu. Czy możesz mi opowiedzieć coś więcej o tej bitwie?
- To była rutynowa robota – mógłby zacząć zabijaka, gdyby jego słownik zawierał takie określenia jak „rutyna”. Opisanie walk jednak przyszło mu z trudem, głównie dlatego, że jego zdaniem nie było w nich nic ciekawego. Zlały mu się w jedno z pasmem marszu, budowania palisad oraz potyczek, z jakich składało się jego życie. Równie dobrze można by go spytać: „co możesz opowiedzieć mi o kopaniu dołów w okolicy Czerwonego Lasu?”
- Zdaje się, że to było wtedy, jak kazali nam wytłuc te potwory – wytężył swoją pamięć. – To była parszywa robota – stwierdził przypominając sobie więcej szczegółów. – Zdaje się, że zjadały jakichś wsioków i ich owce. Na początku wyglądało to na łatwą sprawę: trochę łażenia po lesie, zastawiania pułapek, nagonka i albo by stworki zwiały, albo byśmy je utłukli. A tu nici… - Samia miała wrażenie że żołnierz planował użyć innego słowa, ale w porę zrozumiał, do kogo mówi i się powstrzymał. – Takich stworów nie widziałem jeszcze nigdy. Wyglądały jak takie ni to psiska, ni wilczyska, a szczególnie wredny był taki jeden lisowaty, chyba samica, bo wlokło się za nią stado mniejszych. Z pierwszego patrolu, co to trafił na jednego takiego stwora to nie było co zbierać. – wyjaśnił.
- Bo to jest tak, że zwykle stwory, co to z nimi walczyliśmy były albo wielgachne, silne i strach do nich podejść, albo to kurduplaste konusy. Te drugie zawsze albo były w kupie, albo miały różne złe moce. Tym razem nie dość, że stworów była kupa i miały masę mocy to jeszcze były wielgachne. Już mieliśmy odstąpić, ale nagle kapitan wymyślił, że jak podłożymy ogień pod ten cały las…
- Dobrze, wystarczy. – Sami nie obchodziła opowieść o czyich przewagach wojennych. Potrzebowała konkretnych informacji, a nie jakichś tam przygód. – Podobno żołnierze znaleźli na polu walki ranną dziewczynkę. Wiesz coś o tym?
- No tak. Chłopaki niby znalazły jakiegoś brzdąca, co się błąkał po pobojowisku, ale nie mam pojęcia co to za jeden był – dzieci nie były czymś, co interesowałoby Zacha. Opiekowanie się nimi nie było męskim zajęciem.
- Skąd w ogóle tam mogło wziąć się dziecko?
Skrzydlaty podrapał się po głowie. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 06-05-2009, 22:29
|
|
|
- Może stwory je porwały jakiejś rozwalonej wioski, żeby mieć jedzenie na zapas, a może samo w lesie zabłądziło? Diabli wiedzą, skąd się tam smarkacz mógł wziąć! – rzucił. – Zresztą dzieciak ponoć całkiem normalny nie był. Nie mówił i w ogóle padł mu system. Takie dziecko wojny…
Samia doszła do wniosku, że marnuje tylko czas. Podziękowała więc nieszczerze żołnierzowi za pomoc i po krótkim namyśle postanowiła udać się do Alchimy. Miała kilka pomysłów na uprzyjemnienie swojego życia w tym miejscu. Skoro miała spędzić tu minimum kilka lat, to nie widziała powodów, by nie wprowadzić ich w życie. Przy okazji zaciekawił ją też wątek owych stworów, z którymi spotkali się wojownicy wichru.
Godzinę później życie i Alchima zweryfikowały większość jej pomysłów. Jednak idea zakupu kilku książek, w tym jednej o potworach spotkał się z pozytywnym przyjęciem. Jej nadzorca (jak zaczęła w myślach określać Alchimę) nie tylko wyraził przychylność wobec tego pomysłu i nawet pomógł jej znaleźć kilka adresów, pod które mogła wysłać odpowiednie zamówienie. Zabrała się więc za pisanie listów.
***
Korzystając z tego, że Samia ją odesłała Serina udała się do miasteczka. Jak na standardy Erthenroth było ono całkiem spore. Składało z prawie tysiąca domostw otoczonych porządnym, kamiennym murem. Niemniej jednak znalezienie domu zamieszkanego przez Elther i Monikę nie było trudne. Kamienica znajdowała się przy głównym placu i miała trzy piętra. Na jej parterze znajdował się sklep, w który naprawdę sprzedawano szwarz, mydło i powidła. Sprawiał on dość odpychające wrażenie. Prawdę mówiąc wychowana w Guarnum, które było może dwa razy większe, za to sąsiadowało z zamkiem królewskim, szkołą magii i kilkoma podobnymi instytucjami dziewczyna była przyzwyczajona do większych sklepów z bogatszym asortymentem. Tutejsze stragany i kramy wprost raziły swoją skromnością.
Serina oparła się o mur po drugiej stronie uliczki, wpatrując się w drzwi. Nie zastawszy znajomej postanowiła nań poczekać na dworze. Gdy Monika z jakiegoś powodu bowiem postanowiła wrócić do domu ujrzała czekającą na nią Serinę. W jej głowie natychmiast wykiełkował pomysł nowego psikusu. Monika była dobra w podkradaniu się, więc po kilku minutach znalazła się za plecami Seriny, a następnie strzeliła koleżance otwartą dłonią między łopatki tak mocno, jak tylko potrafiła. Szybkość z jaką Serina się obróciła sprawiła, że Monika niemal podskoczyła. Bała się trochę gwałtownych ruchów.
Zwłaszcza jeśli kończyły się uderzeniem po uchu.
- Ała! Za co!?
- Już ty dobrze wiesz za co!
- Ale to nie ja! – zajęczała Monika, oburzona. Czy Serina złapała ją za rękę, żeby tak od razu prać? Zwłaszcza, że akurat bić potrafiła. Monika wysiliła się więc na dobrą wolę i zdecydowała nigdy więcej nie prowokować koleżanki.
Co nie zmienia faktu, że dalej miała do niej pretensję.
Dziewczyny patrzyły na siebie przez dłuższą chwilę złym wzrokiem. Sytuacja ta po chwili wydała się starszej z dziewcząt absurdalnie zabawna. Oto mierzy ją gniewnym wzrokiem młodszy od niej o trzy albo cztery lata, mniejszy smarkacz. Trzeba Monice było przyznać, że potrafiła patrzeć na ludzi z dołu, bo niestety tylko tak mogła. Jej wielkie, głębokie, niebieskie oczy wyrażały straszliwy gniew, a ciągle jeszcze dziecięcia twarzyczka była skoncentrowana w wyrazie świętego oburzenia. Kontrastowało to trochę z długimi włosami koloru złotego blond, zawiązanymi w parę staromodnych kucyków kojarzonych z grzecznymi dziewczynkami. Powaga wyrażanej mową ciała groźby tak kontrastowała z możliwościami fizycznymi grożącego, że Serina parsknęła śmiechem.
- Z czego się śmiejesz? – syknęła Monika.
- Z niczego, moje sto trzydzieści centymetrów furii!
- Pójdę do pani Alchimy i powiem jej, że mnie uderzyłaś!. – zagroziła Monika. – I że mnie przezywasz.
- Furia to nie jest przezwisko…
- To poskarżę, że dokuczasz mi, bo jestem mała!
- Wiesz, w sumie, jeśli chcesz, to możesz iść do lady Alchimy na skargę. Jednak kiedy wychodziłam wyglądała na bardzo zajętą. Nie gwarantuję więc, że nie zdenerwuje się, jeśli zaczniesz zawracać jej głowę. – wyjaśniła Serina. – Oczywiście stracisz też cały poranek, który mogłabyś inaczej spożytkować. Na ten przykład mogłybyśmy się wspólnie przespacerować. Planowałam cię zaprosić, zanim mnie uderzyłaś – dodała z udawaną pretesją.
Mimo, że tego się nie spodziewała jej słowa przyniosły efekt. Najpierw zmienił się wyraz twarzy dziewczynki. Sądząc z miny Monika nadal uważała się za obrażoną, ale wyraźnie było po niej widać, że jest zainteresowana pogodzeniem się.
- No, ale ty też mnie walnęłaś i to z całej siły, więc w sumie miałam racje, że cię uderzyłam pierwsza – oświadczyła, przekonując starszą dziewczynę, że czeka ją ciężki dzień. – Ale jeżeli tak bardzo chcesz, to możemy uznać, że tylko mi oddałaś – dodała Monika pojednawczo. – Dokąd chciałaś iść?
- Chyba nie mam już ochoty na spacer – oznajmiła odwracając się na pięcie. Nie przeszła nawet trzech kroków, gdy Monika chwyciła ją za sukienkę.
- Poczekaj! Obiecuję, że jeśli weźmiesz mnie ze sobą będę już grzeczna! – ogłosiła Monika. Pierwszy raz spotkała kogoś takiego, jak Serina. W sierocińcach i przytułkach starszych dziewcząt było niewiele, ale szybko nauczyła się ich unikać. Większość z nich nie interesowała się młodszymi dziećmi, albo zaangażowana przez personel do cięższych prac była zbyt zajęta, by mieć dla nich czas. Często jednak znęcały się nad młodszymi, zabierając im jedzenie lub kradnąc drobiazgi. Mimo, że znała ją od niedawna Serina zrobiła na niej bardzo pozytywne wrażenie. Monika czuła się przy niej bezpiecznie. Może na tym, że czarnowłosa mistrzyni szermierki wychowywała się w normalnej rodzinie, miała rodziców, którzy się nią opiekowali i zawsze wiedziała, kiedy będzie następny posiłek.
Monika zazdrościła jej.
I podziwiała. Chciała być taka jak Serina i mieć to, co ona, tak desperacko, że nawet pozostawanie blisko niej sprawiało, że czuła się lepiej.
Serina wciągnęła powietrze i wypuściła je bardzo powoli. Kiedyś, jakiś czarownik powiedział jej, że to uspokaja. Generalnie jeszcze nigdy nie zadziałało, ale magowie w końcu są ludźmi mądrymi, więc może tamten pewnie wiedział, co mówi.
- Nie jestem tego całkiem pewna – oznajmiła Jak na osobę, której głównym hobby było zgłębianie sztuki ranienia innych, a główną umiejętnością zawodową bicie ludzi była niezwykle spolegliwa. Tak naprawdę można było łatwo wejść jej na głowę, a potem nań tupać, tańczyć, stepować, a nawet zagrać w piłkę, nie wyprowadzając jej z równowagi. Nie czuła się obrażona i mogła odpuścić, ale doszła do wniosku, że to będzie mało pedagogiczne. – Wydaje mi się, że przespaceruje się sama. – oznajmiła.
- Obraziłaś się na to, że cię walnęłam? Ale to przecież było lekko, a ty w końcu jesteś wojowniczką i powinnaś się hartować przed prawdziwą wojną.
- Tak, obraziłam się. To uderzenie bynajmniej nie było lekkie, dość dotkliwie mnie zabolało. Natomiast, jeśli chodzi o hartowanie się przed prawdziwą wojną, to mam do tego ułożony indywidualny program ćwiczeń i bicia w nim nie ma. Ty natomiast nie jesteś moim trenerem. Jeśli chcesz, żebym przestała się na ciebie gniewać, to przestań wymyślać bzdury i zwyczajnie mnie przeproś. Wtedy może przemyślę ponownie sprawę – dodała i zaczęła się oddalać.
Monika przez chwilę gapiła się w jej znikające na horyzoncie plecy. Co mogła zrobić? Okej, zachowała się niesympatycznie, ale to był tylko dziecięcy wybryk. Nie wiedziała w prawdzie ile dokładniej ma lat, ale była pewna, że jest w wieku, w którym może sobie na takie pozwolić. Nie miała też ochoty przepraszać, bo nie… Z drugiej strony fajnie byłoby mieć taką silną przyjaciółkę, która umiałaby sprać każdego, kto by dokuczał Monice, a jednocześnie byłaby delikatniejsza, niż wujek Hrogtar…
- Głupio mi, że cię walnęła i obiecuje, że tego więcej nie zrobię, tylko nie obrażaj się na mnie, bardzo cię proszę! – znalazła w końcu alternatywę. Chciała to powiedzieć godnie, ale wyszło płaczliwie.
Serina westchnęła. Uznała, że tym razem warunkowo przyjmie takie przeprosiny.
- No dobrze! Wezmę cię ze sobą, ale będziesz zachowywać się naprawdę wzorowo – zgodziła się. – I pamiętaj na przyszłość, że jest takie, magiczne słowo, jak „przepraszam”. Łatwiej je wymówić.
- Wcale nie łatwiej. – stwierdziła w myślach Monika, lecz nie powiedziała tego na głos, tylko zwiesiła głowę. Serinie zrobiło jej się trochę żal, klepnęła więc dziewczynkę lekko, żeby ją pocieszyć. Ta skuliła się prawie tak, jakby zamierzała ją uderzyć. Serina zaobserwowała to już wcześniej. Wyraźnie los nie obchodził się z nią szczególnie delikatnie.
- To gdzie idziemy – Monika przerwała w końcu cieszę.
- Nie wiem, nie znam miasta. Miałam nadzieję, że mnie trochę oprowadzisz. – faktycznie był to jeden z powodów, dla którego chciała widzieć się z Moniką. Jednak tym mniej ważnym.
Jak szybko się okazało Monika w ciągu kilku tygodni miasteczko poznała niemal do podszewki, przy czym dość wybiórczo. Udało jej się zlokalizować chyba z tysiąc ciekawych miejsc, przy czym na dobre dziewięćset pięćdziesiąt z nich Serina nigdy nie zwróciłaby uwagi. Na liście znajdowały się bowiem głównie obiekty, które w jakiś sposób podziałały na wyobraźnię dziewczynki, a ta była bardzo bujna. Monika miała ogromny talent do znajdowania drzew i murów nadających się do wspinaczki, skrótów przez podwórza i dziur w ogrodzeniach. Potrafiła też powiedzieć, na dachu którego domu uwiły sobie gniazdo bociany, a którego kawki, kto hodował gołębie, kto nutrie, a kto miniaturowe koguciki ozdobne. Znalazła też miejsce, gdzie za załomem muru gnieździły się czyżyki.
Te rzeczy były do pewnego stopnia fascynujące, lecz Serinę średnio pociągały. Inne znaleziska Moniki wydały się jednak ciekawsze. Dziewczynce udało się zlokalizować sklep z egzotycznymi zwierzętami, dom czarownicy i pracownie zielarza. Znalazła też aptekę i siedzibę uzdrowiciela, a nawet antykwariusza i nieduży sklepik, który nosił niepokojącą ale i intrygującą nazwę „artykuły czarnoksięskie”. Wszystkie te miejsca dziewczynka odkryła kierując się jedynie węchem. Znalazła też cukiernika, sprzedawcę zabawek, kilka niezłych jadłodajni i kukiełkowy teatrzyk. Wbrew nadziejom Seriny nie zlokalizowała jednak żadnego, przyzwoitego ciuchlandu. Nie dała się też zaciągnąć do drogerii, bowiem drażnił ją jej zapach. Lubiła natomiast jeść. Serina, celem zatarcia złego wrażenia kupiła dwie kiełbaski w bułce i obie dziewczyny usiadły na murku, szczebiocząc o czymś mało istotnym. W pewnym momencie Serina postanowiła jednak zmienić temat.
- Monika, skąd tak dobrze znasz się na magii? – zadała pytanie.
Czarnowłosa wojowniczka na czarach znała się kiepsko. Wiedziała tylko to, co wszyscy, oczyszczone jednak z przesądów i zabobonu oraz znała całkiem sporo teoretycznych założeń walki z czarownikami. Nie różniły się zbytnio od zwykłej szermierki. Jednak, jak każda osoba, która długo, sumiennie i świadomie pracowała na swoją pozycję potrafiła rozpoznać prawdziwy talent także w adepcie innej dziedziny. Taki właśnie jej zdaniem posiadała Monika: bardzo duży, ale surowy i nieukształtowany jeszcze dar, nad którym powinna pracować. Zupełnie inaczej, niż u Samii: ta wyglądała na dość średnio zdolną, ale nadrabiającą wysiłkiem i dyscypliną.
Dziewczynka nie odpowiedziała. Przeciwnie, nagle posmutniała i zamknęła usta. Serina jednak postanowiła indagować ją dalej.
- Założę się, że nauczyli cię rodzice – oznajmiła. – Twój ojciec pewnie był magiem, albo matka czarowdziejką. Zgadłam?
Nie zgadła, ale Monika jej tego nie powiedziała.
- Wiesz, moi rodzice byli wojownikami. Tato był kapitanem straży na dworze, a mama długo żyła z miecza zanim go poznała – zwierzyła się. – Oni znaleźli mi nauczycieli, którzy nauczyli mnie wszystkiego. – wyznała. – Mama chciała, żebym miała normalne życie, więc znalazła mi pensje, na której uczą się panny z dobrego domu. Tato z kolei myślał, że skoro mama jest taka ambitna i wyzwolona, to chciałaby żebym poszła w jej ślady, więc posłał mnie na naukę fechtunku. Czy twoi rodzice też cię uczyli? – zadała pytanie.
Brzmi to trywialnie, ale słowa potrafią czasem zaboleć. Odczucie nie jest fizyczne, lokuje się gdzieś pod skórą i przypomina trochę poparzenie na dużej powierzchni ciała. Z tym, że zamiast tkanki cierpi dusza. Właśnie coś takiego poczuła Monika, gdy Serina spytała ją o rodziców. Emocja ta szybko jednak uleciała, gdy dziewczynka zrozumiała, że Serina miała rodzinę. Że właściwie każdy, nawet Samia miał taką. Tylko ona jedna była pozbawiona bliskich. Ta świadomość wywołała poczucie pustki. I zazdrość, która jest jak jad napływając do serca.
Monika zastanowiła się. Fajnie byłoby umieć coś niezwykłego, czego nauczyliby ją rodzice. Może faktycznie dlatego różniła się od innych dzieci? Jeśli jej mama i tata byli czarodziejami, to w końcu sama też mogła znać różne czary. Powędrowała pamięcią ku wspomnieniom o rodzicach. Jednak to wywoływało zbyt wielki ból. Prawie natychmiast więc wycofała się.
- Nie pamiętam. – oświadczyła. Wyraz jej twarzy i ton głosu świadczyły jasno, że nie chce drążyć tematu. Przez chwilę dziewczęta więc milczały.
- Jak to jest móc rzucać czary? – Serina uznała, że prywatność prywatnością, ale kilka spraw jest zbyt ważnych, by je przemilczeć. Mała nie mogła ukrywać swojej mocy. Było to nieodpowiedzialne i Serina planowała wtajemniczyć Alchimę. Najpierw jednak musiała być pewna, że nie skrzywdzi w ten sposób Moniki. – Czy to jest trudne?
Monika przeklęła się w duchu, że zdradziła się ze swoimi umiejętnościami, a zwłaszcza, że zrobiła to tak szybko. Owszem, nie spodziewała się zostać tu do końca życia, ale wyglądało na to, że właśnie załatwiła sobie błyskawiczny wylot w inne miejsce. Może to i dobrze? Sierocińce były przynajmniej znanym złem. Nie odpowiedziała jednak na pytanie, tylko ponownie zamknęła się w sobie.
Zresztą, jak miała to opisać? Czary były. Potrafiła robić trochę rzeczy, tak, jak umiała chodzić i mówić. Długo dziwiło ją, że nie każdy to potrafił. W końcu było to dla niej takie naturalne.
- Chciałabym być czarodziejką – powiedziała trochę marzycielskim Serina głosem. – Wyczarowałabym ładną pogodę na swój jutrzejszy trening, oraz owoce. Całą masę świeżych owoców! – oznajmiła.
To było głupie. Infantylne wręcz paplanie – skarciła się w duchu. Z drugiej strony jednak nie miała lepszego pomysłu. Nie mówiąc już o tym, że nie pamiętała kiedy ostatni raz miała w ustach świeże jabłko. Był maj. Na rynku można było kupić tylko zeschłe i pomarszczone owoce z zeszłego roku za jakieś koszmarne pieniądze.
- Owoce? – pomyślała Monika. Czy Serina jest głupia? Kto by tracił czas na jakieś głupkowate rośliny? Mięsko! To było to! Oraz sztuka ukrywania się i maskowania!
Podzieliła się tą uwagą z Seriną trochę zła. Nie miała jednak już nic do stracenia. Jej koleżanka pociągnęła temat powoli zdobywając wiedzę na kolejne, frapujące ją pytania. Co umie? Jak długo to działa? Czy to męczy Monikę? Co jeszcze potrafi? Czy trudno się tego nauczyć (Monika nie wiedziała)? Dziewczynka lubiła być w centrum uwagi, dała więc sprowokować się do rozmowy. Mało kto zwracał się do niej w innym celu, niż po to, żeby zwrócić jej uwagę lub wydać polecenie, a nawet te krótkie chwile były rzadkie. Dorośli najczęściej ją zwyczajnie ignorowali. Mogąc opowiedzieć o czymś od siebie czuła się prawie szczęśliwa. Tym bardziej, że Serina zafundowała jeszcze kwas chlebowy i smażonego pstrąga.
Wojowniczka była fajną koleżanką. Monice było szkoda, że pewnie już niedługo ją stąd zabiorą i nigdy więcej nie spotka czarnowłosej.
Pożegnały się niedługo przed południem, kiedy to młodsza z dziewcząt miała stawić się u swojej opiekunki na obiedzie. Serina pomachała jej na pożegnanie i wstała. Nigdy wcześniej nie czuła się taka wypruta, nawet po najcięższych treningach. Wojowniczka nie uważała się za szczególnie przebiegłą. Nawet jak na swoje siedemnaście lat była jeszcze niedoświadczona i słabo radziła sobie z ludźmi. Wyciągnięcie z Moniki wszystkiego tego, co chciała było dla niej trudne, a nawet bardzo trudne. Wyczuwała w prawdzie, że mała może bardzo łatwo się otworzyć i że coś ją gryzie od środka. Jednak dotarcie do niej wymagało od Seriny całych, dostępnych jej umiejętności społecznych, wyczucia i empatii. Dziewczyna kiepsko radziła sobie z ludźmi. Nie lubiła nadmiaru towarzystwa i była marzycielką z tendencją do ucieczek, a nie żadnym doktorem dusz. Jednak udało jej się. Skierowała się więc do zamku.
Szła niespiesznie. O tej porze w budynku podawano obiad, wszyscy powinni znajdować się więc w jadalni, ale dziewczyna po pstrągu i kiełbaskach w bułce musiała zadbać o linie. Dotarła do zameczku grubo po posiłku i natychmiast poszła szukać Alchimy.
Kobietę znalazła w ptaszarni. Zamek nie był szczególnie duży, lecz mieścił w sobie całą masę przeróżnych udogodnień. Jednym z nich była właśnie ptaszarnia, w której trzymano sokoły i inne ptactwo drapieżne. Jej przełożona była chwilowo zajętą karmieniem surowym mięsem dużych rozmiarów jastrzębia gołębiarza. Ptak nie należał do szczególnie szlachetnego gatunku, lecz był wyjątkowo piękny i zadbany. Zdaniem Seriny mógł służyć nawet królowi.
- Przepraszam, ma pani chwilę czasu? Mam do pani bardzo ważną sprawę.
Alchima miała taką nadzieje. Dysponowała bardzo niewielkimi ilościami czasu dla siebie. Jeśli więc Serina przyszła zawracać jej głowę czymś nieistotnym, to pożałuje.
Niemniej jednak poleciła jej gestem, by poszła za nią.
- Polujesz? – zadała pytanie biorąc ptaka na rękę.
- Nie, nie miałam tej przyjemności. – odpowiedziała Serina. Tak naprawdę po prostu trochę się bała. Nie chciała jednak drążyć tego tematu.
- Pani Alchimo, wie pani, że Monika zna się na czarach?
- Cóż, nie ma w tym nic dziwnego. Masa osób uprawia czary – odpowiedziała kobieta. Była to prawda. Po kraju krążyłu całe bandy domorosłych guślarzy. Zupełnie tak, jakby prosty fakt, że na świecie są osoby obdarzone mocą sprawiał, że każdy zabobonny głupek będzie zdolny ciskać kulami ognia lub zmieniać ludzi w żaby. - I co potrafi? Wróży z kart, czy odczynia uroki?
- To drugie proszę pani robi bardzo skutecznie. Wiedziała pani, że Samia też jest czarodziejką?
- Oczywiście. Posiada wtajemniczenia czeladnicze oraz władzę nad powietrzem i ogniem, zna też podstawy sztuk odrzucania, przemieniania, przyzywania i jasnowidzenia – wyliczyła.
Serina przytaknęła. Nie zdradziła się z wiedzą, że jej zdaniem Samia potrafiła też kilka innych, znacznie mroczniejszych rzeczy.
- Wczoraj, podczas lekcji Monika zachowywała się trochę niegrzecznie. Samia rzuciła na nią zaklęcie, a mała zdołała je rozproszyć. – opowiedziała o wczorajszym zajściu. – Potem obie długo próbowały pokazać sobie, która z nich lepiej zna się na magii.
- Znaczy się: pobiły się przy pomocy czarów?
- Nie, nie pozwoliłam im. Raczej zaczęły się nimi popisywać. – wyjaśniła Serina. – Nie tak, jak to robią chłopaki, żeby sobie nawzajem zaimponować, tylko po babsku. Żeby pokazać tej drugiej, że jest się lepszą i ją poniżyć. Chyba skończyło się tym, że obie zużyły swoje siły – zakończyła wojowniczka i zrelacjonowała starcie.
- Masz racje, to nie są wiejsckie zabobony – zmartwiłą się Alchima. –Bardzo niewiele wiedziała o Monice. Kiedy pierwszy raz ją spotkała uznała dziewczynkę za kolejne dziecko z „bidula”, posiadające poważne problemy emocjonalne, wychowane przez ulicę i rówieśników. Była w niej jakaś nieuchwytna skrytość i dzikość.
Monika była jak małe, dzikie zwierzątko, które myśliwi zabrali od matki. Nigdy nie oswoiło się do końca z ludźmi, ale nie mogło też bez nich żyć. Do tego na dnie w dnie jej serca tkwiła zadra.
Alchima zastanowiła się nad sytuacją. Skąd dziewczynka mogła znać czary? W przeszłości zaledwie ocierała się o ich temat. Istniały setki istot, które wręcz rodziły się ze zdolnościami magicznymi. Niemniej jednak Monika raczej nie przypominała skrzata, chochlika czy nawet leśnego duszka. Oczywiście w jej żyłach mogła płynąć krew jakiegoś, potężnego, nadludzkiego bytu, jednak byłoby to prawdopodobnie lepiej widoczne. Drugim źródłem mocy był dar lub łaska jakiegoś potężnego nieśmiertelnego: boga, demona lub ducha. Dziewczynka jednak nie była specjalnie rozmodlona, a o ewentualny pakt z diabłem kobieta podejrzewałaby raczej Samie. Ostatnia droga: nauczyć się. Monika mogła być uczennicą lub wręcz córką jakiegoś czarownika, osieroconą po śmierci rodziców. Jej ojciec lub matka mogli być magiem, czarodziejką albo nawet czarownicą, choć to ostatnie Alchima jednak wykluczyła. Magia czarownic była inna. Nieprzyjemna. Bardzo zabobonna, przepełniona ciemnością i złośliwością, a przy tym zepchnięta do najprostszych, najstarszych tradycji: demonologii, klątw i magii krwi. Było to bardzo nie-Monikowe.
Alchima pomyślała o sierocińcach: prowadzonych przez oschłe, nieczułe mniszki, przyzwyczajone do postów i zaprowadzania porządku rózgą oraz ograniczone umysłowo do swej dewocji. Los delikatnego, wychowywanego w otwartej, posiadającej bogate, intelektualne tradycje, ciepłej rodzinie musiał być w nich szczególnie ciężki. Tym bardziej, że większość rówieśników była zapewne dziećmi ulicy, sierotami wojennymi, małymi bandytami lub wywodziła się z patologicznych rodzin. Jeśli Monika użyła czarów – choćby do obrony przed rówieśnikami – musiała za to srogo zapłacić. Wyjaśniałoby to jej kłopoty. Oraz niestety skrytość.
W zasadzie czarownicy mieli status podobny, jak strażnicy miejscy. Oczywiście było wśród nich mnóstwo obłąkanych adeptów ciemnych sztuk oraz adeptów zwyczajnie obłąkanych… Jednak nie wszyscy byli źli, a popaprańcy zdarzali się w każdej dziedzinie życia. Przeciwnie: nawet mistrzowie ciemnej strony mocy, jeśli tylko dało się z nimi porozmawiać o czymś innym, niż krwawe ofiary potrafili być bardzo pożyteczni. Tak samo, jak strażnicy (kiedy byli trzeźwi) łapali złodziei i przeganiali chuliganów, tak czarownicy potrafili rzucać całą masę pożytecznych zaklęć.
Na magii można było wiele zyskać. I to nie tylko w wymiarze pieniężnym.
Serina dobrze zrobiła mówiąc jej o tym. Nie tylko dlatego, że łatwiej teraz będzie kontrolować psoty Moniki. Alchima po prostu uznała, że dobrze będzie mieć pod ręką protegowaną adeptkę magii. Tym bardziej, że Monika wyglądała na całkiem zdolną.
Uznała więc, że – na ile tylko będzie mogła – zafunduje małej korepetycje.
Tu niestety pojawiał się problem. Magia była droga. Nawet bardzo droga: czarownicy potrafili czynić cuda, ale płaciło się za nie jak za zboże. Najdrożej liczyli sobie za naukę. Nie było w tym nic dziwnego: w końcu sami pozbawiali się w ten sposób źródła utrzymania.
- Choć ze mną – poleciła Alchima Serinie. – Opowiesz mi dokładniej, co widziałaś i jak zareagowała Samia, a przy okazji nauczysz się, jak obchodzić się z ptakami.
***
Mimo stresu, gniewu i frustracji Tomoe udało się przespać noc bez rzadnych problemów. Niee było w tym niczego dziwnego. Magia wschodu opierała się w dużej mierze na alchemii, Tomoe była w niej mistrzem, a przygotowanie nektaru sprowadzającego spokojny, głęboki sen nie wymagało dużych umiejętności. Mógł zrobić to każdy, kto potrafił harmonijnie połączyć siedem ziół i korzeni, kępkę sierści z grzywy baku lub miód i piórko gryfa. Nie było do tego potrzeba żadnych, głębokich umiejętności, zaklęć ani mocy. Tylko patelni typu wok (w ostateczności zwykłego rondla) i źródła ognia.
Sen miał na nią zbawienny wpływ. Jak to często bywało po dobrze przespanej nocy nawet najtrudniejsze problemy dnia poprzedniego stawały się wyjątkowo łatwe.
Uklękła przy zastawionym śniadaniu. Musiała przyznać Xu Yen, że ta się starała. W głębi obcego kontynentu nie łatwo było przygotować jedzenie takie, do jakiego przywykła w domu. Dziabnęła pałeczkami kaszę jaglaną, która udawała ryż, przyjrzała się krytycznie rybie z grilla, sałatce z żepy, piklom z korzenia łopianu oraz lekkiemu rosołkowi udającemu zupę z ryb i glonów po czym westchnęła ciężko. Cóż z tego, że był to karp ceniony przez smakoszy w jej kraju, jeśli podano do niego starty chrzan zamiast wasabi? Co miało zastąpić herbatę wolała nie myśleć, zwłaszcza, że w pokoju intensywnie pachniało miętą.
- A to dziwki! – wyrwało jej się nagle. – Nędzne, sprzedające się za grosze dziwki!
- Czy coś się stało Tomoe – dono? – zaniepokoiła się Xu Yen.
- Cały czas szukamy potężnych czarnoksiężników. Tymczasem takich nie ma. Są tylko dwie czy trzy kretynki, którym wydaje się, że mogą mnie okradać – zawrzała z gniewu. – Jak mogło im się wydawać, że w tak naiwny sposób zdołają mnie oszukać? Mnie, która osiągnęła piąty dan w czarnej magii i szósty w tradycyjnych formach!
- Tomoe-dono! Czy sądzisz, że to dziewczęta z zamku wykradły pani księgę? – zadała pytanie Xu Yen.
- A kto inny do diabła! – to była hańba. Ona, która pokonywała feudalnych panów swej ojczyzny, przed którą drżeli żywi i umarli, płaszczyły się demony została wystrychnięta na dudka przez jakieś smarkule. Z wielką przyjemnością je pozabija. Jednak zrobi to dopiero po śniadaniu. Policzy się też z tym, kto transportował księgę. To, że był już martwy nie zmieniało niczego. Znała sposoby, dzięki którym mogła uprzykrzyć mu nawet życie pozagrobowe.
Młodzi adepci zawsze byli zmorą prawdziwych mistrzów. Z jakiegoś powodu byli przekonani, że kradzież cudzych zbiorów była doskonałym sposobem na zwiększenie swoich własnych zasobów mocy.
***
Dla Wilczego Serce Skażony był osobą szczególną. Był mentorem i przewodnikiem, który wtajemniczył go w mroczne arkana czarnej magii i służby Tym, Co Polują W Mroku. Mimo, że żaden z nich nie wydawał się zdolny do takich uczuć łączyła ich przyjaźń. Była to chora, zwyrodniała więź między psychopatą, a zbrodniarzem wojennym. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 07-05-2009, 20:44
|
|
|
Obaj uwielbiali przemoc bo była przemocą. Dlatego, że lała się podczas niej krew, że ktoś umierał, że mogli patrzyć na ból i cierpienie, kpić sobie z bezradności, szydzić z konającego i popełniać na jego oczach dalsze zbrodnie.
Mord był dla nich jak książka.
Tak, jak inni czytają, bo się nudzą, lub dlatego, że kochają książki oni zabijali z nudy i miłości do okrucieństwa. Nawet orkowie, żyjący z grabieży, pławiący się w głacie kanibale i łowcy głów o zielonych skórach nie byli zdolni pojąć, co odczuwają. Oni nie kochali przemocy samej w sobie. Orkowie miłowali to, co następowało po niej: ucztę, grabierz, podział łupów, bogactwo i chwałę…
Dlatego też, widząc zbliżające się nad jego siedzibą ciemne chmury Wilcze Serce zwrócił się do Skażonego o pomoc. Czarownik był potężny, władał licznym zastępem umarłych i niszczącymi, ciemnymi mocami. Był groźnym dowódcom, co zawdzięczał długiemu doświadczeniu i dzikiemu obłędowi, z jakim wiódł swe siły do najbardziej straceńczych ataków. Stanowił kogoś w rodzaju adepta Zen przemocu, mrocznego mistyka i żywego świętego Tych, Co Polują W Mroku, złych, dzikich mocy nieokiełznanej przyrody.
Zaprosił go do siebie i ugościł. Gościnę tę trudno było opisać. Szeregi przebywających w Nedrak niewolników i trzymanych dla okupu przerzedziły się znacznie. Blanki zamczyska natomiast spłynęły krwią, gdy oddawali się rytuałom, które nawet w oczach Melkarta, Matki Trolli czy Pożeracza musiały jawić się jako bluźniercze. W końcu jednak, gdy opadali już z sił Wilcze Serce przedstawił swój problem. Ku jego zdziwieniu Skażony zgodził się udać do Erthenroth i go rozwiązać. Jak się okazało miał tam własne interesy.
***
Zarówno Samii jak i Alchimie kilka dni zajęło wymyślenie, co należy zrobić z Moniką. Obydwie zapoznały się z tymi samymi dokumentami i zeznaniami tych samych świadków. Alchimy nie zdziwił też fakt, że dzień po jej rozmowie z Seriną zapukała do niej Samia niezbyt uprzejmie domagająca się zakupu ogromnej ilości drogich i rzadkich książek. Obie kobiety pokłóciły się o ich listę. W końcu Alchima zgodziła się na nabycie około połowy pozycji. Jeśli faktycznie miała mieć dwie adeptki magii pod swoimi skrzydłami chciała mieć także i podręczniki dlań. W trakcie całej rozmowy nie zdradziła się, że wie cokolwiek o Monice. Nie chciała zachęcić Samii do jakichkolwiek pochopnych działań. Miała też nadzieję, że czekanie, aż wróci posłany po księgi umyślny spacyfikuje nieco skrzydlatą.
Wiedząc, że nie ma wiele czasu Alchima postanowiła załatwić sprawę możliwie szybko.
- Znajdź Monikę i powiedz, że chcę z nią porozmawiać na bardzo poważny temat oraz, że ma się u mnie zjawić natychmiast – poleciła służącej.
Gdy pokojówka z mściwą satysfakcją powtórzyła tą wiadomość dziewczynce napędziła jej stracha. Sprawił on, że droga na spotkanie nie była przyjemna. Tym bardziej, że służąca doprowadziła tam Monikę trzymając ją cały czas za ucho i niekiedy szarpiąc. Monika szła potulnie. Nauczyła się już, że opór w takich sytuacjach jest brutalnie łamany, a nie chciała się poniżać bezowocnymi błaganiami o litość.
Służący żywili mieszane uczucia co do Moniki. Niektórzy dawali jej czasem smakołyki, czasem otrzymywała dobre słowo, a czasem jakiś prezent, zwłaszcza jeśli komuś pomogła, a starała się robić to jak najczęściej. Niestety nie zawsze jej to wychodziło, a wtedy ludzie gniewali się. Nie zmieniało to, że właśnie od prostych ludzi zatrudnionych na zamku otrzymała najwięcej (nieco niekiedy szorstkiego) ciepła w swoim życiu.
Nie wszyscy ją jednak lubili. Pomijając skrzydlatych towarzyszących Samii kilka osób nie potrafiło wybaczyć Monice ani drobnych potknięć w rodzaju rozsypanej mąki czy potłuczonych jajek, ani drobnych zbrodni w rodzaju podkradanego jedzenia, ani płatanych przez nią figli.
Pokojówka zaliczała się do tej grupy, która małej nie trawiła.
Monika przysięgła sobie, że się na niej zemści.
Mimo tych buńczucznych myśli gdy stanęła przed panią Alchimą bolał ją brzuch i oblewał zimny pot. Nie dziwiło jej, że komuś nie spodobały się jej dowcipy. Nikt nie lubi znajdować zdechłych szczurów w jedzeniu. Chociaż z drugiej strony Monika ostatnio przerzuciła się na żywe, jak ten, którego schowała dziś do tej srebrnej tacy.
- Pewnie trafił do pani Alchimy – perspektywa była przerażająca. Niosła za sobą obietnice miesiąca bez kolacji, za to zawierającego dużo klęczenia na grochu.
Zarządczyni zamku poleciła Monice usiąść. Słysząc to dziewczynka aż zachwiała się ze strachu. Jeśli przed połajanką padało takie polecenie oznaczało zwykle, że sprawa jest bardzo ciężka. Wlepiła więc oczy w czubki swoich butów i skuliła się.
- Słyszałam, że potrafisz posługiwać się magią – zaczęła rozmowę Alchima.
Więc o to chodziło.
Sprawa rzeczywiście była poważna. Jeśli trafiła już do tak wysoko postawionych uszu to nie było nawet sensu kłamać. Przytaknęła więc kiwnięciem głowy.
Kto mógł ją wsypać? Raczej nie Samia. Też miała moce i też się z nimi raczej kryła.
Zostawała jeszcze Serina. To dlatego tak się wypytywała. Monika poczuła się zawiedziona. Zdrada przyjaciółki naprawdę ją zabolała. Zwykle w takich sytuacjach czuła gniew i irytacje. Tym razem odczucie było niemal fizycznym bólem. Gdy minął nastąpił tylko smutek.
- Myślałam, że mnie lubi.
- Jak już mnie oddacie do sierocińca to, czy będę mogła wziąć ze sobą misia? Tego, który dostałam od pani Elther?
To było infantylne, nawet dla niej. Była już duża, stanowczo za duża na misie. Zresztą, zabawki nigdy jej nie pociągały. Z pluszakiem, którego miała może od trzech tygodni nie wiązały jej żadne uczucia, JednaK był tak naprawdę jedynym przedmiotem, jaki miała. Przyjemnie było posiadać coś na własność.
- Nie… - zaczęła Alchima.
Monika nie usłyszała, co chciała dalej powiedzieć. Dalsze słowa zarządczyni zagłuszył bowiem jej własny płacz.
Jak już powiedziano: Alchima nie miała ręki do dzieci.
Pierwsza myśl, jaka przebiegła przez głowę zarządczyni nie nadawała się do druku z powodu dużej liczby słów na litery „P”, „J” i „K” zaadresowanych do personelu sierocińców. Większość z tych ośrodków prowadzone było przez kapłanów, najczęściej oddających cześć bogom z Dworu Tyra. Zdewociali kretyni stosowali w nich swoje ulubione metody wychowawcze, o których skuteczności byli przekonani. Alchima nie dziwiła im się: duża ilość modłów, ciężkiej pracy, mało jedzenia i mnóstwo karania wystarczało, by sterroryzować każdego. Średki te pasowały jak ulał do ich surowej, wymagającej religii. Nie pomagały jednak rozwiązać palących problemów.
Z tymi kler radził sobie za pomocą tradycyjnej, Błogosławionej Mądrości Kościoła: pozamiatać pod dywan i czekać, aż ludzie zapomną.
- Ciekawe, czy magia jest grzechem dla wyznawców Tyra? – zastanowiła się. Oczywiście, że musiała być grzechem. W końcu była nim nawet taka pierdoła, jak jedzenia mięsa w piątek.
Wstała delikatnie zza biurka i po cichu zdjęła płaszcz z wieszaka, a następnie okryła nim dziewczynkę.
- Ale ja nie zamierzam cię nigdzie odsyłać – powiedziała tuląc ją do siebie. Trochę to uspokoiło Monikę, jednak mimo to nadal chlipała.
- Moja droga, talent magiczny, umiejętność rzucania czarów to wielki dar – zaczęła Alchima. – Ale też wielka odpowiedzialność. Czary to potężne narzędzie, ale…
- Złe…
- Rzeczywiście niektórzy tak mówią. Ja w to nie wierzę, a ty?
Monika pokręciła głową na znak, że też wątpi w te słowa.
- Oczywiście istnieją czary, które są złe, zepsute do cna, diabelskie i demoniczne. Znasz się na takich?
Jej rozmówczyni znów zaprzeczyła gwałtownie kręcąc głową.
- Inne zaklęcia z kolei mogą posłużyć do jego czynienia. Jednak prawda jest taka, że bardzo wiele rzeczy może do niego posłużyć - stwierdziła. - Jeśli spojrzysz na moje biurko zauważysz, że stoi na nim zapalona świeczka. Zapaliłam ją, żeby ułatwić sobie pracę. Jednak tym samym krzesiwem mogłabym zapruszyć ogień, od którego spłonąłby cały zamek. Podobni gdybym była nieostrożna i przewróciła świeczkę, to spadłaby na tamten stos papierów i wybuchłby pożar. Zmarnowałabym mnóstwo swojej pracy, mogłabym zostać ranna, a nawet zginąć. Być może ogień strawiłby zamek, albo nawet całe miasteczko… Wielu ludzi mogłoby od tego ucierpieć. Tak samo jak z ogniem jest z czarami. Wiesz, jak obchodzimy się z ogniem?
Monika nie wiedziała. Nigdy nie pozwolono jej samej nawet zapalić paleniska w kuchni. Podzieliła się tym z Alchimą.
- Sama widzisz. Ogień jest tak niebezpieczny, że nie pozwalamy, by rozpalały go dzieci, tudzież by bawiły się zapałkami albo krzesiwem. Wiesz dlaczego tak się robi?
- Bo domy są z drewna, a wiele z nich ma strzechy. – wyjaśniła Monika. Już nie płakała, oczy nadal miała mokre.
- Tak samo jest z czarami. Magia jest potężna, tak samo jak potężny jest ogień czy woda. Często nawet potężniejsza. Posługiwanie się nią wymaga ogromnej odpowiedzialności. Nie tylko dlatego, że za jej pomocą można dokonać wielkich zniszczeń. Osoby, które używają jej nieostrożnie mogą same ulec poparzeniu, stracić za jej sprawą dobytek lub zdrowie, a niekiedy wręcz dać się jej spalić. Co gorsza mogą ucierpieć też niewinne osoby – tłumaczyła Alchima spokojnym głosem. Monika nie odzywała się, żeby przypadkiem nie pogorszyć swojej sytuacji. Zarządczyni zamku chyba miała dobre intencje, jednak dziewczynka nie rozumiała celu tej rozmowy.
– Jednak nie jest to jedyny powód, dla którego czarownicy muszą uważać – kontynuowała jej opiekunka. - Wielu ludzi obawia się ich mocy i nie ufa jej. Trudno im się dziwić: jest ona niebezpieczna, a na pierwszy rzut oka trudno powiedzieć, czy mag wie co robi i czy ma dobre intencje.
Monika to rozumiała. Poprzednim razem, gdy odkryto u niej magiczne zdolności potraktowano ją bardzo dziwnie. Z jednej strony zakonnice zachowywały się zupełnie tak, jakby zrobiła coś bardzo złego i niebezpiecznego. Jednak nie skończyło się to jak zwykle w takich sytuacjach czyli laniem. Przeciwnie: zachowywały się tak, jakby bały się podnieść na nią rękę. Została zamknięta w jednym z pokojów (ale nie na klucz) z kategorycznym zakazem wychodzenia. Zwykle taka kara wiązała się z przymusowym postem, którego jednak nie zastosowano. Przeciwnie: podawano jej całkiem normalne posiłki pod drzwi. Zakonnice zjawiały się tylko żeby kropić ją wodą święconą lub okadzać kadzidłem, albo długo modlić się o jej o duszę.
- Jest jeszcze trzeci powód dla którego czary wymagają wielkiej odpowiedzialności. – kontynuowała Alchima. – Magia może wydawać się prosta: kilka słów, kilka ruchów ręką i zdarza się coś pozornie niemożliwego. Jednak nauczenie się, jak to zrobić stanowi bardzo trudny proces. To odrzuca wiele osób, wolących zajmować się łatwiejszą pracą.
Monice trudno było powiedzieć coś na ten temat. Nie pamiętała, kiedy nauczyła się czarów i jak przebiegał proces nauki, podobnie jak nie pamiętała niczego, co wydarzyłby się wcześniej, niż dwie wiosny temu. Po prostu umiała czarować, tak, jak umiała chodzić, pływać, mówić i tropić.
- Monika, wiem, że potrafisz rzucić kilka zaklęć. – przeszła w końcu do konkretów. – Jeśli to prawda, że potrafisz pokonać Samię, to znaczy, że jesteś naprawdę zdolna. Ona uczyła się od dziecka pod okiem najlepszych i jest od ciebie starsza. Ty natomiast miałaś dużą przerwę, a mimo to ją bijesz na głowę. Masz wielki talent. Czy chciałabyś go rozwijać?
Dziewczynka nie zdobyła się na odpowiedź. Nie spodziewała się czegoś takiego. Oczywiście, że chciałaby się uczyć. Z drugiej strony tak długo kryła się ze swoimi umiejętnościami. Od dawna nie okazywała swoich prawdziwych uczuć, żeby nie pozwolić się mocniej zranić. Co będzie, jeśli Alchima kłamie? Albo – jeszcze gorzej – jeśli Monika podejmie naukę i okaże się jednak niezbyt zdolna? Z czytaniem i pisaniem, których uczyła ją ciocia Elther szło jej przecież średnio.
Mimo, że pomysł jej się spodobał nie powiedziała nic.
- Nie ufasz mi, prawda? – zgadła jej myśli Alchima.
Monika potwierdziła bez oporu, by sprawdzić, co będzie dalej.
- Nie dziwie ci się. Na twoim miejscu też bym nie ufała nikomu – powiedziała zarządczyni delikatnie głaszcząc dziewczynkę po głowie. – Monika, nie będę cię teraz zmuszać do podejmowania żadnych decyzji. Za kilka dni jednak ma przybyć nauczyciel dla Samii. Porozmawiam z nim. Jeśli będziesz chciała uczyć się magii po prostu przyjdziesz na zajęcia. Jeśli ci się nie spodobają, to przestaniesz chodzić. Czy zgadzasz się na taki układ?
Monika przytaknęła.
- Porozmawiam też z Elther. Nie powiem jej, że masz zdolności magiczne – uspokoiła Monikę. – Jednak, gdybyś chciała o czymś porozmawiać przyjdź do którejś z nas. Postaram się znaleźć dla ciebie tyle czasu, ile będzie potrzeba.
W zasadzie rozmowa z Moniką na tym się zakończyła. Po jej odbyciu Alchima miała odrobinę mieszane uczucia. Czuła, że czegoś nie dopełniła. Owszem, sięgnęła do takich pokładów czułości i empatii, o jakie się nie podejrzewała, ale chyba nadal była zbyt zimna. Monice potrzebna była czuła i kochająca rodzina. Niestety była to jedna z niewielu rzeczy, których nie można było załatwić układami, kupić za pieniądze albo wyczarować.
Siadła więc do biurka i skreśliła krótki list do przełożonych. Wyjaśniła w nim zaistniałą sytuację w kilku zdaniach i zażądała szybszego wysłania nauczyciela. Następnie przypięła list do nogi gołębia pocztowego i wypuściła go z klatki.
Nie robiła tego całkiem bezinteresownie. Niezależnie od tego, w jakim stopniu uda jej się przeszkolić Monikę jej pozycja wzrośnie. Stanie się to choćby dzięki zwyczajnej oszczędności. Nie raz już wściekała się na sumy, jakie musiała zapłacić czarownikowi, by wymamrotał kilka słów.
***
Samia dbała o swoje bezpieczeństwo, jak tylko mogła. Zważywszy, że nauczono ją, jak to robić gdy tylko jej pióra zaczęły nabierać koloru nauczono ją robiła to całkiem nieźle. Do tego dochodziły też zaczątki klinicznej paranoi. Dbanie o bezpieczeństwo wiązało się głównie z konsekwentnym przestrzeganiem kilku, prostych reguł.
Nigdy nie jadła żywności pochodzącej z niewiadomego źródła i nie piła takich napojów. Nie przyjmowała ich też od nikogo.
Nie rozstawała się z bronią.
Nie ruszała się poza zamek bez towarzystwa przynajmniej jednego ochroniarza, a po samej twierdzy też starała się poruszać w towarzystwie.
Wreszcie nigdy, przenigdy nie wchodziła pierwsza do żadnego pomieszczenia. To ostatnie było najtrudniejsze i kilka razy wystawiło ją na śmieszność. Jeśli jednak taka miała być cena za życie, to mogła ją zapłacić.
Dlatego też Samia weszła do swojej komnaty zaraz po pokojówce i pozwoliła kobiecie oddalić się dopiero gdy sprawdziła pomieszczenie i poczuła się bezpieczna. Jak się szybko okazało było to uczucie złudne.
To, że ktoś stoi za jej plecami wyczuła kilka chwil później. Tajemniczy osobnik był tuż za nią, tak, że mogła usłyszeć jego oddech. Jednak nie odezwał się do niej ani słowem. Nie oznaczało to nic dobrego.
Samia odwróciła się gwałtowanie, jednocześnie starając się uderzyć łokciem w miejsce, w którym powinien znajdować się splot słoneczny. Nauczono ją, że tego typu cios powinien obezwładnić każdego. Niestety, jej ręka przeszła przez przeciwnika jak przez powietrze.
-Czyżbym miała halucynacje? – zapytała się w myślach.
Nie miała. Jednak cios ręką nie był metodą adekwatną do walki z tym, co po nią przyszło. Już na pierwszy rzut oka wyglądało to na jakąś sztuczkę kapłanów. Jedną z tych mniej znanych, na specjalne okazje. Stanowiło to coś na kształt obłoku, nie było dokładnie widoczne, ale na tyle wyraźne, że księżniczka była pewna, iż mogłaby to ujrzeć nawet w bardzo słabym świetle. Tym bardziej, że szybko gęstniało.
- O siły, co płyniecie w Meandrach Ciemności! – zainwokowała w rytualnym pierz, a głos łamał się jej ze strachu. – Na moje czarne serce, zaklinam was, kierujcie mą dłoń! Dotyk śmierci! – wykrzyczała bliska histerii i pchnęła dziwaczną, powietrzną istotę w miejsce, gdzie człowiek miał serce. Rozległ się jęk bólu, ale Samia nie cofnęła ręki. Doskonale sobie zdawała sprawę, że – jeśli tylko zdoła utrzymać go wystarczająco długo w uchwycie śmiertelnego zaklęcia, to to coś umrze, czymkolwiek nie było: człowiekiem w gazowej formie, demonem, żywiołakiem…
Kontratak był niespodziewany. Nagle coś wyssało jej powietrze z płuc. Samia odczuła to jak uderzenie młotem. W sekundę zaczęła się dusić, a bębenki w uszach omal jej nie pękły. Nie upadła tylko dlatego, że to coś chwyciło ją w potworny uścisk i uniosło do góry.
- Pani Tomoe się pyta – przemówił stwór głosem, co do którego była pewna, że należał do kobiety. – Co zrobiłaś z księgą?
Samia natychmiast skojarzyła fakty. Więc temu zawdzięcza tą wizytę.
- Spaliłam ją! – odpowiedziała zgodnie z prawdą.
Zapadła bardzo nerwowa cisza. Skrzydlata miała wrażenie, że stworzenie zaraz ją zabije.
- Wyjaśnij mi nędzny śmiertelniku – zadała pytanie istota. Samia była teraz pewna, że była to ona. – Po co najpierw zadałaś sobie trud, żeby ją wykraść, a potem uczyniłaś coś tak idiotycznie głupiego?
Xu Yen brzydziła się czarną magią. Jednak czyn zwyczajnie był irracjonalny.
- Nie ukradłam tej książki! – krzyknęła księżniczka szamocąc się jak schwytany wróbel. – Podrzucili mi ją wrogowie! Zniszczyłam ją, żeby nie mogli jej użyć przeciwko mnie! Nie mam jej już!
A, więc polityka. Śmiertelnicy byli jak mrówki. Budowali te swoje mrowiska, w których trzymali swoich królów i ciągle wojowali o tereny zbierackie.
- W takim razie masz poważny problem – stwiedziła Xu Yen. – Ta księga była własnością szlachetnej pani Tomoe i jej powinna zostać zwrócona. Jeśli nie zdołasz tego zrobić, dostojna Tomoe zadowoli się innym, równie potężnym artefaktem, oraz drugim, który zrekompensuje jej poniesiony dyshonor. Masz dwa tygodnie na ich zgromadzenie. Pani Tomoe nie obchodzi jak to zrobisz – stwierdziła i cisnęła skrzydlatą o ścianę. Ta, uderzają o mur krzyknęła z bólu. Poważnie uraziła bowiem skrzydła.
- Jeśli po tym czasie nie będziesz miała odpowiedniej rekompensaty pani Tomoe wyda cię za życia na pastwę demonów, następnie ześle twą duszę do piekła, by każdego dnia cierpiała dziesięć tysięcy mąk. Co się zaś tyczy szczątków twego ciała, to uwięzi weń złego ducha, by służyło jej jako posłuszny niewolnik. A to, żebyś potraktowała ostrzeżenie poważnie – dodała na koniec, przemieniając się w potężnej siły tornado, które całkowicie zniszczyło wnętrze komnaty.
Księżniczka prawie godzinę leżała wśród szczątek. Powodem były skrzydła. Na skutek uderzenia bolały ją po prostu potwornie, tak, że nawet wzięcie jednego oddechu było torturą. W miarę jednak, jak ból mijał narastał w niej gniew. Co sobie wyobrażało to coś? Że z kim zadziera?
Cały czas miała żołnierzy, oraz kontakty z ludźmi, którzy mogli dostarczyć ich więcej. W tej sytuacji Alchima nie mogła jej odmówić pomocy.
- Co teraz zamierzasz zrobić? – usłyszała pytanie. Księżniczka odwróciła wzrok w stronę, z której dobiegł. Jak się okazało na jej ramieniu siedział diablik. Wyraźnie jak na jeden dzień było za mało cudów.
Diablik nie był szczególnie duży. Miał może 20 centymetrów wzrostu, był ciemnym blondynem i ubierał się na czarno. Wyglądał na młodego, energicznego, radzącego sobie w życiu i zadowolonego z odniesionych sukcesów. Nawet pomimo widocznych, demonicznych cech w postaci nietoprzowatych skrzydeł i miniaturowych rogów budził zaufanie.
- Uprzedzając twoje pytania: widzisz mnie naprawdę – wyjaśnił diablik. – Nie jestem wytworem twojego umysłu, ani nawet personalizacją twojego sumienia. Takie istoty nie istnieją. Jestem unikalną odmianą diablika. Czy wiesz, co to jest diablik?
- Zbiorowa nazwa dla szeregu demonów najniższej kategorii. Wykluwają się z małych, podłych czynów, są też tworzone przez większe byty jako służący i posłańcy. Łatwo was zniszczyć, jeszcze prościej odegnać, a spętać je potrafi nawet początkujący demonolog – uśmiechnęła się drapieżnie. – Należy przy tym jednak zachować ostrożność, bo wasze słowa są – jak wszystkich demonów – przebiegłe i kłamliwe. Dlaczego więc miałabym uczynić dla ciebie wyjątek?
- Ponieważ wybierając mnie wybierasz mniejsze zło – diablik uśmiechnął się przebiegle. – Przynoszę też słowa Księcia Goroana, Jęczmienia w Oku Bogów i Ciernia W Ich Sercu, Inspiratora Ambicji i Siewcy Chciwości! – powiedział. – Mój władca przyjrzał się twej szlachetnej osobie, o Pani Skrzydlatych i znalazł w tobie rozliczne zalety jak egoizm i okrucieństwo. Przewiduje on iż na twej drodze spotkasz dwie osoby, które dokonały poważnych przestępstw przeciwko Władcom Ciemności. Będą to Żmija Tomoe oraz człowiek zwany jako Wilcze Serce. Mój pan zauroczony twą postawą moralną zapewnia o naszej przyjaźni i oświadcza, że popieramy wszelkie kroki, jakie podejmiesz. Nasza wdzięczność będzie nieopisana, jeśli uda ci się pokonać choć jedno z nich – powiedział i zniknął.
To faktycznie było niespodziewane, ale Samia wzruszyła na to ręką.
Jeśli w sprawę zaangażowały się moce ciemności, to zdecydowanie nie był to dobry znak. Z drugiej strony słowa diablika nie znaczyły niczego konkretnego.Otrzepała się więc, strąciła kurz ze skrzydeł, wyprostowała zmierzwione włosy i połamane pióra, a następnie wezwała straże.
***
Od wizyty Xu Yen upłynął tydzień, jednak już w ciągu pierwszych godzin po niej życie na zamku zmieniło swój bieg. Samia została przeniesiona do innych komnat, a przed jej drzwiami, oraz w samym pokoju rozstawiono straże, które nie opuszczały swoich posterunków. Księżniczce zakazano opuszczać zamek, co jej szczególnie nie zmartwiło, tym bardziej, że wcześniej nie interesowała jej ta możliwość. Cały czas też towarzyszył jej przynajmniej jeden żołnierz. Najczęściej był to Hrogtar Barbarzyńca, porucznik Keal lub też sierżant Krun. Ten ostatni nie pojawił się jeszcze w tym utworze, miał około czterdziestu lat, lecz nie ustępował kondycją nikomu. U pasa nosił zaklęty miecz, lecz nie takiej mocy, jak Hrogtar. Wchodzących i wychodzących z zamku rewidowano.
Nie przeszkodziło to jednak zwiększeniu się populacji zamczyska o kolejne dwie osoby.
Alchima, specjalnie na okazję ich przybycia przeniosła swoje miejsce urzędowania do głównej sali zamku. Zajęła miejsce na znajdującym się w niej tronie. Mimo nazwy nie był to szczególnie duży ani też imponujący mebel. Stanowił siedzisko, jakie każdy pan feudalny mógł umieścić w swoje siedzibie. Księżniczka usiłowała sprawiać wrażenie znudzonej i zirytowanej sytuacją, faktycznie jednak była bardzo podekscytowana. Przed nimi klęczało dwóch mężczyzn. Alchima doskonale zdawała sobie sprawę, że przynajmniej jeden z nich mógłby dwoma słowami pozbawić ją stanowiska. Pomijając fakt, że ona jednym słowem mogłaby wsadzić go do lochu, przyjęty w takiej sytuacji ceremoniał był jednoznaczny.
Służący podał jej stertę pergaminów, wybrała jeden, znajdujący się na górze. Stanowił on spis przedstawionych dokumentów. Przebiegła listę: list żelazny, szereg glejtów królewskich, potwierdzenia przywilejów specjalnych, list podróżny, królewski list polecający, listy polecające od kilku, uznanych magów, w od dwóch elfów i skrzydlatego, dyplom mistrzowski, dyplom doktora sztuk, trzy dalsze dyplomy bakałatury z innych uczelni, poświadczenie poczytalności, urzędowe poświadczenie mocy wydane przez królewskiego pisarza Erthenroth, potwierdzenie tożsamości. Wybrała ten ostatni dokument. Pieczęcie wyglądały na nienaruszone.
List także się zgadzał.
- Dlaczego wysłano właśnie was mistrzu? – na usługach króla Erthenroth znajdowało się wielu czarowników, pełniących różne funkcje.
Starzec pogłaskał się po brodzie. Miał krótki zarost, który pokrywał całą dolną szczękę i gdzieniegdzie zachował jeszcze oryginalny kolor, podobnie jak włosy. Dzięki temu mag, który wchodził już w dziewięćdziesiąty rok życia wyglądał nadal na pięćdziesiątkę. Natomiast czuł się, jak czterdziestolatek. Tyle też miał siły.
- Z osób, którym można powierzyć tak ważny sekret tylko ja znajdowałem się pod ręką. – wyjaśnił. – Rycerz Światła, Ojczym i Pies Erheroth wyruszyli na Wzgórza Ruin tropić Skażonego. Krowan i Darazog ostatecznie poróżnili się o względy, którymi darzy ich król. Zdaje się, że gdy nasz pan mianował Krowana głównym doradcą dla Darazoga przebrała się czara goryczy. Rzucił na swojego konkurenta jakieś zaklęcie, którego nikt nie potrafi odczynić i ukrył się w swojej wieży. Przy okazji okazało się też, że przeszedł na ciemną stronę, biedny frustrat… Jego córka, Miria poddała się dobrowolnemu aresztowi domowemu i wystąpiła o wystawienie jej pieczęci czystości. Co się zaś tyczy Elendera Widzącego…
- Znowu miał wizję?
- Dokładnie. W jej wyniku odizolował swoją wieżę przenosząc ją do innego wymiaru i nie wpuszcza do niej nikogo, nawet własnej córki. Szkoda mi Beatrix, tym bardziej, że wdała się w ojca… - objaśnił. Czarownicy byli prawdopodobnie najbardziej skłóconą grupą społeczną na świecie. – Ja natomiast musiałem porzucić misję dyplomatyczną na południu i wrócić do kraju. Trochę czasu mi zajęło dotarcie tutaj. Przykro mi, że jej wysokość musiała tak długo czekać. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 08-05-2009, 09:58
|
|
|
- Musiałeś pokonać wielką odległość mistrzu – Alchima zmartwiła się autentycznie. Jeśli Saradana, bo tak miał na imię starzec ściągano aż z placówki dyplomatycznej mógł nie mieć czasu zapoznać się z jej doniesieniami. – Czy dotarły do Ciebie moje listy? Oraz kim jest ten człowiek?
Z powodu obecności drugiego mężczyzny była autentycznie wściekła. Na zamku było już wystarczająco wiele kłopotliwych i niepewnych osób. Stopniowo miejsce azylu dla księżniczki zmieniało się w połączenie sierocińca z ludzkim ogrodem zoologicznym.
- Tak, zapoznałem się z tą korespondencją. Uczciwie mówiąc zaniepokoiły mnie te wieści, podejrzewałem nawet, że możemy mieć do czynienia ze szpiegiem. – wyjaśnił. - Rzuciłem jednak zaklęcia wróżebne. W prawdzie nie wszystko, co ujrzałem mi się spodobało, a kilka kwestii pozostaje dla mnie niezrozumiałych, ale wydaje mi się, że nie mamy się czego obawiać – stwierdził. – Drugi list, meldujący o umiejętnościach dziewczynki rozwiał moje podejrzenia – dodał uśmiechając się. - Gdyby ktoś poświęcił czas na wytrenowanie agenta do tego stopnia, to nauczyłby go także lepiej kryć się ze swoimi zdolnościami. – doprecyzował, a później dodał - Zawartość listu wydała mi się jednak bardzo podobna z tym, o czym mówił obecny tu z nami Artur. Zaproponowałem więc mu, żeby mi towarzyszył w podróży.
- Dobrze. Rozumiem. Jednak, czy aby na pewno jest to dobry pomysł? Przypominam, że generalnie cała impreza jest bardzo delikatnej natury. Tymczasem cały czas dowiaduje się o niej więcej osób.
- Wyjaśniłem Arturowi sytuację i wydaje mi się, że rozumie jej powagę. – oznajmił Saradan. – W rzeczy samej fakt jego obecności tutaj jest równie delikatnej natury, jak naszej szlachetnej przyjaciółki. Artur jest synem lady Tarai.
- Przykro mi, ale nic nie mówi mi to nazwisko.
- Moja matka walczyła podczas Powstania Sigurda w Dom Kar – – wyjaśnił Artur. Mimo, że jego obecność irytowała Alchimę musiała przyznać, że sprawiał przyjemne wrażenie. Był młody i przystojny, miał długie, jasne włosy. Nie wyglądał na siłacza, ale także nie na słabeusza. Mówił inteligentnie, prawie bez akcentu, wyglądał też na osobę oczytaną i dobrze wykształconą. - Miało ono miejsce na kilka lat przed waszą Uzurpacją Wilczego Serca. Była jednym z oficerów w siłach powstańców, a jej oddział podczas marszu na zamek królewski znajdował się w tylnej straży.
- Pozostaje mi tylko pogratulować utalentowanej matki – Alchima pozwoliła sobie na ironię. - Jednak to nie wyjaśnia dlaczego się tu pojawiłeś.
– Po klęsce powstania matka zaaranżowała moją ucieczkę do Siedmiu Plemion. Sama nie zdołała uciec, została aresztowana i uwięziona. Traktowano ją jak zakładnika oraz gwarancje wierności jej rodziny. W trakcie niewoli zmuszono ją do małżeństwa, zdołała jednak uciec z pomocą Garundela Kruka…
- Garundel Kruk – wtrącił Saradan – jest odstępcą od zasad Białego Zakonu Hermetycznego, ale też potężnym magiem i podobnie jak Rycerz Światła wielkim orędownikiem sprawiedliwości oraz moim przyjacielem. Wspierał wojska Sigurda, a i Ertheroth wiele mu zawdzięcza.
- Później przedostała się na terytorium Erthenrot, a następnie z pomocą obecnego tu Mistrza Saradana podjęła podróż do Skrzydlatego Królestwa, gdzie chciała wyprosić możliwość skorzystania z Wrót Teleportacyjnych Lot, aby dostać się do mnie na terytorium Siedmiu Plemion.
- Nie da się ukryć, że to okrężna droga – zauważyła Alchima. - I przy tym niebezpieczna. Trudna do przebycia dla samotnej kobiety, nawet żołnierza.
- Niestety tak. Nawet mimo tego, że matka była potężną czarodziejką nie zdołała dotrzeć do celu. Zaginęła gdzieś na Wzgurzach Ruin.
- To przykre, ale nie rozumiem, jak ma się do tematu.
- Podróżowała z córką, na tamten moment dziesięcioletnią. Nigdy nie widziałem siostry, ale zgodnie z opisem była ona drobną, niebieskooką blondynką. Miała też zadatki na bardzo potężną czarodziejkę.
- Myślę, że powinniśmy umożliwić Arturowi spotkanie z Moniką – powiedział Saradan. – Tym bardziej, że młodzieniec może nam się przydać także jako nauczyciel dla Samii. Artur nie należy do żadnego z Zakonów Hermetycznych ani innego bractwa. Kształcił się jednak pod okiem wielu mistrzów, w tym adeptów wywodzących się ze Srebrnych Miast – przedstawił jego referencje Sarada. - Ma stopień czeladnika i obecnie odbywa podróż mistrzowską. Ma ogromy talent we władaniu wiatrem i błyskawicami oraz doskonale opanował sztukę inwokacji. Jego obecność zwiększy też bezpieczeństwo księżniczki. W odróżnieniu od mojej osoby nie ślubował powstrzymywać się od przemocy i biegle zna magię bitewną.
Alchima westchnęła. Tego jej tylko brakowało: wchodzącej gwiazdy magów wojny. W Erthenroth ilu ich było? Chyba dwudziestu, bo to nie było popularny rodzaj wojska, zwłaszcza zażywszy na to, że na polu walki spisywali się nie wiele lepiej od rycerstwa, za to byli prawie dziesięć razy kosztowniejsi.
Z drugiej strony chociaż legenda brzmiała do pewnego stopnia prawdopodobnie. Monika miała szanse być wymienionym, zaginionym dzieciakiem. Adeptów magii było niewielu, zwłaszcza tak młodych.
- Dobrze. Artur może pozostać na zamku, jeśli zadba o bezpieczeństwo pokojów Samii. Pragnę zaznaczyć jednak, że nie życzę sobie nauczania magii bitewnej na tym zamku. O ile Samii to się może przydać, to niestety, Monika jest na to zbyt młoda i zbyt nieodpowiedzialna. Nie chcę, żeby biegała po zamku ziejąc ogniem i spuszczając błyskawice.
***
Skrzydło służących składało się z jednego, dużego pokoju wspólnego, w którego centrum znajdował się palenisko do przygotowywania posiłków. Dym odprowadzany był przez znajdujący się w suficie odpowietrznik. Nie było z nim problemów, bowiem system wentylacyjny działał sprawnie. Obok znajdował się sporych rozmiarów piec. O ile Serina wiedziała palono w nim tylko zimą, latem natomiast posiłki przyrządzano nad paleniskiem. Powody były dwa. Pierwszym była oszczędność paliwa, drugim: niepraktyczność pieca latem. W sprytny sposób łączył się on z wpuszczonymi w ściany rurami, rozgrzewając powietrze w pomieszczeniach i czyniąc je niemożliwymi do zamieszkania w ciepłej porza. Sala główna łączyła się z setkami maleńkich pokoików dla podkuchennych, kuchcików, pokojówek i stajennych. Większe pomieszczenia przeznaczono dla kucharzy, ochmistrzów i innych służących wyższej rangi. Główna sala była pusta, ale w jednym z niezamieszkanych pokojów natrafiła na nieznajomego. Chłopak wyglądał na starszego od niej o trzy – cztery lata i wyższego o głowę lub dwie. Miał też długie, jasne włosy i co Serina musiała przyznać był przystojny. Nawet mimo tego, że wyglądał na gryzipiórka i mola książkowego. Zajęty był rozpakowywaniem i nie zareagował na jej wtargnięcie.
- Bu! – zwróciła na siebie uwagę dziewczyna stając mu za plecami. Odwrócił się lekko zaskoczony.
- Cześć, jestem Serina. Mieszkam po sąsiedzku. Ty jesteś tym nowym magiem? – plotki o ściągnięciu czarownika krążyły już od kilku dni. Widać zdecydowano się na wariant ekonomiczny, jeśli zgodził się zamieszkiwać w pomieszczeniach dla służby.
- Cześć i tobie. Nowym magiem jest mistrz Saradan. Ja natomiast mam na imię Artur i jestem magiem nadprogramowym. – wyjaśnił i żeby dowieść swych słów wypowiedział krótkie zaklęcie. Natychmiast zawartość jego kufra (a były to głównie książki i różnego rodzaju słoje) sama się rozpakowała.
- Lubisz się popisywać, prawda?
- Tak, ale tylko przed dziewczynami. – wyjaśnił, ale Serina nie słuchała. Przesunęła się obok niego, żeby przyjrzeć się, co znajduje się w słoikach.
- Nie tego się spodziewałam po wielkim nadprogramowym magu. Myślałam, że będziesz w tym miał jakieś oczy traszki, marynowane ropuchy albo tarantule, a tu tylko coś, co wygląda jak suszone papryczki chili.
- Bo to jest chili. Jeśli chcesz obrzydliwości, to na lewo od nich masz zdechłego ptasznika i wylinkę węży. Tą ostatnią sam zbierałem.
Faktycznie. W jednym ze słojów mieściły się zwłoki ogromnego pająka ptasznika.
- Jaki słodki! Po co ci to? Znaczy się: papryczki chili, bo pająk to na sto procent do czarów.
- Głównie jako składnik do eliksirów: działa rozgrzewająco, wpływa na ciśnienie krwi i wprowadza w błogostan. Jest też bardzo silnym afrodyzjakiem.
- A imbir?
- Odkaża i dezynfekuje, podobnie jak poprzednia przyprawa rozgrzewa i poprawia ukrwienie. Zwiększa też czułość skóry i również jest silnym afrodyzjakiem.
- Czosnek jest na wampiry…
- Ogólnie przeciwko złym mocom. Dodatkowo zwiększa odporność, nie tylko metafizyczną, polepsza kondycje i dodaje siły. Niektóre kultury używają go też jako afrodyzjaku.
- Pieprz, suszone morele, figi… Zgaduje: również są mocnymi afrodyzjakami?
- Tak, w zasadzie tak, ale to nie są ich jedyne właściwości. Można je stosować też inaczej.
- Mam pytanie: ty jesteś magiem, czy jakimś zboczonym kucharzem? Czy ty masz jakieś inne moce, oprócz tego, że czarujesz dziewczyny?
***
Skażony przybrawszy postać stada czarnych wron poruszał się z prędkością niemal czterdziestu kilometrów na godzinę. Wiele z tworzących jego kolektywne ciało ptaków było zmęczonych lub rannych. Ich lot był nierówny, a sam czarnoksiężnik znajdował się na skraju wycieńczenia. Mimo to nadprzyrodzone echo jego przejścia niosło się daleko. Często tak było w przypadku bytów jego mocy, jeśli tylko zostały zauważone. Przyczyny tego stanu rzeczy były różne, ale – pomijając wibracje, jakie powodowało używanie czarów – najważniejszą z nich było zamieszanie, jakie wywoływali swym przejściem na płaszczyźnie duchowej. Wiele z nich stanowiło odpowiednik mistycznego planktonu. Inne miały jednak szerszą moc. Wśród tych Skażony był dobrze znany. Większość pieszchała mu z drogi przerażona. W świecie duchowym miał nawet gorszą reputacje, niż w ziemskim. Miało to masę wad.
Nawet zwykły śmiertelnik mógł dostrzec poruszenie w duchowym świecie bez uciekania się do czarów, jeśli tylko nauczono go postrzegać niektóre jego symptomy, wróżyć z lotu ptaków i ruchu chmur. Ta wiedza jednak zamierała, stopniowo pogrążając się w zabobonie. Nadal wielu czarowników także potrafiło z niej korzystać. Wiedza ta była powszechniejsza wśród orków, zwierzoludzi i elfów niż skrzydlatych i ludzi. Stanowiła jednak powód, dla którego Skażony ryzykował śmierć z wyczerpania.
Trzy dni temu starł się naraz z Rycerzem Światła i Psem Erthenroth.
Obydwaj magowie wybrali się na niego uzbrojeni jak na smoka… Dysponowali zastępem konnych, psami gończymi wyszkolonymi do polowań na ludzi i najlepszymi łowczymi, jakich mogli zwerbować w kilka dni. Rycerz światła wyposażył ich w potężne amulety chroniące przed złymi mocami, jego sojusznik (Skażony wiedział, że obydwaj magowie wzajemnie niezbyt się lubią, oskarżając bądź to o moralną hipokryzję, bądź to hołdowanie zabobonom) ściągną na pole walki kilka paskudnych potworów.
Skażony w trakcie swego przemarszu zwyczajnie wszedł w środek tych sił. Po prostu wędrował sobie lasem, wdychał wiosenne powietrze i rozkoszował myślą o wspaniałych procesach rozkładu zachodzących w ściółce, gdy nagle zaczęto do niego strzelać. Zasadzka kosztowała życie dwójki ludzi i kilku psów, jednak sam czarnoksiężnik ledwie uciekł.
***
Odwiedziny Mefisto wtrąciły Samię w zły nastrók. Głęboko wierzyła, że jeśli ktoś jest inteligentny i sprytny potrafi wystrychnąć na dudka siły ciemności. Z drugiej strony słyszała setki opowieści o ludziach, którzy tego spróbowali i chyba żadna nie kończyła się dobrze. Opowieść zawsze prowadziła do tego samego morału: nie paktuj z mrokiem, a już zwłaszcza nie przyjmuj od sług ciemności prezentów dawanych z dobrej woli. Nie zdarza się bowiem, by ci taką żywili.
Pogrążona w najczarniejszych myślach krążyła po korytarzach wyładowując swą frustrację na służbie. Tym razem jednak oderwano ją od tego zajęcia i poproszono, by udała się do pośpiesznie urządzonej salki lekcyjnej, w której miała czekać na nowo przybyłego maga. Miała się spotkać ze swoim nauczycielem jeszcze tego samego dnia.
To, że to ona, księżniczka krwi musi czekać na czarownika, a nie odwrotnie bynajmniej jej się nie podobało. Tym bardziej, że Alchima zaczęła przebąkiwać coś o aklimatyzowaniu Samii pomału do życia poza pałacem. Dziewczyna więc cały ranek poświęciła na obmyślanie złośliwości i kaprysów, którymi miała zamiar poczęstować swego nauczyciela. Zrezygnowała z nich jednak od razu, gdy otworzyły się drzwi i pojawiła się w nich sylwetka starzejącego się czarodzieja.
- Wujek Saradan! – krzyknęła uradowana i rzuciła mu się na szyję.
- Samia kochanie, jak urosłaś – czarownik chwycił ją sprawnie i uścisnął. Dziewczynę zawsze dziwiło to, ile mężczyzna ma siły. – Słyszałem, że byłaś ranna.
Księżniczka przytaknęła ruchem głowy.
- Skrzydła? – to było mało dyplomatyczne, ale ważne pytanie. Każdy przedstawiciel jej rasy obawiał się najbardziej właśnie o skrzydła. Mimo wyglądu byli kiepskimi lotnikami, może co dziesiąty potrafił przelecieć więcej niż sto metrów. Jednak ta część ciała stanowiła dlań powód do dumy.
Samia nie odezwała się, ale Saradan poczół, że zgadł i zaszło najgorsze. Lubił dziewczynę i głęboko jej współczuł. Mimo, że zepsuta, pusta i samolubna nie zasługiwała na to, co ją spotykało. Tym bardziej, że znał ją także od lepszej strony, jako utalentowaną, inteligentną i naprawdę błyskotliwą.
- Wujku, znalazłam dziecko mocy! – pochwaliła się Samia. – Prawdziwego czarodzieja, a raczej czarodziejkę.
- Śmiertelnika potrafiącego instynktownie posługiwać się magią? Nie sądziłem, że oni naprawdę istnieją.
Mimo, że zwyczajowo określeń takich jak mag i czarodziej używano zamiennie (trochę rzadziej natomiast mieszano pojęcia czarnoksiężnik, czarownik lub wiedźma) osoby biegłe w wiedzy tajemnej ozróżniały ich jako dwie, oddzielne kategorie adeptów magii.
Generalnie różnica polegała na różnicy w stosowanej technice uprawiania magii.
Pomijając źródła, z których płynęła moc oraz czysto techniczne specjalizacje czarowników dzielono na dwie kategorie. Mianowicie wyróżniano istoty, dla których zdolność posługiwania się magią jest czymś naturalnym, wrodzonym oraz te, dla których jest nabytym.
Pierwsza kategoria obejmowała bogów i niższe duchy oraz różnego rodzaju istoty magiczne. Druga: niemal wszystkich, śmiertelnych czarowników, niezależnie kapłanów, druidów, magów, nekromantów, czarnoksiężników czy wiedźmy. Jedni uzyskiwali moc jako łaskę od wyższych istot. Inni spędzali dziesieciolecia naśladując ich czyny, ucząc się i pracując nad sobą.
Od tej reguły były jednak wyjątki. Istnieli ludzie, którzy – nie ucząc się niczego – potrafili posługiwać się czarami. Nazywano ich Obdarzonymi. Magia obdarzonych zwykle przyjmowała postać niezwykłej, nadprzyrodzonych umiejętności, jak jasnowidzenie, telepatia czy zdolność zmiany kształtu. Jeśli Obdarzonego szkolono zwykle okazywał się świetnym materiałem na czarownika. Ten fenomen tłumaczono różnie. Saradan, członek jednego z trzech zakonów hermetycznych wierzył, że w każdym człowieku istnieje iskra boskości, którą można było wydobyć. Według ludowych podań i części starszej literatury źródła mocy były inne. Otóż w historii Laruzji miało wielokrotnie dojść do skrzyżowania się istot nadprzyrodzonych ze śmiertelnikami. To właśnie obca krew miała stanowić źródło mocy.
Według tych samych ksiąg istnieli również ludzie rodzący się z umiejętnością rzucania potężnych zaklęć.
Właśnie ich nazywano Dziećmi Mocy lub Czarodziejami.
Saradan wątpił jednak w ich istnienie. W prawdzie istniały linie krwi czarowników, które twierdziły, że rodzą się weń Dzieci Mocy, jednak nie było na to dowodów. Mag uważał, że jest to raczej propaganda lub mit heraldyczny mający wywrzeć wrażenie na wrogach.
- Czy jest to dziewczynka we wczesnym wieku nastoletnim o jasnych blond włosach i niebieskich oczach?
- Tak wujku. Ta jędza Alchima już to wyszpiegowała?
- Zacznijmy od tego, że Alchima to bardzo zdolna i pracowita kobieta o mocnym kręgosłupie moralnym. Należy jej się szacunek. I tak, ona już wie.
- Nudzisz wujku – przerwała mu Samia. – Szkoda, że ona już wie. To psuje mi trochę szyki. Szkoda też, że nie widziałeś tego dzieciaka. Ona jest naprawdę zdolna. Ma ogromną łatwość posługiwania się mocą.
- Samia muszę cię rozczarować, prawdopodobnie to dziecko nie jest czarodziejem. Mam przyjaciela, który poszukuje zaginionej siostry pasującej do opisu Moniki. Jeśli jego słowa potwierdzą się, to mamy do czynienia raczej z owocem treningu lub Rytuału Dziedziczenia…
- Rytuał dziedziczenia? Co to takiego?
- Bardzo potężne zaklęcie. Pozwala czarownikowi przekazać swoją moc i umiejętności potomkowi lub wybranemu uczniowi. Rzuca się to zwykle na krótko przed śmiercią, bowiem efekt jest nieodwoływalny.
Czarownik zamyślił się. Nagle coś go tknęło.
- Samia! – mag nagle się zaniepokoił. – Ty jej chyba nie uczyłaś?
- Troszeczkę, ale nie wiele udało mi się jej przekazać. Ta dziewucha jest głupim, złośliwy, krnąbrnym, niezdyscyplinowanym, pozbawionym jakichkolwiek manier diablęciem bez krztyny ciekawości świata. Zamiast się uczyć woli marnować czas na głupoty i urągliwe figle.
Saradan chciał przypomnieć księżniczce, kto non stop uciekał z lekcji i potrafił dosłownie zaszczuć słabszych psychicznie guwernerów. Były jednak ważniejsze sprawy.
- Do diabła! Mów szybko CO ją nauczyłaś! – magowie odpowiedzialni za czarodziejską edukację Samii nauczyli ją zaklęć, których nie wpajano nieletnim uczniom. Zresztą pełnoletnim często też nie pokazywano jak atakować lub bronić się czarami. Niektórzy – jak Saradan – wręcz wypierali się tego rodzaju „sztuki”.
- Podstaw iluzji - więcej się nie dało. Magia fascynowała Monikę, lecz gdy dziewczynka odkryła, że składa się ona głównie z nudnych lekcji pamięciowych szybko stała się niemożliwa do wytrzymania.
Saradan odetchnął z ulgą. Był wyznawcą poważnego, akademickiego podejścia do czarów i jak wielu mu podobnych z pobłażaniem patrzył na magię iluzoryczną. Złudzenia były dla niego… tylko złudzeniami. Zajmowanie się nimi było generalnie stratą czasu, zwłaszcza gdy można było sięgnąć po prawdziwą moc. Traktowano je jako coś przeznaczonego wyłącznie dla uczniów. W powszechnych przekonaniu bowiem iluzje, jeśli nie używano ich do kłamstwa lub oszustwa były nieszkodliwe. Obowiązywały je jednak te same zasady, co inne dziedziny. Doskonale nadawały się więc jako materiał ćwiczebny dostępny nim mistrz przekazał swemu uczniowi bardziej zaawansowane dziedziny wiedzy ezoterycznej.
Resztę dnia mag spędził z Samią. Księżniczka była wyraźnie znudzona i pozbawiona wieści z szerokiego świata. Czarownik nie chciał odbierać jej przyjemności wysłuchania ich.
Narzekała i była niezadowolona, ale mag odniósł wrażenie, że dziewczyna wręcz rozkwita. Zmiana środowiska i przeniesie w miejsce, w którym nie musiała zastanawiać się, kto z pośród otaczających ją ludzi spróbuje ją dziś zamordować wpłynęła na nią pozytywnie. W ciągu kilku tygodni z zaszczutej, makiawelicznej, pogrążającej w coraz głębszej depresji socjopatki przeobraziła się w osobę niemal normalną.
***
Serina zdecydowała się skorzystać z zaproszenia Alchimy do łowów z sokołami. Następny dzień po przyjeździe Saradana przywitał ją więc w lesie. Było chłodno i mgliście, jednak majowe słońce przebijało się przez opary oraz korony drzew. Roślinność już zdążyła nie tylko bujnie rozkwitnąć, ale też wyrosnąć. Dookoła pełno było świeżej, podnoszącej na duchu i cieszącej oko zieleni.
- Na co będziemy polować? – zadała pytanie prostując się w siodle niewielkiego konika nagaryjskiego. Stworzenie kształtem, rozmiarem i charakterem zupełnie przypominało ziemskiego hucułka. Dawało się więc łatwo namówić do realizacji wszelkich pomysłów swej pasażerki, chyba, że uznało je za głupie. Serinę taki układ satysfakcjonował, bowiem w końcu to konik był ekspertem, nie ona.
Alchima przymknęła oczy, wsłuchując się w odgłosy lasu. Zielona, w bardzo nieznacznym stopniu dotknięta przez człowieka puszcza była pełna zwierzyny, obfitowała też w inne dobra, którymi sowicie dzieliła się z potrafiącymi z nich korzystać. Właściwie zewsząd dobiegały ją odgłosy wydawane przez dzikie ptactwo. Nie dalej, niż pięćdziesiąt metrów od niej nawoływał swe partnerki bażant.
- Moja droga, właśnie dobiega końca okres godowy, a niedługo zacznie się pora lęgu – wyjaśniła. - Jeśli teraz zaczęłybyśmy polować, to gajowy by nas chyba ukrzyżował. I to pod warunkiem oczywiście, że zdążyłby przed Związkiem Łowieckim – dodała. Alchima obracając się w siodle swojego ogiera rasy allamskiej. Wyglądające kropka w kropkę jak koń andaluzyjski. Zwierze było więc przykładem końskiej piękności. Miało też więcej charakteru, niż zwierzak Seriny i właścicielka musiała je parę razy przywołać do porządku. – Nasze sokoły pochodzą z hodowli. Chciałabym, żeby rozprostowały skrzydła po zimie. Przy okazji nauczysz się z nimi obchodzić.
Większość używanych do polowań ptaków chwytano w lasach wiosną lub późnym latem i przysposabiano do łowów, by wypuścić na wolność jesienią. Wyjątek stanowiły najcenniejsze i najrzadsze, szlachetne gatunki jak sokoły, które były zbyt wartościowe by zwrócić im wolność. Jednak jedynie bardzo, bardzo nieliczne przyszły na świat w niewoli bowiem niewielu sokolników potrafiło jednak dokonać takiej sztuki. Alchima była niezwykle dumna, że udało jej się pozyskać przychylność mistrza, który prowadził dlań hodowlę. Specjalista ten był w połowie krwii elfem, wychowanym przez jeden z wędrownych klanów i o dzikich zwierzętach wiedział więcej, niż ktokolwiek inny. Kiedy tylko mogła, starała się zatrudniać jego pobratymców jako myśliwych, łowczych, sokolników lub leśniczych, jednak nie było to jednak łatwe. Jeśli mieszaniec lub czystej krwi elf mogli poszczycić się jakimiś sukcesami o ich usługi dosłownie się zabijano.
- Dlaczego mamy sokoły? Uczono mnie, że damy otrzymują do polowań dżemliki…
- Uczono cię z podręcznika z przed stu lat. Drzemliki to ptaki, które nie występują w strefie klimatycznej z Ertheroth. Sprowadzano je z Rodarii. Niestety tamto królestwo rozpadło się na dzielnice jeszcze przed naszym urodzeniem. Obecnie mają tam wojnę domową i lepsze rzeczy do roboty, niż łapanie ptaków – wyjaśniła Alchima. – Drugi dużo ważniejszy powód, dla których ich nie używamy jest taki, że drzemliki w naturze polują na wróble, są małe, nieładne, słabe i generalnie niezbyt fajne – oznajmiła. – Pozatym sokoła mam ja. Ty dostałaś pustułkę.
Przez chwile jechały spokojnie, delektując się urodą lasu.
- Dlaczego nie mogliśmy wziąć Artura? – zadała pytanie Serina wyrównując konie z Alchimą.
- Bo nie ma nic bardziej działającego na nerwy, niż migdaląca się parka – oznajmiła kobieta. – Wiesz, że Artur uważa, że może być bratem Moniki?
Serina nie wiedziała, wyraziła więc swoje zdziwienie. Alchima streściła jej opowieść młodszego z magów i zakończyła podsumowując:
- Jak na mój gust ta historia nie ma za dużo sensu, ale tak to już w życiu bywa.
- Co pani zrobi, jeśli okaże się, że są rodzeństwem? Pozwoli mu pani zabrać Monikę? – zaniepokoiła się dziewczyna. Artur był czarujący, ale pozory mogły mylić. Flirtować z dopiero co poznanym przystojniakiem to było jedno. Oddać mu pod opiekę dzieciaka drugie, obojętnie jak dobrego wrażenia by nie wywierał.
- W prawdzie chwilami mam ochotę oddać Monikę komukolwiek – jak się okazało Samia nauczyła Moniki jakiegoś zestawu zaklęć do tworzenia bardzo przekonujących złudzeń zarówno akustycznych jak i optycznych. Mała od kilku dni go twórczo rozwijała najczęściej do robienia psikusów. Były na tyle męczące, że w niektórych głowach zaczęła kiełkować idea stosu. - Nawet, jeśli oni faktycznie są spokrewnieni, to jednak Artur najpierw będzie musiał mnie przekonać, że jest wystarczająco dojrzały, oraz, że potrafi ją utrzymać.
- A jednak pozwoliła to pani robić Elther. Była pani kiedyś w domu własnej siostry?
- Nie. Jest aż tak okropnie? – Alchima nagle się zaniepokoiła. Może faktycznie powinna odwiedzić siostrę i sprawdzić, jak sobie radzi w życiu. – Sprowadza facetów? Całkiem wyprzedała się ze wszystkiego? W mieszaniu jest pełno butelek?
- Nie, tylko nieporządek, choć nawet nie taki okropny. Ta kobieta jednak robi złe wrażenie. Z czego ona się utrzymuje?
- Głównie to pasożytuje na rodzinie – odparła, a po chwili oznajmiła – Serina, nie będę cię okłamywać. Elther nie jest osobą szczególnie odpowiedzialną ani mądrą. Jednak, pomimo, że jest uzależnioną od hazardu entuzjastką wolnej miłości nie jest też skończoną kretynką – objaśniłą. - Owszem, szlaja się po spelunach, prowadzi też bujne hmmm życie towarzyskie i zadaje się z rozmaitymi mętami. Jednak powiedzmy sobie szczerze: ona nie będzie w to wciągać Moniki, choćby dlatego, że mała robiłaby jej, jak ona to nazywa obciach. Monika u niej nie będzie głodna, nie będzie musiała też pracować fizycznie, jak w dowolnym innym miejscu. Dodatkowo płace siostrze, żeby nauczyła ją czytać i pisać oraz innych. Nie o tym jednak chciałam rozmawiać… Widziałaś, jak zachowuje się Monika?
- Moim zdaniem wszyscy nadmiernie się jej czepiają. Owszem, jest złośliwa, trochę samolubna, nieodpowiedzialna, a jej dowcipy są nieprzyjemne, ale to naprawdę jest dobry dzieciak. Cieszyłabym się, gdyby ludzie przestali tak na nią najeżdżać i traktować to tak poważnie.
- To wymaga poważnego traktowania, bo mała jest gotowa utopić się w fosie. Jednak nie o to mi chodzi – Alchima zaczęła się odrobinę irytować. - Monika nie zachowuje się jak normalna czternastolatka. Ona jest na poziomie emocjonalnym znacznie młodszego dziecka, ale jednocześnie potrafi być bardzo cyniczna. Mało który dorosły bywa taki zgorzkniały. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 09-05-2009, 06:41
|
|
|
- Kiedyś próbowałam wyciągnąć z niej skąd pochodzi, czy pamięta rodzinę i czy ma jakichś krewnych – przypomniała sobie Serina.
- I co?
- Twierdzi, że nie. Moim zdaniem kłamie.
Przez chwile jechały w milczeniu.
- Bardzo możliwe, że nie pamięta. Może też okłamywać samą siebie, żeby o czymś nie pamiętać. Moja siostra twierdzi, że mała albo nie zasypia, albo ma złe sny.
- A widziała pani, jak reaguje na ludzi? Monika strasznie do nich lgnie, ale jednocześnie jest bardzo wyhamowana, jakby się bała…
- Tak. Zachowuje się jak nieoswojone zwierzątko, które ktoś zabrał do domu…
- Chciałabym wiedzieć, co siedzi w jej głowie.
- Ja natomiast nie bardzo – oznajmiła Alchima. – Serina, dla twej wiadomości: Monika wygląda mi na ciężki przypadek szoku pourazowego. Widziałam to kilka razy u żołnierzy i ofiar klęsk żywiołowych. Prosiłabym cię też bardzo, żebyś nie próbowała z niej wyciągać szczegółów. Prawdopodobnie są paskudne, a nawet, jeśli je wywleczesz to nie będziesz mogła jej w żaden sposób pomóc. Za to możesz jej jeszcze bardziej spaprać psychikę. Monikę traktuj normalnie, jak każdego innego człowieka.
Wjechały na rozległą polanę, na której zdjęły sokołom kapturki z głów i wypuściły je w niebo, by mogły swobodnie wylatać się.
- Problem stanowi jednak Artur – po dłuższej chwili milczenia odezwała się Alchima. - Saradan ma z nim dzisiaj porozmawiać, ale wolałabym, żebyś ty też o tym wiedziała. Nie chcę, żeby robił Monice fałszywe nadzieje. Gdybyś mogła mieć na niego oko i powstrzymać go przed robieniem rzeczy pochopnych, głupich i nieprzemyślanych byłabym naprawdę wdzięczna.
***
- Mała! Zbudź się! No obudź się mała! – Mefisto próbował ściągnąć z łóżka Samię. Nie było to łatwe, a miniaturowy diablik był coraz bardziej zły. Wystarczająco irytujące było to, że musiał zstąpić do świata śmiertelników.
- No cholera jasna – zaklął demon składając palce w mistyczny symbol i sięgną po moc. Dopiero miniaturowa błyskawica postawiła Samię na nogi.
- Witaj koteczku, przyniosłem ci prezencik – powiedział wskazując na dużych rozmiarów amulet. – Przepraszam, że nie dostarczyliśmy go wcześniej, ale stworzenie tego zajęło nam trochę czasu.
- Wspaniale – ziewnęła Samia. – Nie mogłeś przyjść później?
- Później pojawi się tu mnóstwo pokojówek, a gdy odejdą przyjdzie ten przesądny głupek w bieli i jego uczniak. Potrafię się urywać się przed wzrokiem śmiertelnych, ale ty zapewne nie chcesz wyjść na gadającą do siebie wariatkę.
Samia wzięła do rąk przedmiot. Nie różnił się w dotyku od zwykłej ozdoby.
- Zwróć uwagę na te klejnoty – zachwalał amulet demon. - Musieliśmy sięgnąć po wiele mocy, by je zyskać. Stworzyliśmy ich kilkanaście, lecz cały czas nie byliśmy zadowoleni z rezultatu, mimo, że każdy był wart grzechu. Ostatecznie wybraliśmy te, gdyż pasują do twych oczu. Metal… Początkowo chcieliśmy użyć niebieskiego złota, czyli stopu złota, niklu i żelaza. Jest niezwykle piękny, a wy, śmiertelnicy nie potraficie go wytwarzać. Nawet w piekle tylko nieliczne kotły mają odpowiednią temperaturę, więc stop trzeba tworzyć czarami. Wśród śmiertelnych byłby bezcenny. Niestety, wykonanie z takiego metalu od razu wskazywałoby na nieziemskie pochodzenie przedmiotu – zasmucił się diablik. - Wybraliśmy więc to. Amulet jest srebrny, tylko z wierzchu pozłocony. Oczywiście obniża to przydatność srebra i nieco zakłóca aurę, ale powiedzmy sobie szczerze: aury to bzdura – objaśnił. - Jeśli natomiast przyjrzysz się zdobnictwu zauważysz, że stanowi ono nie tylko doskonałą, rzemieślniczą robotę, ale też posiada ogromne znaczenie symboliczne, oczywiście wplecione bardzo dyskretnie. Wystarczy jednak, by zakotwiczyć odpowiednie czary – westchnął i pogładził naszyjnik. Był bardzo piękny.
- Co zaś się tyczy mocy – kontynuował zachwalanie przedmiotu Mefisto – użyliśmy bardzo potężnej magii. Co więcej, nie skorzystaliśmy naszych, zwyczajowych źródeł mocy. Nie zawiera więc żadnego mroku. tylko normalne, mdłe czary dla prawiczków.
- Dobrze, dobrze… Przejdź jednak do konkertów: jak to działa i jak się tego używa?
- Jak sobie wasza wysokość życzy – skłonił się diablik. – Otóż amulet jest klasyczny talizman. Noszony przez czarownika znacząco wpływa na moc jego woli i pozwala o wiele skuteczniej narzucać ją otoczeniu. Dodatkowo stanowi źródło mocy, a kamienie dostrajają czarownika do tajemnych sił działających we wszechświecie oraz otwierają jego umysł na ich zrozumienie. Pozwala więc rzucać czary o wiele potężniejsze, niż w normalnych okolicznościach bez konieczności wieloletniego treningu.
- Jeśli to zapewnia takie połączenie, to chyba niestety nie jest zbyt skuteczny.
- Jest bardzo skuteczny. Dla wielu śmiertelnych czarowników stworzenie czegoś takiego byłoby dziełem życia – w głosie Mefisto pobrzmiewała duma. - Nie da się jednak ukryć, że my jesteśmy w tych dziedzinach bieglejsi. Nawet moja moc dorównuje twojej, mimo, że jestem bardzo nisko w hierarchii.
- Wystarczyłby, żebym powaliła taką istotę, jak to, co było w tym pokoju?
- Ona ma na imię Xu Yen i już raz uległa śmiertelnikowi – syknął pogardliwie – świadczy to o tym, że wśród swego plemienia nie jest najpotężniejsza. Dzięki temu talizmanowi będziesz mogła uczynić z niej swą niewolnicę.
- Doskonale… Teraz porozmawiajmy o cenie.
- To prezent dla waszej wysokości. Obrażalibyśmy cię żądając zaplaty.
- Jak mówiłam: porozmawiajmy o cenie. Dobrze wiem, że wy nie dajecie nic za darmo. Od razu też mówię jeszcze: moja dusza jest zbyt cenna.
- Wasza wysokość naprawdę jest zbyt podejrzliwa. Jak mówiłem przy naszym ostatnim spotkaniu masz szanse maleńka stoczyć walkę z dwoma potężnymi czarownikami: Tomoe i Wilczym Sercem. Oboje zdolni byliby wiele demonów odrzeć z mocy i powłok cielesnych, zmuszając je do pielgrzymki do Krainy Cieni w nadziei na ponowną inkarnacje… Będziemy bardzo wdzięczni, jeśli pozbawisz ich życia.
- Myślałam długo o tej teorii. Nadal jednak wydaje mi się wielce naciągana.
- Dobrze więc. Nie ukrywam, że wiązaliśmy z waszą wysokością także i inne nadzieje… Czy wiesz, co to jest gambit mocy?
- Czy to ma związek z przepowiednią? – Samia po raz pierwszy w życiu przyjęła, że za słowami kapłanów jednak mogło się coś kryć.
- Nie całkiem – odparł Mefisto. - Wasza wysokość, doskonale wiesz, że świat jest pastwiskiem dla bogów i nieśmiertelnych, a ludzie, zwierzęta i rośliny stanowią jedynie nasze trzody i uprawy. Jednak to pastwisko nie jest sprawiedliwie podzielone, zdarza się też, że ktoś podprowadza komuś kilka owiec, lub zaora mu miedzę. Dlatego też nad bezpieczeństwem zagród czuwają psy pasterskie i paserze: pomniejsze byty takie jak ja, śmiertelni kapłani i herosi, potwory z krwii i kości ukształtowanej czarami… - wyliczył. – Czasem jednak dochodzi do sytuacji, że któryś z właścicieli folwarku postanawia zagarnąć część pastwiska swojego sąsiada. Zaczyna wówczas naciskać i wysyła jednego lub kilku pastuchów, by wszczęli bujkę z pastuchami drugiego z gospodarzy. Robią to tak, by przepędzić tamtych, zagarnąć ich grunta i trzody, a jednocześnie nie sprawić wrażenia, że działają z polecenia swego przełożonego. Takie wydarzenie, służące do zdjęcia kilku figór z wielkiej szachownicy wszechświata nazywa się gambitem mocy…
- Masz ci los… Wygląda na to, że w odwiecznym starciu między dobrem, a złem przypadła mi rola pasterki…
- To nie jest konflikt między dobrem, a złem – wyjaśnił Mefisto. – Jeśli już to starcie toczy się między bandą cyniczną bandą zakłamanych sukinsynów, a tymi bardziej szczerymi. W obecnej jednak chwili siły ciemności walczą z siłami ciemności, a wymienione już cyniczne sukinsyny udają, że nie widzą co się święci w nadziei, że Władcy Pokus i Ci, Co Polują W Mroku pozabijają się wzajemnie. Jeśli o nas chodzi o nas, to mamy nadzieję sprzątnąć Polującym kilka figur, ściągnąć parę starych długów, wpakować się na ich połowę planszy i zamienić pionka na królową…
- Kończysz już? Chciałabym wstać i przebrać się, a nie słuchać tych słowotoków. Mogę to wypróbować, zanim przyjmę prezent?
- Oczywiście. Jakie zaklęcie zechcesz rzucić?
Samia nie odpowiedziała, jej usta jednak poruszyły się.
- Ciemności i cienie – wyszeptała w języku używanym podczas nabożeństw i rytuałów – przenikające ducha tej istoty, tworzące jego mięśnie i kości. Oto daję wam cząstkę mej mocy, pijcie z mego Mana i nagnijcie się do mej woli! Rozkazuje wam: oplećcie jego członki. Zwiążcie go i oddajcie w moją niewole, by służył mi zdany na moją łaskę lub niełaskę! Na mrok nocy, na ciemność między gwiazdami, na Ciszę, na nów, na moje czarne serce zaklinam Was!
- Zaklęcie wiązania i rozkazywania bytom ciemności? – buchnął śmiechem Mefisto. – Trzeba być naprawdę naiwnym, by wierzyć, że demon odda ci do rąk talizman jednocześnie nie upewniwszy się, że jego własna moc woli wystarczyć, by mu się oprzeć!
Samia jednak nie przerwała czarów. Przeciwnie, w jej ręce pojawił się nóż.
- Cienie, duchy i ty ciemności! Ucztujcie na mojej krwi i moim życiu! Nie żądam w zamian nic, tylko mocy, by rzucić na kolana ten byt!
- Magia krwii? – przeraził się nagle Mefisto. To był stary ryt. Demon nie podejrzewał, że znowu odżył. – Jana cholera! Zdejmij to zaklęcie! Zdejmij ten czar, to spełnię trzy twoje życzenia! Obdarzę cię skarbami narodów! Sprowadzę ci kochanków obydwu płci – obiecywał. - Tylko zdejmij to zaklęcie!
- Nie! Masz za małą moc, by to zrobić! Ponadto nie mogę zapomnieć, że jesteś demonem, a więc kłamcą i nałogowym oszustem.
- Błagam cię! Zdejmij ten czar! – Mefisto zmienił technikę i spróbował wziąć Samię na litość. – Czy wiesz, co mi zrobią, jeśli wyjdzie na jaw, że tak skrewiłem? Nie potrafisz sobie nawet wyobrazić, jak okrutni są moi bracia…
Diablik tak przekonująco udawał przerażonego, że księżniczce aż krajało się serce. Mimo to odmówiła.
- W takim razie strzeż się! Znajdę sposób, by wywrzeć zemstę! Nie będziesz miała ze mnie żadnego pożytku, a tylko utrapienie!
- Nie! – powiedziała Samia łapiąc go za nogę i podnosząc skierowanego głową w dół na wysokość swoich oczu. – Będziesz bardzo pożyteczny. Będziesz starał się, wkładał w swoją pracę całe serce i robił wszystko, żebym była z ciebie zadowolona. Nie zrobisz też niczego, co mogłoby mi się nie spodobać! – oznajmiła dobitnie. - W przeciwnym razie rozkaże ci, żebyś udał się na piechotę do Ziemii Nod banany prostować… Wiesz doskonale, że spętany zaklęciem musiałbyś usłuchać rozkazu!
Adept czarnej magii, jeśli był wystarczająco potężny mógł zmusić do służby demona zaklęciami, lub dobić z nim paktu, jeśli posiadał coś godnego uwagi na wymianę. Czasem zdarzało się, że ich nowy władca zlecał im jakąś bezsensowną pracę za karę, lub dla własnego interesu. Jeśli jej nie odwołał lub umarł w trakcie jej wykonywania katorga mogła trwać wiecznie. Mefisto słyszał zarówno o diable, który poruszał kieratem w nieczynnej od wieków kopalni, demonie, którego rozgniewany czarownik zmusił, by nadał numer inwentarzowy każdemu ziarnku piasku na pustyni i ustawił je w sposób pozwalający na łatwe odnalezienie.
- To przerażające, tak zmarnować wieczność – pomyślał diablik.
- Zrozumiałeś? Jeśli tak to zrealizujesz teraz mój pierwszy rozkaz: odejdź tak daleko, żeby mnie nie widzieć, a jednocześnie na tyle blisko, bym mogła cię w każdej chwili wezwać. Zamierzam zawołać służące, by pomogły mi się przebrać. Nie będę potrzebowała przy tym twojej asysty.
Samia wzięła kąpiel i zmieniła garderobę, zjadła też lekkie śniadanie, przy którym towarzyszyli jej Saradan i zaprzyjaźnionego z nim, młodszy mag imieniem Artur. Młodzieniec wywarł na Samii wrażenie gentelmana i światowca. Miał dobre maniery, był inteligentny i czarujący. Widać po nim było, że wywodzi się z długiej linii czarowników o bogatych tradycjach. Jak się okazało posiłek nie miał znaczenia tylko kurtuazyjnego.
- Wasza wysokość. Po śniadaniu chcielibyśmy omówić z Wami zabezpieczenia waszych komnat – zaczął Saradan, gdy służąca podała deser.
- Dokładniej rzecz biorąc: mamy pewien pomysł, który – jeśli przypadniej Wam do gustu wprowadzimy natychmiast w życie – uzupełnił Artur. - Bylibyśmy też zachwyceni, gdybyś brała w tym udział. To może być wybitnie pouczające doświadczenie.
- Mistrzu, Arturze… Byłabym zaszczycona uczestnicząc w takim eksperymencie. Co dokładnie będziemy robić? Przygotujemy amulet, czy instrypcję zaklęcia?
- Żadną z tych rzeczy. Inskrypcje zaklęć są zbyt niepewne i łatwo je uruchomić przypadkowo. Co więcej można je łatwo zniszczyć po prostu zacierając napis. Natomiast amulety chroniące pomieszczenia lub całe budynki rzadko kiedy są skuteczne.
- Jednak uważacie, że itsnieje sposób umożliwiający coś takiego – zauważyła Samia.
- To bardzo stara magia – powiedział Saradan. – Dziś rzadko się ją praktykuje. Wywodzi się jeszcze ze starych, animistycznych wierzeń ciągle żywych wśród orków, zwierzoludzi, Haugów. Dziś, wśród wyżej rozwiniętych ludów uprawiają ją jedynie nieliczne istoty, głównie czarownice…
- Mistrz przesadza. Ta sama tradycja żywa jest w praktykach religijnych wielu świątyń, głównie związanych z panteonem Danu…
- Tak, jak mówiłem – wrócił do wykładu Saradan. – Czary te wywodzą się ze starych wierzeń, które zanikły w miastach, a wciąż żywe są na wsi. Wśród czarownic, kapłanów chłopskich religii płodności, urodzaju i natury oraz im podobnych. Zasada działanie jest prosta…
- Otóż animiści wierzą, że każdy obiekt we wszechświecie ma swoją duszę i jest żywy…
- Czy mógłbym cię prosić, żebyś nie przerywał? – warknął Sarada.
- Tak.
- To kontynuuj jeśli uważasz się za mądrzejszego.
-…jedna z technik, która przetrwała do dziś, ale rzadko jest praktykowana przez magów polega na tworzeniu figurek strażniczych. W tym celu chwyta się niewielkiego ducha…
…trawy, kamienia, kałóży…
- Mistrzu, zachowuje się mistrz dziecinnie.
- Robię to tylko po to, żeby uświadomić ci młodzieńcze, jak irytujące i niegrzeczne jest twoje zachowanie. Kontynuuj.
Artur westchnął.
- Chwyta się niewielkiego ducha, zwykle planktonowego. Wiąże się go z jakimś obiektem zaklęciami, a następnie karmi za pomocą mocy, ofiar lub w najgorszym razie modłów aż urośnie w siłę. Należy robić to ostrożnie tak, by napęczniały duch nie zerwał uwięzi. W ten sposób powstają na przykład święte figurki chroniące świątynie. Metoda ta ma wiele wad, ale jest prosta i skuteczna. Dodatkowo duchem tego rodzaju można sterować na wiele sposobów, choć niestety musi on pozostawać przykuty do dającego mu schronienie, materialnego obiektu.
- Ta technika wygląda na trudna. Czy będzie przy tym obecna Monika? Ją w końcu także chcecie panowie uczyć.
- Nie – oświadczył Saradan. – Ty znasz już ryzowne zaklęcia i poza tego incydentu z ognistymi kulami na przystani do tej pory wykazywałaś należytą odpowiedzialność. O Monie nie można tego powiedzieć/
- Kiedy w takim razie zaczynamy? – zadała pytanie Samia.
- Jeśli będzie to możliwe, to zaraz po deserze.
Na deser podano ciasto kremowe z migdałami. Te ostatnie zrobiły się niedawno dziwnie modne. Z jakiegoś powodu w kuchni dodawano je do większości potraw, których Samia oczywiście nie jadła. Migdały mogły maskować smak cyjanku i kwasu wallatarskiego.
Następnie przeszli do pomieszczenia, które znajdowało się obok. Później odprawili skomplikowanego rytuału przywołania. Rzucili zaklęcia wiążące, a następnie zaczęli obdarowywać ducha swą mocą. Początkowo nie stawiał oporu. Mimo, że nacisk jego woli na ich połączone siły mentalne był wyczuwalny, to jednak porównać go można było do łaskotania, jakie wywołuje chodząca po człowieku mrówka. Jednak, gdy urósł w siłę i moc jego opór także się wzmocnił. Szarpał się na uwięzi z bardzo dużą siłą, tak, że z trudnością przychodziło im utrzymać go, a związanie wymagało naprawdę potężnego wysiłku. Gdy to wreszcie się udało byli zmęczeni jak po całym dniu ciężkiej pracy. Efektem ich pracy była niewielka statuetka z terrakoty, w której Saradan zaklął ducha wija. Według zapewnień maga byt był teraz naprawdę potężny. W pełni zmaterializowany mógł wypełnić cały pokój. Nie było pewności, czy ich trójka zdołałaby go zatrzymać, gdyby zerwał się z uwięzi. Ta na szczęście była bardzo silna.
***
- Mistrzu, oto ta niesforna pannica – oznajmiła służąca wciągając Monikę za ucho do pokoju.
- Dziękuje za przyprowadzenie jej, jednak wolałbym żeby odbyło się to bardziej pokojowymi metodami. Wejdź mała i usiądź – polecił Saradan.
Monika posłusznie spełniła jego polecenie, zajmując miejsce przy stoliku.
Saradan poświecił kilka chwil na krzątanie się przy swoich rzeczach. Czas ten wykorzystał na ukradkowe przyjrzenie się dziewczynce. Ta wbiła wzrok w blat stołu. Oczywiście mogła to być maska, ale czarownik uznał, że Monika faktycznie czuje się niepewnie w jego obecności.
Umiejętność przełamania pierwszych lodów była ważna w sztuce dyplomacji. W nieokrzesanej Laruzji, gdzie ciągle szczytem podstępu było napaść na sąsiadów, gdy są pijani zwykle polegało to na wręczaniu prezentów, zwłaszcza kosztownej żywności i trunków.
Wyjął z szuflady tabliczkę czekolady i przełamał z trzaskiem.
- Proszę, poczęstuj się – powiedział kładąc słodycz prosto przed nosem dziewczynki, a następnie włożył sobie jeden kawałek do ust. – Masz na imię Monika, prawda?
Dziewczynka potwierdziła skinieniem głowy.
Nawet nie chodziło o to, że bała się starca. Przeciwnie, robił dobre wrażenie i nie wydawał się groźny. Monika jednak z nieznanymi sobie ludźmi oswajała się niemal tak samo, jak dzikie zwierze. Jeśli spotkanie nie przebiegało na jej warunkach truchlała i trzeba było czasu, by przywykła do ich obecności.
- Czy wiesz moja droga dlaczego chciałem się z tobą widzieć? – zaczął siadając obok dziewczynki. Mała odsunęła się niemal instynktownie, co zasmuciło czarownika. Wszystko w jej grze ciała świadczyło o tym, że nie ufa i boi się dorosłych. To martwiło.
- Nie wiem proszę pana – jęknęła w końcu nie odrywając wzroku od stołu. – Bo zrobiłam coś złego?
- Niektórzy faktycznie mogliby to tak określić – przyznał czarownik i wyciągnął rękę, by poklepać dla dodania otuchy małą. Monika jednak zrobiła unik. – Słyszałem, że potrafisz czarować – powiedział, by od razu przejść do rzeczy.
Mimo dziewięćdziesięciu lat na karku Saradan nie widział jeszcze nigdy, by wypowiedziane słowa wywołały na kimś takie wrażenie żeby faktycznie spadł z krzesła.
- Nie proszę pana – stwierdziła Monika, kuląc się w sobie i zaciskając zęby.
Była głupia, że pokazała Samii i Serinie, że ma moc. Gdyby była starsza i potężniejsza użyłaby jej, by cofnąć czas.
- Nie umiem czarować proszę pana. Oni tylko tak mówią, bo chcą się mnie pozbyć…
- A któż mógłby rozpuszczać tak okrutne kłamstwa?
- Skrzydlaci proszę pana… Bo ja czasem robie im dowcipy – przyznała się Monika, by uwiarygodnić swoją opowieść. – Dlatego mnie nie lubią. Mówią tak, bo chcą, żebym została odesłana do domu wychowawczego dla trudnej młodzieży albo zakonu, gdzie trafiają złe osoby. Bo tylko źli ludzie posługują się magią.
To stwierdzenie zdziwiło Saradana. Jeśli chodzi o czary skrzydlaci byli bardziej liberalni od ludzi i żywili znacznie mniej przesądów. Monika musiała więc wyjątkowo pechowo trafić.
- Nie jest prawdą, że tylko źli ludzie używają magii – powiedział Saradan. – Owszem, czary mogą posłużyć do złych, złośliwych lub niegodnych celów, lecz we właściwych rękach mogą stanowić potężną siłę budującą. Sam się nimi zajmuję. Spójrz proszę… - W jego dłoni pojawiła się niewielka kulka intensywnego, jasnego światła.
Monika rzuciła na to okiem i do reszty straciła humor. Czarodziej… To był chyba najgorszy, możliwy scenariusz. Monika od dawna zdawała sobie sprawę, że różni się od innych dzieci, nie wiedziała tylko jak bardzo. Przyczyna tego była prosta: nie miała pojęcia, jakie cechy powinna posiadać prawidłowa istota ludzka. Czarownik natomiast wiedział to na pewno. Będzie też umiał poznać, co jest z nią nie tak… W rezultacie zabije ją, bo jest zła, żeby mieć składniki na czarodziejskie mikstury lub też, żeby zobaczyć, co ma w środku. Jeśli tego nie zrobi zamknie ją w klatce, tak, żeby wszyscy mogli ją oglądać, albo – jeśli będzie miała naprawdę dużo szczęścia i okaże się tylko trochę nieprawidłowym dzieckiem – odeśle do szkoły czarodziejów.
- Ale ja naprawdę nic złego nie zrobiłam… - jęknęła tylko.
- To mnie się boisz? – zadał pytanie najłagodniejszym tonem, jaki potrafił przybrać. – Zupełnie niepotrzebnie. Jestem tylko starym głupkiem, znającym kilka sztuczek, które najwyraźniej tylko mi wydają się zabawne.
- Bo pani Arlen w przytułku powiedziała, że trzeba mnie spalić na stosie, albo sprzedać czarownikowi, żeby zrobił mi wiwisekcje, albo wytopił ze mnie tłuszcz…
- Przykro mi moja droga, ale nie zabiorę cię do swojej wieży, bo niestety nie posiadam takowej. Na tłuszczu natomiast, jesteś za stara, bo to robi się z niemowląt – powiedział uspokajająco głaszcząc ją po włosach. – Ogólnie jeśli chodzi o czary, to jesteś w wyjątkowo parszywym wieku. Jesteś już trochę za duża, żeby zamienić cię w goblina i jednocześnie zbyt smarkata, na ofiarną dziewicę. Od biedy można chyba cię upiec, ale kucharz ze mnie marny. Tym razem cię nie skrzywdzę, ale wieczorem poszukam jakiejś księżniczki, żeby ją w coś zamienić…
- Samię – jęknęła dziewczynka. – W ropuchę!
- Ale ona też była grzeczna…
- Akurat – jęknęła Monika ciągle jeszcze przestraszona, ale już odrobinę mniej.
-…pozatym przyjechałem ją uczyć czarów. Nie mogę tego robić z ropuchą. Ludzie by się śmiali.
Dla Moniki byl to ostateczny dowód niesprawiedliwości świata. Ją za magię oblewa się poświęconą wodą, Samii natomiast sprowadza się nauczyciela.
- Potem dowiedziałem się, że na zamku jest jeszcze jedno dziecko potrafiące używać magii – wyznał. – Zapytano się mnie, czy nie zająłbym się edukacją także jej. Nie mam nic przeciwko temu. Przeciwnie należę do organizacji szerzącej czarodziejską wiedzę i bardzo chętnie przyjmuję uczniów. Czy chciałabyś być jednym z nich?
Tak. Monika by chciała. Nawet bardzo. Jednak nie była ufnym dzieckiem.
- Pani Yves mówiła, że magia jest złą rzeczą – wycedziła ostrożnie. – A pani Arda uważała, że mogą się nią zajmować tylko bardzo mądrzy dorośli, którzy długo się uczyli…
Był oczywiście jeszcze wujek Myrdrin, który obydwie kobiety nazwał kretynkami. Monika była grzeczną dziewczynką i nie zwracała się tak do dorosłych, jednak uważała, że pogląd ten jest uzasadniony.
- Jednak nie prowadzę też lekcji pod przymusem. Wszystko zależy od tego, czy będziesz chcieć się uczyć. Nie zrobię tego też wbrew twoim opiekunom – dodał. – Magia to niebezpieczna dziedzina i musisz najpierw mieć ich pozwolenie.
Monika zastanowiła się nad tym głęboko. Nadmiernie dobrze zdawała sobie sprawę z tego, że życie nie polegało tylko na zabawie. Trzeba było też na przykład pracować. Póki znajdowała się w sierocińcu lub pod opieką Elther nie musiała tego robić: otrzymała ubranie, jedzenie i miejsce do spania, co wyczerpywało jej aspiracje. Jednak wiedziała, że nie będzie to możliwe bez końca. Monika nie myślała o tym zbyt wiele żyjąc chwilą, gdyż doskonale wiedziała, że niczego nie potrafi, nie widziała też specjalnie dla siebie miejsca gdziekolwiek. Magia nie brzmiała źle. Nie musiałaby się kryć. Miałaby masę pretekstów do dziwnego zachowania.
Wreszcie czarownik mógł ją nauczyć, jak zmieniać kogoś w żabę. Monika lubiła żaby, choćby dlatego, że większość ludzi uważała, je za paskudne.
- Ciekawe, czy skrzydlaci zmieniają się w rzaby latające? – pomyślała.
Problem stanowili opiekunowie. Zdanie na temat magii Alchimy znała. Rozmawiały o tym kilka dni wcześniej. Problem stanowiła tylko Elther. Druga z jej „ciotek” stanowiła dla dziewczynki zagadkę. Monika nie miała pojęcia w jaki sposób zareaguje na pytanie i zwyczajnie bała się zapytać.
- Wszystko zależy, czy ciocia Elther się zgodzi…
- Dobrze… W takim razie może idź się jej zapytaj – Monika potraktowała te słowa jako pozwolenie natychmiastowego opuszczenia pokoju. – Przyjdź jutro o dwunastej i powiedz, czy ciotka się zgodziła – rzucił za nią Saradan, ale nie miał pewności, czy usłyszała. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 12-05-2009, 22:09
|
|
|
Monika po rozmowie miała mętlik w głowie. Oczywiście powinna porozmawiać z ciotką, lecz bała się jej reakcji. To, czy w ogóle powinna się na lekcje zgadzać stanowiło oddzielny problem. Magia nie była jedyną tajemnicą, jaką skrywała przed światem. Tak naprawdę stanowiła jedynie czubek w górze lodowej jej sekretów. Czarownik mógł bez trudu wydłubać je wszystkie na wierzch. Po pierwsze była pewna, że nie będzie to przyjemne, po drugie prawie na pewno skończy się czymś gorszym, niż odesłanie do przytułku. Była zła gdy o tym myślała, tak zła, że czuła, jak wyostrzają się jej zmysły i wydłużają zęby.
***
- Droga Julio – pisał Wilcze Serce - Jestem bardzo wdzięczny za poświęconą mi uwagę. Uważam jednak, że ojciec waszej wysokości nie byłby zadowolony, gdyby dowiedział się, że koresponduje ona z takimi typkami jak moja osoba. Bądź więc grzeczną, małą dziewczynką i rób, co Ci każę, a oryginał twojego listu nigdy nie trafi w jego ręce.
Co zaś się tyczy naszego wspólnego problemu. Jeden z moich przyjaciół niedawno postanowił odwiedzić Erthenroth. Poprosiłem go o znalezienie rozwiązania. Nie jest on może człowiekiem szczególnie subtelnym, ale ma liczne zalety odpowiednie do tego zadania. Na przykład uwielbia zabijać, zwłaszcza małe kocięta.
Niestety, zdarzyć się może, że mój przyjaciel zawiedzie. Są jednak osoby, które podobnie jak my nie są zainteresowane sojuszem między Skrzydlatymi z Czarnych Wzgórz, a Królestwem Erthenroth.
Najwięcej mieszka ich w Awkon, jednak w królestwie tym nie ma nikogo, kto zdolny byłby do prowadzenia polityki subtelniejszej, niż najazd na sąsiada i grabienie jego chłopów.
O mieszkańcach Erthenroth również nie mogę napisać wiele dobrego. Mimo, że z zewnątrz tego nie widać królestwo podzielone jest na dwa, zwalczające sie obozy: prowincjonalny i dworski. Od lat bowiem ulegało destabilizacji na skutek postępującej indolencji swych władców. Prawdopodobnie do dziś by się ono rozpadło, gdyby nie obecny władca Roderyk IV Białobrody, który z pomocą swego doradcy, kanclerza dworskiego Augusya hrabiego Taranicj zdołał stłumić bunty baronów.
Nie wszystkim to się jednak podoba, co udowodnił niżej podpisany prokurując drugi bunt baronów.
Jedną z osób najbardziej niezadowolonych jest margrabia Helmut Czarny, władający marchią północną. Człowiek ten jest ambitnym, chciwym kretynem doskonałym do naszych celów. Jest gotów wsadzić kij w szprychy polityce królewskiej choćby z czystej złośliwości.
O królestwie Dom-Kar nie wiem za dużo. Leży ono na południu Erthenrorth i stanowi naturalnego wroga wymienionego państwa. Nie wiem jednak, kto weń zainteresowany byłby tego typu wiadomościami.
- z poważaniem Woderyk Wilcze Serce.
***
Reszta dnia upłynęła Monice spokojnie. Mimo to z każdą mijającą godziną czuła się coraz gorzej. Postanowiła więc wcześniej wrócić do domu i porozmawiać z ciotką, by mieć to wreszcie za sobą.
Na natychmiastową konfrontację z Elther zabrakło jej jednak odwagi. Zamknęła się więc w swoim pokoju, przykryła kołdrą i próbowała zasnąć. Nie udało jej się to. Wręcz przeciwnie. Im więcej czasu mijało tym bardziej się bała. Myśl o negatywnych skutkach rozmowy całkowicie odbierała jej rozum.
Ciotka Elther nie była idealną opiekunką, jednak poświęcała jej nieco więcej uwagi, niż kobiety z przytułku, a ponadto życie u miej było lepsze. Gdyby jeszcze choć raz ją przytuliła Monika czułaby się w pełni usatysfakcjonowana. Miała natomiast trzy posiłki dziennie (i jakiś poczęstunek w zamkowej kuchni), kilkoro przyjaciół, grupkę starannie wyselekcjonowanych wrogów i pluszowego misia. Myśl, że mogłaby to wszystko utracić spędzała jej sen z powiek.
W pewnej chwili opuściła swój pokój i udała się do sypialni Elther. Kobieta jeszcze na szczęście nie spała… W przeciwnym razie opuściłaby go w błyskawicznym tempie. Pod pewnymi względami kobieta bardzo przypominała swoją siostrę.
- Ciociu Elther, możemy porozmawiać?
Kobieta oderwała się od malowania paznokci i przyjrzała się dokładniej Monice.
- Znowu miałaś koszmarny sen? – zadała pytanie. Męczące Monikę koszmary niepokoiły ją i przeczuwała, że powinna coś z nimi zrobić. Problem polegał na tym, że nie miała pojęcia co tak naprawdę powinna uczynić. Nie była matką i nie wiedziała niczego ani o dzieciach, ani nastoletnich dziewczętach. Nie umiała też nawiązać z nią kontaktu. Instynktownie przeczuwała jednak, że za koszmarami sennymi podopiecznej
może kryć się coś paskudnego.
Nie wiedziała jednak jak zacząć rozmowę. Za radą swojej siostry czekała więc, aż dziewczynka sama przyjdzie do niej z tym problemem.
Monika stanęła jak wryta. Skąd Elther mogła o tym wiedzieć?
- Nie. Chciałam porozmawiać o czymś innym – powiedziała onieśmielona. – Chodzi o coś ważnego.
Alchima miała ochotę ją zbyć, ale po minie poznała, że sprawa faktycznie jest poważna.
- Usiądź może – zaprosiła dziewczynkę, by ta zajęła miejsce obok niej, a następnie ujęła jej dłoń. Monika miała ładną, delikatną skórę, jednak o jej paznokcie należało o nie lepiej zadbać, a jeszcze lepiej pokazać jej, jak powinna to robić sama.
- Na jaki kolor malujemy? – nie było odpowiedzi. Przejrzała swoją kolekcję lakierów, jednak nie znalazła nic odpowiedniego. W końcu zdecydowała się jednak na bezbarwny lakier.
- Ciociu Elther, ja chciałam ci coś pokazać…
- Tak kochanie? – kobieta miała nadzieję, że nie chodzi znowu o jakiś wybryk ze skrzydlatymi, jak ten z zeszłego tygodnia kiedy powkładała im do butów surowe jajka. Zdaniem Elther mieli szczęście, że mała mieszkała w Erthenroth za krótkie, by wyhodować porządnie śmierdzące. Niemniej po wszystkim musiała się rozmówić z tą wiedźma Lilith, która pełniła rolę przełożonej służby. Jeśli będzie zmuszona do tego jeszcze raz to kupi Monice całą kopę jaj i specjalnie przetrzyma przez kwartał. – Zamieniam się w słuch.
- Tylko będę do tego potrzebowała obu rąk ciociu…
- Dobrze maleńka, tylko nie dotykaj niczego przez trzy minuty…
Monika wyjęła kwiatek. Był to nieduży pęd wiśni, który zerwała specjalnie na tą okazje. Brakowało mu większości płatków.
- Chodzi o to, że ja potrafię zrobić coś takiego… - powiedziała dziewczynka i wyszeptała kilka słów, Elther nie zdołała pochwycić ich brzmienia. Przez sekundę nic się nie działo, a potem kwiatkowi odpadły pozostałe płatki i wykształcił się niewielki zalążek owocu. Rósł on przez chwilę, by zaczerwienić się, a następnie przybrać czarny kolor. Gdy to nastąpiło proces zakończył się w dłoni Moniki, na długiej szypułce spoczywał owoc czereśni. Była to typowa, leśna trześnia, nie większa niż centymetr, w zasadzie sama pestka obleczona cienką skórką i chudą warstewką gorzkawego miąższu. Elther uwielbiała takie.
Społeczeństwa Wyniosłych Ludzi, takie jak królestwa Erthenrot, Awkon, Trajton, Dom-Kar czy też wiele innych, nie wymienionych dzieliło wiele kwestii. Pomijając sprawy wojny i pokoju oraz ogólnej polityki najczęściej ostre różnice zdań dotyczyły stosunku do nieludzi, religii, swobody obyczajowej i seksu we wszelkich odmianach oraz magii. Zasadniczo jedni na widok którejś z tych rzeczy wyciągali z kieszeni zapałki, drudzy popadali w nagły entuzjazm i uwielbienie. Trzeci, najrzadziej spotykani traktowali je jak zwykły element codziennego życia.
- Umiałabyś to powtórzyć? – zadała pytanie nie spodziewając się niczego złego. Jednak pytanie zadziałało jak pociągnięcie za spust.
- Ja naprawdę nie potrzebuje tyle jeść! – jęknęła Monika. – I mogę pracować… Dużo potrafię, a resztę szybko się nauczę…
- Monika…
- I nie muszę mieszkać w takim pokoju…
- Mała, możesz uspokoić się i posłuchać?
- …tylko pozwól mi ciociu zostać…
- Mała, czy możesz to powtórzyć?
- Prosiłam panią, żeby pozwoliła mi pani zostać… Ja rozumiem, że to jest grzech i grzeczne dziewczynki tego nie robią i bardzo chętnie będę ciężko pracować, jeść sam chleb i wodę i codziennie leżeć krzyżem i modlić się, żeby demon mnie opuścił…
- Monika! Czy mogłabyś się uspokoić do jasnej cholery?!
Monika nie mogła. Właśnie toczyła się jej największa, życiowa tragedia. Zaniosła się więc tylko jeszcze głośniejszym płaczem.
- kobiecina lekkich obyczajów! Co robić? – zadała sobie pytanie jej opiekunka.
- Ja naprawdę przepraszam, że skalałam pani dom swoimi wstrętnymi czarami… - zaczęła kolejny atak paniki Monika. Elther objęła ją delikatnie, przytuliła, a następnie położyła jej dwa palce na ustach, na znak, żeby mała była cicho. Podziałało, choć kobieta czuła, że dziewczynka jest nadal bardzo podenerwowana.
- Słoneczko, to dlatego wyrzucili cię z sierocińca?
Monika nie odpowiedziała, ale dała znak, że to była przyczyna.
- Biedactwo… Postąpili z tobą tak okrutnie za jedną czereśnie…
- To nie była czereśnia – wyznała Monika. – Ja napuściłam wszy na opiekunkę… Była stara i brzydka i bardzo zła… - skłamała. Tak naprawdę kobieta miała nieco powyżej trzydziestki, była bardzo zasadnicza i surowa, zajmowała się wychowaniem dziewcząt. Łatwo się denerwowała, chwytała wówczas pierwszy, ciężki przedmiot jaki miała pod ręką i tłukła jak popadnie. Dziewczęta jej nienawidziły.
-… ale nie zauważyła ich przez kilka dni… Więc zrobiłam jeszcze tak, żeby urosły… Zrobiły się naprawdę wielkie, prawie takie jak biedronki i gryzły aż do krwi… Opiekunka musiała obciąć włosy i nacierać skórę wapnem – dodała dumna z siebie. – Ale kiedy już jej przeszło, to myślałam, że mnie zabije…
Dlatego znowu użyła mocy.
Potężniejszej.
I bardziej złowieszczej…
Gdyby opiekunka nie uderzyła jej wcześniej dwa razy pogrzebaczem nie zrobiłaby tego.
Elteher pokręciła głową z rozpaczy. Czy dzisiejsza młodzież nie mogłaby pić, ćpać i seksić się po kątach, jak za jej czasów?
- Maleńka, gdzie się tego nauczyłaś?
To było trudne pytanie… Monika nie była pewna, czy w ogóle się uczyła czarów, może poza tym, co od Myrdrida. Wiedziała poprostu, że jeśli powie kilka słów, ruszy odpowiednio ręką i coś sobie pomyśli, to niekiedy stanie się to, co chciała osiągnąć. Czy się tego uczyła? Może… Monika nie pamiętała wielu rzeczy ze swojego życia. Z drugiej strony: czy wszystkiego trzeba się uczyć? Czy człowiek musi chodzić do szkoły, żeby dowiedzieć się, jak oddychać? Czy ryba potrzebuje edukacji w dziedzinie pływania, a kot łapania myszy? Momentami rzucenie zaklęcia było tak łatwe, jak wzięcie oddechu.
- Ja nie wiem ciociu Elther.
Ustalenie źródła mocy było ważne. Choćby po to, żeby kobieta wiedziała, kogo potem spytać się o radę. Sama nie znała się na czarach za dobrze, ale miała kilku znajomych, którzy bliżej poznali problem.
- Monika, nie wierze ci. Tym razem nie pozwolę ci się zbyć!
- Ale ja naprawdę nie pamiętam…
- I może swojego imienia też zapomniałaś?
- Tak ciociu – powiedziała dziewczynka opuszczając głowę. – Ja nie wiem, co się ze mną działo przed sierocińcem… Opiekunki mówiły, że Moniką nazwali mnie żołnierze, bo coś musieli wpisać do raportu… Ja nie wiem nawet jak wyglądała moja mama, ani gdzie był nasz dom, ani kto mnie uczył czarów. Czasem tylko śnią mi się różne rzeczy – nagle urwała temat i popłakała się. Tym razem nie był to histeryczny napad płaczu wpadającej w panikę dziewczynki. Monika zwyczajnie zamilkła, skuliła się i zaczęła płakać.
Uspokojenie jej na tyle, żeby nadawała się do rozmowy zajęło Elther dobre pół godziny. Wówczas to wróciła do poprzedniego toku rozmowy.
- Maleńka, obiecuje, że cię nigdzie nie odeśle – powiedziała. – Ale najpierw musisz mi opowiedzieć o tym, co sama umiesz. Powiedz, co jest takiego najtrudniejszego, najbardziej efektownego, co potrafisz zrobić?
- Zmienić postać – pomyślała Monika i niemal natychmiast uznała, że ciotka jeszcze nie dojrzała do tego. – Chyba najtrudniej jest ściągnąć błyskawice, ale szerszenie też nie są łatwe.
- Dobra! Tych czarów nie można ci rzucać ani na ludzi, ani na zwierzęta, a już najbardziej to w domu! A z takich mniej trudnych?
- Na przykład umiem tak chodzić, że nie zostawiam śladów, mogę zrobić, żeby mieć naprawdę dobre oczy i uszy, a jak spadam to prawie nigdy się nie potłukę.
- No poprostu ekstra! Naprawdę mogłabyś tym zaszpanować w przedszkolu – powiedziała Elther. – Nie umiesz czegoś bardziej pożytecznego? Leczyć ran? Mówić obcymi językami? Znajdować zgubione przedmioty?
- To ostatnie umiem, ale tylko na węch…
- Jak to na węch?
- Normalnie… A jak myślała ciocia, że znajduje te cukierki, co je ciocia chowa, bo się nie chce dzielić?
Elther wzięła głęboki wdech.
– Mała, jednego nie rozumiem… - powiedziała patrząc w sufit. - …dlaczego wybrałaś sobie akurat dzisiejszy dzień na zwierzenia?
- Ciocia Alchima sprowadziła maga, żeby uczył Samię. Oni mówią, że jeśli mam ochotę mogę się przyłączyć. Wszystko zależy tylko od tego czy się zgodzisz.
Elther nie miała nic przeciwko.
***
Alchima także jeszcze nie spała. Głównie dlatego, że zajęła się czytaniem. Czy mogło być coś cudowniejszego, niż lektura przed snem?
Mogło.
Mogła to być spokojna i niczym nie zmącona lektura przed zaśnięciem.
Alchima oderwała wzrok od książki przyciągnięta dźwiękiem który nagle pojawił się w jej komnacie. Odgłos był cichy, ale nie dawał się zignorować. Było nim ciche ni to skwierczenie ni to dzwonienie, jakie czasem pojawiało się, gdy działała magia.
Alchima westchnęła ciężko i zamknęła książkę.
Jeśli sprawcą był któryś z jej magów jutro mieszkańcy miasteczka dostaną nową rozrywkę: palenie na stosie.
Ze snucia zbrodniczych planów wyrwało ją pojawienie się niewielkiej, białej iskierki, która pojawiła się na środku pokoju. Kobiecie przeszło przez myśl, że może, gdyby na przykład zalała ją wodą z wazonu to znikłaby i mogłaby wrócić do książki.
Niestety nim zdążyła zrealizować swój sprytny plan światełko gwałtownie urosło, przybierając postać starszego mężczyzny.
- Mamusia nie nauczyła, że przed wejściem się puka do drzwi? – warknęła.
- Proszę o wybaczenia braku dobrych manier. Ta sprawa nie cierpi zwłoki – stwierdził obcy. Starzec był wysoki, postawniejszy nawet od Saradana. Nosił dłuższą brodę, za to krórsze włosy. Nie były one jednak białe, lecz sino siwe, zmierzwione i sklejone potem. Jego twarz była pobrużdżona i widać było, że mężczyzna jest wyczerpany. Nosił na sobie zbroję, która w chwili obecnej znajdowała się w stanie mocno niewyjściowym: była mokra i pokryta błotem. – Czy mam przyjemność z panią Alchimą, królewską namiestniczką na Zamku Jedwabnym?
- Tak, dokładnie, to ja, osoba znana ze swej cierpliwości i ochoty do przyjmowania interesantów siedem, osiem godzin po zakończeniu pracy…
- Doskonale. Jestem Marsavius Argalia, niegdyś hrabia Sarzii, bardziej znany jako…
- Rycerz Światła. Przepraszam za obcesowe potraktowanie – złagodziła ton Alchima. Rycerz Światła był wysoko postawioną osobą. Miał dość władzy, mocy i wpływów by móc wymagać od ludzi króla niemal wszystkiego.
- Jeszcze raz proszę o wybaczenie za najście, ale sytuacja jest pilna. Czy na zamek przybył już Saradan?
- Tak.
- Czy przyprowadził swojego czeladnika?
- Niestety tak.
- Świetnie. Skrzydlaci dostarczyli swojego maga? Z barbarzyńskimi najemnikami miał podróżować ichni druid…
- Myrdrid. Jest obecny.
- Doskonale. Bardzo możliwe, że to co mówię się nie przyda, ale nie możemy ryzykować. Tydzień temu granicę z Erhenroth przekroczył Skażony.
- Ten orkowy wiedźmiarz?
- Ten sam – potwierdził. - Podróżuje samotnie, bez swojego zwyczajowego orszaku zombie. Ja i Pies Erthenroth próbowaliśmy wciągnąć go w zasadzkę. Zabił do tej pory już pięciu ludzi i wymknął się nam. Wydaje się nam jednak, że jego wędrówka może przebiegać przez wasze okolice – ostrzegł. – Przedstawiam rysopis: mężczyzna, człowiek, około 190 centymetrów wzrostu, oczy brązowe, szatyn. Włosy wygolone, poza pojedynczym kosmykiem, nie nosi brody. Wysoki i muskularny. Znaki szczególne: brak nosa i inne okaleczenia twarzy.
- Cokolwiek by się nie stało: nie atakujcie go pierwsi - rozkazał. – Zamknijcie się w zamku. Wasza misja jest zbyt ważna, a skażony jest wyjątkowo niebezpieczny. Po pierwsze jest całkowicie obłąkany, ale potrafi zachowywać się racjonalnie i jest bardzo inteligentny. Jego zasadniczą wadą jest fakt, że praktycznie nie zna innych rozwiązań poza przemocą. Opanował w stopniu arcymistrzowskim czarną i szarą magię. Jego główne domeny to nekromancja, demonologia i przyzywanie potworów, jasnowidzenie, magia umysłu i krwawe rytuały. Do tego jest niezwykle sprawny fizycznie, potrafi też walczyć kilkoma rodzajami broni. Posiada też tak zwany wigor wiedźm: potrafi przeżyć odnosząc rany, które zabiłyby zwykłego człowieka, bowiem jego ciało bardziej napędzają złe moce, niż ścięgna czy mięśnie.
Gdy to powiedział przerwał kontakt. Alchima natomiast zmełła w ustach przekleństwo i wróciła do lektury.
***
Nauka magii ruszyła już następnego dnia. Wystartowała z wielkim przytupem, jednak szybko natrafiła na opór materii. Wbrew pozorom, przynajmniej w początkowym jej stadium udało się uniknąć kłótni. Monika była nadal onieśmielona obecnością prawdziwego maga, natomiast Samia nie chciała wypaść źle i powstrzymała się od dokuczliwości. Obaj czarownicy uznali, że dziewczyny reprezentują mniej – więcej ten sam poziom mocy i umiejętności. Monika była potężniejsza i bardziej utalentowana, księżniczka jednak wyprzedzała ją jeśli chodzi o formalne przygotowanie. Niestety szybko okazało się, że młodsza z dziewcząt pozostaje daleko w tyle pod każdym innym względem. Owszem, była bystra, intleligentna i ambitna. Udało jej się nawet nie stracić koncentracji i jedynie delikatnie chuśtać się na krześle. Jednak wykładała się w każdej dziedzinie wymagającej wiedzy ogólnej. Mimo, że gdy przechodziła do ćwiczeń praktycznych potrafiła zabłysnąć lekcje teoretyczne, a te stanowiły większość były dlań bardzo gorzkim doświadczeniem.
***
Jedną z rzeczy, które nieodmiennie dziwiły Skażonego był fakt, jak łatwo przychodziło mu, osobie straszliwszej od większości diabłów wejście do miasta. Wystarczyło ustawić się spokojnie w kolejce oczekujących, oświadczyć, że ma się ze sobą jedynie bagaż podręczny i nic do oclenia, a następnie zapłacić miedziaka za wstęp do miasta i kolejnego za każdą posiadaną sztukę broni i zastawić sztukę złota obiecując, że nie użyje się jej w obrębie murów. Wprawdzie nad bramą wisiało kilka listów gończych, jednak jako, że Skażony był nekromantą i zbrodniarzem wojennym, a nie podpalaczem, kieszonkowcem czy dłużnikiem jego wśród nich nie było. Także jego blizny powstały na skutek samookaleczeń, a nie kar mutylacyjnych, nikt nie zwrócił więc na nie uwagi, prócz dzieci. Te jednak szybko pouczono, by się nie gapiły, bo "panu będzie smutno". Już w mieście skierował się natychmiast do niewielkiego domu w bogatszej dzielnicy i zapukał do jego drzwi. Otworzyła mu służąca. Na jej twarzy nie widać było przerażenia, a jedynie niezbyt starannie ukrywane obrzydzenie. Jak większość osób starała się też nie gapić na niego.
Odepchnął jej rękę, którą starała się wcisnąć mu jałmużnę i wręczył jej sztukę złota. Czarownik jego klasy nie przejmował się dobrami materialnymi. Pieniądze mógł dosłownie wyjmować z rękawa. Zresztą moneta zapewne i tak była przeklęta. Drobne przedmioty pozostając zbyt blisko niego nabierały różnych, dziwnych właściwości.
- Czy zastałem panią Tomoe? - zapytał.
- Jest zajęta – pokojówka rzuciła ozięble.
- Przekaż swojej pani, że był tu ktoś w sprawie zwrotu książki. Powiedz jej, że wróci pojutrze – dodał i rzucił jej jeszcze jedną monetę, żeby nie zapomniała.
Służąca znikła w drzwiach. Chwilę potem znalazła swoją pracodawczynie w sali przeznaczonej do medyacji. Skłoniła jej się w ten dziwny sposób, jakiego wymagała i żekła:
- Był tu jakiś człowiek, twierdząc, że chce, żeby oddała mu pani książkę – stwierdziła.
Wiedźma otrząsnęła się z zamyślenia. Powiedziała kilka słów w obcym, szczekliwym języku.
- Pani Tomoe pyta się, jak wyglądał ten człowiek – zadała pytanie Xu Yen, druga czarownica. Teoretycznie była przełożoną służby. W rzeczywistości nie odstępowała swej pani nawet o krok. Tłumaczyła też rozkazy, jakie miała dlań ich pani. Co ciekawe Tomoe doskonale znała lokalny język, a przynajmniej Wysoki, jego sformalizowaną, dworską odmianę.
- Jak wariat – sama Tomoe nie wyglądała w jej oczach lepiej. Wiadomo: nie dość, że wiedźma, to jeszcze poganka i cudzoziemka. – Wysoki, wytatuowany, cały w bliznach, strasznie pokiereszowany na twarzy. Dziwnie się patrzył, aż ciarki przechodziły.
Obie kobiety popatrzyły po sobie.
- Pani Tomoe pyta się, ile nam czasu dał.
- Do pojutrze.
Odpowiedzią była seria szczekliwych słów.
- Tomoe-dono mówi – przemówiła w końcu Xu Yen – że słyszała iż w tej krainie panuje zwyczaj, by dawać drobne sumy uczynnej służbie. Jeśli otrzymałaś od tego człowieka jakieś pieniądze albo inne przedmioty każe ci poradzić, byś jeszcze dziń je wydała lub zamieniła na inne. Najlepiej u kupca, którego nie darzysz sympatią. Tomoe-dono odradza zachowanie ich dla siebie, albowiem nie przyniosą ci one szczęścia.
- Mam udać się na zamek, o szlachetna i zażądać spłaty długo? - Xu Yen zadała pytanie gdy tylko służąca znikła.
- Tak. Natychmiast.
Xu Yen zrzuciła więc ludzkie przebranie i pomknęła w kierunku zamku szarpiąc gałązki drzew, zieleniejące trawy i wzbijając kłęby kurzu. Skierowała do pokoju Samii.
***
Księżniczka była zła. W sumie: bardziej podirytowana i naburmuszona niż zła. Chciała popisać się przed Saradanem, lecz niestety nie wyszło jej to jak należy. Z jakichś, dziwnych przyczyn nikt nie chciał jej słuchać, ani też przyjąć do wiadomości jej naturalnego przodownictwa we wszystkich dziedzinach. Na dworze jakoś to działało. Do tego wszystkiego dochodziła jeszcze ta sprawa z książką. Samia nie umierała ze strachu tylko dlatego, że już wcześniej kilka razy otarła się o śmierć i miała wprawę.
Wszystko to sprawiło, że szarpnięcie ciepłego słonego wiatru niosącego zapach anyżku i cynamonu poprawiło jej humor. Teraz przynajmniej mogła na kogoś skierować swą złość.
Pozwoliła uformować się stworzeniu. Księgi twierdziły, że tak łatwiej było z nim walczyć. W cielesnej postaci mogło w prawdzie w większym stopniu oddziaływać na świat materialny, ale działało to też i w drugą stronę…
- Pani Tomoe przysyła mnie z pytaniem – zaczął duch, skłaniając się nisko. Samia uznała, że ma do czynienia z jakąś, nieznaną sobie formą grzecznościową. – Czy masz już czym spłacić dług?
Samia uznała, że nie ma sensu wdawać się w dyskusje.
- Przybądź, mój strażniku –samia miała ochotę zagwizdać na ducha strażniczego, jak na psa, ale niestety nie umiała odpowiednio ułożyć ust.
Xu Yen westchnęła. Kolejny, barbarzyński czarownik, który chciał walczyć. Czy oni choć raz nie mogli być grzeczni i poddać się, zamiast odwlekać nieuniknione?
Machnęła ręką, a w jej dłoni pojawił się miecz utkany z delikatnej mgiełki. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 14-05-2009, 10:03
|
|
|
Niestety nie był to jedyny obiekt, który zmaterializował się w pomieszczeniu. Z ohydnym chrzęstem chitynowego kształtów nabierał kolejny nieśmiertelny. Xu Yen z mieszaniną strachu i zdziwienia obserwowała, jak olbrzmi krocionóg dosłownie wypełza z przestrzeni astralnej. Musiał spać bardzo płytko, dosłonie tuż obok, poza materialnych światem. Gdyby zdecydowała się podróżować poza płaszczyzną cielesną z pewnością by go ujrzała.
Skąd to się tu wzięło? Smarkata wiedźma nie miała szans sprowadzić czegoś takiego samodzielnie. Ktoś musiał jej pomagać, albo zdobyła jakiś potężny przedmiot mocy. To był duch zwierzęcy, opiekun krocionogów, co więcej przynajmniej dorównujący siłą samej Xu Yen.
- W pierwszej kolejności należy zabić dziewczynę – pomyślała. – Jest słabsza.
Potem zwyczajnie znajdzie sposobność, by uciec. Może patron krocionogów nie będzie jej ścigał…
Myślą wydała komendę powietrzu, a to, jak zawsze okazało się posłuszne jej woli tak samo, jakby było kolejną kończyną. Potężny powiew wiatru szarpnął bezkręgowcem i cisnął nim o ścianę. Xu Yen skoczyła ku Samii jak tygrysica, jednocześnie wyciągając nogę do kopnięcia. Widziała, że skrzydlata kończy wypowiadać zaklęcie. Miała nadzieję, że uderzenie wyrwie ją z koncentracji, nim dziewczyna zdąży zbudzić moc.
Uderzenie przyszło na ułamek sekundy po tym, jak oderwała nogi od podłoża. Wrażenie było, jakby ktoś nałożył stalową smycz na jej umysł i ciągną zań z całych sił. Xu Yen próbowała walczyć, lecz było to daremne. Siła, z jaką musiała się mierzyć z łatwością powlokła jej umysł do stanu, w którym nawet myśl o nieposłuszeństwie wobec Samii byłaby zbrodnia.
Zresztą, myśl?
Xu Yen wystarczyło zmrużyć oczy, a jej umysł po prostu zapomniał, jak to było nie być niewolnicą Samii.
Co zaś się tyczy Tomoe. Xu Yen zdała sobie sprawę, że okłamywała się od wielu lat. Czarodziejka straciła nad nią władzę już dawno i duch musiał przyznać przed sobą, że służył jej jedynie z sympatii. Chyba była jedyną istotą na świecie, która lubiła wiedźmę.
Jednak Tomoe będzie musiała zrozumieć, że Xu Yen ma teraz nowe, zaszczytne obowiązki, w związku którymi nie będzie mogła się z nią widywać.
Wzrok żywiołaka powietrza padł na amulet, który Samia trzymała w dłoniach. Na jego widok jej serce ścisnął strach.
- O szlachetna, wszechwiedząca mistrzyni tajemnych sztuk, zechciej powiedzieć swemu nikczemnemu słudze, skąd w rękach śmiertelnika znalazł się tak niesłychanie groźny przedmiot?
- To nie twój interes sługo – rzuciła zimno Samia i odwróciła się po królewsku. Ledwie powstrzymywała chęć skakania i krzyczenia z radości. Rozpierała ją bowiem duma. Oto pokonała potężnego, nieśmiertelnego ducha, prawie-że-boga, coś, z czym nawet prawdziwi mistrzowie magii bali się zadzierać. Ok, zrobiła to głównie dzięki demonicznemu amuletowi, ale co z tego? Teraz miała na swe usługi prywatną, pierwotną siłę natury i mogła nią dowolnie pomiatać, tyranizować, nadużywać i męczyć. Jeśli jej nakaże, to pozabija jej wrogów, odrobi za nią lekcje, zamiecie posadzkę lub wypieli chwasty w ogródku.
- Amulet władzy nad nieśmiertelnymi?– Mefisto zmaterializował się na ramieniu nowopojmanego żywiołaka. - Ja jej to dałem mała.
- Demon?! No tak, któż mógłby być tak bezmyślny, żeby dać coś takiego śmiertelnikowi? Wiesz, jakich szkód dla równowagi narobiłeś trzeciorzędny strzępku duchowej nieczystości?
- Naprawdę nie musisz prawić mi komplementów. Zresztą, obydwoje dobrze wiemy, że ta cała, dalekowschodnia „harmonia” jest pojęciem dość względnym, przeznaczonym do mydlenia oczu śmiertelnikom.
- Jak śmiesz tak bluźnić?
- Cisza obydwoje, bo zostaniecie ukarani!
- Ciekawa jestem jak, ty niedouczona wiedźmo z zacofanego kulturalnie kontynentu?
- Wyśle nas do Ziemii Nod banany prostować… - wyjaśnił Mefisto.
- Co z tego? Będziemy wolni, gdy tylko umrze. Słyszałam, że śmiertelnicy sami z siebie zdychają, tak jak inne zwierzątka…
- Wiesz na tym zacofanym kontynencie mamy elfy. One nie umierają z przyczyn naturalnych…
Xu Yen przyjrzała się Samii. Nie wyglądała na elfa, choć z drugiej strony miała przecież skrzydełka…
- Milczeć oboje! – syknęła Samia! – Mefisto! Znikaj stąd i idź do miasta, wykonać jakiś, dobry uczynek! Co się zaś ciebie tyczy, to mam pewną idee… - powiedziała i zaczęła szeptać zaklęcie.
- Co daje to coś, co inkantujesz? – zadała pytanie Xu Yen. Nigdy wcześniej nie słyszała takiej formuły i trochę się bała jego efektów.
- Nic specjalnego. Powoduje, że świeci się światło, brzmią mistyczne odgłosy, a czarownik wygląda bardzo magicznie. Poza tym jest całkowicie nieszkodliwe – faktycznie Samia wyglądała, jakby rzucała jakieś, niebotycznie potężne zaklęcie.
- Kto wymyśla takie nieprzydatne zaklęcia?
- Nie wiem, znalazłam to w jakiejś starej książce. – Xu Yen właśnie miała coś odpyskować ale Samia jej przerwała. – Zrób groźną minę dobrze? - poleciła. Xu Yen zrealizowała jej prośbę, ale niechętnie.
- Straż! Straż! Na pomoc! – krzyknęła księżniczka. – Zabójca! Potwór! Demon! Zły duch! Trzymam go! Trzymam! Na pomoc! Ratunku!
Wartownicy pojawili się niemal natychmiast. Musieli być ukryci gdzieś w pobliżu. Xu Yen zdziwiła się, że w takim razie nie przywabiły ich wcześniejsze hałasy. Umięśnieni, odziani w pancerne półpancerze, skrzydlaci mężczyźni rzucili się na nią. Pierwszy, który doń dopadł spróbował dźgnąć ją halabardą. Ta przeszła przez jej ciało, jak przez powietrze.
To, że stała się niewolnicą drugiego już czarownika nie znaczyło jeszcze, że każda, śmierdząca, wyłysiała małpa może ją bezkarnie dotykać swoimi, niezależnie, czy zapuściła sobie skrzydła czy nie. Doskoczyła więc do gwardzisty i delikatnie chwyciła go za rękę, a następnie lekko opierła się nań. Mężczyzna krzyknął, a jego kości pękły z ohydnym trzaskiem. Cóż wuszu wyraźnie nie było w tej części świata wysoko rozwinięte. Wyrwała mu z rąk jego własną halabardę. Była lżejsza i inaczej wyważona, niż guan dao, którym przywykła walczyć.
Widząc los towarzysza pozostali wojownicy cofnęli się, jednak nie ze strachu. Wyraźnie chwieli użyć swej broni do zastopowania jej ataku i utrzymania jej na dystans. Wielu z nich sięgnęło po noże. Wyczuwała drzemiącą w nich moc. Była silna, ale niekształtna. Wykuto je zapewne z jakiejś, magicznej materii – zgadła – metalu pochodzącego z meteorytów na ten przykład, lub przekutych na nowo artefaktów mocy. Taki oręż mógł ranić nie tylko śmiertelne ciało.
Co gorsza jeden ze śmiertelników dobył miecza. Emanował falami gniewnej mocy.
- Ta idiotka chce mnie unicestwić – przeraziła się Xu Yen. Jej ciało oblałoby się zimnym potem, gdyby miała coś tak odrażającego, jak gruczoły potowe.
- Jest po władzą mojego zaklęcia! – krzyknęła w końcu skrzydlata. Jej żołnierze chyba byli co do tego sceptyczni. Przynajmniej do momentu, gdy rzuciła się na szyję temu z mieczem. – Poruczniku Kael - jęknęła Samia płaczliwym głosem. Jej ojciec wynajął kiedyś nauczyciela specjalnie po to, by wpoił w Samię sztukę odgrywania różnych tonacji. Zajęcia te były trudne, księżniczka ich nienawidziła, ale okazały się nieocenione. – Tak strasznie się bałam… To coś przyszło mnie zabić… Pokonało bariery mistrza Saradana… Próbowałam się bronić, ale nic nie działało…
- Panienko Samio, jest już panienka bezpieczna… - próbował ją uspokoić żołnierz. Niewiele to jednak dało.
- Żadne czary, ani uroki… Żadne zaklęcia… - histeryzowała nadal Samia.
- Kilian! Zabierz halabardę… Tylko ostrożnie do diabła… - rozkazał w końcu usiłując wyplątać się jakoś z przerażonej księżniczki wojownik wichru. Dziewczyna za żadne skarby swiata nie chciała się ani uspokoić, ani nawet go puścić. - A ty Zared znajdź lekarza, żeby pozbierał z podłogi Zacha… I niech przyniesie ze sobą cholerne środki uspokajające! – rozkazywał dalej. - Kilian! Skończyłeś już z tą pindą? Idź po pierdolonych czarowników, ale migiem, bo ci nogi z dupy wyrwę…
Jakieś trzydzieści minut później Samia doszła do wniosku, że może przestać symulować histerie. W przekonaniu tym utwierdził ją między innymi medyk, który uwziął się zaaplikować jej środki uspokajające. To znaczy: puszczanie krwii. Godzinę później uznano więc, że jest w stanie przedstawić więc swoją wersję wydarzeń zainteresowanym. Tych było sporo. Nie wspomniała jednak ani słowem o obecności Mefisto, lecz poza tym nie zataiła nawet przygody z książką. Skłamała tylko jeden raz sugerując, że otrzymała go z królewskiego skarbca, by chronił ją przed złymi czarami. Była to zresztą raczej sugestia nie kłamstwo. Miała przy sobie bowiem kilka, słabszych amuletów ochronnych.
Mimo to zarówno Alchima jak i Saradan byli wściekli. Samii jednak nie zależało na opinii innych ludzi. Jeśli to miała być cena za życie i moc to mogła ją zapłacić. Stary czarownik najbardziej niezadowolony był jednak z powodu jej zabawy z krwawą magią, co do której twierdziła, że posłużyła do spętania Xu Yen, a nie Mefista.
- Takie rany bardzo źle się goją – grzmiał. - Miną całe miesiące, nim do końca zabliźnią… Dodatkowo jeśli użyłaś brudnego noża może wdać się zakażenie. Czy ty wiesz, jak takie czary działają na ciemne moce? Zupełnie jak intensywne podlewanie na rośliny! Naprawdę chcesz skończyć jak Agnes Szkarłatna Wiedźma czy Baron Bólu?
Na szczęście Alchima jednak w obronę wzięła ją Alchima. Kobieta była zawziętą materialistką i bardziej przekonywał ją fakt, że Samia uratowała życie, niż to iż po drodze popełniła grzech. Naburmuszony mag zajął się więc badaniem zaklęć pętających Xu Yen. Zajęły mu godzinę i Samia była pewna, że specjalnie szuka luk, do których mógłby się przyczepić. Ku jej satysfakcji nie znalazł niczego.
***
Zerwanie więzi mentalnej, jaka łączyła Tomoe ze służącą było subtelne, ale wyraźnie wyczuwalne. Jak zawsze, gdy dręczyły ją wątpliwości czarownica sięgnęła po I-ching.
Rozsypała pałeczki na posadzkę.
Tym razem przepowiednia była łatwa do odczytania. Wróżby, niezależnie czy to I-Ching, tarot czy obserwacja lotu ptaków zawsze były próbą odczytania humoru nieśmiertelnych. Tomoe dawno temu zadarła zarówno z Niebiosami jak i Piekłem. Nadszedł czas zapłaty. Szyderczy śmiech bogów było wręcz słychać w stukocie pałeczek o grunt. „Przegrałaś na całej linii” – krzyczały znaki. – „Uciekaj, a może wyniesiesz głowę.” Niebiosa nigdy nie zadawały ostatniego ciosu. Bogowie uwielbiali dręczyć śmiertelnych, jak kot dręczył mysz.
Ruszyła ku drzwiom szepcząc zaklęcia. Z każdym krokiem jej chód stawał się wolniejszy, postać bardziej przygarbiona, a włosy bardziej siwe. Gdy wyszła na światło słoneczne wyglądała już na starą i zmęczoną życiem. Wówczas rzuciła kolejny czar. Jej posiadłość, która do tej pory łączyła się z wynajmowanym domem znikła z tego świata pozostawiając zdezorientowaną służbę w pustych, zarośniętych kurzem pokojach. Tomoe powolnym krokiem ruszyła w stronę bramy. Minęła patrol wojska, który kierował się w stronę kryjówki i Skażonego. Przebranie staruszki było nawet lepsze, niż niewidzialność. Nawet strażnicy pobierający myto przy bramie przepuścili ją bowiem bez pytania.
Gdy zniknęła im z oczu sięgnęła po potężny, mniej subtelny czar, który sprowadził konia tysiąca Li. Na jego grzbiecie oddaliła się do kolejnej kryjówki.
***
- Serina, Monika, Samia mi o wszystkim opowiedziała. Pójdziecie za mną – poleciła Alchima dziewczętom. Te ruszyły posłusznie i nader cicho. – Wiecie co zrobiła Samia?
Serina wyprostowała się, jakby połknęła szczotkę. Na twarzy Moniki malowało się coś między grozą i zadumą. Jej wzrok zdawał się mówić „Tak, wiem, dużo o tym, co zrobiła Samia, tylko powiedz, o którą rzecz dokładniej ci chodzi?”.
- Chcę abyście wiedziały: jestem na was wściekła! To, że mi o tym nie powiedziałyście było skrajnie nieodpowiedzialne! Wyjaśnijcie mi tylko, dlaczego mnie nie poinformowałyście o tym przypadku z księgą?
- Bo Samia powiedziała, że mi zrobi krzywdę – oznajmiła Monika. - Straszyła mnie czarami!
- Bałam się, co pani zrobi. Byłam tu pierwszy dzień, nie chciałam źle wypaść, ani zrobić niczego złego, a Samia jest świetną manipulatorką.
- Dziewczyny, jesteście u mnie grubo pod kreską i będziecie musiały grubo się napracować, żeby zasłużyć na rechabilitacje – oznajmiła im Alchima patrząc jak bledną. – Nie ukażę was tylko dlatego, że potrzebuje waszej pomocy. Jak same wiecie Samia bardzo nieodpowiedzialnie posługuje się swoim talentem. Obawiam się, że może się narażać na niebezpieczeństwo – stwierdziła w końcu. – Chcę, żebyście cały czas z nią były. Nie koniecznie obydwie na raz, ale któraś z was ma nie spuszczać jej z oka. Podzielicie się same obowiązkami. Macie mi powiedzieć gdyby zrobiła coś głupiego – rozkazała. - Przedewszystkim nie wolno jej niczego przyzywać! Nie życzę sobie żadnych demonów, kościotrupów, potworów, ani zwierząt obojętnie: dzikich, magicznych czy udomowionych – wyliczyła Alchima. – Gdyby natomiast działo się coś niedobrego: macie uciekać. I macie zmusić Samię, żeby poszła za wami…
- Co to znaczy: coś niedobrego?
- Wszystko, co wam się nie spodoba. Określenie tego oddaje w wasze ręce… I chciałam zaznaczyć jeszcze jedną rzecz. W pokoju Samii znajduje się tajne przejście. O jego istnieniu wiedzą trzy osoby. Jedną jestem ja. Pozostałe dwie to wy. Przejście otwiera się za pomocą największego świecznika znajdującego się w jej pokoju. Prowadzi kilka kilometrów poza mury zamku… Jeśli stanie się coś złego macie ją nim wyprowadzić.
***
Skażony obserwował atak wojska na siedzibę Tomoe oraz pojmanie i wyprowadzenie zdezorientowanej służby. Nie całkiem rozumiał, co zaszło. Przybył nie w porę i trafił na sezon łowów na czarownice?
Postanowił więc odłożyć rozprawę z azjatką na później. Była jeszcze ta cała Samia. Obiecał ją zabić, więc ją zabije.
Do tego potrzebował jednak środków. Ciekawe, gdzie jest najbliższy cmentarz?
***
- Rozkazuje wam obydwu wynieść się z mojego pokoju! – Samia była wściekła, gdy dowiedziała się, że dziewczęta mają jej towarzyszyć non-stop. Nawetw domu nie znosiła instytucji panien do towarzysta, a tamte w końcu wywodziły się z lepszych domów.
- Nie wyjdziemy! Pani Alchima kazała nam cię pilnować! – wyjaśniła Monika. – Bo jesteś pozbawiona odpowiedzialności i na pewno niedługo zrobisz coś głupiego!
Odezwanie się w ten sposób do starszej, lepiej urodzonej dziewczyny, która cały czas zadzierała nosa sprawiło jej niekłamaną rozkosz.
- Xu Yen! Wyrzuć je obie za drzwi! – zażądała Samia.
- Pani Alchima powiedziała, że jeśli będziesz nam grozić swoim żywiołakiem, to każe ci go wypuścić na wolność – zagroziła Serina.
- Serina, to, że jesteś idiotką było jasne od samego początku. Myślisz, że posłucham tej waszej pani Alchimy?
- Jeśli nas nie posłuchasz mamy przeczytać ci ten list – oznajmiła Serina wyciągając zwój pergaminu. – Szanowna Pani Alchimo. Zwracam się do Was z prośbą o zapewnienie mojej córce Samii całości edukacji niezbędnej do jej samodzielnego przetrwania w świecie. Zdając sobie sprawę z tego, że nigdy nie będzie już mogła powrócić do pałacu proszę o przekazanie jej wszystkich umiejętności koniecznych do życia zwykłej mieszczce, poczynając od prostych prac domowych. Zdaję sobie sprawę, że moja córka jest osobą krnąbrną, leniwą i rozkapryszoną, dlatego też zezwalam na użycie wobec niej wszelkich metod pedagogicznych, jakie uzna pani za stosowne…
- Pani Alchima kazała ci też dać to – Monika wręczyła Samii kawałek materiału, był mokry…
- Co to jest?
- Ścierka… Masz posprzątać w swoim pokoju.
- Po co? W odróżnieniu od was nie jestem niechlujem i zawsze z samego rana wołam służbę…
- Masz samodzielnie posprzątać w swoim pokoju. To znaczy: pozbierać papierki, zamieść okruszki miotłą, a na końcu zetrzeć ściereczką kurz z półek i mebli. Jutro natomiast nauczysz się wietrzyć i przebierać pościel, pojutrze trzepać dywany, a po niedzieli robić pranie. Jeśli tego nie zrobisz, pani Alchima odbierze ci służące i zostawi samą sobie – powiedziała dobitnie Serina. W normalnych okolicznościach nie starczyłoby jej na to odwagi czy stanowczości. Teraz jednak bała się podpaść Alchimie.
- Ale to jest po prostu barbarzyńskie! Jak ktoś w ogóle może tak żyć?
- Tak żyją normalni ludzie!
- Kłamiesz. Dobrze wiem, że to nieprawda. Każdy chłop ma swoich parobków, kupcy mają pomocników, rzemieślnicy czeladników, a wszyscy gosposie – w głosie Samii słychać było rozpacz.
- To jak, możemy zostać? – zapytała się Serina.
- Jeśli powiesz „nie” to każemy ci stać w koncie albo wyślemy do łóżka bez kolacji! – zagroziła Monika. - I zabronimy ci też jeść śniadanie!
Samia nie odpowiedziała. Serina uznała więc, że ogłasza kapitulacje.
***
- Jak to nic nie znaleźliście? – trudno powiedzieć, żeby Alchima była zła. Szczerze mówiąc spodziewała się krwawej jatki, w trakcie której straci przynajmniej połowę tak niezbędnych jej ludzi. Tymczasem żołnierze zdążyli już wrócić na zamek. Kilku jeszcze pod nadzorem Artura przeszukiwało „pobojowisko”, jednak nadzieje na znalezienie czegoś wartościowego były nikłe. Pozostali przyprowadzili jeńców. Aresztowani służący mówili od rzeczy, trudno było wyciągnąć z nich coś konkretnego.
- To możliwe, żeby całe domostwo, wraz z pełnym umeblowaniem rozpłynęło się w powietrzu? – zwróciła się do Saradana.
- To jest magia. Wszystko jest możliwe – rzucił czarodziej. – Wystarczy znać odpowiednie zaklęcia, mieć wystarczająco dużo mocy i wprawy…
- Niepokoi mnie taki obrót spraw. Jakich zniszczeń mógłby dokonać ktoś posiadający takie umiejętności?
- Bardzo dużo. Dlatego my, magowie białego obrządku hermetycznego kładziemy nacisk na wartości moralne i etyczną postawę naszych uczniów… Nie nauczamy też magii służącej do zadawania cierpień i zniszczenia.
- Doskonale. Mam rozumieć, że po mieście obecnie chodzi wściekła wiedźma, będąca mistrzynią kompletnie obcych dziedzin magii, a ty i twój czeladni nie kiwniecie nawet palcem w magiczny sposób, żeby pomóc ją pokonać… Raczej mam nie liczyć na łańcuchy błyskawic, promienie dezintegracji, słowa śmierci czy ogniste kule?
- Artur nie należy do żadnego z zakonów Hermetycznych. Jeśli natomiast chodzi o magię bojową to jest ona jego specjalnością, choć akurat na ogniste kule czy słowa śmierci faktycznie bym nie liczył. Specjalizuje się raczej w magii powietrza – wyjaśnił. - Ja w prawdzie nie mogę użyć magii do bezpośredniego ataku, ale mogę stosować ją do obrony tak siebie, jak i innych ludzi. Szeroko rozumianej obrony.
- Trochę lepiej to wygląda. Na ile pomocny może być Artur przeciwko komuś, kto jest zdolny spowodować zniknięcie sporego obszaru zabudowań lub wezwać całe stado wściekłych Xu Yen?
- Uczciwie mówiąc nie jestem pewien, czy akurat Artur będzie tu szczególnie potrzebny. Szczerze mówiąc zapewne wystarczyłby pierwszy z brzegu gwardzista z kuszą – oznajmił Saradan swym dostojnym głosem. – Tego typu czary przygotowuje się bardzo długo. Zwykle szybki rajd wystarcza, żeby położyć im kres – uspokoił Saradan.
Alchima nie do końca mu jednak uwierzyła.
- Czy to samo dotyczy Skażonego?
- On należy do wyjątków. Głównie za sprawą tego, że jest niezwykle sprawny fizycznie i żywotny.
***
Aptekarz, pełniący też rolę lokalnego medyka i alchemika wszedł do swojego sklepu. Klientów nie było specjalnie wielu: miejscowi nie uskarżali się na choroby. Raz, że duża ilość ruchu, zdrowego, wiejskiego powietrza i ekologiczna, naturalna żywność sprawiały, że cieszyli się dobrym zdrowiem. Dwa, że periodyczne okresy głodu i zarazy dawno już wyeliminowały, tych którym kondycja nie dopisywała.
Interes jednak się kręcił, głównie dlatego, że ceny leków oraz innych substancji (z których niektóre miały naprawdę cudowne właściwości) były prawie tak wygórowane, jak marże. Tym razem jednak lokal nie był pusty.
- Co pan tu robi? – aptekarz zwrócił się do przycupniętego w kącie osobnika, który międlił coś w łapach. Z łatwością można było się zgodzić z tym, że facet jest poważnie chory. Jego dolna część twarzy wyglądała bowiem tak, jakby ktoś porządnie wymoczył ją w oleju do frytowania.
- Wyrywam skrzydełka muszce – wyjaśnił Skażony
Medyk przełknął ślinę. Wariaci trafiali mu się wprawdzie codziennie, ale ten wyglądał na naprawdę ostry przypadek. Jednak klient był klientem.
- To widzę. Pytam się, czym można służyć?
- Potrzebuje buteleczek – wyjaśnił Duszopsuj. - Z niebieską miksurką.
Sprzedawca zmierzył go wzrokiem. Eliksiry, jak wszystko, co miało prawdziwą moc były bowiem niezwykle drogie.
- Ile pan ich potrzebuje i na kiedy?
- Dziesięć. Natychmiast.
- Mam chyba kilka na zapleczu. To jednak będzie drogo kosztowało.
Nieznajomy chwycił go za szyję swoimi wielkimi, wytatuowanymi łapskami i uniósł w powietrze, jak gdyby aptekarz nic nie ważył.
- Czy twoje życie jest wystarczającą kwotą?
***
Dlakogo, jak dla kogo, ale dla Moniki pilnowanie Samii okazało się wyjątkowo nudne. Ciekawiło ją, czego ta Alhima się spodziewała? Że księżniczka zacznie skakać po pokoju i błaznować?
W sumie nie miałaby nic przeciwko takiemu obrotowi sytuacji.
Samia jednak siedziała na krześle i pustym wzrokiem patrzyła się w niebo. Xu Yen stała za nią i robiła to samo. Serina wreszcie siedziała za Moniką i przeplatała jej kucyki w warkoczyki. Drugi raz.
- Ej, chodźmy na podwórko – zaproponowała.
- Monika, chciałaś iść na dwór już chyba z sześć razy.
- To dlaczego nie pójdziemy?
- Bo nam nie wolno.
- To chodźmy na korytarz. Pobawmy się w łapanego! Tylko bez Sami! Albo lepiej w chowanego: ukryjemy gdzieś Wronę – takie przezwisko nadała Samii. - tak, żeby nikt jej nie znalazł. Nie będziemy musiały dłużej jej pilnować.
Nawet ta jawna prowokacja nic nie dała. Nienawidziła nie mieć nic do roboty. Owszem, lubiła spokój, który pozwalał jej skupić się na sobie, lub zasnąć, jednak obecność tylu osób nie potrafiła się odprężyć.
Wyjęła z kieszeni karty, które zgarnęła wychodząc z domu. Kolorowe kartoniki były drogie i w ogóle nie powinna ich ruszać, jednak chciała obejrzeć obrazki. Ciotka Elther nauczyła ją stawiać pasjansa. Monika uważała, że jest to wyjątkowo głupie zajęcie, jednak tonący brzytwy się chwyta…
Ułożyła pierwszy układ, drugi jej się już nie udał. Rozrywka nie wydała jej się zbyt pasjonująca i nie wciągnęła jej.
- Przepraszam, o nieletnia córko niebios, ale do czego służą te przedmioty?
Monika podniosła głowę i spojrzała prosto w oczy Xu Yen. Nie wiedziała, co myśleć o nowej. Pachniała dziwnie, bardzo dziwnie. Po części tymi rzeczami, które ludzie w zamku sypali do jedzenia po to, żeby było smaczniejsze. Po części mocą i potęgą. Sprawiało to, że w jej towarzystwie czuła się nieswojo.
- To są karty – postanowiła jednak być tym razem miła i otwarta, na wszelki jednak wypadek schowała się za plecami Seriny. – Można za ich pomocą grać w różne gry.
- Mówiono mi, że służą do wróżb.
- Mogą – potwierdziła Monika – ale to nie działa.
Była tego prawie pewna. Karty nie pachniały magią tylko cielęcą skórą, jak zwykle pergamin. Nawet ten zapach był jednak zamaskowany przez pot i odór tytoniu.
- A jak w to się gra?
- Potrzeba kart i pieniędzy. Zbiera się kombinacje układów i ten kto ma mocniejszą wygrywa – wyjaśniła Samia.
- Czy mogłybyście o szlachetne zademonstrować zasady rozgrywki swej niegodnej tak subtelnych rozrywek niewolnicy? – uczciwie mówiąc Xu Yen także się nudziło. Ponadto była ciekawa tutejszych zwyczajów. Słyszała, że mieszkańcy zachodu posiadają masę groteskowych przyzwyczajeń. Oraz, że w ich krainach żyją białe niedźwiedzie.
***
Każde osiedle potrzebowało miejsca, w którym grzebano zmarłych. Takie miejsca w prawdzie nie dostarczały w pełni wartościowych zwłok. Ci bowiem, którzy mogliby spać snem niespokojnym to jest przestępcy, samobójcy i bluźniercy zwykle byli chowani poza ich obrębem. Jednak w każdej społeczności zdarzały się osoby niezadowolone z życia, pełne podskórnej nienawiści oraz czarne owce. W końcu wszystkie one umierały i trafiały w takie miejsca jak to: na niewielkie wzgórze za miastem, gdzie jedynym śladem ich życia były porośnięte mchem kamienie grobowe.
Zasadniczo zwyczajowo takie rytuały odprawiało się w nocy. W tym konkretnym przypadku nie był to jednak obowiązkowy wymóg, co raczej zalecenie praktyczne, pozwalające uniknąć stosu. Skażony przygotował go ze starannością nie kojarzoną z osobami niepoczytalnymi. Gdy wreszcie uznał, że wszystko jest jak należy wykrzyknął:
- Wstawać lenie!
Upiory wyłaniały się z ziemii z ociąganiem, mrużąc oczy i zasłaniając je przed słońcem. Na razie były jeszcze zaspane po długim czasie pozostawania po drugiej stronie. W słońcu południa stwory nie wyglądały zbyt przerażająco… Ich sylwetki nie były wyraźne. Były wśród nich kobiety i mężczyźni, starcy i dzieci, zwykli mieszczanie, wojownicy, żebracy… Wszyscy nosili jednak wyraźne oznaki śmierci i rozkładu. Twarzy wielu nie dało się rozpoznać.
- Za mną! – zarządził Czarowni, a upiory ruszyły jego tropem wyjąc… Ich głosy były niewyraźne i ospałe. Brzmiały dla niewprawionych uszu brzmiały więc jak nieartykułowane wycie. Nie stanowiło jednak skowytu drapieżnika wydanego, by zastraszyć swe ofiary, jak mniemało wielu ignorantów. Umarli wylewali swój żal na swych bliźnich, na świat, na potomnych i na samo życie.
Śmierć jest stanem podobnym do snu i jak sen może być niespokojna. Tak jak w nocy śniącemu zdarza się przeżywać wydarzenia dnia, tak niektórych zmarłych dręczył czas, gdy jeszcze oddychali i chodzili. Mimo, że ich gniew, żal i nienawiść często były uzasadnione czas, jaki upłynął zatarł ich wagę, a pretensje upiorów uczynił śmiesznie małostkowymi i podłymi. Zaklęcia Skażonego podsyciły te złe uczucia oraz obróciły je przeciwko całemu światu.
Horda upiorów wylała się z cmentarza. Martwi szli najkrótszą drogą w stronę zamku nie zważając na przeszkody. Fizyczne obiekty nie mogły zagrodzić im drogi. Dotrzymanie im kroku nie było łatwe, ale mając w perspektywie mord Skażony znacznie się ożywił.
Upiorna kawalkada była bowiem doskonale widoczna. Widziały ją osoby znajdujące się w dowolnej z wierz zamku. Na przykład Alchima.
Kobieta wysłuchała monologu Saradana, który akurat traktował właśnie o Skażonym. Zawierał masę narzekania na brak aktywności oraz fakt, że cytując: włodaże Ertheroth zamiast działać i bronić lud przed niebezpiecznym czarnoksiężnikiem ukrywają się jak szczury.
Czy to jej winą było, że na zorganizowanie pościgu potrzeba było trochę czasu? Za czterdzieści osiem godzin będzie miała cztery setki konnych z drużyn okolicznych możnowładców, ich nadwornych łowczych oraz kilku kapłanów – egzorcystów w charakterze wsparcia.
- Co to jest do cholery? – pytanie było czysto retoryczne. Obiekt który przyciągnął jej wzrok wyglądał jak horda nieumarłych wiedziona przez świra i zapewne nią był. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie jest przypadkiem przemęczona, ale dzwony alarmowe wyprowadziły ją z błędu.
***
Żołnierze i cywilny personel zamku stłoczyli się na murach. Na posterunku powinni być jedynie gwardziści, reszta natomias przyszła, żeby się pogapić. Wszyscy strażnicy trzymali w rękach napięte kusze. Część z nich nawet już celowała do wybranych wrogów… Jednak żołnierze nie mogli zacząć strzelać tylko dlatego,. że coś wygląda groźnie. W historii kilka razy zdarzyło się, że ktoś pozwolił knechtom uśmiercić każdego, kto wyda im się podejrzany. Zawsze wtedy jednak lokalne populacje przyjaznych olbrzymów, gadających zwierząt drapieżnych i staruszek z miotłami notowała pokaźne straty…
- Wszyscy won z murów…! – Kael błyskawicznie opanował sytuacje. – Cywile do twierdzy! Żołnierze na dziedziniec! – zarządził. – Jak kogoś znajdę wśród zabudowań to osobiście nogi mu wyrwę z dupy! Te stwory mają cholerną przewagę w zamkniętym terenie.
Rozkazu posłuchano…
- Ściągnijcie mi tu obu tych szemranych magów od siedmiu boleści! I tego dzikusa z magicznym mieczem oraz jego druida… - zarządził. – Ty - porwał jakiegoś z lokalnych żołnierzy – na zamku jest kapelan?
- Nie!
- To goń do miasta i ściągnij tylu kapłanów, ilu tylko zdołasz…
Sytuacja wyglądała na przekichaną… Kael miał tylko nadzieję, że to jednak jakaś pomyłka. Już wywołanie i kontrolowanie pojedynczego upiora było nie lada sztuką. Sprowadzenie ich kilkudziesięciu było trudne.
Mieli trzech czarowników, trzy magiczne miecze i sztylety, na których wykucie pozyskali materiał przetapiając jakąś, starodawną zbroję. Kael chciał, by wykonano z nich groty włóczni, ale ktoś na górze uznał, że sztylety będą bardziej uniwersalne. Magiczne włócznie może pomogłyby im w walce z upiorami, sztylety jednak prawdopodobnie nie okażą się zbyt skuteczne. Jeśli magowie nie zdołają naprędce zmajstrować cudu, czeka ich masakra.
- Najlepszy strzelec do wieży! – rozkazał.- Nie wychylaj się i nie rób nic głupiego. Jeśli zobaczysz czarownika, to wpakuj mu bełt prosto w plecy!
Cóż, jeśli ma tu zginąć, to przynajmniej postara się zabrać ze sobą tego, kto go tak urządził.
Choć oczywiście była jeszcze nadzieja. Upiory najczęściej stanowiły duchy cywilów, którzy nie potrafili walczyć czy posługiwać się bronią. Zawodowi żołnierze mogli poradzić sobie z nimi nawet przy deficycie uzbrojenia.
Wszystko jednak zależało od zbyt wielu zmiennych.
- Jesteśmy – oznajmił Saradan. - Co mamy robić?
- Wiecie jak je odgonić?
- Tą ilość? Będzie bardzo trudno… Jak nasz stan magicznej broni?
Kael zmełł w ustach przekleństwo. Wiedział ze swoich źródeł, że Saradan posiadał na dworze skrzydlatych przezwisko „męczybuła”.
- Trzy sztuki…
- Zaraz będzie więcej – oznajmił mag i uniósł ręce, wykrzykując zaklęcie. Miecze, topory i inny ekwipunek stojących najbliżej ludzi zaczęły emitować światło. Przygasło ono po chwili redukując się do ledwie widocznej poświaty.
Cóż… Jeśli zadziała to tak jak myślał, to miał swój cud.
Nie było jednak na myślenie o tym. Widma dosłownie wylały się z muru. Czarownicy byli gotowi na ten moment. Saradan uruchomił coś w rodzaju małego tornado… Było bezgłośne i nie wywoływało ruchu powietrza. Chwytało jednak samą substancję upiorów i porywało w dziwaczny, skłębiony wir. Niektóre w nim znikały. Inne wydawały się jeszcze bardziej realistyczne. Jego uczeń także odrobił lekcje, co udowodnił raz po raz wyczarowując pioruny. Minimum pięć duchów tym sposobem na powrót wygnał do krainy cieni. Najgroźniejszy jednak okazał się Myrdrid, haugijski druid. Nie dość, że co i rusz niebo przecinała błyskawica jego autorstwa, to jeszcze nasłał na wroga szerszenie i jadowite żmije. Kael nie potrafił powiedzieć, jaki był cel tych ostatnich działań. Sprowadził też jednak coś w rodzaju psów myśliwskich. Zwierzęta były jednak dużo większe, szaro-fioletowe i źle im z oczu patrzało. Skakały zmarłym do gardeł, a chwyceni ich zębiskami rozpływali się w powietrzu.
- Naprzód – zarządził Kael, a ludzie i skrzydlaci o dziwo go posłuchali. Nie do końca ufał mocy Saradna, ale jeśli te miecze podziałają w pięćdziesięciu procentach przypadków mieli szanse. Upiory w większości były nieuzbrojone, niektóre tylko wymachiwały jakimiś pałami, kijami i ciskały kamieniami. Impet zaklęć i natarcie wojska sprawiło, że cofnęły się w tył. Nie ze strachu przed swoim życiem, tylko raczej za sprawą odruchu. Potem jednak runęły do przodu. Przeszywane zaklętymi mieczami niknęły jednak i w końcu w ogóle wyparowywały, jednak same nie pozostawały dłużne swym przeciwnikom. Ich dotyk był przeraźliwie zimny. Wystarczyło tylko, by zły duch musnął człowieka, a tego opuszczały siły. Mimo strat jednak wszystko wskazywało na to, że zwyciężą.
I wówczas karta odwróciła się.
Pierwszym sygnałem świadczącym o tym, że Skażony wkracza do walki był nagły zgon wszystkie żmij i szerszeni. Następnie błysło oślepiające światło i Kaela owiał żar i odór siarki. Gdy odzyskał zdolność widzenia w miejscu, gdzie stało najwięcej wojowników i upiorów płoną słup jaskrawego ognia, a wokół leżały porozrzucane, poczerniałe zwłoki. Na polu walki pojawił się natomiast Skażony… Kael potrafił go rozpoznać. W fortecy Lot, gdzie pobierał szkolenia istniało kilkanaście portretów pamięciowych czarownika.
Z piersi Skażonego sterczało kilka bełtów z kuszy. Rany krwawiły lekko, ale nic nie wskazywało by czarownik przejmował się nimi bardziej, niż zadrapaniami. Szedł przez pole bitwy, niczym niepowstrzymana fala destrukcji. Dosłownie ciskał ludźmi, którzy stanęli mu na drodze, a prócz tego jeszcze siekał mieczem, zioną ogniem, strzelał promieniami z oczu, a z rąk płonącymi czachami… Ziemia po której stąpał stawała w ogniu.
***
Po dłuższych ustaleniach dziewczęta zgodziły się grać na papierki. Szczęście szybko zaczęło uśmiechać się do Moniki. Jak powszechnie wiadomo poker jest grą losową, ale wiele w nim zależy od statystyki i przestrzegania pewnych zasad. Monika część z tych technik wyciągnęła z ciotki Elther. Były całkowicie podstawowe, ale wystarczyły, żeby przechylić szalę zwycięstwa na jej korzyść.
Właśnie miały rozdać karty do kolejnej kolejki, gdy z podwórza rozległy się jakieś krzyki i wrzaski. Już wcześniej dobiegały z niego różne dziwne odgłosy, słychać było też bicie w dzwony. Miasteczko, mimo, że niewielkie było gwarne i ruchliwe, więc ignorowały hałasy.
- Wiecie, może ja zobaczę, co się tam dzieje? – zadeklarowała w końcu Serina.
- Graj dalej! Pewnie jak zwykle nic ciekawego…
- Bo ja wiem? Strasznie hałasują…
- Pewnie przyjechali obwoźni kupcy, albo jest obława na złodzieja… - zgadła Xu Yen. Żyła dłuższy czas w ertherodzkim mieście i doskonale znała główne przyczyny ulicznego harmideru. – Rozdaj te karty wreszcie…
***
Hrogtar doskoczył do Skażoneg i z rozmachu wbił mu swój runiczny miecz w brzuch. Ostrze mlasnęło i wyszło na wylot. Zatrzymało to na chwilę czarownika. Ból był dotkliwy, a z przebitą przeponą oddychało mu się dużo gorzej. Problem w tym, że Skażonego trudno było nazwać żywą istotą. Nie był też w prawdzie martwy, ale zamiast tego osiągną wysoki poziom mrocznej transcendencji. Jego ciało w niewielkim stopniu napędzały już prawa biologii, a w znacznie większym przez ciemne moce. Mógł więc przeżyć naprawdę potworne obrażenia.
- Debilu! Mówiłem ci, żebyś mu od razu odciął głowę! – krzyknął Myrdrid w chwili, gdy Skażony wyciągał miecz z rany. Hrogtar nie był w ciemię bity. Natychmiast sięgnął po topór i wziął zamach. Broń nie była magiczna. Czary ochronne i amulety czarnoksiężnika podziałały więc na cios łagodząc go jak dobra zbroja. Mimo to trafiony prosto w czoło zachwiał się i cofnął do tyłu. Teraz już nie tylko dolna część jego twarzy była okaleczona.
Barbarzyńca wzniósł topór do następnego ciosu. Jego przeciwnik odparował jednak uderzenie własnym mieczem. Obydwaj skrzyżowali oręż i przez chwilę patrzyli sobie w oczy siłując się. Potem czarnoksiężnik uniósł jedną z rąk i uderzył gołą pięścią Hrogtara między oczy. Wojownik odczuł to tak, jakby to koń kopną go w głowę.
Bardzo duży i silny koń.
Duszopsuj przeskoczył nad nim i cisną kolejne zaklęcia… Wpierw odgrodził się od pozostałych walczących ścianą płomieni, która podzieliła dziedziniec na dwie połowy. Potem wygłosił bardziej skomplikowaną inwokację. W samej materii wszechświata nastąpiło rozdarcie, a w powietrzu uformowało się coś, co mogło być rodzajem przejścia. Druga strona była doskonale widoczna, krajobraz po niej wydawał się jednak przejmująco smutny i ponury. Z przejścia prawie natychmiast zaczęły wylewać się blade sylwetki ludzkie… Także i ci zmarli nie mieli powodów, by kochać żywych. Pochodzili z regionu zaświatów, w którym przebywały osoby poległe w walce ze Skrzydlatymi, Erthenroth lub obydwoma tymi siłami.
Ruszył ku głównej wieży po drodze likwidując resztki oporu.
***
To, co zobaczyła Serina sprawiło, że bardzo poważnie pobladła i nagle zrobiło jej się bardzo, ale to bardzo zimno. Przez chwilę w ogóle nie wiedziała, co robić. Co gorsza do okien skierowały się też jej tak zwane koleżanki.
Naprawdę nie wiedziała co, powinna robić. Wbrew pozorom ludzie nie są stworzeni do samodzielnego myślenia. Zwłaszcza, jeśli znajdują się w nowej, nieznanej sytuacji W głowie kołatało jej się jedynie, że ma wyprowadzić Samię.
- Serina? – Monika chwyciła ją za rękę. – Uciekajmy! – poprosiła błagalnie. Dopiero głos małej wyrwał ją z odrętwienia. Mała wyglądała tak, jakby przyszło po nią jej prywatne piekło. Xu Yen i Samia były stoicko spokojne, choć po twarzy księżniczki było widać, że robi dobrą minę do złej gry.
- Mała? Otwóż przejście… - poleciła jej Serina. – Monika podbiegła do świecznika i zaczęła się z nim mocować. Poradziłaby sobie z nim szybciej, gdyby była wyższa, nie trzęsły się jej tak ręce i robiła to trochę cierpliwiej. – Samia! Tam jest tajne przejście na zewnątrz zamku, pomóż jej je otworzyć… - polecenie Seriny zabrzmiało jak błagalna prośba.
Najbardziej zadziwiające było to, że księżniczka posłuchała nie dość, że bez zastrzeżeń, to jeszcze bez pyskowania. Doskoczyła do świecznika, z którym szarpała się Monika i brutalnie ją odepchnęła. Drzwi szczęknęły…
- Wy uciekajcie – zadeklarowała się Serina. Nadal była skołowana, jednak zdawała sobie sprawę, że wszystkie nie dadzą rady zbiec. Po prostu – jeśli wróg znajdzie ziejącą w ścianie dziurę – natychmiast pójdzie za nimi. Jedyną nadzieją było, że ktoś zajmie go na tyle długo, żeby reszta zdołała uciec. – Ja go zatrzymam.
Niestety absolutnie nie miała pomysłu, kto inny mógłby to zrobić.
– Samia: zostaw mi Xu Yen!
Skrzydlata nie usłyszała tego ostatniego. Znikła już w tunelu.
Xu Yen stanęła przy boku Seriny. Obecność ducha była do pewnego stopnia krzepiąca.
Monika przez chwilę patrzyła to na Serinę, to na wylot tunelu ewakuacyjnego nie mogąc się zdecydować, co wybrać: lojalność wobec przyjaciółki, czy ucieczkę. W końcu jednak zwyciężył jej instynkt małego zwierzątka.
- No to pa! – rzuciła i skoczyła do tunelu.
Serina nie miała jej tego za złe. Mała i tak nie mogła się przydać.
Przejście okazało się wąskie, śmierdziało pleśnią, ziemią i wilgocią oraz na dobrą sprawę dla Moniki było niemal tak samo straszne, jak czarnoksiężnik. Było też tak niskie i wąskie, że drobnej budowy czternastolatka szorowała w nim głową po suficie. Dziewczynka szła po omacku, opierając się o ścianę, z nadzieją, że tunel nigdzie nie rozgałęzia się. Przez chwilę myślała, czy nie wyczarować światła, ale ono mogło zdradzić czarownikowi (jeśli ten za nią podążać), gdzie jest. Monika nie czuła się na siłach by walczyć… Zresztą starcie nie leżało w jej charakterze.
Maszerowała więc wytrwale do przodu, drepcząc w kałużach co chwilę zatrzymując się i nasłuchując, czy ktoś za nią nie idzie. W takich chwilach słyszała jednak tylko bicie swojego serca. To waliło jak młot. Trudno powiedzieć ile czasu minęło nim zobaczyła światło. Było blade, ale wraz z każdym krokiem narastało. Przekonana, że zaraz znajdzie się na wolności.
Niestety, to co początkowo brała za wyjście okazało się jedynie Samią. Monika nienawidziła skrzydlatych całym sercem. Jednak ujrzenie któregoś z nich nigdy wcześniej nie wywołało w niej tak negatywnego uczucia, jak teraz. Nie dość, że zawiodło jej nadzieje, to księżniczka stała zupełnie się nie ruszając i nie idąc do przodu. Starsza dziewczyna ledwie mieściła się w korytarzu. Jej rozłożyste skrzydła były całe oblepione pajęczynami, kurzem i błotem, a sukienka poszarpana.
Księżniczka przywitała ją celując weń dłonią. Palce miała złożone w charakterystyczny sposób, jak do rzucenia uroku. Na szczęcie gdy zorientowała się, z kim ma do czynienia opuściła rękę.
Monika podeszła bliżej…
- Idziesz do przodu? – zadała pytanie.
- Nie…
Była to fatalna odpowiedź. Tym bardziej, że nie było szans, by Monika ją ominęła
- Samia, nie możesz tu stać, bo blokujesz mi przejście.
- Nic mnie to nie obchodzi.
- Ale za nami idzie czarnoksiężnik… Co się stanie, jeśli nas znajdzie?
- Cóż, będę walczyć… W tym wąskim korytarzu wygra ten, który pierwszy wypowie zaklęcie… - głos Samii drżał. Księżniczka nie tyle była bliska paniki, co właśnie całkowicie spanikowała…
- Ale ja stoję pośrodku między wami… On będzie musiał najpierw mnie zabić…
- To doskonale. Będziesz moją żywą tarczą… - uśmiechnęła się Samia. - Wiesz Monika, nie specjalnie cię lubię, ale przynajmniej się przydasz…
- Ale mogłabyś iść do przodu… Obie byśmy mogły uciec… Posuń się prosze…
- Nie!!! – krzyknęła Samia świdrującym głosem. – Nie! Nie pójdę ani kroku dalej!
- Ty się boisz! Boisz się ciemności i ciasnoty! – Monika nie powiedziała tego, żeby się z niej śmiać. Sama bała się tysiąca rzeczy, a zamknięta przestrzeń i całkowity brak światła także ją przerażały. Doskonale rozumiała więc, co czuje skrzydlata.
- Tak! Boje się jak diabli! Nie pójdę ani kroku dalej! Zostaw mnie! Idź sobie!
- Ciekawe dokąd? – pomyślała Monika. Odstąpiła o krok. Co mogła robić? Błagać skrzydlatą?
- Samia – powiedziała, a raczej jęknęła w końcu. – Zrozum, że jak zostaniesz, to będzie jeszcze straszniej… Wiem to, już raz widziałam, jak to jest kiedy się walczy – wypowiedzenie tych słów nie było łatwe i Monice łamał się głos. Było to wspomnienie, do którego nigdy nie wracała, o którym nie myślała i przed którym jej umysł zawsze uciekał. – Było okropnie ciemno, prawie tak, jak teraz. Wszystko się paliło, dusiłam się od dymu. Musieliśmy uciekać przez ogień i biec po trupach… Ale nic to nie dało… Wszędzie było mnóstwo żołnierzy…
Dosłownie wszędzie. Skrzydlaci wojownicy (ich narodowość przemilczała w relacji) nie tylko podpalili las, by wygnać ich z kryjówki, ale też obstawili teren na ziemi i patrolowali go z powietrza, by mieć pewność, że nikt nie zdoła uciec.
- Oni… - Monika zaczęła płakać, gdy to mówiła – Zabili moją mame… I wszystkich innych… Ja się przewróciłam i tak się bałam, że nie mogłam się ruszyć, ani wstać… Byłam za mała i nikt mnie nie zauważył… - dodała, a po brodzie ciekły jej łzy.
- Monika, nie obchodzi mnie to! – jeśli dziewczynka liczyła, że dzieląc się swoimi wspomnieniami przekona Samię do ucieczki, to niestety myliła się. Księżniczka była stanowczo zbyt mało empatyczna, by odnieść sytuację do siebie.
- Odblokuj mi przejście! – Monika też poddała się w końcu panice i skoczyła na starszą dziewczynę i spróbowała ją zmusić do ustąpienia. Samia była jednak silniejsza, wyższa starsza i nauczono ją się bić. W końcu odepchnęła Monikę od siebie. Mała upadła na twarde podłoże.
Miała dużo szczęścia, że Samia nie sięgnęła po nóż. Księżniczka nie myślała logicznie, a nawet w najlepszych chwilach była jak najbardziej zdolna, by wyrządzić komuś poważną krzywdę.
Monika polizała rozkwaszoną wargę. Obecnie jej strach był silniejszy, niż cokolwiek, wliczając w to instynkt przetrwania i rozsądek.
Monika miała problemy z ustaleniem własnej tożsamości. Jednym z najważniejszych pytań, na jakie nie umiała odpowiedzieć brzmiał: czy w ogóle jeste, człowiekiem?
Prawidłowa odpowiedź brzmiała: Nie jest.
Poderwała się więc z ziemi błyskawicznie zmieniając kształt.
To, co zrobiła trudno nazwać było skokiem, bowiem teraz-już-nie-dziewczynka wypełniła sobą cały tunel. W swej naturalnej postaci wyglądała równie dziecinnie, jak w przybranej. Jednak dorastającą dziewczynkę zastąpiła istota podobna z wyglądu do szczenięcia lista. Jej futro było tak samo złote, jak włosy Moniki, a oczy tak samo niebieskie. Można było też z nich bardzo łatwo czytać.
Nie wiedzieć czemu spojrzenie wyrażające wściekłość i wymuszoną skrajnym strachem determinację jest dużo bardziej przekonujące, gdy patrzący ma zestaw zębów rozmiaru gwoździ dwudziestek.
Wystarczyło, by Samię omiótł gorący oddech pachnący proszkiem do czyszczenia zębów o smaku miętowym, by zaczęła się cofać
Monika szła za nią goniąc ją aż do samego wyjścia. Gdy były już na świeżym powietrzu natychmiast skoczyła między drzewa.
***
- Jestem głupia, głupia, głupia – pomyślała Serina. – Zawsze daje się wykorzystywać. Jestem ostatnią kretynką, wystarczy, żeby ktoś zrobił ładne oczy, a już sama na ochotnika skaczę w bagno. Następnym razem pierwsza ucieknę! – obiecała sobie.
O ile w ogóle będzie następny raz.
Cichą nadzieją Seriny było, że Skażony nie znajdzie jej, albo ominie. Ewentualnie, że walka zakończy się dla niej tylko ciężkimi ranami. Otwartym złamaniem albo czymś innym, z czego można wyzdrowieć.
Na pierwsze się nie zanosiło. Czarnoksiężnik metodycznie, choć brutalnie przeszukiwał piętro.
- Jak tam nerwy mała? – ktoś szepną jej do ucha. Serina obejrzała się i ujrzała niewielką postać siedzącą jej na ramieniu. - Tak mała widzisz mnie jako jedyna w tym pokoju. Nie jestem twoją halucynacją, a to dlatego, że jestem diablikiem, czyli takim małym diabłem prosto z samiuśkiego piekła… - wyjaśnił ludzik. – Przychodzę powiedzieć, że dziś obowiązuje promocja. Jesteśmy gotowi wystawić ci na strzał czarnoksiężnika z konkurencyjnego gangu całkiem za darmo! Bez żadnego podpisywania cyrografów czy sprzedawania dusz! Wystarczy, że panienka dwa razy kiwnie głową na zgodę, a ja panience powiem, jak to zrobić!
Serina kiwnęła głową. Nie była osobą religijną, ale na swój sposób mocno wierzyła i nie poddawała słów kapłanów pod dyskusję z czystej grzeczności. Była więc dość dobrze zaznajomiona z kwestią demonów, kuszenia, dusz, potępienia, tortur i gotowania w smole.
Jednak z większości grzechów można było się wyspowiadać.
- Doskonale. Otóż: wszystko, co musisz zrobić, to przeżyć jak najdłużej. W tym pomieszczeniu znajduje się talizman ochronny, który zamontowano, by bronił Samię. On i Xu Yen zatrzymają chwilę Skażonego. Musisz dojść do niego jak najbliżej i wciągnąć go w walkę. Nawet nie licz na to, że zdołasz go zabić. Jest od ciebie silniejszy, wytrzymalszy i bardziej zły. Ma też dłuższy zasięg ramion… Na szczęście jedyne, co musisz zrobić, to zająć go tak długo, aż ktoś nie przyjdzie ci na pomocą… I to będzie naprawdę trudne… Acha… I nie daj mu rzucić zaklęcia!
- Świetny pomysł, naprawdę. Nie dziwie się, że jest przeceniony – prychnęła w myślach Serina. Jednak to poprawiło jej humor. Jeśli diabeł nie dał rady, to najwyższa pora, żeby baba wzięła sprawy w swoje ręce. Czarownik był coraz bliżej. Cóż, jeśli to ma polegać na przeczekaniu walki, to może spróbować opóźnić czarownika o kilka minut. Zaczęła więc od zamknięcia drzwi do pokoju na klucz, a następnie zablokowała je jeszcze na dodatek krzesłem.
- Co robisz? – zadała pytanie Xu Yen, widząc jak Serina przepycha pod drzwi ciężką szafę.
- Blokuje wejście. Założę się, że jeśli wytrzymamy odpowiednio długo to ktoś przyjdzie nam z pomocą.
Żywiołaczka musiała się zgodzić z tym pomysłem. Razem przepchnęły pod dzwi jeszcze dwie szafy i ciężkie biurko. Właśnie mocowały się z komódką, gdy usłyszały, że ktoś szarpie za klamkę. Serina natychmiast skoczyła za firankę, podczas gdy Xu Yen stanęła w bojowej pozycji na środku pokoju.
Gdy starcie było bliskie strach nagle zniknął.
Szarpanie ucichło. Chwilę po nim nastąpił cichy szczęk zamka. Albo czarnoksiężnik posiadał drugi klucz, albo jakoś otworzył drzwi za sprawą swoich czarów. Szarpanie powtórzyło się tym razem gwałtowniejsze. Po nim nastąpiło walenie w drzwi pięściami, kopanie ich oraz coś, co brzmiało, jak walenie weń siekierą. Gdy i to dobiegło końca wrotami wstrząsną potężny wybuch. Barykada podskoczyła lecz nie zawaliła się.
Po eksplozji na chwile zapanował dłuższy spokój. Serina westchnęła z ulgą. Dokładnie w tej samej chwili runęła jedna ze ścian.
- Jestem Brzytwiarzem, a to jest moja brzytwa! – zawył obłąkańczo Skażony wchodząc nieśpiesznie do komnaty.
Xu Yen nie marnowała czasu. Prawie natychmiast wykrzyczała własne zaklęcie. Serina poczuła jak coś wysysa powietrze z pokoju. Przeciwnik był jednak szybszy. Rzucił dwa słowa, które przerwały czar, nim ten zdołał nabrać mocy. Po jego lewej stronie z nicości wyłonił się duchowy strażnik komnaty…
Czarnoksiężnik jedna znów był szybszy… Tym razem potrzebował czterech, pełnych gniewu słów, by wprawić w ruch swą moc. Gigantyczny krocionóg, który właśnie zamachiwał się na niego szczękoczułkami rozpłynął się w powietrze gwałtownie. Dał jednak chwilę Xu Yen i Serinie na podjęcie ataku.
Ich przeciwni bezbłędnie ocenił, która z nich jest niebezpieczniejszym przeciwnikiem i powtórzył zaklęcie odegnania istot nadprzyrodzonych. To zadziałało, ale natknęło się na moc większą niż jego. Zdziwiło go to… Już duch - strażnik był niezły. Byłby w stanie powstrzymać dziewięciu na dziesięciu potencjalnych intruzów… Jednak mimo, że z pewnością stanowił wynik pracy zbiorowej dla niego stanowił wroga nie groźniejszego od muchy. Tym bardziej powinien z łatwością pokonać drugiego nieśmiertelnego. Tymczasem tego trzymała na ziemii jakaś, zdumiewająco potężna wola. Wyraźnie sięgnięto tu po jakieś nadzwyczajne środki.
Następne zaklęcie było jeszcze szybsze i jeszcze gwałtowniejsze… Niewidzialna siła porwała nieśmiertelną i rzuciła przez cały pokój. Cisnęła ją o okiennice i wraz z futryną wyrzuciła z budynku.
Zajęło to jednak cenne sekundy, które pozwoliły Serinie doskoczyć do przeciwnika i wykonać pierwsze cięcie.
Jedną z największych wad dziewczyny, w zasadzie dyskwalifikujących ją w zawodzie był strach przed zadawaniem cierpienia. Jednak ta walka była wyjątkowa. Serina była zbyt przerażona, by w ogóle myśleć. Zamiast tego działała czysto odruchowo, wykonując kolejne, wyćwiczone ruchy jak wysokiej klasy automat.
Skażony zwinnym ruchem uniknął jej ciosu i odpowiedział uderzeniem własnej broni. To nie było ani zręczne, ani tak silne jak powinno być. Znacznie dłuższe ostrze i większy zasięg ramion nie pomagały w zamkniętej przestrzeni. Co więcej przeciwniczka nawet nie próbowała zablokować ciosu pozwolając mu się jedynie ześliznąć bezpiecznie po głowni.
Nie mógł nawet zniszczyć jej czarami. Te wymagały bowiem koncentracji i czasu.
Xu Yen tymczasem wyfrunęła za okno… W chwili, gdy chwyciło ją zaklęcie zaczęła porzucać postać śmiertelniczki i zmieniać się w bardziej właściwą sobie formę. Okrążyła wieżę nabierając rozpędu i wpadła z drugiej strony nieomal wyrywając okiennicę. Teraz miała postać monstrualnego humanoida, utkanego z mgły i wiatru oraz siłę burzy. Porwała Skażonego w locie i pociągnęła do wyjścia. Nadludzko odporna, czy nie, większość śmiertelników psuła się po upadku z ósmego piętra.
Czarownik miotał się rozpaczliwie w jej uścisku bluźniąc i wykrzykując psychotyczne groźby. Nagle jednak zmienił mu się nastrój. Wywrzasnął kilka zaklęć, przywołując czar podobny do tego, który kilka dni wcześniej skierowała przeciwko niej Samia, z tym, że potężniejsze. Ból przeszył całe jej ciało i ducha. Xu Yen natychmiast go puściła, a porywisty wiatr wywołany przez jej cierpienie zdewastował komnatę.
Czarnoksiężnik wstał z klęczek. Zgubił gdzieś swoją broń, jednak to nie był problem. Wykrzyknął kolejne zaklęcie i w jego rękach uformowało się nowe ostrze. Tworzyła je gęsta ciemność, która zdawała się być niemal materialna. Bardzo szybko i w ilościach większych, niż planował zużywał swą moc. Co gorsza zużył już wszystkie eliksiry. Postawało więc już tylko jedno wyjście.
- Ciekawe, czy czarnowłosa wojowniczka jest dziewicą? – zawsze lubił krwawe ofiary. Były bardzo prawktyczne, a przemoc go uspokajała.
Ale najpierw dokończy sprawę z tą tutaj!
Wznosił właśnie miecz do ostaniego ciosu, gdy kątem oka ujrzał jakiś ruch. Odwrócił głowę i to uratowało go przed jej utratą. Serina cisnęła bowiem weń mieczem. Ten przeleciał koło niego pozbawiając go ucha.
Był to dobry manewr, lecz desperacki. Teraz przeciwniczka nie miała broni, a to znaczyło tylko jedno: więcej zabawy. Zabijanie bezbronnych było zdecydowanie bardziej przyjemne. Zwłaszcza, gdy Cisnął więc w jej stronę magicznym mieczem. Ten przeleciał przez zdewastowaną komnatę i wbił się głęboko w ścianę… Seriny jednak nawet nie musną, gdyż ta natychmiast skoczyła w stronę…
… pierwszego miecza Skażonego. Tego, który zgubił szarpiąc się z Xu Yen.
Grymas wściekłości wykrzywił twarz czarnoksiężnika. Dziewczyna nie mogła dostać się do broni. Po pierwsze zepsułoby to zabawę. Po drugie: Skażony samodzielnie wykuł jego klingę, zahartował ją w krwi niewinnych i przez trzynaście bezksiężycowych nocy rzucał nań złe czary. Konsekwencje choćby draśnięcia tą bronią byłyby katastrofalne.
Skoczył więc w tą samą stronę i zatrzymał wojowniczkę, gdy dosłownie wyciągnięcie ręki dzieliło ją od miecza
- Jesteś taka śliczna, aż chciałbym cię schrupać – oznajmił wyciągając po nią rękę, a jego gębę kanibala wykrzywił rozmarzony uśmiech. Natychmiast znikł z jego twarzy, gdy przeciwniczka założyła mu prawidłowy, zapaśniczy chwyt i spróbowała wykonać przerzut. Uwolnił się podstawową techniką, lecz udało mu się to tylko dzięki przewadzę siły, a potem posłał Serinę w błogie objęcia podłogi za pomocą ciosu pięścią.
Rozejrzał się po sali i podniósł swój miecz. Gdzieś z boku z ziemi powoli wstawała Xu Yen, która z powrotem przybrała postać śmiertelnika.
Podszedł doń i chwycił ją za włosy…
Wbrew nazwie nieśmiertelnego można było zabić. Potrzebna do tego była tylko magiczna moc, która uśmierciłaby jego magiczną potęgę. Gdy tej brakło jego duch wędrował do krainy cieni, tak samo, jak dusza najmarniejszego z ludzi… Natomiast bez mocy można było go co najwyżej torturować
Wolną ręką delikatnie ujął jej dłoń.
- Czy zauważyłaś, jak piękne i fascynujące jest ludzkie ciało? – szepną niemal czule. – Na przykład palce… Tak dobrze się ruszają w tą stronę… - powiedział ostrożnie zginając jej kciuk… - A w drugą się nie zginają – dodał, po czym wygiął palec w stronę łokcia. Materializacja Xu Yen była jak prawdziwe ciało. Miała więc kości, które pękły, strzelając jak suchy patyczek.
Kobieta była niezwykle wytrzymała. Nawet nie krzyknęła, jednak jej oczy wypełnił zwierzęcy strach. Czarnoksiężnik widział to już nieraz. Każdy: dzieci, dorośli, starcy, kobiety, mężczyźni, bohaterowie, chłopi, zbrodniarze, niewinni, małe zwierzęta, duże zwierzęta, śmiertelnicy, bogowie umierał tak samo, gdy się do nich dobrał.
- A teraz drugi paluszek… Zgina się, zgina… O! Nie zgina się… - oznajmił wsłuchując się w trzask i ledwie powstrzymany krzyk…
- A teraz trzeci. Zgina się, zgina się, bardzo ładnie się zgina, a teraz…
- ARRGGGGGGGGGGHHHHHHHHHHHHH!!!!!!! – wrzask który się rozległ należał do niego samego.
Niespodziewane cięcie mieczem przez całą wysokość pleców odczuwa się mniej – więcej podobnie, co gwałtowne uderzenie otwartą dłonią. Różnica polega na tym, że ostrze miecza dodatkowo przecina skórę i mięśnie, zgrzyta po żebrach częściowo je łamiąc lub kalecząc i uszkadzając okostną. Rozcina też żyły, ścięgna i naczynia włosowate. Wrażenie jest więc tysiąc razy nieprzyjemniejsze.
Serina wykorzystała fakt, że czarnoksiężnik zajął się znęcaniem nad Xu Yen, podniosła z ziemi własną broń i podeszła do wroga…
Skażony gwałtownie się wyprostował.
- Zabiję cię ty mała dziwko!!! Wypruję ci flaki! Wydłubię ci kiszki, okręcę wokół szyi i…
Nikt nigdy nie dowiedział się co dokładniej chciał z nimi zrobić. Zamiast odwrócić się zmarnował masę czasu na wykrzykiwanie gróźb. Wystarczyło to Serinie na założenie mu chwytu duszącego.
Dobrze wykonane duszenie powinno pozbawić przeciwnika przytomności w kilka sekund. Źle: pozbawić życia. Trudno jednak powiedzieć, czy chwyt Seriny był poprawny, czy też nie. Musiała się szarpać ze Skażonym prawie minutę, nim wreszcie upadł.
Dziewczyna rozluźniła uścisk jednak dopiero kolejnych szęśdziesiąt sekund później. Serce waliło jej jak młot i ledwie oddychała, a palce zaczęły jej więc gwałtownie drżeć.
- Wygrałyśmy? Pokonałyśmy go? – zadała pytanie bardziej do siebie niż kogoś konkretnego. Duża ilość adrenaliny we krwi sprawiała, że wszystko dookoła wydawało jej się tylko koszmarnym snem.
- Nie – powiedziała Xu Yen gramoląc się z podłogi. W jej zdrowej dłoni ponownie pojawił się utkany z mgiełki miecz. Podeszła do leżącego na ziemi czarownika i precyzyjnym, lecz beznamiętnym ruchem odcięła mu głowę. – Dopiero teraz wygrałyśmy – powiedziała, a w jej głosie nie było słychać jakiejkolwiek emocji.
Ta obojętność uderzyła Serinę sto razy bardziej, niż pozostałe wydarzenia tego dnia.
- Ty go zabiłaś… - zauważyła niezbyt przytomnie.
Xu Yen nie uznała za konieczne się z tego tłumaczyć.
- To ona wygrała – rzuciła tylko do gwardzistów, gdy wreszcie zdołali wgromalić się na szczyt wieży. Nie było to łatwe… Skażony nie sprawdzał dokładnie wszystkich pięter. Zamiast tego zadowolił się wywarzeniem większości drzwi i sprowadzenie na każde piętro swoich sług, by dokończyli reszty. Dziwaczne, składające się w większości z zębów i jam chłonąco – trawiących stwory objęły w posiadanie całą basztę. Strażnicy musieli poświęcić dużo czasu na utorowanie sobie drogi. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 14-05-2009, 10:04
|
|
|
***
Ogarnięcie chaosu zajęło Alchimie kilkanaście godzin, z czego cztery zajęło samo policzenie ludzi… W pierwszej kolejności należało zorganizować pomoc dla rannych, potem należało oszacować kogo brakuje i zacząć poszukiwania zaginionych. Nawet osoby, które nie opóściły zamku odnajdywały się do północy.
Samię znaleziono w okolicach wieczora, w o dziwo bezpiecznej kryjówce. Była cała utytłana w pajęczynach, głodna i dziwnie pokorna. Szukających ją żołnierzy powitała ognistą kulą, lecz gdy tylko zorientowała się, że nie są wrogami łaskawie pozwoliła odprowadzić się do zamku.
Co do Moniki, to tej nigdzie nie było, a Samia zbyła temat. Alchima wysłała więc ludzi na poszukiwania małej, lecz gdy ci wrócili po zmierzchu z pustymi rękoma postanowiła przycisnąć księżniczkę. Tunel ewakuacyjny bieg do starego sadu, który łączył się pobliskim lasem. Alchimie nie podobało się to, że sytuacja zmusiła ją do pozostawienia w nim Moniki samej na noc. Roiło się w nim od dzikich zwierząt, a co gorsza mogły się w nim pętać jakieś złe moce obudzone przez Skażonego lub dowolne inne. O tym, że noce były zimne i dziewczynka mogła się przeziębić nie warto było wspominać. Jednak tak samo nie mogła narażać swoich ludzi.
Wzięła więc na warsztat Samię i w końcu, częściowo odwołując się do jej odpowiedzialności i dorosłości, a częściowo za pomocą gróźb i krzyku udało jej się wyciągnąć ze skrzydlatej co zaszło. Wyszło też na jaw, jak nieodpowiedzialnie zachowała się księżniczka tając prawdę. Alchima karnie zaaplikowała jej cztery dni stania w koncie… Nie sądziła, żeby to jej pomogło na charakter, jednak miała nadzieję, że nauczy to ją chociaż zachowywać się sprytniej.
Na poszukiwania Moniki zdecydowała się wyruszyć sama. Doszła do wniosku, że tak ma większe szanse coś osiągnąć. Wzięła ze sobą tylko konia, dobrze ułożonego psa tropiącego z zamkowej sfory i koszyk jedzenia z kuchni. Celowo dobrała kilka intensywnie pachnących smakołyków, wychodząc z założenia, że po nocy spędzonej w lesie każdy będzie głodny. Pozwoliła sobie zabrać też swój osobisty, wykonany przez gnomy termos z gorącą herbatą.
Zasadniczo inaczej tropi się dorosłego, przebiegłego i doświadczonego drapieżnika, a inaczej spanikowane szczenię, które wychowało się wśród ludzi, jest pierwszy raz samemu w lesie i chce jedynie oddalić się jak najdalej… To ostatnie Monice udało się zrobić świetnie. Gdyby Alchima nie wzięła konia nigdy nie zdołałaby dotrzeć tak blisko uciekinierki. Widać było, że mała najpierw biegła, a potem szła tak długo, na ile tylko pozwoliły jej siły. Tych ostatnich miała w nowym ciele zadziwiająco dużo.
Alchima znalazła ją, a przynajmniej coś, co mogło być Moniką w płytkim, osłoniętym od wiatru wykrocie. Wyglądało jak kilkumiesięczne szczenię lisa, przy czym było wielokrotnie większe. Miało złote futro, a zwinięte w kłębek wyglądało naprawdę słodko.
Pierwsze, co na widok stworzenia pomyślała Alchima to „jaka szkoda, że nie wzięłam kuszy”. Stworek wyglądał na jednego z tych, dla których „człowiek” to to samo co „żywność”. Na oko też potrzebowałby trzech kłapnięć zębami, żeby podziurawić ją, konia i psa. Jeśli więc to nie była Monika (a nic poza przypuszczeniami na to nie wskazywało), to znajdzie się w nielichych opałach. Tym bardziej, jeśli gdzieś w okolicy kręci się mamusia…
Zdecydowała się jednak podejść bliżej.
Jak się okazało „maleństwo” spało bardzo czujnym snem. Obudziło się niemal natychmiast, gdy się do niego zbliżyła. Najpierw utkwiło w niej wzrok, a gdy wykonała krok do przodu podkuliło ogon i zjeżyło sierść. Postawiła kolejny krok. „Stworzonko” jeśli tak można nazwać coś, co musiało ważyć ponad sto kilogramów cofnęło się. Podeszła jeszcze bliżej.
Pisnęło, skoczyło w krzaki i przycupnęło do ziemi jednocześnie zmieniając barwę na zlewającą się z otoczeniem.
- Ciekawe kto nauczył ją takich zaklęć? – zastanowiła się. Zapewne ten barbarzyński szarlatan Myrdrid. Będzie musiała z nim bardzo poważnie porozmawiać i na staniu w kącie się tym razem nie skończy…
Z pomiędzy młodych traw i dopiero co zazielenionych paproci obserwowała ją para naprawdę ogromnych, modrych i bliskich płaczu oczu.
- To ty Monika? – zdecydowała się zacząć rozmowę.
Odpowiedziało jej pełne żałości skomlenie.
- Monisiu, Monisiu, jakie ty masz wielkie oczy…
- To żeby lepiej panią widzieć pani Alchimo – odpowiedział zwierzak.
- A jakie ty masz wielkie uszy…
- To, żeby panią lepiej słyszeć pani Alchimo – wyjaśniło lisiątko cofając się z każdym wypowiedzianym wyrazem.
- Monisiu, Monisiu, jakie ty masz wielkie zęby! – faktycznie, zęby małej były potwornie wielkie.
Tym razem odpowiedzią był potworny wybuch płaczu sponsorowany przez hasło „proszę przestać mi dokuczać”.
- Zgaduje, to, że potrafisz zmieniać kształt nie jest sprawą zwykłych czarów? – zadała pytanie Alchima. Z tego, co słyszała zmiana czarów była sztuką niełatwą, a większość zaklęć albo pryskała po jakimś czasie.
Monika potwierdziła skinieniem głowy.
- Ten lis to twoja druga postać? – zadała pytanie. Na świcie żyło około stu gatunków inteligentnych istot, z których większość krzyżowała się z ludźmi, zwłaszcza, jeśli pomogły sobie w tym magią. Jakby tego było mało co drugi czarownik był zarazem fanem eugeniki i koniecznie musiał „ulepszyć” rodzaj ludzki. W efekcie pula genów wzbogaciła się o naprawdę interesujące rzeczy. To, że ludzie wyglądali jak ludzie, a nie jak trzymetrowe, zielone małpy z mackami należało przypisywać albo szczęściu albo łasce pańskiej. Zdarzało się, że ludzie miewali po dwie – trzy postacie.
Monika zaprzeczyła.
- Główna postać? – czasem działało to w drugą stronę. Wiele stworzeń potrafiło przybierać ludzkie kształty. Taka przemiana działała trochę inaczej od zwykłych zaklęć, choć nikt nie wiedział jak dokładnie. Potrafiła być jednak bardzo trwała. Zwłaszcza w wypadku bardzo potężnych istot magicznych.
Tym razem odpowiedzią było twierdzące kiwnięcie głową.
- Powiedz, czy mam rację: ujawniłaś się w przytułku i dlatego kapłanki się ciebie pozbyły?
Zasadniczo prosty lud reagował na wszelkie tajemnicze zjawiska na trzy sposoby, oparte na wielowiekowym doświadczeniu, przekazach ustnych, oraz wierzeniach ludowych. W efekcie prosty chłop na widok czegoś dziwnego krzyczał „czary”, „bóg” a nieco bardziej światły „pieniądze”. Niestety oprócz tradycyjnych religii przyrody istniał też silny kult Tyra i związanych z nim bogów. Jego wyznawcy (a to oni prowadzili większość sierocińców, przytułków szpitali i innych instytucji charytatywnych) gdy zobaczyli coś, co nie mieściło się w ich obrazie świata wrzeszczeli „diabeł”.
- Z pierwszego tak… - przyznała Monika żałosnym głosem. – A z drugie, bo sprawiałam kłopoty i nikt nie wiedział, co ze mną zrobić…
- To znacz, co dokładniej robiłaś? Zjadłaś kogoś?
- Ja… za bardzo rosłam. Nie tak, jak inne dzieci, tylko szybciej i zupełnie inaczej – Monice brakowało słów, żeby opisać dokładnie cały proces. Niektóre zjawiska w jej ciele jednak zachodziły w inny sposób, niż u jej rówieśników. Dziewczynce brakowało słów, żeby to dokładniej wyjaśnić. – Ja urosłam dwa razy bardziej, niż ktokolwiek inny w tym samym czasie. Dlatego mnie odesłano… Kapłanki mówiły, że może ludzie będą potrafili coś poradzić.
Alchimie natomiast pomału zaczął rysować się obraz wydarzeń. Skrzydlaci twierdzili, że Monikę znaleźli po bitwie z jakimiś dziwnymi istotami. Dziewczynka była w ciężkim szoku i nie sposób było z niej wydobyć kim jest i skąd pochodzi. Uznali jednak, że zapewne jest dzieckiem porwanym przez jednego z potworów.
Cóż, prawda była zupełnie inna. Wojsko zostało wezwane przez przerażonych pasterzy, którym jakieś istoty porywały owce, a być może także zabiły sąsiadów, gdy próbowali bronić stad. Bo w to, że próbowali Alchima nie wątpiła. Ich życie i dobrobyt zależało od zwierząt. W rezultacie stworzenia zgładzono po ciężkiej walce. Do takich wydarzeń dochodziło niemal codziennie nawet w Erhenroth. Wiele bezludnych zdawałoby się obszarów posiadało swoich właścicieli w momencie, gdy przybywali doń drwale, rolnicy, myśliwi czy właśnie pasterze. Często dochodziło też do nieporozumień i konfliktów… Zwłaszcza, że wielu istotom nie przychodziło na myśl, że krowa lub koń mogą do kogoś należeć i nie należy nań polować. Czasem udawało się dojść do porozumienia, czasem kończyło się masakrą, jak w wypadku ziomków Moniki. Alchima nie miała wątpliwości, że wojownicy wichru spisali się dobrze i zgładzili wszystkie „potwory”: zarówno dorosłe osobniki, jak i szczenięta. Ocalała zapewne tylko Monika bo w porę zmieniła postać.
Oczywiście przemiana nie sprawiła, że mała nauczyła się od razu żyć w społeczeństwie. Jednak wszelkie braki zapewne zrzucono na karby szoku. Nauczono ją więc „na nowo” jeść sztućcami, ubierać się, wiązać buty, być może też mówić…
Potem, gdy już opiekunki zdobyły jej zaufanie pokazała im swoją prawdziwą postać i kobiety wpadły w panikę. W sumie mała miała dużo szczęścia, że nie została spalona na stosie… Jednak zapewne opiekujące się nią kapłanki uznały w końcu, że dziecko to dziecko i choć bały się ją trzymać u siebie zdecydowały się przekazać ją komuś innemu.
Tam mała była już ostrożniejsza i ukrywała wiele faktów. Jednak rosła szybciej od innych dzieci, zachowywała się inaczej i w końcu ktoś zaczął zadawać pytania choćby po to, by upewnić się, że jest zdrowa. W efekcie odkryto kilka niewygodnych prawd i postanowiono przekazać ją dalej. Szczerze mówiąc Alchima nie była pewna, czy kapłanki kłamały podając powód decyzji. Skrzydlate miały prawo nic nie wiedzieć o rozwoju ludzkich dzieci. Ponadto nie było tajemnicą, że Monika nienawidzi tej rasy. Egzotyczne dziecko w dodatku sprawiające kłopoty wychowawcze to mogło być za dużym ciężarem nawet i bez supermocy.
- Pani Alchimo, co teraz ze mną będzie?
To było dobre pytanie.
- Myślę, że na początek cię czymś nakarmię… Musisz być strasznie głodna po całej nocy w lesie.
- Nie mam ochoty jeść – stwierdziła Monika. Burczało jej w prawdzie w brzuchu, ale zupełnie nie miała apetytu.
- Herbatą też się nie poczęstujesz?
- Mogłabym…
Alchima podeszła do dziewczynki i położyła jej dłonie na głowie. Czuła, że mimo swego rozmiaru stworzenie kuli się po jej dotykiem. Przeorała palcami delikatne, miękkie włosy i zaczęła drapać Monikę za uszami. Lisi, czy psi, gadający czy nie, sięgający do kostek, czy też do szyji: szczeniak zawsze pozostanie tylko szczeniakiem. Po kilku minutach takich pieszczot Monika nieśmiało spróbowała polizać ją po twarzy.
- Myślę, że najlepiej będzie, jeśli teraz wrócisz ze mną do zamku – powiedziała w końcu kobieta. – Jeśli tego nie zrobisz moja siostra mnie zabije, a z ciebie…
- Zrobi dywanik pod kominek?
- Dokładnie… Uważam też, że dobrze będzie kontynuować naukę czarów. Nauczysz się kilku pożytecznych rzeczy, będziesz miała zawód na przyszłość i co najważniejsze: nikt nie będzie ci zadawał rzadnych pytań. Czarodziejom można robić różne dziwne rzeczy – dodała Alchima drapiąc Monikę po brzuchu. - Myślę jednak, że nie możesz dłużej udawać człowieka…
- Ale pani Alchimo, ja bardzo lubię postać dziewczynki. Można w niej nosić sukienki, wstążki i różne takie, a pozatym jest bardzo wygodna. Mieści się w niej we wszystkich drzwiach, bez trudu otwieram klamki, a pozatym ma się ręce i można w niej tak jeść, żeby się nie pobródzić…
- Tak, masz racje, ale myślę, że pozostawanie cały czas w obcym ciele może nie być zdrowe –przyznała jej opiekunka. - Od dzisiaj codziennie minimum dwie godziny masz spędzać w lisim kształcie. Zrozumiano? Myślę też, że powinien obejrzeć cię lekarz, a być może też weterynarz, bo to, że dokłądniej powinien cię zbadać czarodziej to oczywiste. Rozumiesz dlaczego jest to potrzebne?
- Tak ciociu.
- Dobrze. Mam tu niedaleko konia, odwiozę cię do domu jeszcze na śniadanie, tylko wróć do poprzedniej postaci.
- To będzie trudne prosze pani…
- Bo?
- Jak zmieniałam się w lisa podarło mi się caluśkie ubranie, bo w tej postaci jestem dużo większa i grubsza i widzi pani…
- Faktycznie, to niezły powód … Dasz radę nadążyć za koniem, czy wolisz, żebym szła?
- Ja? Oczywiście, że nadążę! Jeśli pani chce, to możemy się nawet pościgać… - stwierdziła Monika i nagle posmutniała. – Pani Alchimo – zadała w końcu pytanie ściszając głos. – Czy Serina…
- Ma połamane żebra – wojowniczka w szale bojowym nawet tego nie zauważyła. – Będzie musiała przez jakiś czas leżeć i oszczędzać siły. Spisała się niesamowicie…
- Mówiła pani, że ma kanapki… - stwierdziła Monika weselejąc.
***
Minęło kilka dni. Samia musiała się ponownie przeprowadzić, bowiem jej pokój nie nadawał się do użytku. Zresztą nie chciała w nim dłużej mieszkać. Zajęła za to kwaterę Alchimy ze wszystkim, poza jej rzeczami osobistymi. Nowy pokój był całkiem wygodny. W szczególności polubiła biurko, choć tego atkurat Alchima nie zamierzała pozwolić jej zatrzymać. Świetnie nadawało się do pisania.
„Jaśnie pani Tomoe” – nakreśliła drobnym, eleganckim pismem – „Pomimo, że w przeszłości doszło między nami do kilku nieporozumień jestem przekonana, że możemy dojść do ugody. Obecnie pozostająca w mojej służbie Xu Yen wtajemniczyła mnie w szczegóły pani położenia. Wydaje mi się ono łudząco podobne do mej własnej sytuacji. Wydaje mi się, że pani umiejętności magiczne i moja pozycja społeczna mogą sprawić, że obydwie zajmiemy godne nas miejsce na świecie.
- podpisano Samia, córka Antara VII, władcy przestworzy, najwyższego kapłana Boga – Ptaka, jedynego, prawomocnego króla Czarnych Wzgórz, Wrzosowiska Atten, Wzgórz Ruin i Płaskowyżu Mgieł
- Zanieś ten list do wiedźmy Tomoe – poleciła Mefisto. – I nie daj sobie ukręcić głowy.
***
Samia nie była jedyną osobą, która pisała listy tej nocy.
Do jego wysokości Roderyka IV Białobrodego, króla Erthenroth, Suwerena Awkon, Suwerena Dom Kar, wielkiego obrońcy świątyń boga Tyra, wielkiego obrońcy świątyń bogoni Danu, krzewiciela nauk, przyjaciela elfów, przyjaciela krasnoludów, tego, który zgina karki orków, jedynego prawomocnego króla Czarnych Wzgórz, Wszosowiska Atten, Wzgórz Ruin i Płaskowyżu Mgieł.
Kilka tygodni temu otrzymałem list. Pomimo, że korespondencja nie była podpisana przypuszczam, że pochodził on od kogoś z najbliższego otoczenia króla Antara VII. Nie udało mi się także przesłuchać posłańca, gdyż list został przyniesiony przez białą gołębicę, a nie przez człowieka. Zawierał jednak kilka poufnych informacji, w tym wiadomość, że żekomo zmarła księżniczka Samia żyje i przebywa pod opiekuńczymi skrzydłami Waszej Wysokości.
Pragnę poinformować, że jej sekret jest u mnie bezpieczny. Postaram się także ustalić źródło przecieku. W zamian prosiłbym o poparcie legalności mojej korony.
-Podpisano
Lochan Szary, król państwa – miasta Trell, jedynowładca skrzydlatych z Wzgórz Ruin.
Odpowiedź na to była krótka.
Do generała Lochana Zdrajcy, Królobujcy, Buntownika, Podrzegacza, Uzurpatora nielegalnie zajmującego tron państwa – miasta Trell. Twoja propozycja jest oburzająca. W rzaden sposób nie możemy jej przyjąć. Jesteśmy jednak wdzięczni za przekazane nam informacje. Utrzymujemy żywe stosunki z waszymi sąsiadami, krasnoludami ze Szarych Gór i Trzynastoma Szczepami Równiny Traw. Wspomnimy im, że jesteście osobami godnymi zaufania i honorowymi jesteśmy więc gotowi także ręczyć za was swoimi słowy w sprawach mniejszej wagi.
-Podpisano
August hrabia Tarancji, najwyższy kanclerz na dworze jego wysokości Roderyka IV Białobrodego, króla Erthenroth, Suwerena Awkon i Dom Kar et cetera, et cetera…
Kanclerz przez chwilę zastanawiał się, czy zawiadomić swego sojusznika o zdrajcach w jego szeregach, czy też nie. W końcu jednak odłożył pióro. Miał własnych ludzi na jego dworze, a z pomocą Lochana, który słyną jako wytrawny gracz polityczny miał duże szanse ustalić tożsamość zdrajcy. Później natomiast będzie mógł go zastraszyć, szantażować i zmienić we własne narzędzie…
KONIEC |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików Możesz ściągać załączniki
|
Dodaj temat do Ulubionych
|
|
|
|