Ogłoszenie |
Forum archiwalne, nie można zakładać nowych kont.
|
Zaginiony legion i pokemony... |
Wersja do druku |
Koranona
Morning Glory
Dołączyła: 03 Sty 2010 Skąd: Z północy Status: offline
Grupy: Syndykat WOM
|
Wysłany: 27-08-2011, 13:33 Zaginiony legion i pokemony...
|
|
|
Przypadek Jima Butchera, udowadniającego, że da się napisać książkę o zaginionym, rzymskim legionie i pokemonach podsunął nam ciekawy pomysł. Mianowicie zabawę (tutaj nie wiedziałam czy wrzucić do twórczości czy do zabaw), w której jedna osoba podaje dwa motywy (jak w przypadku legionu i pokemonów) a inna osoba najpierw postem zaklepuje, a potem na tydzień na uzupełnienie posta opowiadaniem - miniaturką. Wolę nie wprowadzać ograniczenia co do stron, miniaturka to miniaturka, jak ktoś się rozpiszę to trudno. Po wrzuceniu opowiadania na forum podaje kolejne dwa motywy. Zasada ważna - trzeba wykorzystać oba. Motywem może być wszystko właściwie...
Co Wy na to? A można właściwie temat techniczny założyć...
A motywy to pingwiny i koszenie trawnika :D |
_________________ "I like my men like I like my tea - weak and green."
|
|
|
|
|
Serika
Dołączyła: 22 Sie 2002 Skąd: Warszawa Status: offline
Grupy: Tajna Loża Knujów WIP
|
Wysłany: 27-08-2011, 15:09
|
|
|
Wstępny pomysł mam, zaklepuję :D
PS. A nie miało być tak, że może pisać dowolna liczba osób? |
_________________
|
|
|
|
|
Tren
Lorelei
Dołączyła: 08 Lis 2009 Skąd: wiesz? Status: offline
Grupy: Tajna Loża Knujów
|
Wysłany: 03-10-2011, 18:36
|
|
|
Jesteście lenie, wiecie ;p. Postanowiłam zlitować się nad tym tematem i nabazgrałam coś na szybko.
-------------------------------------
WRRRRRRRRRRRRRRRRRRR!
W ogrodzie Uniwersytetu rozbrzmiewał odgłos wyjątkowo hałaśliwej kosiarki. Absolutnie zrozumiałym było to, że trawnik potrzebuje koszenia, jak również to, że niektóre urządzenia bywają głośne. Nie mniej, wykłady na Uniwersytecie wciąż trwały. Wszyscy studenci mający jeszcze zajęcia zgrzytali zębami ze zdenerwowania z każdą kolejną porcją warkotu. Dziesiątki osób marzyły tylko o tym, by ta wredna kosiarka się zepsuła.
Ich prośba miała zostać wysłuchana.
WRRRRRRR....rrrrry....rrrrriuuuuuu...uuuuuuuuuu...
Warkot gwałtownie osłabł przechodząc w słabnące jęki, jak gdyby kosiarka uznała, że jej ostatnie momenty wymagają odpowiedniej dozy dramatyzmu, by po chwili przestać działać.
Ogrodnik, niestety nie docenił łabędziego śpiewu swojego sprzętu, jako że miał zatyczki w uszach i dopiero, gdy ostrza przestały się kręcić zauważył, że coś jest nie tak.
- No co jest? - burknął szturchając kosiarkę buciorem.
Ta odkaszlnęła jeszcze słabo w odpowiedzi i ostatecznie zakończyła swój żywot. Ogrodnik spojrzał na nią zdziwiony. Był to wysoki i kościsty mężczyzna, który wyglądał jakby miał około 30 lat. Ponieważ zwyczajowo ogrodnicy nie mieli przypisanego obowiązującego stroju służbowego, mężczyzna ubrany był w spraną kremową koszulę z uśmieszkiem i podniszczone dżinsy. Na głowie nosił zaś niebieskawą czapkę z daszkiem. Jego wyglądu dopełniały długie blond włosy związane w kitkę oraz niezwykle zadarty, niemal szpiczasty nos.
Ogrodnik patrzył jeszcze chwilę z nadzieją na sprzęt, jak gdyby oczekiwał, że kosiarka się namyśli i jednak wróci do świata działających urządzeń. Ta jednak uparcie pozostawała martwa. W związku z tym postanowił wezwać wsparcie:
- Młooooooooooody! Kosiarka przestała działać!
Nie minęła chwila, gdy przy ogrodniku pojawił się zdyszany student drugiego roku.
- Dobrze, że jesteś Młody. Napraw tę kosiarkę, skoro nie masz nic do roboty - poinstruował go ogrodnik. Student spojrzał na niego zirytowany.
- Skąd mam wiedzieć jak naprawić kosiarkę? - spytał z pretensją.
- Bo ja też nie wiem, jak - odparł spokojnie starszy mężczyzna. - Zawsze kiepsko sobie radziłem z maszynami. Taka wada.
Student z irytacją machnął ręką tworząc w powietrzu kwadrat. Ten zajarzył się światłem i po chwili wychyliło się z niego coś co przypominało wyrośniętą wróżkę.
- Czego? - spytało stworzenie.
- Instrukcja obsługi i porady dotyczące naprawy tej kosiarki - poinstruował ją student, jednocześnie wskazując ręką na zepsute urządzenie.
Wróżka odburknęła coś i zniknęła w dziurze. Po chwili z kwadratu wyfrunęła książka będąca instrukcją obsługi, niemal trafiając przywołującego w twarz. Uczeń jednak, wprawnym ruchem ręki złapał nieduży tom i zaczął kartkować.
- Próbowałeś włączyć i wyłączyć kosiarkę? - spytał ogrodnika.
- Taaaaa - odparł blondyn - ale dalej nie działa.
- Tu pisze, że te kosiarki mają ograniczoną ilość magicznej mocy rozruchowej - stwierdził student. - Sprawdzałeś jaki ta ma poziom.
- Nie umiem posługiwać się magią Młody - wyjaśnił ogrodnik.
Student westchnął zastanawiając się czy stojący przed nim pracownik potrafi cokolwiek, po czym dotknął kosiarki. Nie wyczuł niczego, a to oznaczało, że...
- Magia mu się skończyła. Musimy go podładować - powiedział na głos.
- Czyli jak dasz mu trochę swojej magii to powinien zacząć działać? - spytał z zastanowieniem ogrodnik.
Rudowłosy student niemal prychnął. Czy on wyglądał na baterię AA? Ładowanie magicznych urządzeń nie jest prostą sprawą, a ignorancja stojącego przed nim pracownika była naprawdę irytująca. Gdyby nie to, że dostali rozkaz skoszenia wszystkich trawników przed zakończeniem zajęć zapewne w tym momencie rzuciłby w tego blond ignoranta książką i poszedł sobie. Sęk w tym, że pomagał on ogrodnikowi za karę i niedotrzymanie terminu było równoznaczne z podłożeniem się rektorowi. Dlatego student był zdeterminowane skosić tę trawę, choćby miał ją zeżreć. Problem w tym, że pracownik, któremu powinien pomagać zdawał się być totalnie pozbawiony jakiejkolwiek obowiązkowości.
- Nie, te kosiarki mają specjalny sposób ładowania energii - wyjaśnił najcierpliwiej jak mógł rudzielec. - Należy zdjąć tą okrągłą pokrywę z góry i zamontować ją na odwrót.
Ogrodnik postąpił zgodnie z instrukcją i teraz na kosiarce znajdował się okrągły pojemnik, który przy bliższym przyjrzeniu okazał się mieć wyrysowany na spodzie magiczny krąg.
- I co mamy niby z tym zrobić? - spytał blondyn przekrzywiając głowę.
- Tu pisze, że żeby kosiarka znów zaczęła działać należy... poświęcić pingwina - przeczytał lekko skonfundowany student.
- ŻE CO ZROBIĆ?! - spytał po raz pierwszy wyraźnie wytrącony z równowagi ogrodnik.
- Złożyć pingwina w ofierze. Dzięki temu kosiarka powinna odzyskać magiczną moc i znowu działać - wyjaśnił dokładniej student. Podszedł znowu do magicznego kwadratu, który wcześniej stworzył i powiedział do niego:
- Trixie, potrzebuję pingwina. Niezbyt dużego. Żywego.
Z magicznego kwadratu znów doszedł odgłos mamroczącej niezadowolonej wróżki i po chwili przez dziurę przepchnięty został niski niebieski pingwin, który nie wiedzieć czemu miał wymalowaną markerem jedynkę na plecach.
- Się nada - stwierdził spokojnie student.
Pingwin nie rozumiejąc skąd nagle wziął się w tym nieznanym miejscu zaczął się miotać spanikowany. Rudzielec niewiele myśląc rzucił czar spętania. Niewidzialne magiczne więzy oplotły zwierzaka uniemożliwiając mu ruch. Student rzucił go na krąg, po czym sam wyjął nóż. Widząc to, pingwin wydał z siebie głuchy odgłos przerażenia.
- Nie martw się - stwierdził przyjacielsko student. - To dla dobra Uniwersytetu. Zresztą mam wprawę w składaniu ofiar, nawet nie poczujesz, gdy będzie już po wszystkim - wyjaśnił to pocieszającym tonem. Pingwin nie mniej dalej wydawał się nieprzekonany i za wszelką cenę próbował się wyturlać z pojemnika.
- Nie ruszaj się przez chwile malutki - poprosił rudowłosy z uśmiechem, chwytając go żelazny ściskiem, tak by pingwin nie mógł uniknąć ciosu, po czym podniósł nóż. W tym momencie jego ręka została jednak złapana przez ogrodnika.
Student spojrzał wrogo na blondyna.
- Coś się nie podoba? - spytał już wyraźnie zdenerwowanym tonem.
- Nie zgadzam się.
- Słucham?
- Nie zgadzam się na zabijanie pingwinów w moim ogrodzie! - oznajmił mężczyzna tonem nie znoszącym sprzeciwu.
W tym momencie student stracił resztki panowania nad sobą. Gwałtownie wstał, uwalniając dłoń, w której wciąż dzierżył nóż z chwytu. W lewej ręce wciąż ściskał spętanego pingwina.
- Na wszystkie nekromanckie zaklęcia! Wiem, że jesteś bezużytecznym pasożytem, który nie jest w stanie samodzielnie skosić trawnika, ale mógłbyś chociaż nie przeszkadzać ludziom, którzy próbują załatwić sprawę jak należy!
- Niby jak zabijanie pingwinów jest "załatwianiem sprawy jak należy"? To wy studenci jesteście totalnie wypaczonymi maszynami do zabijania! Jak można zamordować tego niewinnego pingwina, tylko po to, by uruchomić ten głupi sprzęt?! - odparł również zdenerwowany ogrodnik.
- Robię specjalizację z przyzwań! Oczywiście, że muszę czasem poświęcić jakieś stworzenie, by przyzwać coś potężnego! - odwarknął rudzielec. - I nie mam zamiaru zostać wyrzucony ze studiów, tylko dlatego, że żal ci zabić jednego niewydarzonego nielota! - to mówiąc machnął gwałtownie lewą ręką. Pingwin wyślizgną mu się z uścisku, poleciał łukiem i wpadł prosto do magicznego kwadratu, który dalej wisiał w powietrzu. Obaj panowie gwałtownie zamilkli. Po czym ogrodnik uśmiechnął się szeroko z wyższością. Student natomiast spojrzał na zegar. Zostało pięć minut do końca zajęć. Nawet jeśli natychmiast zdobędzie kolejnego pingwina i złoży go w ofierze nie zdążą już skosić trawnika. Świadomy porażki rudzielec padł na kolana.
- Mówiłem. Z prób krzywdzenia pingwinów nigdy nic dobrego nie wychodzi - stwierdził filozoficznie ogrodnik.
Student nie odezwał się, tylko wciąż ściskając nóż, zaczął gwałtownie ciąć kosiarkę.
Starszy mężczyzna pokiwał tylko ze smutkiem głową. Kolejny wariat. Rudzielec jednak równie nagle jak zaczął przestał ciąć biedne urządzenie. Powoli wstał i spojrzał z szaleństwem w oczach na ogrodnika.
- Jeśli to koniec mojej kariery to przynajmniej upewnię się, że twój też - stwierdził ze śmiechem, po czym zakrzyknął. - Wzywam cię o potężny żywiole! Pochłoń ten magiczny sprzęt, a w zamian odpowiedz na me wołanie!
Uśmiech zamarł na twarzy ogrodnika. Ten młodzik był bardziej szalony niż podejrzewał. Jego atak na kosiarkę nie miał na celu wyładowania frustracji, a zmodyfikowanie już wyrytego na nim kręgu. A teraz przywoływał coś... coś... dużego. Nad studentem zawisła olbrzymia sylwetka czegoś nie do końca materialnego. Blondyn nie namyślając się wiele rzucił się do ucieczki. Student tymczasem dokończył przywołanie, a istota nad nim wyostrzyła się tak, że ogrodnik, który odwrócił się na moment rozpoznał w niej żywiołaka ognia. Widząc go przyśpieszył jeszcze bardziej. Oddalił się już znacznie od swojego oszalałego pomocnika i tylko kilkadziesiąt metrów dzieliło go od drzwi do Uniwersytetu za którymi mógłby się ukryć.
- Spal tego głupca! - wykrzyknął student. Żywiołak spiął się, po czym wyrzucił się z siebie falę ognia, która pognała w stronę biednego ogrodnika.
Studenci, którzy właśnie skończyli zajęcia obserwowali z okien, jak miejsce, w którym pracował ogrodnik i student znika pod morzem płomieni.
Rektor również stała przy oknie i patrzyła jak trawnik zmienia się w popiół. Zwróciła się do stojącej niedaleko sekretarki.
- Proszę przekazać studentom, którzy zajmowali się koszeniem, że ścieli trawę trochę za krótko, ale ogólnie zrobili fantastyczną robotę - zarządziła z uśmiechem. - I znajdźcie nowego ogrodnika.
------------------------
Nowe motywy: wędkowanie i posągi z Wyspy Wielkanocnej. |
_________________ "People ask me for advice all the time, and they ask me to help out. I'm always considerate of others, and I can read situations. Wait, aren't I too perfect?! Aren't I an awesome chick!?"
|
|
|
|
|
Irian
Dołączyła: 30 Lip 2002 Status: offline
Grupy: WIP
|
Wysłany: 05-11-2011, 08:11
|
|
|
Ten temat przymiera głodem, więc dokarmię go szortem, wymyślonym wczoraj w samochodzie w drodze z Gdyni do Gdańska. :D
***
Początek końca nastąpił po cichu, bez trąb anielskich i czterech jeźdźców.
Och, zauważyliśmy podnoszący się poziom wody. Publicyści zarabiali wierszówkę felietonami, naukowcy przerzucali się sprzecznymi wynikami badań, ekolodzy apelowali o ratowanie niedźwiedzi polarnych, wizjonerzy straszyli karą boską, a politycy zbijali kapitał wyborczy na pro- i antyociepleniowej retoryce. Kilka wysepek zniknęło z map; przez pewien czas modne było nurkowanie w zatopionych belgijskich wioskach i wędkowanie ze szczytów posągów, wystających z oceanu w miejscu, które kiedyś nazywano Wyspą Wielkanocną. W końcu lodowce roztopiły się kompletnie, otwierając nowe szlaki morskie. Wydawało się, że sytuacja wróciła do normy.
Woda nie przestała przybierać.
W programach publicystycznych gadające głowy spierały się o przyczyny potopu; naukowcy zdobywali kolejne tytuły, prowadząc niekończące się badania; ekolodzy lamentowali nad kurczącą się listą gatunków; politycy obiecywali pompę w każdym domu - i tylko wizjonerzy konsekwentnie wieszczyli koniec świata.
Dzień gniewu trwał latami.
Wołamy teraz ze szczytów gór, modlimy się nad wodami, płaczemy z betonowych raf i rozpaczamy znad błękitnych lagun. Grozimy pustemu horyzontowi. Błagamy o arkę.
Nikt nie odpowiada.
***
Uwaga: za poglądy ekologiczne i religijne zawarte w szorcie autorka nie odpowiada. Wen dmie, kędy chce.
Zadaję kryzys ekonomiczny i wróżki. |
|
|
|
|
|
Amarth
Dołączyła: 05 Maj 2007 Status: offline
Grupy: Alijenoty
|
Wysłany: 05-11-2011, 11:41
|
|
|
No więc motyw na wróżki obudził Wena, niestety nie miał wiele czasu i zmył się w trakcie pisania toteż koncówka jest totalnie drętwa.
Uwaga: trochę puściłam językowi na luz, więc kilka drobnych wulgaryzmów może się pojawić (nie jakieś specjalnie ostre, ale znajdujące się na dobrej/złej drodze).
- - - -
– Ja pitolę!
Cichy syk, który w końcu wyrwał Monikę z odrętwienia, dobiegł gdzieś z okolicy domku dla lalek, którego dziewczynka używała do odgrywania scen widzianych u sąsiadów z naprzeciwka, toczących właśnie sprawę rozwodową („Urodę mi zmarnowałeś, Ken, ty cwelu!”, „Nie było czego marnować, moja droga Barbie, ale byłem zbyt nawalony, kiedy ci dziecko robiłem, żeby to zauważyć.”).
Jakąś minutę wcześniej obudziło ją ciche skrobanie. Pierwsze, na co zwróciła uwagę, to zegarek, który pokazywał, że dochodziła już pierwsza w nocy. Drugie, to to, że ktoś otwierał okno, o czym świadczył lekki podmuch chłodnego nocnego powietrza, który poruszył delikatnie jej rysunkami przypiętymi do tablicy korkowej. Monika mieszkała na piętrze domku jednorodzinnego znajdującego się na przedmieściach, a za jej oknem nie było niczego, po czym można by się wspiąć. Mimo to, bała się, że to może być włamywacz lub gorzej – porywacz. Jeszcze chwila, a zaczęłaby krzyczeć, ale głos, który zaklął gdzieś koło domku dla lalek ją powstrzymał. Brzmiał młodo, trochę jak głos Basi, licealistki, którą rodzice czasami zatrudniali na weekendy w roli opiekunki do dziecka.
– Jak dorwę, tę krowę, Dzwoneczka, to tak jej tyłek skopię, że jeszcze wnuki się ją będą pytały, czemu nie może normalnie siedzieć.
Głos zbliżał się do łóżka Moniki, a gdy dziewczynka wytężyła słuch, usłyszała bardzo cichy dźwięk kroków na podłodze, który brzmiał, jakby właścicielka głosu nosiła ciężkie buty, ale zbyt małe, by wydawać donośne dźwięki. Nagle kroki ucichły, a chwilę później oczom Moniki ukazała się malutka uskrzydlona postać ubrana na czarno – czarne glany, czarne dżinsy z wytartym kolanem, czarna artystycznie poszarpana koszulka z czaszką i czarna bandana na szyi.
– No dobra, smarkata, zwalaj z wyra. Miejmy to już za sobą.
– O matko, emo-wróżka!
– „Emo”? Ja ci dam „emo”! Nosiłam się tak, jeszcze zanim wy ludzie wymyśliliście to całe debilne „emo”.
Poprawka, pomyślała Monika, To wróżka-hipster. Jeszcze gorzej.
– Kto ty jesteś? – zapytała wróżkę, siadając na łóżku.
– Klawiatura – usłyszała w odpowiedzi.
– Tam leży, na biurku.
– Nie, cholera! Nazywam się Klawiatura. I nie próbuj nawet komentować. Ostatnio u nas moda na technologiczne imiona. Mój brat nazywa się Tablet.
– To są nawet męskie wróżki?
– A czy troll sra w jaskini?
– Co?
– Gówno. Kurde, jakie te ludzkie dzieci się głupie porobiły.
– Czego ode mnie chcesz? – zapytała Monika puszczając ostatnią uwagę mimo uszu; ta wróżka najwidoczniej lubiła obrażać ludzi przy każdej nadarzającej się okazji.
– Mam cię zabrać na małą wycieczkę krajoznawczą. – rzuciła wróżka, a widząc kompletny brak zrozumienia na twarzy dziewczynki dodała śpiewnym głosem, wymawiając każdy wyraz przesadnie powoli i dokładnie:
– W prezencie na twoje dziesiąte urodziny zabiorę cię na jedną noc do Krainy Wróżek.
– Odjazd! – Monika niemal krzyknęła zachwycona, ale po chwili zachwyt zmienił się w podejrzliwość dziecka nowoczesnego, które zostało dokładnie poinformowane na temat pedofilów, cukierków i białych vanów. – A z jakiej racji? – zapytała przypatrując się wróżce uważnie.
– Czekaj, muszę sprawdzić – mruknęła Klawiatura, wyciągając z kieszeni mały notes. – A, mam. Prawie osiemdziesiąt lat temu twój dziadek trafił do nas i mieszkał z nami przez dwanaście lat.
– Nie rozumiem.
– Tak coś czułam, że nie zrozumiesz... To jest tak: nasza tradycja wymaga od nas ratowania porzuconych lub osieroconych dzieci, jeśli na jakieś trafimy, i opiekowania się nimi dopóki nie podrosną. Wtedy sprowadzamy je z powrotem do waszego świata i oddajemy ludziom.
– Dziadek Stefan nigdy mi o czymś takim nie opowiadał. Dziadek Lucjan też nie.
– Lucjan u nas był, tak tu mam napisane. Nie dziwię się, pewnie nie pamięta. Większość dzieciaków zapomina o nas, kiedy dorasta. Tak czy inaczej, tradycja wymaga, żeby przez pięć pokoleń każdy potomek dziecka, które u nas mieszkało mogło na jedną noc odwiedzić Krainę Wróżek. To tak w ramach prezentu na dziesiąte urodziny. Nie wiem, co za matoł wymyślił tę regułę, ale każda wróżka musi w swoim życiu sprowadzić przynajmniej jedno takie dziecko.
– A jak my się tam dostaniemy? Polecimy?
– Jasne, że polecimy. Ubieraj się.
– Po co? Przecież mamy polecieć?
– Tak, ale na lotnisko pojedziemy tramwajem, a do tramwaju nie puszczę cię w samej piżamie. Wstyd by się było pokazać, a jakbyś się przeziębiła, to by mi szefostwo nieźle głowę zmyło.
– Tramwajem? Czemu tramwajem? Myślałam, że wróżki potrafią tak zaczarować, żeby człowiek sam latał.
– Bo i potrafią, ale przez ten chrzaniony kryzys wyczerpują się nam rezerwy wróżkowego pyłku, a cała nasza magia się na nim opiera. Dlatego przechwyciliśmy jeden mały samolot i zbieramy wszystkie dzieciaki z jednego dnia na lotnisku, żeby je zawieźć gdzie trzeba.
– No nie wiem – mruknęła Monika. Cała ta sprawa znowu zaczęła jej zalatywać białym vanem.
– Słuchaj no. To moja pierwsza robota i nie wiem jak to się dokładnie powinno odbywać, ale to potem trafi do mojego CV, więc Król Elfów mi świadkiem, że pójdziesz ze mną, czy tego chcesz, czy nie, a jeśli mi będziesz robić problemy to ci w łeb przydzwonię i za włosy zaciągnę, jasne?
– Jak słońce – wymamrotała dziewczynka. Cóż, w końcu i tak była ciekawa, jak wygląda ta cała Kraina Wróżek, a nie sądziła, żeby jakiś porywacz lub pedofil odstawiał taką szopkę, żeby złapać jedno dziecko.
Kwadrans później Monika maszerowała przez oświetlone ulice ku najbliższemu przystankowi tramwajowemu z wróżką siedzącą w kapturze jej kurtki. Martwiła się trochę, że dziesięciolatka wędrująca samotnie po mieście w środku nocy przyciągnie uwagę wszystkich ludzi prowadzących nocny tryb życia, ale nikt nie poświęcił jej drugiego spojrzenia (a czasami nawet pierwszego). Klawiatura wyjaśniła jej, który tramwaj wziąć i na którym przystanku wysiąść. Jak się okazało, nie kierowały się wcale na lotnisko, lecz na jakieś małe prywatne lądowisko znajdujące się w jego pobliżu. Na pasie startowym czekał już mały samolot. Przed wejściem, jak na straży, stały dwie męskie wróżki dzielące się miniaturowym papierosem. Jeden ze strażników (Jeden z wróżków? Czy istnieje słowo „wróżek”?) skinął Klawiaturze i poinformował ją, że czekają jeszcze na jednego dzieciaka, a potem transport bezzwłocznie wyruszy.
W samolocie siedziały już cztery osoby – wszyscy w wieku Moniki i wszyscy, jak ona, trochę niepewni i zdenerwowani. Monika usiadła koło chudego chłopca w okularach, który przedstawił się jej jako Łukasz. Już miała odpowiedzieć swoim imieniem, gdy na pokład wszedł, popędzany przez wróżki, ostatni pasażer. Dzieci zostały usadzone, pasy zapięte, a samolot wystartował.
* * *
– I tak właśnie, Michałku, w wieku dziesięciu lat po raz pierwszy spotkałam Łukasza, który został twoim tatusiem.
– Mama, weź mi takich farmazonów nie wstawiaj, co?
– Całą prawdę i tylko prawdę ci mówię. Sam zobaczysz, jak ci dzisiaj koło pierwszej wróżka wpadnie do pokoju i ci nawrzuca.
– Ta, jasne, a świnie latają.
– O, to mi przypomina jedną rzecz, którą widziałam w Krainie Wróżek...
- - - -
Zadaję: lew i zakład fryzjerski. |
|
|
|
|
|
Tren
Lorelei
Dołączyła: 08 Lis 2009 Skąd: wiesz? Status: offline
Grupy: Tajna Loża Knujów
|
Wysłany: 12-06-2012, 23:20
|
|
|
Zaawansowana nekromancja GO! Ten temat jest za fajny, by umrzeć, a pomysł na to opowiadanie miałam od dawna, więc czas go wykorzystać.
----------
Gdzie okiem sięgnąć rozciągało się pustkowie. Nic tylko piach, żwir, malujące się w oddali wzgórza, wiatr i stojący w środku tej zapomnianej krainy zakład fryzjerski. Myliłby się jednak ten, kto uznałby to za złe miejsce do prowadzenia interesów. W tej nieurodzajnej, lecz pełnej ukrytych surowców krainie gdzie rodziły się legendy zarówno opryszków, jak i bohaterów wygląd pozostawał dość istotną kwestią. Jak można szerzyć swoją legendę, gdy z powodu nadmiernego zarostu nikt nie jest w stanie skojarzyć cię ze zdjęć i listów gończych? W tej okolicy, gdzie sławne i niesławne indywidua mnożyły się jak króliki i trwała nieustająca walka o reputację, nietrudno było o klientów dla fryzjera, nawet jeśli zakład znajdował się o kilka dni drogi od najbliższego miasta.
Poza tym, nie czarujmy się. Na tym pustkowiu każdy był gotowy słono dopłacić za parę butelek wody na dalszą drogę.
Fryzjer ziewnął znudzony, rozciągnięty na fotelu. Od ponad tygodnia nie miał żadnych klientów, przez co sytuacja powoli zaczęła stawać się rozpaczliwa. W ręku trzymał bowiem przedostatnią krzyżówkę jaka mu została i, o zgrozo, właśnie ją kończył! Oznaczało to, że jeśli szybko ktoś go nie odwiedzi to jedyne co mu pozostanie to bezczynne umieranie z nudów, aż do niedzieli, kiedy to jego znajomy powinien przyjechać z zapasami i nową porcją krzyżówek.
Nie myśląc nad tym specjalnie odcyfrował rozwiązanie („PRETENSJONALNOŚĆ”) i rzucił wypełnioną krzyżówkę na pobliskie krzesło, gdzie piętrzył się już stos poprzednich wydań, które spotkał podobny los.
Błagam niech zjawi się jakiś klient, pomyślał smętnie fryzjer wpatrując się w drzwi. Te, jak na życzenie, rozwarły się ukazując sylwetkę olbrzymiego mężczyzny. Fryzjer natychmiast poderwał się z krzesła i przybrał możliwie profesjonalną pozę.
- Ah, witam szanownego klienta. Czym mogę słu…żyć? – ostatniemu słowu towarzyszyła mimowolna pauza, gdy właściciel zakładu ujrzał, że tuż za klientem wchodzi olbrzymi lew. Przez chwilę przyglądał mu się z namysłem po czym stwierdził – Stawka za lwa taka sama jak za osobę. Panowie obaj na strzyżenie?
- Tylko ja – stwierdził głębokim głosem mężczyzna. Miał on około dwóch metrów, olbrzymie mięśnie i jak z niesmakiem zauważył fryzjer, wyjątkowo zaniedbane i nierówno ścięte włosy, które od wielu miesięcy raczej nie widziały szamponu.
- Rozumiem - stwierdził fryzjer. – Ma pan jakieś zdjęcie lub list gończy z fryzurą jaką chciałby pan mieć.
- Nie – odparł mężczyzna i po chwili namysłu dodał – jestem w tym nowy.
- Ah, wschodząca gwiazda. Mam rozumieć, że dopiero szuka pan swojego stylu. Hmm, ma pan już odpowiedni pseudonim.
Klient uśmiechnął się szczerze, najwyraźniej ucieszony zainteresowaniem .
- Tak, jestem Nieco Nierozgarnięty Eustachy! – oznajmił radośnie. – Razem z Reksiem planujemy zostać postrachem tych okolic!
Zapadł moment niezręcznej ciszy, gdy fryzjer trawił to co właśnie usłyszał, szybko jednak na jego twarzy wykwitł profesjonalny uśmiech.
- Niezwykle oryginalny pseudonim. I rozumiem, że przez Reksia ma pan na myśli swojego towarzysza – tu właściciel zakładu machnął ręką w stronę lwa, który właśnie uwalił się na tapczanie, dla osób oczekujących i patrzył z czymś na kształt zainteresowania na rozgrywającą się sytuację.
- Tak – potwierdził mężczyzna, a potem dodał konfidencjonalnym tonem. – I tak szczerze to mam na imię Joe, ale wszyscy biorą Joe jako pseudonim, więc chciałem mieć coś mniej powtarzalnego. A Nieco Nierozgarnięty było moim przezwiskiem od kiedy tatuś dał mi...
- Ależ, rozumiem – zapewnił fryzjer, subtelnie przerywając wątek. – Więc szuka pan własnego stylu. Zaraz spróbujemy zrobić coś z pana włosami, ale najpierw… - tu właściciel lokalu wyciągną rękę przed siebie - …płatność z góry.
Klient jakby się zaciął, próbując przez moment sklecić zdanie, aż w końcu wydukał:
- Nie… nie mam… kasy.
- I dlatego zawsze najpierw pobieram opłatę – stwierdził z westchnieniem fryzjer i co ja mam panu zrobić skoro nie ma pan z czego zapłacić? Mógł pan chociaż bank obrabować po drodze i dopiero przyjechać.
- A… ale wtedy miałbym brzydki list gończy, więc tego najpierw chciałem do pana fryzjera, a dopiero potem, tego na bank, po forsę, jak już będę glanc i… i w ogóle.
Fryzjer westchnął, powstrzymując chęć zrobienia klasycznego facepalma.
- Słuchaj, Nieco Nierozgarnięty Eustachy, jesteś naprawdę sympatyczny, ale za darmo nie zrobię ci fryzury. Musisz mieć czym zapłacić. Lub chociaż dać coś w zastaw, skoro masz w perspektywie napad na bank.
- Zastaw? – spytał nieco skonfundowany mężczyzna.
- Tak, i to coś w miarę cennego, bo co jak co, ale na tym odludziu nie masz co się spodziewać konkurencyjnych cen.
Twarz Eustachego, będącego tak naprawdę Joe, zamarła w wyrazie zakłopotania.
- Tylże od kiedy tatuś zmarł ja nic nie mam! Jeno Reksio mi ostał! – oznajmił rzucając rozpaczliwe spojrzenie na rozleniwionego lwa. I gwałtownie milknąc, gdy zdał sobie sprawę z tego co powiedział. – Tego, a pro po Reksia…
- Osobiście nie lubię ruchomego zastawu, poza tym to przecież pana towarzysz – zauważył fryzjer.
- Nie podoba się panu Reksio? – spytał smutnym tonem Nieco Nierozgarnięty Eustachy.
- Nie o to chodzi – zaprotestował właściciel zakładu, zerkając na lwa. – Lubię koty, zawsze chciałem mieć jednego.
Fryzjer odniósł wrażenie, że Reksio mrugnął do niego, ale mogło to być tylko złudzenie. Zresztą nagła ofensywa Eustachego skutecznie przerwała te rozważania.
- Więc weźmie pan Reksia w zastaw? – spytał z nadzieją mężczyzna pochylając się nad fryzjerem. – Jak tylko zrobi mi pan fryzurę napadnę na bank i zapłacę.
Właściciel zakładu zrobił krok do tyłu pod naporem błagalnego spojrzenia i zerknął na lwa.
- No, niech będzie – stwierdził z westchnieniem.
Godzinę później Nieco Nierozgarnięty Eustachy z nową i stylową fryzurą w postaci irokeza oddalił się w stronę miasta. Reksio i fryzjer stali w drzwiach patrząc jak olbrzymi mężczyzna znika na tle zachodzącego słońca.
- Jak myślisz, uda mu się napaść na ten bank? – spytał właściciel lokalu.
Lew odwrócił się tyłem i demonstracyjnie kopnął piach.
- Tak myślałem – potwierdził fryzjer zamykając drzwi. – Wiesz, zawsze chciałem nazwać ten zakład „Pod lwem”. Może wreszcie to zrobię.
Odpowiedział mu pomruk czegoś co najwyraźniej było aprobatą.
----------
Zadaję: kwiaty i migotanie. |
_________________ "People ask me for advice all the time, and they ask me to help out. I'm always considerate of others, and I can read situations. Wait, aren't I too perfect?! Aren't I an awesome chick!?"
Ostatnio zmieniony przez Tren dnia 13-06-2012, 08:44, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
|
shugohakke
Najstarszy Grzyb
Dołączył: 15 Gru 2011 Status: offline
Grupy: Samotnia złośliwych Trolli
|
Wysłany: 13-06-2012, 03:08
|
|
|
Ale ładne zwłoki ^^ Można się dosiąść? I z góry przepraszam za niejasności i chaos myślowy - ja tak mam.
αβγ
Mężczyzna umierał pod własnym domem. Właściwie określenie to nie jest w pełni precyzyjne, umierał na otoczonym żywopłotem skwerze przy własnym domu. Wokół trwała cicha i względnie spokojna, lenia noc, a on najzwyczajniej w świecie umierał, leżąc między forsycją, a grządką bratków. O dziwo, nie raził go ten stan rzeczy, choć na jego miejscu niejeden żywiłby śmiertelną urazę, ale on swoje już przeżył, a poza tym, był w tym momencie absolutnie szczęśliwy.
Czego nie można było powiedzieć o forsycji. O nie! Ta była przerażona.
- O mój Boże! Zabiłam Go! Zabiłam! – panikowała w ciepłym, żółtawym świetle sodowej latarni, co w piękny sposób podkreślało barwę jej kwiatów.
- Wiń siebie ty tępa olbrzymko – mruknął fioletowy, a może raczej granatowy bratek.
- Mogłaś rozważyć implikacje językowe zanim sprowadziłaś tu swojego kochasia – dodał jego pomarańczowy brat, którego sposób wypowiedzi wskazywał na gruntowną edukację, choć może z lekka snobistyczną osobowość.
- Ależ to nie tak! – o ile krzewy raczej nie zmieniają swojej barwy to forsycja zdawała się zarumienić, a nawet spłonąć. – Ja… Ja Go nawet nie znam, nigdy nie rozmawiałam… Nie chciałam… Skąd mogłam wiedzieć?
- Siostra! – wciął się różowo-szkarłatny brat pierwszego bratka, który jednak nie musiał być koniecznie bratem bratka drugiego - koligacje rodzinne fiołkowych to zawiła i delikatna sprawa. – Nie mydl mnie tu oczu. Smalisz cholewy dla tego tutaj jegomościa odkąd tu wyrósł dziadek dziadka mojego dziadka – burknął zirytowany bratek.
- Wiesz technicznie rzecz ujmując to cholewki smalili tylko… - rzucił się do poprawiania jego pomarańczowy krewniak.
Ale forsycja nie słuchała już swoich drobnych przyjaciół, choć tytuł przyjaciela każdy z nich raczej odziedziczył po przodkach niż nań zapracował. Nie słuchała ich, gdyż pogrążyła się we wspomnieniach.
Bratek mówił prawdę, pierwszy raz ujrzała mężczyznę dwanaście lat temu. I z miejsca zakochała się bez pamięci. Gotowa była zrobić wszystko, byle tylko jakoś się z nim porozumieć, jakoś przekazać mu swoje uczucia i to wszystko, co się w niej kotłowało. Uzyskać mistyczną jedność człowieka z kwiatem, jedność idei, jedność ducha. Podzielić się najpiękniejszym obrazem, jaki ukryła głęboko w pamięci. Obrazem ich pierwszego „spotkania”.
Zimowy wieczór. Sylwetka mężczyzny ubranego w ciepłą kurtkę, obwiązanego czerwonym szalikiem, w czarnobiałej czapce z uszami. A wokół iskrzący się śnieg. Jego postać migocząca w ciepłym świetle ulicznej lampy. Migotanie. Ach! To migotanie!
- Ach! To migotanie! – Delikatny szelest liści, był jedynym, co nieuważny przechodzień usłyszałby tej nocy w cichej uliczce. Niestety był właśnie zajęty „przypadkowym uczestnictwem w starciu wielkich, acz sekretnych potęg” po drugiej stronie miasta, więc nikt nie usłyszał tego, co, w języku kwiatów, było krzykiem rozpaczy.
No, bo skąd forsycja bez serca mogła wiedzieć?
αβγ |
_________________ I crossed the mountain and I climbed the river...
Ostatnio zmieniony przez shugohakke dnia 03-10-2012, 23:22, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
|
Smk
Dołączył: 28 Sie 2011 Status: offline
Grupy: Syndykat
|
Wysłany: 13-06-2012, 04:02
|
|
|
Motywy, motywy jeszcze! |
_________________ There is no "good" or "bad". There is only "fun" and "boring". |
|
|
|
|
shugohakke
Najstarszy Grzyb
Dołączył: 15 Gru 2011 Status: offline
Grupy: Samotnia złośliwych Trolli
|
Wysłany: 13-06-2012, 09:27
|
|
|
Łoż matko! Wiedziałem, że o czymś zasnąłem!
płótno i rozpad ZSRR |
_________________ I crossed the mountain and I climbed the river... |
|
|
|
|
Tren
Lorelei
Dołączyła: 08 Lis 2009 Skąd: wiesz? Status: offline
Grupy: Tajna Loża Knujów
|
Wysłany: 13-09-2012, 00:32
|
|
|
Wnioskuję o oficjalnej tytuł nekromantki tego tematu.
------------
Styczeń 1990
W pewnym mrocznym ukrytym przed światem niedużym zamku ciszę przerwało wołanie:
- Eliaszu, chodź tutaj!
Rzeczony Eliasz, młody demon od dwustu lat na praktykach przerwał odkurzanie (stare zamczyska mają straszną tendencję do przyciągania brudu) i z miotłą w ręku i wciąż mając biały fartuszek narzucony na standardową czarną szatę ruszył do laboratorium. Otwierając drzwi pomieszczenia wykrzyknął standardową już regułkę:
- Tak, Mistrzu?
W półmroku olbrzymiej sali rozświetlanej ledwie paroma magicznymi lampkami (stare zamczyska niestety zazwyczaj nie mają podciągniętej elektryczności, ani zamontowanego oświetlenia, choć Eliasz był w trakcie realizowania długofalowego planu zelektryzowania siedziby) oraz wypełnionej mnóstwem grat… to jest magicznych artefaktów i dokumentacji stał nauczyciel, a zarazem opiekun Eliasza – Stokrotka Malefozjusz Nieskorka Zaśmiergł, który wolał być nazywany po prostu Mistrzem. Wbrew niefortunnemu pierwszemu imieniu nadanemu przez matkę śmiertelniczkę, Stokrotka był potężnym demonem czarnoksiężnikiem z potężnym potencjałem magicznym, który po stuleciach studiów wrócił na rodzinną planetę z zamiarem podbicia jej, przy okazji biorąc Eliasza na ucznia. Od tego czasu minęło dwieście lat. Fakt, że jak na razie jedyną rzeczą jaką skutecznie podbili był ten nieduży, zapomniany, europejski zamek, co było bardziej zasługą subtelnego zastosowania przez Eliasza biurokratycznej magii, niż starań jego Mistrza, dobitnie świadczył o talentach Stokrotki w tym zakresie.
Nie, żeby Eliasz narzekał na obecną sytuację. Jako autochton bardzo cenił sobie życie na Ziemi, a im dłużej Mistrz próbował ją bezskutecznie podbić, tym bardziej zapominał, że przyjmując ucznia zarzekał się, iż robi to tylko na krótki czas – maksimum pięćdziesiąt lat. Darmowy wikt i opierunek na kilkaset lat piechotą nie chodzi, a służba dla Mistrza była lżejsza od snu. Nic więc dziwnego, że zamiast szukać poważnego zatrudnienia Eliasz preferował posadę wiecznego ucznia. Tym samym był też gotów znosić wszystkie osobliwości Stokrotki.
Tak jak teraz, gdy Mistrz stał przy olbrzymim stojaku na którym znajdowało się coś o kształcie dużego prostokąta okryte ciemną płachtą. Stokrotka pomimo sporej wiedzy był dość młody jak na demona, więc z wyglądu przypominał niewiele ponad dwudziestoletniego mężczyznę z kruczoczarnymi włosami i niewielką bródką. Ubrany był w długą do ziemi czarno-purpurową szatę ze złotymi zdobieniami. Ludzki wygląd Eliasza również niezbyt wiernie odzwierciedlał jego wiek – demon wyglądał jak maksymalnie dziesięcioletni chłopiec z wiecznie rozczochranymi brązowymi włosami i wielkimi orzechowymi oczami. Tan niewinny wygląd połączony ze spokojnym usposobieniem chłopaka budził zachwyt wszystkich matek i starszych kobiet jakie miały okazję go spotkać.
- Eliaszu! Czy wiesz dlaczego wszystkie nasze plany kończyły się do tej pory niepowodzeniem? – spytał teatralnym głosem Stokrotka.
Po dwustu latach uczeń byłby w stanie stworzyć kilkuset stronicowy esej na temat wszystkich błędów i niedopatrzeń swojego nauczyciela, ale chłopak odparł tylko:
- Nie, Mistrzu.
Co było prawdą, bo Eliasz kojarzył plany, które nie powiodły się z przyczyn bliżej niewyjaśnionych, w związku z czym nie mógł z czystym sumieniem powiedzieć, że zna powody upadku wszystkich planów. Poza tym, Mistrz oczekiwał określonych odpowiedzi i zadaniem ucznia było ich udzielać.
- Ostatnio zacząłem się nad tym zastanawiać – stwierdził Stokrotka. – Co takiego robiliśmy nie tak? Co było powodem naszych porażek? Czego brakowało nam najbardziej podczas realizowania planów?
Po chwili milczenia Eliasz zdał sobie sprawę, że oczekiwana jest od niego odpowiedź na ostatnie z pytań, spróbował więc niepewnie:
- Lepszego zaopatrzenia?
Co było całkiem sensowną odpowiedzią, bo kiepskie zaopatrzenie doprowadziło do niepowodzenia co najmniej kilku planów, w tym ostatniego, którego implementacja została gwałtownie przerwana, gdyż Mistrz przez tydzień odchorowywał zatrucie kanapką z nieświeżym salcesonem. Nie wspominając o tym, że poprawa nawyków żywieniowych podniosłaby morale podwładnych, to jest Eliasza.
Nie była to jednak oczekiwana odpowiedź, gdyż Mistrz z niecierpliwością machnął ręką.
- Nie, nie. Brakowało nam map!
- Map? – powtórzył głucho Eliasz, którego szczenięcy wzrok wciąż niósł nadzieję na lepszy wikt.
- Aktualnych map! – oznajmił triumfalnie Stokrotka. – Wojny napoleońskie, Bałkany, nie wspominając o tych nieszczęsnych wojnach światowych, gdzie jednego dnia siedzimy sobie spokojnie w teoretycznie bezpiecznej Francji, a następnego już jest tam pełno nazistów. Doprawdy, jak można podbijać świat takich warunkach?! – żalił się czarnoksiężnik.
Eliasz w myślach odznaczył ten powód ich porażek. Zazwyczaj, próby podbicia określonego fragmentu świata obejmują choć pobieżne zaznajomienie się z jego sytuacją geopolityczną. Mistrz natomiast był zwykle tak zajęty samymi planami podboju, że kompletnie zapominał o tym aspekcie przez co często mieli problemy, gdy sytuacja zmuszała ich do wylegitymowania się. Plany pokrzyżowane przez brak odpowiednich dokumentów już dawno przestał liczyć.
Nie, żeby więksi od nich nie popełniali tego samego błędu, jeśli plotki o mrocznej armii która stacjonowała w Nagasaki w pewne sierpniowe dni były prawdziwe.
- …nie wspominając o tej nieszczęsnej Polsce, co do której nigdy nie wiem czy jest na mapie, czy jej nie ma – nieświadom mentalnej dygresji swojego ucznia, Mistrz kontynuował tyradę o niestabilności geopolitycznej Europy. – Dlatego też ostatnie kilka miesięcy spędziłem tworząc ostateczne rozwiązanie tego problemu! – wyjaśnił dumnie.
- Ostateczne rozwiązanie? – powtórzył uczeń. Wyglądało na to, że zaraz pozna odpowiedź na pytanie co tak zaabsorbowało uwagę Mistrza, że Eliasz miał czas sfałszować dokumenty, by podprowadzono prąd do pobliskiej wsi. Po cichu liczył też, że cokolwiek czarnoksiężnik opracował sprawi, że spędzą trochę czasu poza zamkiem, gdyż demon zapewne nie byłby zbyt szczęśliwy spotkawszy w pobliżu ich siedziby wynajętych elektryków.
Stokrotka podszedł do okrytego płachtą stojaka i ustawiwszy się odpowiednio, wyćwiczonym ruchem ręki ściągną płachtę w wyjątkowo teatralny sposób, krzycząc „Mój najwspanialszy twór w dziedzinie geograficznej!” i odsłaniając wiszącą mapę Europy.
Eliasz zamarł nie do końca wiedząc czym ma się zachwycać. Jedynym co według niego wyróżniało tę mapę spośród innych zgromadzonych w zamku było to, że jak na stan wiedzy chłopaka odzwierciedlała ona aktualną sytuację w Europie.
- Ummm… Mistrzu, wspaniałość tej mapy chyba mi umyka – przyznał ostrożnie uczeń.
Stokrotka uśmiechnął się jak osoba, która w pełni przewidziała taki rozwój sytuacji i jednocześnie stuknął lekko w mapę. W lewym górnym rogu pokrytym głównie przez ocean wyświetliło się nieduże menu. Czarnoksiężnik stuknął w coś po czym poinstruował na głos.
- Zdejmij obecny podział polityczny.
Z mapy natychmiast zniknęły jakiekolwiek granice – pozostała jedynie niezmącona topografia terenu.
- Nałóż podział polityczny z września 1939 roku.
Mapa rozbłysła ukazując przedwojenne granice.
- Zdejmij podział polityczny. Nałóż obecny podział polityczny.
Płótno powróciło do stanu w jakim było, gdy uczeń ujrzał je po raz pierwszy.
Mistrz stał tuż obok promieniując dumą i uśmiechając się szeroko. Eliasz z kolei stał z rozdziawionymi ustami. Z jednej strony chłopak nie mógł nie zauważyć jak nieporęczna i mało potrzebna była magiczna mapa. Równie dobrze mogli przecież kupić zwykłą aktualną mapę. Ta i tak był zbyt duża i zapewne delikatna by zabierać ją na misje. Ale z drugiej strony…
- Jak ci się to udało, Mistrzu? – spytał z nieukrywanym podziwem uczeń. Pomijając całą zbędność tego magicznego konstruktu, niezaprzeczalnym faktem było, iż stworzenie go wymagało dużych zdolności i skomplikowanego projektu. Choć idea brzmiała prosto, Eliasz natychmiast zdał sobie sprawę z wielu trudności na jakie natrafił jego mistrz tworząc mapę.
- Jak zapewne zauważyłeś zabrało mi to wiele czasu. Największym problemem było przekonwertowanie magiczne obecnej sytuacji politycznej.
- Jak to rozwiązałeś, Mistrzu? – spytał z ciekawością uczeń.
- Magiczny odczyt dokumentów państwowych – wyjaśnił Stokrotka. – Oczywiście wymaga często ręcznego kalibrowania, ale i tak działa lepiej niż zakładałem.
Eliasz podszedł bliżej wpatrując się z fascynacją w artefakt. W rękach wciąż ściskał miotłę, z którą przyszedł do komnaty. Czarnoksiężnik tymczasem kontynuował wychwalanie swojego dzieła.
- Ustawienie tej mapy tak, by czytała tylko oficjalne dokumenty było trudne. Oczywiście system etniczny był niemożliwy do wprowadzenia, ale i tak możemy się cieszyć aktualnymi granicami państw. Topografia sama w sobie była oczywiście najprostsza. Jeśli chcesz mogę też powiększyć wybrany kawałek mapy do dowolnych rozmiarów… - mówiąc to Stokrotka gwałtownie rozłożył ręce demonstrując jak bardzo można powiększyć mapę. Niestety jako, że laboratorium było zastawione dużą ilością przedmiotów, ten nagły gest skończył się tym, że ręka mężczyzny uderzyła z całej siły w stojącą obok szafkę. Stokrotka może i był demonem, ale przyjmując postać człowieka otrzymywał wszystkie wady i zalety związane z humanoidalną formą. Jego reakcja była więc jak najbardziej ludzka, gdyż jęknął z bólu instynktownie odskakując od szafki. Natychmiast zdał sobie sprawę, że był to błąd. Odskakując wpadł bowiem na swojego ucznia, który kompletnie nieprzygotowany na nagłe zderzenie poleciał jak długi prosto na mapę. Miotła którą trzymał w ręku wbiła się w płótno rozrywając je nieregularnie wzdłuż Związku Radzieckiego. Delikatne i skomplikowane zaklęcia tworzące artefakt zostały uszkodzone, a cała potężna magia zgromadzona w mapie wybuchnęła przez nie z niewidzialną siłą, ulatując w świat.
Dwa demony leżące na posadzce spojrzały w milczeniu na resztki delikatnego artefaktu.
* * *
Trzy miesiące później obaj siedzieli w milczeniu przy śniadaniu. Eliasz trzymał w rękach gazetę sprzed paru dni i kontemplował jej zawartość z poważną twarzą. Stokrotka zauważył to niecodzienne zachowanie swojego ucznia i spytał:
- Wyczytałeś coś ciekawego?
Eliasz podniósł ostrożnie wzrok znad gazety.
- Chodzi o Związek Radziecki, Mistrzu. Zdaje się, że mają kłopoty.
- Kłopoty?
- Tracą wpływy polityczne, Mistrzu.
Tu znów zapadła cisza.
- Eliaszu.
- Tak, Mistrzu?
- Co to ma wspólnego z nami?
Uczeń na moment odwrócił wzrok, po czym sam spytał:
- Udało się Mistrzowi uczynić jakiś postęp jeśli chodzi o odtworzenie mapy?
Stokrotka westchnął.
- Odtworzenie mapy nie byłoby aż takim problemem, choć zajęłoby mi dużo czasu, by znowu zgrać zaklęcia. Niestety jak zdążyliśmy się przekonać w obecnym kształcie mapa jest nadzwyczaj delikatna i przez to niepraktyczna. Od tamtego wypadku próbowałem znaleźć sposób przeniesienia jej na trwalszy materiał, ale bez rezultatu. Dochodzę powoli do wniosku, że najlepiej byłoby chwilowo zostawić tę kwestię w spokoju i wrócić do korzystania ze zwykłych map. Dzięki temu mógłbym skoncentrować się na kolejnym planie. Ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
Eliasz odłożył gazetę i spojrzał na swojego mentora.
- No więc pamięta Mistrz, podczas incydentu mapa rozerwała się w nieco nienaturalny sposób.
- Tak, zaklęcia puściły w słabszych miejscach więc to normalne, że artefakt nie rozerwał się jak zwykłe płótno – wyjaśnił spokojnie Stokrotka.
Eliasz wziął łyk kawy, po czym zaczął ostrożnie wyjaśniać.
- To tylko sugestia, ale pamiętam, że Mistrz opisywał, że mapa jest tworzona na podstawie oficjalnych dokumentów. Więc gdy mapa została uszkodzona to teoretycznie możliwe byłoby nagłe odwrócenie strumienia magii…
- Zaraz, zaraz. Chcesz zasugerować, że mapa wpłynęła na kształt świata? – spytał z niedowierzaniem Stokrotka. Eliasz zamilkł twierdząco. Jego mentor popatrzył na niego przez chwilę z powagą po czym nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem.
- Hahahiahia, ależ to niemożliwe, drogi Eliaszu – stwierdził machając ręką. – Owszem, rozdarcie na płótnie mogło odpowiadać tendencjom politycznym, ale wpływanie na świat? Hia, hia. Gdyby to było takie proste już dawno byśmy go podbili.
Uczeń dalej milczał uważnie obserwując swojego nauczyciela, po chwili jednak westchnął i odparł z pogodnym uśmiechem:
- Masz rację, Mistrzu. To przecież niemożliwe. To kiedy Mistrz planuje kolejną próbę podboju świata?
Stokrotka zaczął w detalach opisywać swój nowy plan, zaś Eliasz udając, że słucha zaczął myśleć o czymś innym. Młodszy demon miał uczucie, że mapa kryła więcej potencjału, niż zakładał jego mentor, ale Eliasz nie chciał się kłócić. W końcu kontrolowanie świata w ten sposób było nudne. Poza tym jeśli to co mówił mistrz jest prawdą to niedługo powinni się udać na kolejną wyprawę.
A to oznacza, że być może do końca tego roku uda mu się podprowadzić prąd do zamku.
Kto powiedział, że do osiągnięcia swoich celów koniecznie potrzebne są potężne artefakty?
-----------
Zadaję: zachód słońca i wisiorek. |
_________________ "People ask me for advice all the time, and they ask me to help out. I'm always considerate of others, and I can read situations. Wait, aren't I too perfect?! Aren't I an awesome chick!?"
|
|
|
|
|
shugohakke
Najstarszy Grzyb
Dołączył: 15 Gru 2011 Status: offline
Grupy: Samotnia złośliwych Trolli
|
Wysłany: 24-10-2012, 00:04
|
|
|
Ars Necroamti
Będzie raczej absurdalnie (inspirowane głównie Ministerstwem Głupich Kroków) i miejscami mocno fizycznie (pisałem w bibliotece wydziałowej w wyniku niespodziewanej przerwy z zajęciach), więc z góry przepraszam, jak ktoś nie lubi pseudonaukowego bełkotu można przejść nad nim obojętnie. To lecim:
αβγ
Czasna Przerwę, starsza asystentka przy wydziale klasyfikacji i reasygnacji porządkowania ciał zawieszonych w Ministerstwie Ozdób i Mało Praktycznych Elementów Odzieży westchnęła rozpierając się w fotelu. Tak, nazywała się Czasna (a nazwisko wcale nie pomagało), kiedyś rozważała różne inne wymowy swojego imienia czy też nawet jego zmianę, ale zmiękczanie przysporzyło jej tylko niedwuznacznych sugestii, a formalności związane ze zmianą miana były straszne. Straszne dosłownie, bo Główny Urząd Nazywania i Przeinaczeń był biurokratycznym molochem przy którym MOMPEO wyglądało jak punkt informacji turystycznej. W każdym razie pracując w Ministerstwie zdążyła przywyknąć do swojego dziwacznego imienia - tu nikt nie stroił sobie z niej żartów - wszyscy byli zbyt zapracowani. Klasyfikacja rozmaitych elementów odzieży to nie przelewki. O ile rozróżnienie apaszki i bandany albo stwierdzenie czy wisiorek leży w kategorii małe, średnie, duże jest w zasadzie bułką z masłem to już segregacja podłóg kolorystyki, faktury materiału czy współczynnika przenikalności elektrycznej wymagała nie lada umiejętności. A ostatnio spadł jej na głowę największy problem od czasu Inteligentnej Biżuterii (wzdrygnęła się na samo jej wspomnienie).
Czasna została bowiem “doceniona jako wyróżniający się pracownik” i otrzymała "ważne zadanie" poradzenia sobie z narastającym problemem solenoidów. Ściślej wisiorków z solenoidu, które były najnowszym odkryciem jewerologii, diabelnie trudnym do zakwalifikowania. A poza tym irytowały ją do granic niemożliwości.
“Solenoid? Nonsens!” - zgrzytała zębami, gdy z pierwszym razem o nich usłyszała.
“Jakim jełopem trzeba być, żeby nazwać nowo odkryty materiał według własnego widzimisię, nie bacząc na fakt, że nazwa jest już zajęta?”
Ale cóż począć? Najnowsze roczniki statystyczne podawały, że stężenie idiotów na kilometr sześcienny populacji przebiło ostatnio próg 70%, więc chcąc nie chcąc część z nich zostaje naukowcami i generuje podobne buble. Koniec końców materiał wyjątkowo aktywnie zmieniający barwę pod wpływem zmian nasłonecznienia zwał się solenoidem i nic nie można było na to poradzić (“Główny Urząd Nazywania.... Brrrrr”- Czasnę znów przeszły ciarki). Starsza asystentka zwykle radziła sobie z tym łykając garść hatekillerów - raczej pomagało.
Wlepiła oczy w ekran komputera, gdzie zebrała wszystkie przydatne dane (w formie żółtych przylepnych karteczek - prądu ministerstwo nie miało od dwóch tygodni, kiedy to w życie weszła ustawa o nowym nazewnictwie fermionów oprotestowywana aktualnie przez elektrony). Wisiorki z solenoidu w dzień mają barwę krwistoczerwoną, a nocą bladobłękitną i nie stanowiłoby to specjalnego problemu, gdyby nie fakt, że spektrum emisji zmieniało się w sposób ciągły przy przejściach między tymi barwami o świcie i zmierzchu, a właściwie w sposób grzecznie ciągły tylko o świcie, bowiem...
Przy zachodzie słońca, gdy zmiany jasności oświetlenia nie kompensuje w sposób dostateczny zróżnicowanie temperatury powietrza, działy się istne cuda na kiju. Po tygodniu wnikliwych analiz (całkowań przez części, podstawień, numerycznych przybliżeń) i zasypiania nad Fichtenholzem udało jej się sporządzić szkic przebiegu zmienności koloru przy zachodzie słońca. Odwróciła się w fotelu i spojrzała na niego z dumą. Papierowa biało-żółta konstrukcja była podtrzymywana na kilkudziesięciu gumkach recepturkach i osłonięta szklanym kloszem - osie wykonane z prętów grafitowych (ministerialny reaktor i tak leżał odłogiem) miały podziałkę oznakowaną we wszystkich trzynastu układach jednostek, więc każdy na świecie bez trudu mógł korzystać z tego trójwymiarowego (w porywach czterowymiarowego - Czasna była wdzięczna za swoje lekcje origami) wykresu. Jeśli zaprezentuje to cudo to z pewnością nikt nie oskarży jej o nieróbstwo.
Niestety poznanie postaci tego dziwacznego zjawiska nijak nie przybliżyło jej do celu, jakim było zakwalifikowanie chaotycznie zmieniającej się barwy. Naturalnie najprostszym rozwiązaniem wydawało się utworzenie całkiem nowej kategorii barwy – solenoidalnej ze wskazaniem na jej płynną charakterystykę i naturalną zmienność. Rozwiązanie to miało jednak dwa poważne "ale".
Po pierwsze Czasna wiedziała, że namnażanie kolejnych kategorii i rodzajów biżuterii tylko utrudni jej przyszłą pracę. Nie byłby to, aż tak wielki kłopot, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę poziom komplikacji jej obecnej pracy, ale…
Drugim problemem był fakt, że to wszystko wiedzieli również jej zwierzchnicy i od pół roku po ministerstwie szalała bestia zwana Optymalizacyjnym Komitetem Harmonizacji Algorytmów Mnemotechnicznych, co było nazwą niezbyt trafną, ale jakiemuś dyrektorowi departamentu spodobał się skrót i klamka zapadła. OKHAM wprowadził całkowity zakaz tworzenia nowych podkategorii przy klasyfikacji wisiorków i MPEO, co więcej co tydzień scalał lub zupełnie usuwał stare kategorie doprowadzając biednych urzędników do szału, łez, załamań nerwowych, a w kilku skrajnych przypadkach, samobójstw i zamachów bombowych (choć Czaśnie wydawało się, że ten Ahmed od początku był trochę dziwny…).
Zatem najprostsze rozwiązanie odpadało, a, choć Czasna próbowała już wielu innych podejść, to ten idiotyczne wisiorki nijak nie chciały dać się zaszufladkować. Mimo, iż jeszcze się nie poddała zaczynała zdawać sobie sprawę, co to oznacza. Nie chciała uciekać się do metod ostatecznych, ale najwyraźniej problem ją przerastał. Jeśli nie wymyśli czegoś w ciągu trzech dni będzie trzeba TO zrobić...
„Ech…” – westchnęła zrezygnowana.
Trzy dni później wstała od zaklejonego karteczkami monitora i wyciągnęła z kieszeni anty-telefon. Urządzenie to było niesamowicie niepraktyczne i drogie, co więcej do niedawna wydawało się głupią fanaberią dla lubiących życie na krawędzi i ryzyko dzieciaków, ale teraz stało się jedną z niewielu metod komunikacji na odległość. Uwięziony z bańce próżniowej z lekka połyskujący gadżet pozwolił jej na skontaktowanie się z jedyną osobą mogąca poradzić sobie z solenoidami.
„Halo? Tato, mam pewien problem z klasyfikacją…”
Minął tydzień. Czasna stała na dachu budynku w którym na co dzień ciężko pracowała, by wprowadzić nieco ładu w świat biżuterii. Obserwowała słońce, które chyliło się ku zachodowi i uśmiechała się pod nosem.
„Może się chylić, ale zajść nie zajdzie” – pomyślała.
Jej ojciec był niewątpliwie urzędniczym geniuszem. Geniuszem z kategorii obłąkańczo śmiejących się ze swym Igorem w środku potężnej burzy z piorunami. Czasna wetknęła ręce w kieszenie swojego palta i ruszyła w stronę klatki schodowej. Koniec końców była ukontentowana.
Od dwóch dni panował oficjalny, rządowy zakaz zachodów słońca i permanentny dzień, a kolor wisiorków solenoidowych z łatwością zakwalifikowano jako krwistą czerwień. Nawet strajk elektronów jakby opadał na sile – wczoraj udało jej się na 10 sekund uruchomić żelazko, a słyszała o całych kulombach łamistrajków debatujących z rządem gdzieś na południu kraju.
Wciągnęła głęboko wieczorne, rześkie powietrze i ostatnie raz rzuciła okiem na niezachodzące słońce.
„Jakie to piękne, gdy wszystko dzieje się w absolutnie uporządkowany i jasny sposób” – uśmiechnęła się Czasna Przerwę i udała się odpocząć w zgodzie ze swoim imieniem.
αβγ
zadaję Romans i Monetę |
_________________ I crossed the mountain and I climbed the river... |
|
|
|
|
Cepelia
Dołączyła: 03 Mar 2012 Skąd: Kraków Status: offline
|
Wysłany: 29-06-2013, 20:01
|
|
|
Z okazji (zapewne tymczasowego) przypływu energii, urządzam odkopki.
-------------------------------
- Chwilę, chwilę, pozwólcie mi wszystko sobie odpowiednio uładzić w myślach, bo mam uzasadnione podejrzenie, że nie do końca rozumiem zaistniałą sytuację. - Mówiąc to, Ciumpex wyjątkowo niezręcznie próbował ukryć zakłopotanie, drapiąc się po głowie, w miejscu gdzie powinny być włosy. Często tak czynił. Pewnie dlatego już ich niewiele posiadał. - Więc tak: Obecny absztyfikant Gujany udał się na zagraniczne wojaże i na dowód miłości i wierności dał jej monetę…
- Nie byle jaką monetę - wtrąciła rezolutnie Gujana. – Dwadzieścia pięć tureckich kuruszy. Tak żebym nie mogła jej wydać.
- … monetę, - kontynuował zniecierpliwiony Ciumpex - którą ma okazać, witając go po jego powrocie. Zaiste, romantyczne. Za moich czasów dawało się pierścionek… Gujana jednak w akcie bezmózgiej pogardy, wrzuciła kurusze do studzienki kanalizacyjnej, nad którą teraz stoimy, bo zapomniała, że jej narzeczony jest bogaty i zachowanie monety jest dla niej korzystne, więc postanowiła ją wydobyć. I tu pojawia się pytanie: czy nie byłoby o wiele łatwiej zdobyć taką z Turcji, niż pełzać po sieci kanalizacyjnej?
- Nie. On pozna tę monetę. Była znaczona. - Energicznie zaprzeczyła Gujana.
- Hum. - Ciumpex burknął z niedowierzaniem. - I wasz plan polega na tym, że wy tam zejdziecie taplać się w kanałach, a ja mam tu stać i pilnować kiedy wyleziecie, trzymając koniec jakiejś przeklętej włóczki, po której macie trafić do wyjścia?! Kpicie sobie ze mnie?!
- Nie. Z tego, co wiem, te kanały są dość rozległe, więc trochę możemy pobłądzić szukając zguby. A gdy będziemy miały problem, to Gujana zadmie w róg, który zawsze nosi przy sobie i nam pomożesz wyjść, lekko ciągnąc za ten sznurek - odparła stoicko Stocznia, opasując się końcówką.
- To idiotyczne! Przecież włóczka się zerwie przy pierwszym szarpnięciu!
- Nie. Bo to jest włóczka tytanowa. - Ucięła krótko Stocznia. Udzieliwszy tej opryskliwej odpowiedzi, dowiązała pozostałą końcówkę kłębka do paska Gujany i zadowolona, zarządziła rozpoczęcie spuszczania się do studzienki. Ciumpex, w obliczu przygniatającego intelektu Stoczni nie znalazł w sobie wystarczająco odwagi by wykazać ewidentne niedoskonałości w jej rozumowaniu.
Awanturniczki przebyły nieledwie parę metrów, gdy do Gujany dotarła powaga sytuacji:
- Ale dlaczego ja jestem z samego przodu? - Zaniepokoiła się dziewoja.
- Bo masz latarenkę, to twoja moneta i twój narzeczony i, przede wszystkim, nie masz mózgu.
- Hę? - Gujana zwróciła swoją twarz skażoną myślą w stronę impertynenckiej koleżanki.
- … czego właśnie dajesz dowody. Dlatego też, jako mózg operacji, muszę znajdować się na bezpieczniejszej pozycji. Lepiej skup sie na pilnowaniu rogu. - Zmieniła temat Stocznia wskazując dyndającą u pasa Gujany zabawkę - Jak ci odpadnie, będzie nam trudniej wrócić.
Dziewczęta ostrożnie posuwały się cały czas trzymając się ścian zaskakująco obszernych kanałów. Po przejściu parunastu metrów, Gujana gwałtownie przystanęła, wskazując ręką przed siebie i wydając nieartykułowane dźwięki:
-Hfkfha! Gue!
Stocznia nie uznała za stosowne przejmować się dykcją głupiej towarzyszki, gdyż skupiła się na oczyszczaniu ze szlamu znalezionego przed momentem przedmiotu, czyli poszukiwanej zguby.
- Nie spodziewałam się, że naprawdę to znajdziemy. Możemy wracać. Słyszysz? - Stocznia dopiero teraz zauważyła dziwne zachowanie Gujany.
- Głyhy! Kłe! - Gujana wciąż porażała elokwencją.
- Nie głyhyhaj mi tu, tylko zadmij w róg. Wracamy. - Stocznia ewidentnie była mistrzynią zachowywania zimnej krwi.
- Yyyyyy!
- Co ty, defekujesz? No zadmijże w ten róg!
- Ni!
- Ni?!
- Żółwieeeee!
- Jakie żółwie?!
Gujana wciąż wskazując przed siebie ręką zdołała przedstawić sytuację w bardziej przystępny sposób:
- Tam biegł żółw Ninja!
- Ah tak. - Stocznia odetchnęła z ulgą - Nie zachowuj się jak dziecko. To naturalne, że w kanałach są żółwie Ninja. To przecież ich naturalny ekosystem…
Gujana słuchała banałów koleżanki, pracując w międzyczasie nad wyzwoleniem się z pęt włóczki. W końcu jej długo tłumione wojownicze ego znalazło upust:
- Nic nie rozumiesz! Skoro tu są żółwie Ninja, to ja tu zostaję! Może mi powiesz, że nie marzyłaś jako dziecko o haremie żółwi, o gorącym romansie z Michalangelo i spłodzeniu gromadki dzieci z Leonardo?! Nigdy sobie nie wyobrażałaś tego rozkosznego chłodu odczuwanego przy dotyku macki żółwia mutanta? Przeszywający dreszcz podniecenia, gdy żółw zrzuca swoją skorupę… i.
- Właściwie to … nie? (Tak w ogóle to czy żółwie Ninja mogą się rozmnażać?) - Stocznia ucięła fantazje Gujany, popadając po raz kolejny w pułapkę intelektualnych dywagacji. W tym czasie Gujana zdołała się oswobodzić i ruszyła biegiem w głąb kanałów w pogoni za chimerycznym haremem.
Stocznia odprowadziła wzrokiem uciekającą koleżankę schowała monetę do kieszeni winszując sobie w myślach, że dezercja Gujany musi być równoznaczna z odstąpieniem jej całkiem niezłej partii, niebędącej żółwiem Ninja. "Ciekawe jakie mutanty wyjdą z tego romansu" - Stocznia, kierując się do wyjścia, poświęciła ostatnią myśl straconej koleżance. Po czym bez problemu wydostała się na powierzchnię.
Fakt ten rozsierdził Ciumpexa:
- No i po co ja wam tu byłem potrzebny, skoro sama wylazłaś bez pomocy? - Zirytowany ofuknął Stocznię.
-Przecież to oczywiste. Masz dziwne imię, więc pasowałeś do ekipy ze względów kompozycyjnych. Może innym razem okażesz się bardziej przydatny.
-------------------------------
PS. Sam jesteś wulgarny gupi Wordzie!
Motywy: kilt & kosiarka spalinowa |
|
|
|
|
|
shugohakke
Najstarszy Grzyb
Dołączył: 15 Gru 2011 Status: offline
Grupy: Samotnia złośliwych Trolli
|
Wysłany: 16-09-2013, 19:05
|
|
|
Jakoś tak mi się z angielska ułożyło, więc z góry przepraszam za błędy i małą objętość.
And once again for those who keep their minds clear.
Almost There
Howling wind blew throughout Lucidville carrying autumn leaves and moisture scent of incoming education. Fortunately, from the local youngsters point of view, the first week of September has not brought the whole arsenal of school anti-kid weapons on board yet. So there was no homework, endless exhausting ‘lectures’ nor terrifying P.E. with infamous Mr. Stone.
‘Fortunately? What kind of twisted sense of humor one had to have in order to make such a claim?’ whined little Susan Kant pushing yellow lawn mower through St. Parallelogram’s street. Overwhelmed by her shame and fear she inveighed the infernal plot made up by Mrs. Jerric and her dad, which had brought her to such a grievous situation. ‘Parent Exclamation Day? Neither the Nazis nor the Communists would have invented such a sophisticated torture!’ Susan sighed and swallowed bitter tears of humiliation.
Indeed, Mrs. Jerric, a creative, open minded and full of positive energy headmistress of Lucidville school had this summer a great idea of an autumn festival. Would not this be great if all children marched through the town with some symbol featuring their parents' personality? How much of mutual curiosity and social conversation would it provoke? Not only intergenerational communication inside each family, but also a great occasion for children to talk about their own and their parents' interests. Headmistress was often nicknamed ‘Mrs. Great’ or even ‘Mrs. GREAT’ and it was not about her height.
And so a crowd of school students marched St. Parallelogram’s street laden with the whole variety of items referring to their parents. A Little blond girl with a battleship model, dark-skinned twins carrying a ton of fishing equipment, a tall boy disguised as Macbeth, a little child pulling a small cart with a potted palm and many many other sometimes casual, sometimes really strange items.
As Susan was after all quite a wise girl who was always able to look at the bright side of life, she rather fast realized that she was not the only one suffering great shame there. Most of the children strode grimly looking down. Some of them of course did not care about the march at all and joyfully chatted about their own business – there are that kind of people in every tormented group and Susan hated them deep in her heart at that moment.
Young Dwight McKinsay could not feel less similar. By pure accident he marched alongside with Susan - glancing at her fancy mower. The last adjective was, of course, Dwight’s very private opinion without the intention of sharing it with wider audience but temporarily he would think about nothing but his cloth. ‘Damned Scotland! Damned immigrants and their traditions. Damned parents and Mrs. Jerric! And the damned march!’ thought boy cursing the kilt he had to wear.
‘Quite a pretty one’ judged Susan, but she kept it to herself. The overwhelming grim atmosphere did not allow any kindness nor joy, the only positive emotion to share was a little sign of compassion among fellow martyrs. And who knows what awful memories from the first Parent Exclamation Day the children would have if Susan had not been, after all, a sensible and wise girl and even though she was not very experienced she had incredible intuition. On the spur of the moment, she uttered: ‘I like it, you know?’
And word by word, step by step the first Parent Exclamation Day came to be, maybe not the bringer of jollity, but for sure some fun for its participants. Or at least two of them…
A motywem będą schody i lotka. |
_________________ I crossed the mountain and I climbed the river... |
|
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików Możesz ściągać załączniki
|
Dodaj temat do Ulubionych
|
|
|
|