Ogłoszenie |
Forum archiwalne, nie można zakładać nowych kont.
|
Szeroko reklamowany fick o orgazmie: |
Wersja do druku |
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 04-07-2006, 09:39
|
|
|
Angellus i Heresy:
„Ci właśnie mężowie, którzy oddadzą na mą służbę siebie samych będą mymi najwspanialszymi wojownikami. Niczym glinę ukształtuje ich w kuźni wojny, aż mieć będą żelazną wolę i muskuły ze stali. Nałożone nań będą najwspaniałsze pancerze i zostanie oddana im właśnie najpotężniejsza broń. Nieskalani kroczyć będą wśród plagi i zarazy, nie splugawi ich żadna choroba. Oni to właśnie nauczeni zostaną taktyki, strategii i obsługi maszyn, by nie było wroga, który przewyższyłby ich w bitwie.
Oni to staną się mą zaporą przeciwko Grozie!
Ich to mianuję Obrońcami Ludzkości!
Oni właśnie staną się mymi Kosmicznymi Marines!
I nie będą znali strachu!
- Imperator
Marszałek wojny Horus spojrzał w ekran i pierwszy raz w życiu poczuł, że ma ochotę płakać. On, drugi największy wojownik, jakiego kiedykolwiek wydała rasa ludzka, powściągliwa, zimna maszyna do zabijania, która w pojedynkę uśmiercała populacje całych planet, gołymi rękoma dusząc mężczyzn, kobiety, starców i dzieci poczuł, że jego genetycznie zmodyfikowane oczy wypełniają się łzami… To, co oglądał było gorsze, niż cokolwiek, co wcześniej doświadczył – a doświadczył wiele… Nawet mierząc się z demonami Osnowy nie zaznał takiej grozy.
Na ekranie przedstawiono zajście z przed kilku dni, nagrane przez kamery kompleksu więziennego Księżycowych Wilków. Dzień był spokojny, nic nie przerywało sennej rutyny strażników, gdy nagle zawyły syreny alarmowe i do kompleksu wtargnęli intruzi. Dwoje istot, mężczyzna i tajemnicza kobieta z nietoperzowymi skrzydłami na plecach pojawili się jakby z nikąd. Reakcja braci – marines na ich zjawienie się była natychmiastowa i w pełni zgodna z tym, co Horus w nich wpajał. Nie był w stanie dostrzec żadnych błędów w sposobie, w jaki osaczyli intruzów.
I stało się najgorsze.
Jasnym jest, że każdy, kto wkracza do bazy kosmicznych marines, najpotężniejszych, budzących największą grozę wojowników wszechświata musi być przygotowanym na walkę. Jasnym jest, że są wrogowie, którym nawet tak wspaniali żołnierze mogą ulec. Oczywistym jest, że każdy marines może zginąć… Żaden z jego żołnierzy nie lękał się śmierci ani porażki.
Ale to, co spotkało jego ludzi było tak przerażające, że Horus wiedział iż będzie to prześladować go w snach do końca życia.
Marins wyskoczyli z ukrycia. „Chwała Imperatorowi” – od ścian odbił się ich bitewny okrzyk. I wtedy jakby za sprawą czarów pojawiła czysta, żywa groza. Bańki – zupełnie takie, jak mydlane, tylko, że połyskujące setkami opalizujących barw wypełniły pomieszczenie. Były wystarczająco duże, by pomieścić w sobie jego żołnierzy oraz na tyle odporne, by ci nie mogli się z nich wydostać. Krzyczeli więc i szamotali się w pułapce. Wrogowie przeszli przez cały niemal kompleks więzienny, wyraźnie dobrze się bawiąc, ustawiając z baniek (i ich więźniów) kolorowe wzory i niewybrednie żartując. Kilka razy padło słowo „Warownia”.
Hańba i poniżenie braci zakonnych było wprost niewiarygodne… Szczególnie dla tak pozbawionej humoru osoby, jaką był Horus.
- Ile było ofiar? – marszałek wojny w końcu zdołał wydać z siebie głos.
- Zaginął brat Angellus – zameldował oficer dyżurny – lecz on i tak czekał na wykonanie egzekucji. Nie żyją brat Gabriel i brat Daimon. Pierwszy z nich próbował uwolnić się z kuli strzałem z broni plazmowej, drugi… Nie zniósł hańby.
Wróg oszczędził wszystkich jego ludzi, wystawiając ich na pośmiewisko. Horus wolałby chyba zastać góry zwłok. Ktoś za to jeszcze zapłaci.
***
Imperator wyprostował się na swym tronie.
- Horusie, czy to Pryma Aprylis? Wiem, że właśnie z uwagi na twe żądania zakazaliśmy świętować tą tradycję, ale każdy lubi się czasem rozerwać…
- Nie ojcze! Mówię całkiem poważnie!
- „Torturować i przesłuchać każdego obywatela, mieszkańca drugiej i trzeciej kategorii oraz niewolnika Imperium, by ustalić sprawców. Rozstrzelać każdego schwytanego mężczyznę rasy białej z blizną na policzku. Przeprowadzić zakrojone na szeroką skalę badania kartograficzne w celu odnalezienia „Warowni”. Oznaczyć kodem Eksterminatus każdy system, w którym odnaleziono miejsce o tej heretyckiej nazwie…” – przeczytał Imperator. – Raczej trudno takie postulaty traktować na serio.
- Nie ojcze! To ty nie rozumiesz powagi sytuacji! Spójrz na ten ekran! – Horus wydobył pilot i kliknął. Imperator i jego doradcy spojrzeli w ekran, na którym pojawili się marines Horusa uwięzieni w mydlanych bańkach. Przez kilka chwil patrzyli osłupiali… Pierwszy otrząsnął się Leman Russ, patryjarcha zakonu marines Kosmicznych Wilków. Wielki barbarzyńca zaczął najpierw chichotać zasłaniając sobie usta, potem ryknął śmiechem. Imperator poszedł za jego przykładem, a wraz z nim inni. Co gorsza wielu z nich było przywódcami legionów Kosmicznych Marines! Ledwie garstka zachowała powagę.
- Ojcze! Czy ty nie rozumiesz! Zadrwiono z nas! Zagrano nam na nosie! Musimy się zemścić!
- Horusie, traktujesz to zbyt poważnie!
- Nie ojcze! To ty traktujesz to zbyt lekko! Potrzebuje czołgów, samolotów, statków kosmicznych! Potrzebuje rozerwać na strzępy tych, co to zrobili! Czy dasz mi je?
- Synu! – powiedział Imperator z pobłażaniem.
- Ojcze!
- Synu!!!
- Ojccccccccczzzzzzzeeee!!!!!!!!!
- Synu!
- Tatusiuuuuuuu!!!
- Synu!!! – rzekł Imperator, a głos jego zdradzał irytację. – Mówiłem już: traktujesz to zbyt poważnie! Zobaczysz, że za kilka tygodni ten incydent będzie budził tylko twój śmiech, a teraz wróć gdzie twe miejsce, do twoich Kosmicznych Marines!
- Komicznych Marines – poprawił Imperatora Sanguinus i wszyscy znów buchnęli śmiechem.
***
Gdy Horus wracał z narady w jego pogrążonym w czarnej rozpaczy umyśle tętniła tylko jedna myśl: iść do miasta, kupić największego pluszowego misia jakiego będą mieli, zamknąć się w swym apartamencie, skulić pod kołdrą i wypłakać się w jego ramionach. Nie wiadomo co by zrobił, gdyby nagle w kieszeni jego powered armor nie zabrzęczał telefon komórkowy.
- Kto to może być do diabła?! – zastanowił się patryjarcha Księżycowych Wilków i wyjął urządzenie. Już dawno powinien przekonać ojca, by zakazał tej heretyckiej technologii.
„Masz jeden nowy ESEMES” – komunikowało urządzenie. Horus sprawdził skrzynkę odbiorczą.
„Rozmawiałem z Perturabo i Angronem. Ojciec nie miał racji. To hańba dla nas wszystkich. Cokowlwiek zrobisz, popieramy cię. Spróbuje też porozmawiać z innymi. Prawie już przekonałem Mortariona i Magnusa.”
- Alpharius
Po tych słowach nowy duch wstąpił w Marszałka Wojny.
***
- Bracia! – zaryczał Horus, a jego głos tylko zwielokrotnił megafon. – Wszyscy wiemy co zaszło! Nasza hańba jest wielka, a zmyć ją da się tylko KRWIĄ!!! Nie spoczniemy więc dopóki ci co TO zrobili nie umrą w bólach!
Odpowiedział mu ryk aprobaty dobywający się z gardeł tysięcy marines.
- Jeśli będzie trzeba przemierzymy cały wszechświat! Przetrząśniemy każdy zakamarek galaktyki i nie ustaniemy w naszym wysiłku dopóki każda Warownia w tej zapomnianej przez bogów gromadzie gwiazd nie zostanie obrócona w gróz, a jej mieszkańcy wymordowani!
Ryk entuzjazmu rósł za każdym wypowiedzianym przez niego słowem.
- Nawet, jeśli byłaby to Warownia Imperatora, tu na Świętej Ziemii!
Mimo tej jawnej herezji marines nie ustali w wiwatach.
- I nie będziemy sami w tym wysiłku! Nasi bracia z prawie jednej trzeciej Legionów podzielają nasz gniew! – wykrzyknął! - A teraz wsiadajcie na statki i ponieście naszą świętą zemstę w kosmos!
Trzy godziny później armada Horusa opuściła orbitę Ziemii. On i jego sprzymierzeńcy długie lata wędrowali przez wszechświat, a jedynym ich tropem były zglisza i wyludnione systemy planetarne. Z każdym dniem bardziej pogrążali się w szaleństwie, a we wszechświecie było o jedną warownie, fortecę lub zamek mniej, aż została już tylko jedna: Święta Warownia Imperatora na Ziemii… Podówczas to wiedziony gniewem Horus rozkazał lot powrotny do Systemu Słonecznego, gdzie czekał już nań Imperator i wciąż zachowujący mu lojalność Kosmiczni Marines z pozostałych Legionów. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
Ostatnio zmieniony przez Zegarmistrz dnia 19-07-2008, 22:54, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 04-07-2006, 09:45
|
|
|
Uwagi:
1) Tytuł oraz to, kim jest Angellus oraz dlaczego nie pojawia się w ficku:
Wy nie wiecie, ja i kilka innych osób wiem. Nie chce mi się tłumaczyć. Tekst jest całkowicie hermetyczny i taki powinien pozostać.
2) Tekst na początku:
Jak łatwo się domyślić pochodzi on z Codexu do Warhammer 40 000. Tak, wiem że jest kiczowaty. Nie mniej jednak nie aż tak jak w oryginale. Nawet nie wyobrażacie sobie, co przeszłem, by go przetłumaczyć. Oryginał był jeszcze bardziej ubogi językowo, niż tłumaczenie, a co drugie słowo brzmiało "They Shall".
3) O osobie Angellusa:
Nie, Angellus nie jest Space Marines z Warhammera 40K. Owszem, jest troche podobny. Nie mniej jednak nikt nie zabronił mi pisać głupich ficków. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Ysengrinn
Alan Tudyk Droid
Dołączył: 11 Maj 2003 Skąd: дикая охота Status: offline
Grupy: AntyWiP Tajna Loża Knujów WOM
|
Wysłany: 07-07-2006, 21:27
|
|
|
Hehehehe, dobreXD. Na pohybel chaośnikom:P.
Swoją drogą, o ile się nie mylę, o dwóch legionach Chaosu nie wiadomo absolutnie nic poza "Deleted from all Records". Którym z nich jest AntyWiP;>? |
_________________ I can survive in the vacuum of Space
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 08-07-2006, 14:17
|
|
|
Ysengrinn napisał/a: |
Swoją drogą, o ile się nie mylę, o dwóch legionach Chaosu nie wiadomo absolutnie nic poza "Deleted from all Records". Którym z nich jest AntyWiP;>? |
Chyba rzadnym. Prawdopodobnie jednym z tych zakonów są Grey Knights. AW chyba nie występuje w tym uniwersum. Radzom sobie tam w rozwałce lepiej od nas. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Bezimienny
Najmniejszy pomiot chaosu
Dołączył: 05 Sty 2005 Skąd: Z otchłani wieków dawno zapomnianych. Status: offline
|
Wysłany: 08-07-2006, 18:39
|
|
|
Pewnie dlatego, że nie cierpią na braki finansowe. |
_________________ We are rock stars in a freak show
loaded with steel.
We are riders, the fighters,
the renegades on wheels.
The difference between fiction and reality? Fiction has to make sense. |
|
|
|
|
LunarBird
Chaos Master & WSZ
Dołączył: 30 Maj 2005 Skąd: Hellzone Status: offline
Grupy: Lisia Federacja
|
Wysłany: 10-09-2006, 22:18
|
|
|
Zegarmistrz napisał/a: | gdyby tu były emotikony, |
Nie przypominaj mi, ostro oberwałem swego czasu za to że ich nie uznaję za zlo wcielone... ;)
Ale fic jest zajefajny Zeg. ^___^ |
_________________
Cytat: | - Mulder... To jest... to chyba żółć...
- Powiesz mi jak to z siebie zdjąć zanim stracę kamienną twarz?
"The X-Files", #4 "Squeeze" |
Autor posta: rip LunarBird CLH
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 11-09-2006, 11:16
|
|
|
Cytat: | Ale fic jest zajefajny Zeg. ^___^ |
Ktory dokładniej, bo w tym temacie chyba trzy już umieściłem? |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
LunarBird
Chaos Master & WSZ
Dołączył: 30 Maj 2005 Skąd: Hellzone Status: offline
Grupy: Lisia Federacja
|
Wysłany: 11-09-2006, 11:46
|
|
|
Zegarmistrz napisał/a: | Ktory dokładniej, |
Jak to ktory, wszystkie. Przy takim autorze nie ma chyba innego wyjścia. :) |
_________________
Cytat: | - Mulder... To jest... to chyba żółć...
- Powiesz mi jak to z siebie zdjąć zanim stracę kamienną twarz?
"The X-Files", #4 "Squeeze" |
Autor posta: rip LunarBird CLH
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 10-12-2006, 20:27
|
|
|
Ouran Hig School Host Club: Prawdziwe Zakończenie:
UWAGA!!! SPOILER JAK DIABLI!
Festiwal kulturalny dobiegł końca i nawet obsługa techniczna rozeszła się do domów. Liceum Ouran świeciłoby pustkami, gdyby nie dwóch ludzi, którzy jako jedyni zamarudzili w jego murach. Pierwszy z nich, Ootori Yoshio – mężczyzna po czterdziestce o poważnej, sztywnej twarzy, jakiej nie powstydziłby się najbardziej zawzięty samuraj dawnej Japonii spojrzał surowo na siedemnastoletniego bruneta w okularach. Na pierwszy rzut oka widać było, że łączą ich więzy pokrewieństwa.
- Co chcesz mi powiedzieć synu? – chciał w te słowa wlać serdeczność, rodzicielskie ciepło i dumę z dokonań potomka. Niestety jak zwykle nie udało mu się… Słowa zabrzmiały ponuro i surowo, jak zwykle. Ech… Któż inny wiedział, jak trudno było być jednocześnie rekinem biznesu i kochającym ojcem?
- Właśnie przysłano mi email z wstępnymi wynikami badań rynku i prognozami przyszłej sytuacji. – Powiedział chłopak układając swój nieodłączny laptop na stole. – Ten pomysł publicznego spoliczkowania mnie był zaiste genialny, choć nawiasem mówiąc nie musiałeś uderzać mnie tak mocno tato…
- Przepraszam Kyoya, ale sam wiesz, że w takich sytuacjach liczy się naturalność.
Kyoya nie odpowiedział, co znaczyło, że zgadza się z opinią ojca.
- Wieść ta rozeszła się prędzej niż się spodziewałem. Zgodnie z oczekiwaniami znacznie wpłynęła na markę „Host Club” i submarkę „Kyoya”. Przewidywany popyt na gadżety wśród uczniów szkoły powinien wzrosnąć o 32% jeśli chodzi o sam klub oraz o około 10 – 20 procent jeśli chodzi o submarki poszczególnych członków. Jeśli chodzi o linię produktów „Kyoya” to popyt powinien wzrosnąć o 200%. Szczególnie dobrze zmiany na rynku widać, jeśli chodzi o naszą nowość, ekskluzywny, limitowane albumy członków Host Club przeznaczone dla segmentu odbiorców „matki uczennic zaproszonych na festiwal kulturalny”. Akceptacja takiego produktu wzrosła dziesięciokrotnie, a nasi prognostycy twierdzą, że tendencja utrzyma się przez kilka następnych dni.
- Zawsze twierdziłem, że odpowiednio wykreowane wydarzenie medialne lepsze jest od tysiąca reklam. – powiedział Yoshio, a w jego oczach zabłysła duma.
- Niestety, jak to mawiają wśród prostaczków* „nie ma róży bez kolców” – kontynuował Kyoya – co znaczy, że musimy zainwestować więcej w marketing wydziału inżynierii genetycznej naszego koncernu, by zmienić ten niekorzystny dla naszych produktów stereotyp. Nastąpił przeciek do mediów, który na szczęście udało się wyciszyć. Nie mniej jednak dotarło to do obrońców praw dziecka, z którymi możemy mieć w przyszłości kłopoty. Dlatego też proponuje, żebym w jutrzejszym przetargu sprzętu dla domów dziecka to ja reprezentował interesy naszej rodziny. Pracownicy tego typu instytucji mają zwykle miękkie serca i łatwo wzbudzić ich emocje odpowiednio rzewną historyjką.
- Tak, to genialny pomysł. Zachodzę w głowę tylko nad jedną rzeczą. Jak udało ci się namówić do współpracy tą całą Eclair?
- Och, bardzo prosto. Jest ona nową uczennicą liceum Lobelia i jednocześnie wschodzącą gwiazdą feministycznego kabaretu „Zuka”. Tak się składa, że grupa ta miała w przeszłości porachunki z Tamakim, które bardzo chciała wyrównać.
- Naturalnie pamiętałeś, czego cię uczyłem?
- Jeśli ktoś chce ci coś dać za darmo, zobacz, czy nie będzie skłonny zapłacić ci, żebyś to przyjął? Jak mógłbym zapomnieć? Za pomoc zażądałem 25% udziałów w kabarecie. Teraz, dzięki efektowi synergii z Host Club jego wartość powinna wzrosnąć przynajmniej trzykrotnie. Ponadto, dzięki temu posiadam udziały większościowe w organizacji i będę mógł powstrzymać jej ewentualne akcje przeciwko nam. A jak tobie poszło tato?
- Och! Pan Suou Yuzuru łykną haczyk, a wszystko to dzięki zagraniu na jego potworną mamuśkę. Poprawnie zdiagnozowałeś jego sytuację rodzinną. Nasze firmy dążą do fuzji na partnerskich warunkach. Dzięki temu będziemy mogli zwolnić 60 tysięcy pracowników na całym świecie, zaoszczędzić grube miliony, a wartość naszego, partnerskiego przedsiębiorstwa wzrośnie wielokrotnie. Już w tej chwili akcje obydwu firm podskoczyły nieznacznie… Ale najważniejsze jest to, że zakończyliśmy tą, niepotrzebną konkurencje, która obydwu nam przynosiła jedynie straty. Prawdopodobnie uda nam się zmonopolizować kilka mniej znacznych dziedzin. A wszystko dzięki temu drobnemu pomysłowi i kilku podstępom.
- Tato, jesteśmy genialni!
- O tak! Jesteśmy genialni! – zgodził się z synem Yoshio i obaj wybuchli szatańskim śmiechem.
* Chodzi naturalnie o „Commoners”. Dosłownie „Prosty lud” lub „Gmin” |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 04-04-2007, 20:53
|
|
|
Prolog
Zanim ktoś zabierze się do czytania tego opowiadania warto byłoby, żeby wiedział kilka rzeczy.
Otóż jak wiadomo napisałem kilka bardzo hermetycznych opowiadań o przygodach pewnych postaci w pewnym Uniwersum. Jako, że postacie były moje i zdążyłem je polubić, postanowiłem pisać kontynuacje. Problem polegał na tym, że uniwersum - choć fajne - było cudze, a - co gorsza - postacie w nim wybitnie zakończyły swoje role (co nie znaczy, że żywoty). Kontynuacja w nim stała się niemożliwa.
Rozwiązanie było więc proste: zabrać postacie i wsadzić je do własnego Uniwersum, które akurat nieużywane zarastało kurzem na dysku. Tu jednak zrodziły się pytania: jakim cudem tak różne postacie, z tak różnych warstw społecznych i innych krain spotkały się ze sobą? Co je łączy? Dlaczego w ogóle rozmawiają ze sobą (bo lubić to się chyba nigdy do końca nie polubią?). Właśnie celem odpowiedzi na te pytania powstał ten tekst i niestety leży to u podstaw wielu jego wad.
Opowiadania takie pisze się bowiem zwykle na potrzeby 3 czy 4 tomu, na potrzeby zagorzałych fanów. Są one długie, nudne i przegadane, a ich akcja się nie klei. Tak jest i tutaj. Na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, że akurat ten utwór (Boże, co za wielkie słowo!) nie powstawał z myślą o czytelnikach, ale jego autorze, który po prostu musiał usystematyzować sobie kilka rzeczy, a inaczej się nie dało.
Ważne:
Jakiekolwiek podobieństwo postaci - a zwłaszcza Moniki - do osób żyjących lub zmarłych, jest całkowicie przypadkowe!
Ale mimo to życze miłej lektury!
Dziewczyna zdjęła hełm, który w przyjemnym, kwietniowym słońcu rozgrzał się ponad wszelką miarę. Łódź kołysała się lekko, a woda pod nią błyszczała kusząco, obiecując chłód… Wyciągnęła rękę, by nabrać jej trochę i zwilżyć czoło.
- Nie wychylaj się za burtę! Nie rozpraszaj uwagi! I włóż hełm na głowę ty głupia babo! Jesteśmy na terytorium wroga, nie na wycieczce nad rzekę! – krzyknął ktoś. Serina prychnęła obrażona i posłuchała rozkazu. Pierwszy raz była na prawdziwej wyprawie wojennej, dodatkowo na samych Wzgórzach Ruin, do ojczyzny orków. Gdy wyruszali spodziewała się wszystkiego…
Nie przewidziała tylko, że wyprawa okaże się tak potwornie nudna. Najpierw płynęli trzy dni łodziom w górę rzeki, potem zdaje się skręcili i płynęli dalsze trzy dni. Następny dzień spędzili w jakimś zamku, potem znów płynęli dwa dni… Jedyna różnica polegała na tym, że – o ile wcześniej ludzie zachowywali się dość spokojnie i kulturalnie, to teraz darli się o najmniejsze głupstwo, a cały dzień spędzało się w zbroi, hełmie, trzymając w jednej ręce halabardę, a w drugiej tarczę i gapiło się w pustkę. Zresztą podobne rzeczy robiło się też w nocy…
Jeszcze gdyby przynajmniej było na co patrzeć… Tymczasem krajobraz oferował: strome, wapienne wzgórza, rzadkie i niezbyt gęste lasy, głazy narzutowe i jakieś ruiny. Dookoła pasały się owieczki, których chyba nikt nie pilnował. Czasem pojawiały się też ogromniaste wilki, idealnie pasujące do opisu wargów, które obojętnym wzrokiem śledziły łodzie, aż te znikły za horyzontem. Innymi słowy idylla.
Orków nie odnotowała.
Za to na brzegu było od groma pierwiosnków.
To było rozczarowujące. Wszyscy wiedzieli, czego należy spodziewać się po Wzgórzach Ruin: wyjących hord orków, wilczych jeźdźców, obwieszonych materiałami wybuchowymi, złośliwych goblinów, wielkich jak domy trolli, ogrów – ludojadów i głupich, okrutnych olbrzymów. Ludzie bali się tych, którzy wrócili z tych owianych złą sławą wyżyn. „Wiesz ile on ludzi musiał zabić?” szeptali za ich plecami.
Kiedy wróci ktoś spróbuje być miły i zada pytanie: „Co widziałaś?”
A ona będzie mogła tylko odpowiedzieć „Pierwiosnki”
I Drekmoore.
Ale z daleka.
Wystarczało spojrzeć tylko na północ, a można było dostrzec, że niedaleko znajduje się owiana złą sławą kraina. Podobno nawet orkowie jej unikali… (choć według innych opowieści gnieździli się weń szczególnie licznie). Niebo po prostu w pewnym miejcu ciemniało, a kiczowaty, wiosenny błękit stopniowo przechodził w aksamitną czerń nocy.
- Nadpływają! – zawołał ktoś wreszcie. Rzeczywiście zza zakrętu rzeki wyłoniła się najpierw pierwsza, potem następna i kolejna łudź wiosłowa. Czajki poruszały się powoli, jednocześnie starając się omijać zdradzieckie skały i eskortować dużą, płaskodenną barkę. Statek uzbrojony był w kasztel i obite skórami mantele, z których tu i ówdzie sterczały strzały i oszczepy. Widocznie jego podróż była ciekawsza.
Przejęcie okrętu okazało się równie nudne, jak reszta wyprawy. Dowódcy najpierw gadali pewnie z godzinę, potem pokazali sobie listy. Następnie obaj weszli na barkę (gdzie spędzili pewnie kolejną godzinę), potem wrócili… Znów pokazali sobie listy i wyjęli pieczęcie, każdy przybił swoją, po czym znów udali się na barkę, gdzie nie było ich przez kolejną godzinę. Wrócili, rozmawiali przez kolejne dwie godziny, wreszcie w obydwu konwojach i na barce wypuszczono gołębie pocztowe i popłynęli w swoją stronę.
Żołnierze tym czasem pozostawali na posterunkach z bronią w ręku i minami, które komunikowały „wykonajcie tylko jakiś podejrzany ruch, to wam pokażemy” potem „rety, jak nam się strasznie nudzi” a na końcu „prószę, niech nas coś zaatakuje, żebyśmy nie musieli stać tak na słońcu przez kolejną godzinę”.
- Teraz czeka nas równie ekscytująca podróż do domu. – pomyślała Serina, jednocześnie starając się wymyślić coś prawdopodobnego, co mogłaby opowiadać po powrocie… Naturalnie, jeśli znalazłaby kogoś, kto chciałby słuchać (z tym niekiedy też bywały problemy).
- Trzydziestu ochotników i szeregowiec Serina! Przenieść się na barkę! – wyrwał ją z odrętwienia głos któregoś z niższych oficerów. Trzeba przyznać, że pięła się w hierarchii błyskawicznie… Kiedy opuszczali Erthenroth nie była nawet rekrutem. Ot, zwyczajnie, nie przeczuwając niczego złego wracała popołudniem z kolejnej lekcji szermierki, na którejś jakiś starszy od niej paniczyk dostał tak mocno ćwiczebnym mieczem, że aż się popłakał. Nie mniej jednak w pokoju czekał na nią już list, jasno stwierdzający, że ojczyzna potrzebuje jej na Wzgórzach Ruin. Najpierw myślała, że to tylko jakiś głupi żart, kolejna z licznych złośliwości, które ją spotykały… Niestety coś ją tknęło, żeby wyjaśnić sprawę (po czasie doszła do wniosku, że trzeba było spakować manatki i udawać, że wyjechało się do babci i nie wracać przez pół roku, a potem udawać, że nic się nie wiedziało), co sprawiło, że teraz tkwiła tutaj, ziewając ku chwale króla i ojczyzny.
Jak do tej pory jej zadania polegały na siedzeniu z boku i nie przeszkadzaniu profesjonalistom oraz staniu i wyglądaniu groźnie. Niestety, dość szybko wyszło na jaw, że owszem, potrafi jednym ciosem ściąć głowę ćwiczebnemu manekinowi, albo odbić średnio co drugą, wystrzeloną w nią strzałę, ale nie posiada większości umiejętności potrzebnych zwykłemu żołnierzowi. Owszem, starała się wszystko załapać i uczyć się w drodze, ale skończyło się to tym, że zabrali kusze.
Za to stanie i wyglądanie groźnie znikło z jej rozkładu zajęć.
- Zastanawiasz się zapewne, po co cię ze sobą wlekliśmy. – zaczął dowódca, którego prywatnie nazywała wujkiem. W prawdzie nie byli spokrewnieni, ale był blisko związany z jej rodzicami i pełnił rolę kogoś w rodzaju jej opiekuna. Prawdopodobnie on właśnie płacił za wszystko to, czego jej uczono (a sama nie miała pojęcia, po co i dlaczego akurat w takim zestawie: panien z dobrego domu nie uczy się przecież fechtunku kilkoma rodzajami broni białej, żołnierzy natomiast nie edukuje się w zakresie dobrych manier, czytania i pisania, tańca oraz rysunku… choć zapewne poświęca się trochę czasu na strzelanie z kusz), to co jadła i pokój w którym mieszkała (za który mógł płacić więcej, najlepiej kosztem tych przeklętych lekcji rysunku!).
Serina przytaknęła.
- Myślałaś już, co będziesz robić w przyszłości? – po prawdzie, to nie miała koncepcji. Generalnie kultura, w której się wychowała nie przygotowała jej na stawianie sobie tego typu pytań. Większość dziewcząt w jej wieku, jeśli już, to przyszłość wyobrażała sobie dość prosto: pobiorę się z bogatym chłopcem, będziemy bardzo się kochać i urodzę mu dużo dzieci. Kupimy krowę i konia…
Niektóre koleżanki Seriny już miały beznadziejnie głupich mężów i beznadziejnie głupie dzieci.
Mężczyźni zwykle też nie stawiali sobie tego typ pytań. Los większości był pewny i stabilny: odziedziczę po ojcu warsztat, kram lub pole, będę ciężko pracował i się dorobię. Ożenię się z piękną dziewczyną, która urodzi mi dużo dzieci. Kupimy krowę i konia…
Całe rody żyły wykonując te same, przekazywane z pokolenia na pokolenie zajęcia, wedle tego samego stylu życia.
Co do Seriny, to ta nie była pewna swej przyszłości, poza kilkoma elementami: pobierze się z kimś późno, albo w ogóle. Dzieci urodzi mało, albo w ogóle. Na pewno nie kupi krowy, ani innego śmierdzącego zwierzaka (ewentualnie nad koniem się zastanowi). Będzie robić coś ciekawego, dobrze płatnego, pozwalającego mieć dużo wolnego czasu i posługiwać się mieczem…
- Nie? – sprawdziła dostępne opcje dialogowe.
Właściwie to myślała trochę o życiu awanturnika… Plusy były duże: łatwa, przyjemna praca bez przełożonych nad głową, dobre płace, i – co najważniejsze – nie zabija się ludzi, tylko różne takie inne „rzeczy”. Minusy… Po pierwsze nie lubiła pająków, szczurów, jaszczurek i robaków, nawet zwykłych, a co dopiero trzymetrowych, po drugie praca wymagała mobilności.
Po trzecie średni żywot początkującego awanturnika trwał dwa tygodnie.
Jako, że kariera wojskowa nie wchodziła w grę, a sektor cywilny był mało rozwojowy pozostawał jeszcze sport. Niestety turnieje rycerskie nie odbywają się codziennie.
- Co myślisz o zwadźcach? – zadał pytanie oficer.
To była jakaś idea. Właściwie nazwa „zwadźca” używana była bardzo rzadko, a sama profesja nie była popularna. Zdrowy rozsądek mówił wprawdzie, że to normalne, iż wielmoże nie chcący ryzykować swego życia wynajmują kogoś, by uczestniczył za nich w pojedynkach. Nie mniej jednak słowa „wielmoża” i „zdrowy rozsądek” jakoś do siebie nie pasowały.
Zwadźcy stanowili więc mniejszość, obecną w orszakach obdarzonych słabym charakterem możnowładców, eskortę ciąganą wszędzie, na wypadek, gdyby ktoś chciał owego wielmoże wyzwać na pojedynek. Generalnie, jeśli się dobrze trafiło, to całe zadanie polegało na tym, żeby stać gdzieś z tyłu i robić wrażenie.
Ale byli też ci drudzy zwadźcy… Na samą myśl o tym oblał ją zimny pot.
- Wujku! Czy ja mam kogoś zabić? – szybko zadała pytanie. Istniała grupa szermierzy, którzy utrzymywali się z tego, że za pieniądze wyzywali wskazane osoby na pojedynki, zwykle kończące się śmiercią wyzwanego.
Oficer westchnął. Serina była najciekawszym przypadkiem, z jakim zetknął się w karierze. Jej rodzice zostawili jej w testamencie sporą sumę oraz dwa listy, zawierające dokładne wytyczne, na co owe pieniądze spożytkować. Sprzeczne wytyczne. Generalnie ich córka miała nauczyć się szermierki, by mogła iść w ich ślady (a byli parą bardzo wziętych fechmistrzów) oraz wszystkiego tego, co młoda panienka z dobrego domu powinna wiedzieć, by nie robić z dziecka społecznego kaleki.
Efekt był nieoczekiwany i zadziwiający…
Serina była najprawdopodobniej najzdolniejszą kobietą – wojowniczką w królestwie. Niestety tylko tak długo, jak długo pozostawała na sali treningowej. Poza nią była idealnie wychowaną, młodą tak - jakby - damą. Połączenie okazało się tragiczne w skutkach.
Młode damy nie powinny zadawać się z uzbrojonymi mężczyznami.
Wojowniczki natomiast nie powinny mdleć na widok krwi.
Prawdę powiedziawszy zespół sadystycznych katów prawdopodobnie nie zrobiłby Serinie większej krzywdy, niż rodzicielska troska.
- Naturalnie, że nie moja droga. Na barce znajduje się wielmoża skrzydlatych, który potrzebuje efektownej obstawy. To prosta, nieskomplikowana, strasznie nudna robota… Trzeba tylko stać blisko, gdy uda się w publiczne miejsce, być obecnym w trakcie bankietów i balów. Za to praca oferuje mnóstwo wolnego czasu i jest dobrze płatna.
- Ale dlaczego ja miałabym ją dostać? Jest tylu bardziej doświadczonych… Devin Krótki, Rodrik Straceniec albo…
- Rodrik jest trochę nieprzewidywalny. – przerwał jej szybko, używając eufemizmu. W rzeczy samej wymieniony był szalony jak kapelusznik. – A reputacje Devina chyba znasz.
Generalnie kobiety dzielić należało na dwie kategorie… Tych dobrze wychowanych, ale niezbyt ciekawych, które nie powinny w ogóle znać reputacji Devina, ale mimo to zwykły oblewać się rumieńcem lub najlepiej osunąć się na ziemie słysząc tylko jego imię oraz, kategorię tych niewychowanych, za to wiele bardziej interesujących, które powinny energicznie przytaknąć.
Serina przytaknęła energicznie, przybierając jednocześnie kolor, który w katalogu Game Workshop figuruje jako „Khorne Red”.
- Czyli wiesz, dlaczego nie jest najlepszym strażnikiem osobistym dla księżniczki skrzydlatych?
- Na tym statku płynie księżniczka?
- Tak.
- Taka prawdziwa, w koronie?
- Tak.
- I ja mam być jej strażniczką?
- Tak.
- Dlaczego?
- Bo jesteś mniej – więcej w jej wieku, masz odpowiednie umiejętności i nawet, jeśli ją uwiedziesz, to raczej trudno będzie ci spłodzić z nią nieślubne potomstwo.
- Prawdziwa księżniczka, z prawdziwego królestwa, z własnym zamkiem i w ogóle?
- Generalnie tak, ale – mimo, że jej królestwo jest raczej nieduże, to nie aż tak, żeby mogła zabrać ze sobą zamek w charakterze bagażu podróżnego.
- Ale bogatego? I czy ja też będę bogata?
- Tak. Tak!
Reszta dnia niestety nie była tak ekscytująca. Oficer przedstawił ją osobie, którą określono jako tymczasowego zarządcę dworu, który okazał się sympatycznym człowiekiem, znaczy się skrzydlatym o nadmiernie dobrych manierach i talencie do długiego podtrzymywania konwersacji o tak trywialnych rzeczach, jak pogoda. Jako, że kazano jej się nie odzywać, to Serina siedziała z boku, tylko przysłuchując się pełnej uprzejmości konwersacji, jaką prowadził z jej opiekunem. W końcu skrzydlaty zdecydował, że pora zakończyć pełną wymianę zdań i wyraził wątpliwości, czy sobie poradzi, proponując starcie próbne.
Za przeciwnika miała wojownika o potężnych, szarych skrzydłach oraz wyrazie
twarzy dającym się opisać jako „dziś rano zjadłem czworo dzieci”. Był o dwie głowy od niej wyższy, a ćwiczebnym mieczem wymachiwał jak cepem. Zapewne wytrąciłby jej broń z rąk, gdyby choć raz zdołał skrzyżować z nią miecz. Nie miał też za grosz ducha sportowego i nie przerwał walki, nawet wtedy, kiedy trzeci raz go „zabiła”, i boleśnie trafiał ją w żebra. Na szczęście ona jego obiła mocniej. Potem oświadczono jej, że jest przyjęta i, że do końca rejsu może zrobić sobie wolne.
Księżniczki spotkać nie miała okazji.
Więc zrobiła sobie wolne…
***
Barka kołysała się na nurcie, obok niej płynęły czajki obsadzone żołnierzami, a na horyzoncie przesuwały się porośnięte pierwiosnkami wzgórza. Na wzgórzach pasały się owieczki. Krajobraz był jak z sielanki. Było nudno… Bardzo nudno… Bolały ją żebra, ale za to nie musiała nosić tego przeklętego hełmu. Znalazła sobie zaciszny kącik pokładu, którego nikt nie odwiedzał i położyła się w nim zamknęła oczy, by oddać się najbardziej produktywnej czynności, jaką potrafiła w tych warunkach wymyślić: drzemce.
- Hej! Jesteś człowiekiem? – słodziutki, milutki głosik zmusił ją do ponownego otworzenia oczu. Nad nią pochylała się kilkunastoletnia dziewczyna. Miała dziecięcą, niewinną twarz, wielkie, głębokie, niebieskie oczy i blond włosy związane w parę kucyków. – Ja też jestem człowiekiem. – dodała. – Pierwszy raz widzę człowieka… Oprócz Haugów, ale Kael mówi, że to nie są prawdziwi ludzie, ale Hrogtar twierdzi, że Kael się nie zna i nie ma bardziej prawdziwych ludzi, niż Haugowie, a cała reszta jest podrabiana. – to ostarnie nigdy nie przyszłoby żadnemu Haugowi do głowy. Nie mniej jednak stanowiło twórczy wynik konsekwentnego rozumowania.
Okrążyła Serinę najpierw z prawej, a potem (dla pewności) z lewej strony, jednocześnie dokonując pośpiesznej inwentaryzacji. Nogi dwie, ręce dwie, dwoje brązowych oczu, dwoje uszu, nos, usta, czarne włosy związane w koński ogon, wstążka.
Skoro ludzie mieli być czymś lepszym od Haugów (albo na odwrót) to powinni zostać wyposażeni w jakieś dodatkowe elementy. Niestety nic takiego zaobserwować się nie dało.
Niewątpliwą zaletą tego egzemplarza był natomiast całkowity brak jakichkolwiek śladów skrzydeł – uznała mała, bowiem skrzydlatych nie cierpiała jeszcze bardziej, niż marchewki.
- Mam na imię Monika, a ty? – nieco rozczarowana oględzinami postanowiła jednak kontynuować znajomość.
- Serina. – jej nowa znajoma, wykazując złą wolę wyczerpała dostępne odpowiedzi, ale niezrażona Monika postanowiła zmienić temat dyskusji.
- Ładna pogoda, prawda?
Brak odpowiedzi świadczył o tym, że wybrała mało perspektywiczną opcje. Zaczęła myśleć gorączkowo… Plan był dobry, wystarczyło tylko wykonać swoje zamierzenie, szybko uciec, niezauważoną przez nikogo i namówić tą dziewczynę do rozmowy. Kiedy skrzydlaci by je znaleźli, jak sobie tu grzecznie rozmawiają, to doszliby do wniosku, że to nie ona zrobiła im ten dowcip, tylko Haugowie… A Haugów baliby się ruszać.
Pech polegał na tym, że akurat ta tutaj okazała się antyspołęczna i nie miała ochoty na pogawędki. Jeśli szybko czegoś nie wymyśli, to tym razem będzie miała szczęście, jeśli skończy się tylko na laniu.
- Długo jesteś na statku? – Monika aż westchnęła z ulgi, gdy usłyszała pytanie.
- Uratowana! – krzyknęła w duchu, a na głos powiedziała: - Od samego początku! Najpierw jechaliśmy konno, potem byliśmy w takim dużym zamku, potem płynęliśmy łódką przez krainę, gdzie było strasznie ciemno i widziałam zombiaka, a Hrogtar, powiedział, że to kraj, od którego odwróciła się Bogini, a potem… - teraz tylko należało zapewnić nowoprzybyłą, że warto z nią rozmawiać.
- Widziałaś księżniczkę?
- Jasne! – potwierdziła takim tonem, jakby ktoś zapytał się nią, czy widziała – dajmy na to - że niebo jest niebieskie. W końcu w ciągu ostatnich czterech tygodni napatrzyła się na takie rzeczy, że przy nich jakaś wrona nie była interesująca.
- Jaka ona jest?
- Bardzo brzydka! Jest cała w bandażach, także na twarzy, żeby zasłonić krosty! I ma wielkie, czarne skrzydła! I jest zła do szpiku kości! A Kael mówi, że to wiedźma i jada małe dzieci! – co ciekawe niejaki Kael rzeczywiście zasugerował kiedyś, żeby ją nastraszyć w jakim celu może Monika posłużyć. Dziewczyna przyjęła to za dobrą monetę, bowiem w jej prywatnym świecie antypatii nie było czegoś takiego, co przeciętny skrzydlaty niebyłby zdolny zrobić.
***
Tymczasem, warstwę desek niżej.
- Jak poszło Zach?
- Normalnie! – stwierdził zaczepiony wojownik wichru. Miał prawie dwa metry wzrostu i wśród swoich był gigantem. – Ta mała żmija skakała wokół mnie i chyba nawet kilka razy mnie zahaczyła, ale nic nie poczułem. – pochwalił się bezpodstawnie. Tak naprawdę nie tylko poczuł, ale do tej pory ciało nie przestawało go boleć. – Za to na koniec tak jej przyłożyłem, że długo nie wstanie… Naziemni powinni znać swoje miejsce! – rzucił tak, jakby sam nie był najgorszym lotnikiem w oddziale.
Usiadł na swoim posłaniu. Coś nie pasowało, więc włożył rękę pod koc, by sprawdzić, co jest przyczyną niewygody.
- Dobra chłopaki. Przyznać się, to nie dam w mordę: który włożył mi rybę do łóżka.
Odezwało się kilka głosów, wszystkie zaprzeczały, jakoby miały związek z rybnym fenomenem.
- Tu też jest. Ktoś mi też podłożył!
- I tu!
- Ja też mam!
- To pewnie znów ta mała czarownica! – domyślił się Zach, dokonując dużego wysiłku intelektualnego, jak na swe możliwości.
- Choroba! Kiedy ona miała czas nałapać tyle ryb?!
O ile większość skrzydlatych wyczyny Moniki znosiła z lekkim przymrużeniem oka, lub co najwyżej irytacją, to dla Zacha stanowiły one prawdziwy problem. Cały oddział przesiąknięty był duchem wojowników oraz poczuciem wyższości nad innymi. Żeby przejmować się tym, co robi jakaś drobna dziewczynka najpierw musieliby przyznać przed sobą i swoimi towarzyszami, że zauważają w ogóle istnienie czegoś takiego… A od zauważenia czegoś tylko jeden krok dzielił od przyznania, że może to być groźne.
Co prawie równało się z ogłoszeniem, że boją się Moniki, a takiej hańby żaden z nich by nie zniósł.
Zach był stanowczo za głupi, by przyjąć taki styl myślenia, a każdy wybryk boleśnie ranił jego poczucie własnej wartości, zbudowane głównie na laniu innych po mordach.
Niestety problem polegał na tym, że często robił za prowodyra.
Większość wojowników wichru pogardzała nim w duchu i uważała za idiotę. Niestety, ta sama duma, która kazała im nie zwracać uwagi na Monikę sprawiała, że szli za nim. Po prostu nikt z nich nie chciał przyznać przed sobą, że nie zrobił czegoś, do czego zdolny był ten kretyn.
Nie świadczyło to szczególnie dobrze o ich inteligencji.
- Dobra! Tego już za wiele! Dziś wyrzucimy ją za burtę!
Znalezienie Moniki nie zajęło im wiele czasu… Siedziała sobie spokojnie na rufie statku i dyskutowała najzwyczajniej w świecie z nieznaną im dziewczyną, prawdopodobnie przybyłą wraz z ludzką eskortą. Przedstawiała sobą uosobienie niewinności…
- Hej ty tam! – rzucił któryś. – Przychodzimy po tą małą!
- Po co wam ona? – zadała pytanie Serina, nie znająca jeszcze panujących na barce układów i zwyczajów.
- Właściwie to po nic… Nudzi nam się trochę, bo dawno nie wyrzuciliśmy nikogo za burtę, a Moniczka na pewno chciałaby popływać. W końcu tak lubi rybki prawda? – wyjaśnił ktoś.
Monika energicznie zaprzeczyła kręcąc głową, a następnie, dla bezpieczeństwa schowała się za plecami nowej koleżanki.
- Wy żartujecie? – Serina zbadała grunt. Bardzo nie lubiła dwóch typów ludzi: faceta od rysunków oraz różnego rodzaju osiłków. Nigdy nie wiedziała, o co im chodzi i kiedy mówią na poważnie, a kiedy nie.
- Nie – odpowiedział któryś ze skrzydlatych. Było ich z dziesięciu i mimo, że generalnie nie wyglądali na bandytów to raczej też nie byli kimś, komu należy wchodzić w drogę. Na oko każdy z nich znał z tysiąc sposobów uprzykrzania innym życia i generalnie miał ochotę je wypróbować.
Serina uznała, że jednak żartują. W końcu kto normalny mówiłby na serio o pomyśle wyrzucenia kogoś ze statku? Nawet mimo, że rzeka generalnie nie była ani bardzo szeroka, ani bardzo głęboka.
- Zrobiłaś coś, że są na ciebie źli? – Serina zwróciła się do Moniki. Ta zaprzeczyła kręcąc głową jeszcze energiczniej.
- Na pewno? – mała wyglądała na grzeczną dziewczynkę, ale z drugiej strony nigdy nic nie wiadomo. – Spójrz mi w oczy! – kiedy stosowały to jej nauczycielki zwykle działało. Zawsze wiedziały, kiedy kłamała.
Monika spojrzała. Przez chwilę Serina wpatrywała się w jej wielkie, szczere, niewinne, błękitne tęczówki przestraszonego dziecka. Potem w kącikach oczu badanej zalśniły łzy…
Tego było już za wiele.
- Nie wiem, kim jesteście, ani czego od niej chcecie, ale zjeżdżajcie stąd! Ta mała wyraźnie się was boi! – istnieją na świecie ludzie, którzy zwyczajnie czują potrzebę stawania w obronie słabszych. Trudno powiedzieć, czy jest to zaleta, czy wada charakteru.
Nie mniej jednak trudno powiedzieć, żeby jej słowa wywarły jakiś efekt.
- Zejdź nam z drogi mała, bo inaczej tobie też porachujemy kości! – rzucił Zach, który do tej pory się nie odzywał, a teraz poczuł silną potrzebę zrobienia z siebie głupka.
- O to ty! Jeszcze ci mało lania? – Serina bez trudu zidentyfikowała swojego wcześniejszego przeciwnika. Rozejrzała się za czymś, co mogłoby posłużyć za broń. Pod ręką był tylko kij od szczotki…
- Ha! Tamtą zabawę trudno nazwać laniem! Spróbujmy, jak radzisz sobie na poważnie! – skrzydlaty nie należał do intelektualistów. Generalnie całe życie spędził na uczeniu się, jak zabijać różne stworzenia (co szło mu raczej opornie) i wykorzystywanie tej – w jego wypadku dość umownej – wiedzy w praktyce (co szło mu lepiej, bo – jeśli bić żywe stworzenie ciężkim przedmiotem wystarczająco długo, to każde w końcu umrze). Jego filozofia życiowa była prosta: gdy napotykał problem sięgał po miecz.
Tak zrobił i teraz…
Naturalnie Serina także była uzbrojona… Odłożyła więc kij od szczotki i dobyła własną broń, właściwie diabli wiedzą po co… Sytuacja różniła się od tego, co spotyka się na Sali treningowej i była pewna, że zaraz komuś stanie się krzywda. Naturalnie nawet podczas ćwiczeń nie dało się tego wykluczyć, ale wtedy to były wypadki. Teraz sytuacja zwyczajnie dążyła do rozlewu krwi.
Z każdą sekundą była coraz bardziej zdenerowana, ręce zaczęły jej drżeć, a po ciele zaczął spływać zimny pot.
Jej przeciwnik nigdy nie miał takich problemów. Po prostu był zbyt pozbawiony wyobraźni, żeby się bać.
Właściwie trudno powiedzieć, jak by się to skończyło. Nie mniej jednak rzadko zdarza się, by nawet najlepiej wyćwiczeni żołnierze, którzy nie mieli okazji jeszcze walczyć w prawdziwym boju wygrywali z doświadczonymi weteranami. Większość zabijał własny strach.
- Hej! Kto śmie grozić kompanom króla Hrogtara! – przerwał im ktoś był zachrypłym, lecz donośnym głosem, jak u kogoś, kto przywykł do przekrzykiwania się z innymi ludźmi na duże odległości. Sprawił, że skrzydlaci odwrócili się. Gdy tylko zorientowali się, z kim mają do czynienia kilku z nich instynktownie ustawiło się tak, żeby pilnować Seriny i Moniki, reszta frontem skierowała się ku nowo przybyłemu i jego kumplom, bo niestety nie był sam.
Człowiek, który nazywał się Hrogtarem był wysoki, miał gęste i bujne, rude włosy, których nigdy chyba nie czesał (co nie przeszkadzało mu zaplatać ich w warkoczyki), nosił też długie wąsy, które również splatał. Twarz pomazał sobie niebieską (dla ochrony przed złym urokiem) i czerwoną farbą (by przerazić wrogów).
Ktoś kiedyś wpadł na wyjątkowo głupi pomysł, by ubrać go w wytworny mundur. Hrogtar nie protestował – dobre, ciepłe ubranie jest przecież wspaniałym darem - nosił je więc z dumą, przy każdej okazji brudząc, plamiąc, drąc i łatając dziury tak, że stanowił nieumyślną parodię oficera.
Co śmieszniejsze rzeczywiście był też królem.
Potrafił bowiem tak przyłożyć ludziom o dwie głowy wyższym od siebie, że nie potrafili wstać (niektórzy już na zawsze), wypić więcej, niż ktokolwiek inny w szczepie, a nawet bez alkoholu był szaleńczo odważny. Ponoć nigdy nie skłamał, miał też coś w rodzaju prymitywnego, zwierzęcego sprytu, więc jego ziomkowie obrali go na wodza.
Co ważniejsze dla tej scenki: miał miecz. Trochę archaiczny. Trochę szczerbaty. Chyba z nienajlepszej stali, z lekka zresztą nadrdzewiałej. Wszyscy obecni jednak widzieli co z tym mieczem robił… Dowody, w postaci brunatnych plam krwi pokrywały zresztą jego ubranie.
Nie robił z tą bronią jakichś specjalnych rzeczy. Poprawdzie, to nie za bardzo nawet potrafił ją prawidłowo trzymać, nie był żadnym wspaniałym szermierzem.
Hrogtar był najzwyczajniejszym świrem, któremu ktoś dał ostre narzędzie. Niebezpiecznym, nieobliczalnym i nieprzewidywalnym, a często też nietrzeźwym, najczęściej na tyle, by rozbudzić w nim prawdziwie ułańską fantazję, a za mało, by mieć jakikolwiek wpływ na jego umiejętności. Co najgorsze rzadko kiedy ruszał się gdzieś bez gromadki takich samych jak on oberwańców i złodziei bydła ukrywających się pod szumną nazwą haugijskich żołnierzy najemnych.
Także i tym razem przyprowadził ze sobą kilkunastu swoich towarzyszy, a wszyscy mieli ze sobą miecze, noże i topory.
Ktoś kiedyś miał idiotyczny pomysł, by jedną osobę chronili na raz najemni Haugowie, dobrany korpus Wojowników Wichru i wystawieni przez królestwo Erthenroth gwardziści. W zamyśle miało to doprowadzić do sytuacji, w której wszystkie grupy pilnowałyby siebie nawzajem, tak, że gdyby wśród jednej znaleźli się zdrajcy pozostałe wyeliminowałyby ich.
Pomysł ten w 2/3 nie wypalił… Haugowie i Wojownicy Wichru bowiem od pierwszego wejrzenia zapałali do siebie głęboką, gorącą i całkowicie ślepą niechęcią. Wojownicy wichru byli elitą. Dobrano ich w wieku kilkunastu lat kierując się fizyczną i umysłową sprawnością (nieprzyjazna plotka mówiła, że Zach stanowi pomyłkę administracyjną), a następnie, w trwającym lata treningu uczyniono ich mistrzami podniebnego i naziemnego pola walki. Powszechnie wierzono, że nie lepszych od nich wojowników, a dla skrzydlatego posiadanie wojownika wichru w rodzinie było zaszczytem. Byli dumni, przekonani o swej wartości i zdyscyplinowani, cenili się dwakroć wyżej od jakiegokolwiek innego wojska. Fakt, że musieli współdziałać z jakąkolwiek, niższą rasą był dla nich zniewagą.
Haugowie… Haugowie byli dzikusami, których jedyną zaletą był fakt, że byli bitni, twardzi i obeznani z wojennym rzemiosłem. Wynikało to z faktu, że przeciętny Haug zajmował się w życiu trzema rzeczami: kradzieżą bydła, napadaniem na sąsiadów i polowaniem na dziki. Jako, że żyli w regionach, w których dzików było pod dostatkiem, a wszyscy ich sąsiedzi mieli podobne pasje, to trudno było szukać bardziej spełnionych ludzi.
Potem ktoś wpadł na pomysł, żeby im za to płacić.
I przy okazji nauczył ich równo maszerować, wystawiać warty i wykonywać rozkazy.
Haugowie przyswoili sobie tą wiedzę bardzo szybko, ale niestety, nic więcej się im nie dało wpoić. Co gorsza tradycyjnie wysokie morale najemników nagle załamało się, gdy spotkali Wojowników Wichru. Prawdziwym szokiem było to, że Wojownicy Wichru nie pili na służbie, ani też po niej. Nie uczestniczyli w bójkach (co barbarzyńcy uznali za przejaw tchórzostwa), a gdy gdzieś jakaś wybuchła zlatywali się dziesiątkami i psuli zabawę. Wreszcie – co było najgorsze – zupełnie nie mieli poczucia humoru.
Hrogtar zastanawiał się nawet, jak wytrzyma w ich towarzystwie. Od miesięcy był najemnikiem i bawił się świetnie: mordował, palił, rabował, kradł bydło i pił na umór, a naiwni frajerzy jeszcze mu za to płacili. Potem trafił na ten koszmar, który zabierał mu całą radość z życia.
Na szczęście Bogini ulitowała się nad nim i zesłała Monikę.
Haugowie pokochali małą, jak rodzoną córkę. W prawdzie w odróżnieniu od dziewcząt z ich plemienia nie potrafiła rzucać toporem i nigdy nie zdołali jej nauczyć przekonująco przeklinać, ale tak, jak oni nie cierpiała skrzydlatych z całego serca i wymyślała żarty jeszcze lepsze, niż oni.
I w razie nagłej potrzeby można było posłać ją po piwo.
Gdyby choć włos spadł jej z głowy, dla Haugów skończyłby się świat.
Wojownicy Wichru byli prawdziwymi, zawodowymi żołnierzami i weteranami wielu bitew. Wśród tego typu ludzi (i nieludzi) nie ma osób, które lubią niepotrzebnie ryzykować. Nie przeżywają na tyle długo. Z drugiej strony wycofanie się w ich wypadku nie wchodziło w grę. Zawsze dotrzymywali pola, zwłaszcza, jeśli stawali przeciwko niższym rasom. Czuli pogardę na samą myśl o ustąpieniu barbarzyńcom.
Do tej pory to działało… Barbarzyńcy byli jak dzikie zwierzęta: atakowali, gdy tylko wyczuli słabość, cofali się, gdy spotkali opór. Niestety, podobnie jak dzikie zwierzęta w sytuacji bez wyjścia stawali się dwakroć groźniejsi, a prosta była dlań jasna: cofnąć się teraz, to zostawić swojego na lodzie. Temperatura rosła więc z każdą sekundą.
Nie trudno było zgadnąć co się zaraz stanie: ktoś zrobi coś głupiego i zacznie się bójka. Haugowie uwielbiali bójki, niestety toczyli je tylko z osobami, których uważali za przyjaciół. Z resztą walczyli zawsze na śmierć i życie.
- Hej! Wy tam! – ktoś z zewnątrz na szczęście zauważył zbiegowisko i do barki zaczęły zbliżać się eskortujące ją czajki. Z twarzy obsadzających je żołnierzy znikło znudzenie, zastąpione zawziętą koncentracją. Gwardziści pośpiesznie ładowali kusze. – Wszyscy rozejść się na swoje posterunki! W przeciwnym razie użyjemy broni!
Rozkaz oficera natomiast był czymś co było potrzebne. Wojownicy wichru posłusznie się wycofali, Haugowie nie bardzo w prawdzie rozumieli, o co dokładnie chodzi w tej całej zabawie ze stopniami, ale było dla nich naturalne, że klan, który już niema po co walczyć opuszcza pole bitwy, zanim komuś stanie się krzywda.
***
Po tym wydarzeniu rejs nabrał nie tyle rumieńców, co gorączkowych wypieków. O ile do tej pory toczył się w atmosferze dość sennej i nieciekawej wycieczki, to teraz wreszcie zaczęły dziać się interesujące rzeczy, bynajmniej nie za sprawą orków, którzy chyba zignorowali przepływający konwój.
Generalnie na pokładzie wykształciło się kilka stronnictw. Pomijając osoby z bezpośredniego otoczenia transportowanej osobistości (która nawet kilka razy pokazała się na pokładzie), generalnie uznające, że stworzone są do wyższych celów, niż dbanie o sprawy uzbrojonego motłochu, pierwszą i najbardziej wpływową grupę stanowili żołnierze Erthenroth. Przede wszystkim było ich najwięcej, po drugie mieli kusze i po trzecie, to ich oficer obecnie przejął dowództwo nad wyprawą. Generalnie tym, co chcieli, to dopłynąć do domu i zostawić tą bandę daleko za sobą. Haugów nienawidzili, bo Erthenroth sąsiadowało z plemionami tych dzikusów i toczyło z nimi wojny. Wojowników Wichru także nie trawili, z wzajemnością zresztą… Ci z kolei identyfikowali z nimi Serinę, Serinę identyfikowali z Moniką, Monikę z Haugami i głupimi psotami, których nie cierpieli. Po drugie Wojownicy Wichru byli jednostką superelitarną, i jako tacy nie mogli znieść myśli, że mają słuchać oficerów kogoś gorszego, zwłaszcza naziemców. Wywodzili się z ludu, w którym każdy żebrak wierzył, że jest równy minimum ludzkiemu księciu. Na każdym więc kroku demonstrowali, kto tu akceptuje swą krzywdzącą rolę, bo – jako wyższa forma ewolucji – raz może ustąpić głupszemu od siebie kuzynowi, zwłaszcza, że w duchu wie, kto tu tak NAPRAWDĘ rządzi.
Stosunek gwardii do Seriny był neutralny, bo z jednej strony uważali ją za „swoją”, z drugiej identyfikowali z kłopotami. Monikę polubili, bo – mimo, że szlajała się z Haugami – to dawała w kość tym nadętym draniom od skrzydeł.
Haugowie z niejakim zdziwieniem przyjęli wiadomość, że gdzieś na świecie są plemiona ich ziomków, którzy sąsiadują z Ertheroth. Jako, że żołnierze wymienionego już królestwa ich nie lubili, to sami postanowili znielubić ciemiężycieli swych nieznanych wcześniej braci. Udało im to tym lepiej, że przez gwardzistów nie mogli dać po mordach Wojownikom Wichru. Z drugiej strony żołnierzy było dużo, a Haugowie rzadko zaczynali z silniejszym przeciwnikiem, więc z konfrontacją postanowili poczekać na lepsze czasy. Skrzydlatych musieli zacząć nie lubić w sposób – jak ujął to Hrogtar – platoniczny, czy na odległość, co tylko dodało nowego wymiaru uczuciu. Monikę uwielbiali jeszcze bardziej, niż wcześniej, Serinę tolerowali. Z jednej strony trzymała z żołnierzami, z drugiej strony w ich oczach trzymała ze skrzydlatymi, a co najgorsze była jedną z tych cywilizowanych dziewczyn, co to nie piją, nie biją się, nie przeklinają i do ślubu zostają dziewicami… (Co było szokiem obyczajowym dla Haugów).
Z drugiej strony potrafiła trzymać miecz, co zawsze jest plusem u kobiety (bo i pogadać z taką jest o czym i na wojnę pójść z nią można). Ponadto lubiła ją Monika, więc i oni ją lubili…
Stan społeczny Seriny podobny był do jej stanu psycho – fizycznego: nie mogła spać, nie mogła jeść i z nerwów bolał ją brzuch. Żołnierze obrazili się na nią, bo raz, że podczas całej wyprawy była dla nich kulą u nogi, to na końcu wmieszała się w tą całą awanturę. Skrzydlaci obrazili się na nią, bo pokonała tego durnego Zacha i była zamieszana w tą awanturę, ale te zarzuty bledły przy tym, że była człowiekiem. Co gorsza „służbowo” musiała widywać się trzy razy dziennie z tą rasą, a oni wykorzystywali każdą okazję, żeby ją upokorzyć. Najgorsi nie byli nawet ci cali Wojownicy Wichru, tylko zwyczajna służba i urzędasy od księżniczki. Co gorsza uczepili się jej też ci wszyscy dzikusi, którzy mieli być „cudzoziemską strażą przyboczną księżniczki”. Nie myli się, śmierdzieli, chlali co tylko się dało i chyba próbowali się do niej zalecać. To ostatnie nie podobało się jakiejś wrednej babie, która z nimi płynęła, a która miała coś do tego najpaskudniejszego i najbardziej napalonego… Chyba nazywała się Mortai i była jego żoną, ale Serina nie rozumiała narzecza, jakim porozumiewali się Haugowie i nie była pewna.
A i była jeszcze ta cała Monika. Ktoś, nie wiadomo po co, wsadził na łódkę jedną, małą, ludzką dziewczynę, żeby z bandą świrów i przepaków płynęła przez mocno przereklamowaną krainę orków. Nudziło się jej wyraźnie, a co gorsza nie potrafiła usiedzieć w jednym miejscu (a wyglądała na taką grzeczną i spokojną). Ktoś musiał pilnować, żeby nie wypadła na burtę, albo nie wspinała się po masztach.
I NATURALNIE żaden z panów nie zamierzał się tym zajmować!
Ostatnim ze stronnictw na statku była Monika, która po tym, jak niemal sprowokowała międzynarodowy incydent nagle przygasła. Generalnie nie z tej przyczyny, że jakoś specjalnie przejęła się konsekwencjami swojego wybryku. Po prostu ludzie i skrzydlaci nagle przestali się nią interesować, a za bardzo zajęli się sobą. A Monika potrzebowała dużej ilości uwagi, znacznie więcej, niż było to potrzebne zwykłemu, ludzkiemu dziecku w jej grupie rozwojowej. Po części dlatego, że nigdy za dużo ich nie miała, po części z innych powodów.
Po prawdzie obecność skrzydlatych budziła w niej mieszaninę strachu, odrazy i gniewu, kojarzyli jej się z dymem, ogniem i bólem (sama nie wiedziała dlaczego), ale póki dawali się wciągać w jej gierki, gonili ją po całym statku, albo ostentacyjnie udawali, że dla nich nie istnieje byli – warunkowo, na próbę i niech się tym za bardzo nie chwalą – w porządku.
Haugowie natomiast – których bawiły jej wybryki i którzy nie lubili skrzydlatych trochę tylko mniej niż ona – byli całkiem sympatyczni (oprócz tego, że śmierdzieli i kazali jej przynosić piwo). Mieli sporo pomysłów na nowe kawały, uczyli ją różnych sztuczek i generalnie poświęcali jej sporo czasu. Było to tym łatwiejsze, że było ich kilkunastu i generalnie zawsze któryś nie był zajęty.
Przez ostatnie dni Monika bawiła się świetnie, jak jeszcze nigdy wcześniej, dokąd sięgała pamięcią.
Niestety złote czasy się skończyły i nikt – ani Haugowie, ani Skrzydlaci – nie zwracali na nią należytej uwagi. Szukali tylko drugich, żeby im pokazać, kto tu naprawdę rządzi, oglądając się przez ramię co chwila, by sprawdzić, czy żołnierze nie patrzą.
Co do żołnierzy, to mieli oni te same wady, co Haugowie, lecz nie posiadali zalet
barbarzyńców. Byli okropnie nudni i – jak któryś z nich powiedział – nie bawili się z małymi dziećmi!
Małymi dziećmi! Phi! Miała przecież już 15 lat (sama nie wiedziała, jak bardzo się myli) i – gdyby chciała – mogła być tak duża, że żołnierze musieliby się poustawiać jeden na drugim, żeby jej dorównać.
Czuła jednak, że normalnie ludzie nie mogą rosnąć wtedy, kiedy chcą i generalnie podejrzewała, że chwalnie się tym może nie być rozsądne. Za to zaczęła gromadzić ryby, żeby pokazać tym pyszałkom, co znaczy JEJ niedoceniać!
Była jeszcze ta cała Serina, ostatnia osoba, która się nią interesowała. Szkoda tylko, że zadawała się ze skrzydlatymi i spędzała z nimi całe dnie… Podobno czegoś ją uczyli. Monika miała poważne wątpliwości, czy skrzydlaty może kogokolwiek nauczyć czegokolwiek pożytecznego.
Rejs ciągnął się niemiłosiernie, w atmosferze tak nieprzyjemnej, że tylko przychylności bogów należało przypisywać to, że nikt nikogo nie zamordował. Na dodatek zepsuła się pogoda i słoneczne dni przeplatały się z gwałtownymi, wiosennymi burzami. Na szczęście tym razem płynęli w dół rzeki i już po kilku dniach nurt doprowadził ich do Złotej.
***
Wśród zalet bycia członkiem straży honorowej bliżej niezidentyfikowanej księżniczki było to, że otrzymywało się prawo do własnego konta na barce, w oddaleniu od innych, nader uciążliwych lokatorów. Drugą zaletą było otrzymywanie ogromnych pieniędzy za nie robienie niczego…
Wadą pracy było to, że robota była nader nudna, a w tych warunkach własny kont oznaczał „do podziału z Moniką”, która ten przywilej dostała bo, a) była dziewczyną, b) miała niesamowity talent do robienia smutnych oczu i udawania, że płacze. Poprawdzie mała nie wyglądała na taką, ale okazała się być strasznie uciążliwą sublokatorką. O ile w dzień zwykle zamęczała człowieka setkami pytań, od skrajnie oczywistych po skrajnie abstrakcyjne, o tyle w nocy… Generalnie w nocy nie robiła nic złego, zasypiała prawie natychmiast, gdy się położyła (to znaczy wtedy, kiedy udało się ją przekonać, że tego dnia nie udzieli się jej żadnej odpowiedzi na ani jedno pytanie i obiecało, że owszem, jutro się jej wszystko wytłumaczy). Niestety mówiła przez sen i strasznie się rzucała, kiedy śniły się jej koszmary. A koszmary śniły się jej prawie codziennie.
Serina budziła się przez to niewyspana i generalnie miała ochotę pozbyć się małej w diabła, byle dalej od siebie. Raz chciała nawet z nią poważnie o tym porozmawiać, ale Monika patrzyła na nią tak smutno, że zrezygnowała.
Trzecią wadą, o której do tej pory nie wiedziała było to, że ludzie przychodzili o drugiej w nocy i kazali jej wstawać kopnięciem.
Serina poderwała się. Przez zaspane oczy widziała skrzydlatego.
- Kael? – zidentyfikowała go właściwie po rozmiarze sylwetki. Było za ciemno, by dojrzeć rysy. Nie mniej jednak, gdy dowódca skrzydlatych wydawał rozkaz, to właśnie wymieniony wojownik wichru pilnował jego wykonania.
- Dla ciebie lord Kael! – od kilku dni Wojownicy Wichru i całość służby upierali się przy tym, by tytuować ich lordami. Było to nonsensem, bo – o ile się orientowała – wśród ich ludu nie było szlachty. – Wstawaj naziemna, dopływamy. Za kwadrans masz być na pokładzie. Jej wysokość już czeka.
Samia rozpostarła skrzydła i jęknęła z bólu. Jak zawsze przy takich ranach kości zrastały się powoli i niestety źle. Uszkodzone skrzydła prawie nigdy nie odzyskiwały sprawności, stając się tylko zawadzającą ozdobą. Dlatego też wielu z tych, którzy utracili zdolność lotu decydowało się na amputacje. Inni natomiast pielęgnowali bezużyteczne i słabnące z każdym dniem skrzydła, w próżnej nadziei, że kiedyś znowu zdołają wzbić się na nich w powietrze.
Wyprostowała się lekko, jednocześnie krzywiąc się. Szorstkie, wełniane ubranie drapało jej wypielęgnowaną skórę.
- Więc tak jest nie być księżniczką. – pomyślała. Dokumenty anulujące jej tytuł nabrały mocy zaledwie cztery godziny temu, a już nie cierpiała takiego stanu rzeczy. Musiała udać się na wygnanie, szukać schronienia w obcym kraju, zabierając ze sobą jedynie dziesięciu służących i garstkę straży przybocznej (z czego połowę barbarzyńskich najemników…), oraz poruszać się inkognito, co sprawiało, że czuła się jak nędzarka.
- Wasza wysokość! – wyrwał ją z zamyślenia któryś z jej wojowników wichru. Samia nie zastanawiała się, dlaczego zgodzili się udać z nią na wyprawę. W jej żyłach płynęła królewska krew i żaden papier tego nie mógł zmienić. To naturalne, że słudzy poszli za nią. Nigdy nie zastanawiała się nad tym, że mogli mieć jakiś własny interes. Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale podała mu papier. Wszyscy w jego formacji umieli czytać, znali też podstawy etykiety. Żołnierz obejrzał zwój, widniała na nim królewska pieczęć i notka, w jakich okolicznościach należy go otworzyć. Przeczytał tekst.
- Och! Przykro mi wasza… wysokość. – dokończył z wahaniem. Samia miała ochotę powiedzieć mu, gdzie ma schować swoją przykrość. Niestety, długa izolacja od ludu i wychowanie na królewskim dworze sprawiły, że nie znała odpowiednio dosadnego słownictwa.
- To jest moja obstawa? – wskazała na towarzyszącą żołnierzowi dziewczynę. Była w jej wieku, choć odrobinę wyższa i na pierwszy rzut oka sprawniejsza fizycznie. Miała czarne włosy, które zawiązała w koński ogon, ubrana była na sposób, jaki Samia widywała tylko u służących na zamku, za to – w odróżnieniu od nich – nosiła przy sobie miecz.
- Ty jesteś Serina, tak? – zadała pytanie, bo wydało jej się to stosowne. Wypadało czasem zamienić kilka, niezobowiązujących słów ze służbą. Podobno dodaje im to motywacji do pracy i podnosi ich opinię o panu… Jakby kogoś obchodziło to, co myślą o nim prostacy.
- Tak, wasza… wysokość. – na swoje nieszczęście dziewczyna doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak ważne jest pierwsze wrażenie, oraz z faktu, że przy wysoko urodzonych arystokratach należy się odpowiednio zachowywać. Uczono ją nawet odpowiednich form, choć wszystkie nauczycielki twierdziły, że jest w tym beznadziejna i wychodzi z niej niskie urodzenie. Teraz usilnie próbowała sobie przypomnieć, co jeszcze mówiły te babska, jednocześnie starając się zachowywać naturalnie, mimo, że nigdy jeszcze nie rozmawiała z księżniczką i nie miała pojęcia jak się w takiej sytuacji zachowywać. Próbowała nawet się ukłonić, ale ciało tak jej zesztywniało, że zdołała jedynie niezręcznie drgnąć, a gorąc na twarzy mówił jej, że oblał ją rumieniec.
- Otaczają mnie idioci. – pomyślała Samia widząc tą scenę. - A wszystko to przez kapłanów. Nie podobał im się kolor jej skrzydeł? Ciekawe, co zrobią, gdy wróci i postara się spełnić tą ich idiotyczną przepowiednie z czystej złośliwości!
Ogólnie wiadomo było, że księżniczka posiada moc. Magia była wśród skrzydlatych typowym zajęciem wysoko postawionych kobiet, choć nie wszystkie osiągały sensowny poziom umiejętności. Samie chwalono za postępy… Nikt nie wiedział jednak, że księżniczka jest także adeptką nekromancji. Sekrety tej zakazanej dziedziny czarów zgłębiała od niedawna, na złość kapłanom. Gdyby to wyszło na jaw zapewne nie byłoby jej teraz na tym statku, ani w ogóle wśród żywych.
Myśl o powrocie na czele hordy ożywieńców i demonów była ciekawa, nie mniej jednak nierealna. Samia – z braku źródeł, materiałów do eksperymentów i w ogóle wszystkiego – potrafiła bardzo niewiele. Mniej nawet, niż w dziedzinach bardziej tradycyjnych zaklęć.
Tych ostatnich też dawno nie ćwiczyła.
Właściwie to była całkiem dobra idea. Po pierwszym zamachu na jej życie nauczyciele zaczęli kłaść nacisk głównie na takie zaklęcia, za pomocą których mogłaby się obronić (lub ujść z życiem) w razie niebezpieczeństwa. Wydobyła z pamięci jedną z formuł, o których jej mistrzowie mówili, że pod żadnym pozorem nie należy ich wypowiadać mając za cel ludzi, oczyściła myśli i wypowiedziała zaklęcie składając palce w rytualny sposób.
Kula ognia była tak gorąca, że prawie poparzyła jej dłonie, gdy pomknęła w stronę celu. Serina zareagowała jak podczas treningów, schodząc nieoczekiwanemu zagrożeniu z drogi bez większych trudności. Pocisk pomknął w dal i wybuchł nad powierzchnią wody z hukiem.
- Czy zdałam test? – zapytała przyjmując niesłusznie, że zdarzenie odbyło się w kontrolowanych warunkach.
- Tak. – skłamała Samia. Zaklęcie efektem przerosło jej oczekiwania, ale też poważnie nadszarpnęło jej możliwości. Gdyby tamta nie zeszła z linii strzału teraz prawdopodobnie byłaby już kupką węgla… Ale w końcu po to jest służba.
Statek tymczasem przybijał już do nadbrzeża. Było to trudne zadanie dla jego pilotów, którzy nie znali przystani, a co gorsza musieli zacumować w nocy. Nie mniej jednak jakoś się to udało. Na lądzie czekało już na nich kilkanaście osób… Widok zebranej gromadki rozczarował Samię. Kilkakrotnie odwiedzała już miasta takie jak to… Zawsze jej wjazdowi towarzyszyła obecność ponurego, milczącego tłumu. Zdawałoby się, że jej wizyta w obcym kraju, gdzie nie prześladowałaby jej ta cała klątwa czarnych skrzydeł będzie przebiegać w nieco radośniejszej atmosferze. A tym czasem przemykała się jak jakiś złodziej…
Z drugiej strony było to lepsze, niż spojrzenia tysięcy nienawistnych oczu.
- Gdzie są wiwatujące tłumy i girlandy kwiatów? Czyż nie tak wasz lud wita władców przybywających z wizytą? – zadała pytanie.
- To wizyta incognito, czyż nie? – odpowiedziała kobieta, która powitała ich w porcie. Samia znienawidziła ją od pierwszego spojrzenia. Kasztanowowłose, zasadnicze babsko o wyglądzie nauczycielki wyglądało na osobę wyprutą z jakichkolwiek uczuć i poczucia humoru, jak połowa urzędników niższego szczebla.
Według instrukcji Samia miała podlegać jej opiece i być posłuszna. Księżniczka nie mogła znieść myśli, że musi tolerować rozkazy kogoś tak nisko postawionego. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 05-04-2007, 07:59
|
|
|
***
Wykonany z szarego, szorstkiego kamienia tron był prawie tak niewygodny, jak szpetny. Siedzenie na nim było prawie taką samą torturą, jak te, które wyobrażały pokrywające do, odrażające płaskorzeźby. Nie mniej jednak Otto nie kradł go po to, żeby mieć wygodne siedzisko. Posiadanie tronu, korony, berła, jabłka i płaszcza z gronostajów było bowiem kwestią prestiżu dla królów. Zdobył więc wszystkie. O dziwo najgorzej poszło z tym ostatnim, głównie dlatego, że postanowił go normalnie kupić…
Przeciągnął wzrokiem po pomieszczeniu. W niedużej w sumie komnacie, umieszczonej w podziemiach nieużywanego od lat magazynu zgromadzono wszelkie możliwe dobra. Ściany obito całymi metrami złotogłowiu, a następnie poobwieszano bez ładu i składu takimi obrazami, jakie były pod ręką. Te płótna, na które nie starczyło miejsca poustawiano w kątach, lub oparto o nader licznie zgromadzone tu posągi, rzeźby i skrzynie. Drogie kamienie, monety, biżuteria, naczynia ze szlachetnych kruszców, czarodziejskie artefakty i przeróżne kurioza leżały tak, jak je ciśnięto na stosy. Między nimi rozsiadł się prawdziwy tłum znanych i mniej znanych bandziorów różnej specjalizacji, a w samym środku zgromadzenia, na ponurym, szarym tronie zasiadał on, dekorując swą głowę koroną. Obydwa regalia należało kiedyś do Popielnego Króla, ponurej postaci z dawnych legend Erthenroth. Dziś jednak służyły innemu władcy: Ottonowi Pierwszemu Zuchwałemu, królowi złodziei i księciu półświatka.
Stojący u jego boku zbir w stroju kamerdynera nalał mu wina do jednego z koszmarnie drogich, szklanych kielichów. Ów zbir dawno temu osobiście wyniósł je, jak i wiele innych skarbów z Zamczyska, gdy jeszcze tam pracował. Obecnie oficjalnie był bezrobotnym, zatrudnienie stracił wraz z kilkoma palcami, gdy jakiś rozkapryszony arystokrata oskarżył go (zupełnie niesłusznie) o kradzież drobnej sumy. Zupełnie tak, jakby złodziej jego pokroju ryzykował możliwość schwytania na drobnym przestępstwie, gdy mógł popełnić grube i zyskowne. Trunek miał kolor krwi i był jeszcze kosztowniejszy, niż kielichy. Wykonywały go mroczne elfy, gdzieś daleko na południu. Sprowadzający go kupcy ryzykowali podwójnie, zginąć mogli albo z ręki swych nieludzkich dostawców, albo łowców czarownic, którzy zakazywali jakichkolwiek kontaktów ze znienawidzoną rasą. Jak łatwo zgadnąć odbijało się to na cenie…
Otto mógł sobie pozwolić na ten napój tylko dlatego, że nie płacił.
- Ściągnijcie jej worek z głowy i wyjmijcie knebel. – polecił.
Tak uczyniono. Dwa zbiry zdarły z twarzy zmuszonej do klęczenia kobiety worek po ziemniakach i wyjęły szmatę zatykającą jej usta. Na oko miała około 30 lat oraz oryginalnie kasztanowe włosy, jak jej siostra. Była cała ubrudzona ziemią i pyłem, bowiem worek rzeczywiście był po ziemniakach…
Prawdopodobnie posiadała też doświadczenie w tego typu sytuacjach, bowiem zorientowawszy się, gdzie jest oznajmiła tylko:
- Cześć Otto. Miło cię widzieć.
- Prawdę powiedziawszy ja wolałbym oglądać moje tysiąc sztuk złota, niż ciebie.
- Oto nie musisz się martwić, niedługo ci oddam. – skłamała. W rzeczywistości nie miała złudzeń, że nie będzie to możliwe. Pieniądze się jej nie trzymały, a zgromadzenie takiej sumy było poza zasięgiem marzeń większości osób.
- Nie wątpię, mimo, że wiele osób widząc twoje zachowanie mogłoby uczynić inaczej. Te, nie pokładające wiary w ludzi osoby mogłoby podejrzewać, że ktoś w twojej sytuacji wsiadając na statek ma w planie coś innego, niż tylko niewinną wycieczkę. – rzucił król złodziei. – Na szczęście nie ja… Ja, gdyby stan moich finansów był podobny twojemu, też próbowałbym się utopić, ale wybrałbym tańszą metodę.
- Ja tylko miałam zamiar odwiedzić bliską rodzinę. Mamę konkretnie… - wyjaśniła.
- W Illien? Nie wiedziałem, że jesteś pół krwi elfką!
- Mam tam wujka.
- Czyli twój wujek jest jednocześnie twoją matką? Rzeczywiście masz ciekawą rodzinę. Nie mniej jednak nie uważasz, że zniknięcie gdzieś daleko, w Illien bez powiadomienia przyjaciół mogłoby by być trochę nietaktowne? – zagaił Otton. – Choć całkowicie w twoim stylu. – dodał. - Przyjaciele mogliby się o ciebie martwić, albo pomyśleć, że chcesz wystrychnąć ich na dudka. Mogliby też poczuć się obrażeni. Spójrz mi w oczy i powiedz, czy chciałabyś mnie obrazić Elther?
Spojrzała. Przebiegłe, dwukolorowe oczy złodzieja sprawiały wrażenie, że przewiercają ją na wylot.
Zwykłą metodą załatwiania spraw w półświatku była przemoc - którą Otto - jak twierdził się brzydził. Prawdopodobnie nie musiała więc spodziewać się pobicia, ani niczego w tym typie… Niestety król złodziei słyną z niepokojącej wyobraźni, która pomagała mu wynaleźć liczne, często nader niekonwencjonalne rozwiązania problemów, zwykle jeszcze mniej przyjemne, niż ogólnie przyjęte.
Po drugie jego deklaracje były raczej niepewne z tej przyczyny, że słynął jako nałogowy kłamca.
- Naturalnie, że nie chciałabym cię obrazić. – zadeklarowała. – Znajdę te pieniądze! Wiecie, kim jest moja siostra…
- Twoim bratem. – rzucił Otton. Rzeczywiście Elher miała siostrę. Obydwie kobiety korzystały z przywileju urodzenia się w bogatej, choć niezbyt wpływowej rodzinie rycerskiej. O ile jednak Elther swe szlacheckie przywileje wykorzystywała głównie w tym samym celu, do którego użyłby ich Otto (choć prawdopodobnie mniej przy okazji pijąc, nie prowadzając się z przypadkowymi osobami i – w szczególności – nie grając w karty w podejrzanych szulerniach), to druga robiła karierę na dworze, czy w administracji (Otto nie wiedział dokładnie). Podobno była królewskim namiestnikiem, czy kimś takim.
- …dostała teraz awans. Może będę miała jakiś cynk.
- Zamieniam się w słuch.
- Generalnie ma się zajmować jakąś zamorską księżniczką, która przyjechała tu incognito. Nazywa się Samia, Semia czy coś takiego i podobno jest skrzydlatą blondynkom o czarnych piórach. Jest bogata jak diabli – to ostatnie zmyślała, ale przecież wszystkie księżniczki są bogate - oraz jest potężną wiedźmą, a sami wiecie, co to znaczy. – Czarodziejskie przedmioty miały gigantyczną wartość praktyczną i kolekcjonerską.
- Nos ci rośnie, kiedy kłamiesz Elther. Skrzydlaci wierzą, że czarnoskrzydli są dotknięci klątwą i zabijają takie dzieci. Wszyscy to wiedzą.
- Ale to prawda… Myślę, że mogę wyszpiegować wam co i gdzie ma poukrywane.
- Wyszpieguj lepiej, skąd wziąć tysiąc sztuk złota i to do końca tygodnia. Zrozumiano? Panowie, wyprowadźcie ją na ulice. – Otto polecił dwóm zbirom.
- Szefie – powiedział jakiś młody żołnierz organizacji, kiedy za nieszczęsną nałogową hazardzistką zamknęły się drzwi – ale to podobno prawda. Sąsiad mi opowiadał, że na zamku trwają prace i mają przyjechać zagraniczni goście.
- Wiem. Ale dlaczego mam anulować dług za takie plotki? Zamek wyczyścicie sami… - dodał. Księżniczki zawsze pobudzały jego wyobraźnie, ale ta praca akurat wyglądała na nudną. Nie miał na nią ochoty.
***
Alhima żyła w prawdzie jeszcze krótko, bowiem dopiero powoli zbliżała się do trzydziestki, ale widziała już takie rzeczy, o których znajomość nikt nie podejrzewałby zwyczajnego urzędnika. Po prawdzie Erthenroth nie posiadało szczególnie rozwiniętej biurokracji, utrzymywało zaledwie około dwóch setek osób odpowiedzialnych za pilnowanie spokoju w kraju, ściąganie podatków, wieszanie bandytów i buntowników oraz zagospodarowanie majątków królewskich, ale też potrzeby nie były duże. Mało kto potrafił czytać, a procedurami prawnymi nikt szczególnie się nie przejmował, dlatego też zwykle na jedną prowincję przypadał jeden urzędnik, który odwiedzał miasta, odczytywał mieszkańcom nowe rozkazy królewskie, ścinał opornych, wysłuchiwał skarg i ewentualnie dokonywał interwencji… Dlatego też na początku nie przejęła się tym, że jest teraz odpowiedzialna za dobrobyt cudzoziemskiej eks – księżniczki.
Powierzono jej opiekę nad pośpiesznie wyremontowanym zamkiem, który przebudowano na jeden z tych nowomodnych pałacyków oraz kluczem sąsiadujących z nim wiosek. Orszak księżniczki przetransportowano bez większych problemów, a jako, że jej strażnicy i służący zajęci byli głównie przenoszeniem dobytku z łodzi na wozy i z wozów do zamku, tudzież sprawdzaniem, czy nigdzie na terenie posesji nie ukryli się zamachowcy postanowiła zbliżyć się do księżniczki.
Profesjonalizm nakazywał, by od początku nawiązać przyjacielskie, jeśli nie ciepłe stosunki, a Alhima ceniła profesjonalizm.
- Droga Samio – zwróciła się do swego gościa, uznawszy, że będzie to najlepsza forma. Skrzydlaci anulowali bowiem jej prawo do zasiadania na tronie, a – jako, że nie stosowali żadnych innych – nie przyznali zastępczego. Formalnie była więc zwykłą, nisko urodzoną dziewczyną. Praktycznie nadal była córką króla i jako takiej należał się jej szacunek, a niestety Alhima, wychowana w kulturze jak najbardziej feudalnej miała poważne problemy z tym, jak należy zwracać się do nisko urodzonych… Zwyczajowe „padnij na kolana i błagaj o łaskę” od którego do tej pory zaczynała rozmowy jakoś nie wchodziło w grę. – Czy nie zechciałabyś obejrzeć nowego miejsca zamieszkania? I czy twoja towarzyszka nie miałaby nic przeciwko temu, żeby się z nami przespacerować? – straż honorową, jeśli nie była utytułowana zwykle traktowało się jak rodzaj mebla, nie mniej jednak teraz Alhima nieco gubiła się w protokole.
- I ja! I ja! Ja też chcę pójść! – pisnęło coś małego i ruchliwego, ale urzędniczka postanowiła owo coś zignorować.
Obydwie wyraziły zgodę, choć Samia z wyraźnym znudzeniem. Tak trywialne sprawy zwykle mało interesowały osoby jej pokroju… Alhima miała nieco inne podejście, nie mniej jednak była wyjątkiem w swej klasie społecznej, a nie regułą.
- Proponuje więc, że najpierw odwiedzimy apartamenty księżniczki, jej bibliotekę, przygotowaną przez nas salę balową i ogród. Później skupimy się na najważniejszych pomieszczeniach użytkowych, jak zbrojownia, stajnie i tym podobne, później, jeśli wyrazicie taką potrzebę zajmiemy się kwaterami służących i innymi pomieszczeniami gospodarczymi. – zasugerowała plan zwiedzania. – Czy więc zechcecie się ze mną przespacerować? – uznała w końcu, że nieformalna rozmowa pozwoli uniknąć niezręczności i skróci dystans.
- I zemną! I zemną! – zapiszczało coś. Urzędniczka postawiła, więc przyjrzeć się owej niewielkiej niedogodności, by potem łatwiej się jej pozbyć. Coś się nie zgadzało.
- Przepraszam bardzo… Zanim ruszymy muszę sprawdzić pewne nieścisłości. – rzuciła i wyjęła z kieszeni listę osób, które miała pomieścić w zamku.
Czego tam nie było… Żołnierze królewscy, żołnierze skrzydlatych, żołnierze haugijscy, wszyscy w pokaźnych ilościach. Kilku służących, jedna pokojówka, kosztowacz trucizn, nowicjuszka z pobliskiej świątyni, która jednak dopiero miała przybyć, nauczyciel.
Lista nie zawierała jednak pozycji „piętnastoletnia, nadaktywna dziewczynka, kolor włosów blond, oczy niebieskie, sztuk jeden”.
- Co to jest? – zadała więc rzeczowe pytanie dążące do wyeliminowania nieporozumienia.
- Ona chyba nazywa się Monika. – wyjaśniła Samia. Zwykle nie interesowała się plebsem, ale podczas podróży, którą spędziła głównie w łóżku, pokryta prawie cała bandażami nudziło jej się bardzo i kazała sobie opowiadać o wszystkim, co tylko się działo… Często po trzy razy. – Nasi żołnierze znaleźli ją gdzieś na Czarnych Wzgórzach, trafiła do sierocińca, potem do następnego. Tam uznano, że najlepiej chyba będzie czuła się wśród swojego gatunku, więc wzięliśmy ją przy okazji.
- Kurcze, jaki idiota wysyła takie dziecko w podróż przez tereny opanowane przez wroga (w prawdzie chwilowo przekupionego, ale…)? – zadała sobie w myślach pytanie Alchima, nie biorąc pod uwagę tego, że ktoś może mieć serdecznie dość Moniki na tyle, by mieć nadzieję, że zaginie bezpowrotnie gdzieś w dalekich stronach. – Dobrze, postaram się coś wymyślić, ale może po spacerze. Naturalnie Monika może wziąć w nim udział, jeśli chce.
Zgodnie z jej obawami Monika chciała. Właściwie Alchima nawet ją polubiła, bo przynajmniej coś się na tym spacerze działo… Samia niestety okazała się typową przedstawicielką arystokracji. Nie rozmawiała, tylko prowadziła niezobowiązującą konwersacje, a w wycieczce uczestniczyła tylko z kurtuazji. Tak naprawdę niewiele z tego, co się wokół jej działo ją obchodziło. Ona stworzona była do wyższych celów, a otoczeniem miała zająć się służba.
Serina – Alchime wciąż dziwiło, że ktoś dał jej tak odpowiedzialną funkcje – natomiast sprawiała wrażenie wyjątkowo dobrze wychowanej dziewczyny z niskiego stanu. Kupcy i bogaci chłopi czasem posyłali swoje córki, by uczyły się na wielkie damy. Efekt był zawsze ten sam: uzyskiwali zahukane, zastraszone dziewczęta, które w otoczeniu wyżej urodzonych traciły pewność siebie i poczucie własnej wartości. Potrafiła więc zdobyć się tylko na przytakiwanie, nieśmiałe „nie” i czerwienienie się.
Zastanawiające było, jak zachowa się, gdy naprawdę będzie musiała walczyć. Straci pewność siebie? Zemdleje? Zacznie płakać?
Ponoć była bardzo obiecująca, ale Alchima znała kiedyś kilku obiecujących, młodych rycerzy. Połowa z nich zginęła lub została okaleczona w pierwszej bitwie. Miała tylko nadzieję, że u Seriny zadziała instynkt. Dalsza kariera ich obydwu mogła zależeć od tego, jak dziewczyna zachowa się w sytuacji stresowej.
Monika na tym tle wybijała się dość pozytywnie. Generalnie wszystko ją aż za bardzo interesowało, zadawała pytania i widać było, że fascynuje ją nowe miejsce. Z drugiej strony Alchima po prostu nie miała pojęcia, co z nią zrobić, a nie chciała, żeby pod nogami pętał się jej jakiś nadaktywny dzieciak pozostawiony bez opieki. Czuła, że będzie szybko musiała znaleźć kogoś w rodzaju niańki, bo inaczej będą kłopoty…
Rozwiązanie pojawiło się na szczęście samo. Alchima pokazywała właśnie zamkowy ogród, chyba jedyne miejsce, które trochę bardziej zainteresowało Samię (ale dość szybko znudziło Monikę, która prawdopodobnie nie była miłośniczką obsypanych żwirem ścieżek i równo przyciętych żywopłotów), kiedy zauważyła przyczajoną pod ścianą Elther.
Generalnie Alchima uważała, że z rodziną najlepiej wychodzi się na portretach zbiorowych, a Elther tylko potwierdzała jej opinię. Siostra dawała o sobie znać tylko wtedy, gdy popadła w długi, lub innego typu tarapaty, czyli średnio raz na tydzień. Najwięcej strachu jej napędziła, gdy przyszła doń żalić się, że zaszła w ciąże, co na szczęście okazało się pomyłką.
- Co nie znaczy, że dzieci mieć nie może. – zauważyła złośliwie.
Na chwil, więc przeprosiła swoje podopieczne tłumacząc się interesem i podeszła do swej kochanej siostry.
- Znowu chcesz mi narobić wstydu? Mówiłam ci, żebyś nie pokazywała mi się na oczy, kiedy pracuje! – zaczęła rozmowę kulturalnie (bo przecież mogła wezwać straż i kazać wyrzucić siostrę z zamku).
- Cześć siostrzyczko! Miło mi, że cieszysz się na mój widok! Nie zajmę ci dużo czasu… Słuchaj, mam taki mały problem – polegał głównie na tym, że nie wiedziała, jak wytłumaczyć siostrze, że jest dłużna małą fortunę. Owszem, do tej pory udawało jej się jakoś wyłudzić nawet dość znaczne sumy, nie mniej jednak tym razem grubo przekroczyła granice rozsądku.
- Zgaduje: znowu grałaś w karty, albo w kości… Ewentualnie ktoś organizuje bardzo luksusowe przyjęcie – słowo „orgia” nieszczególnie chciało przejść jej przez gardło – i nie masz na składkę lub nową suknie. Zgadłam?
- Generalnie tak… Ale tym razem to naprawdę jest sprawa życia i śmierci! – o Ottonie krążyły różne plotki - jedna była bardziej fantastyczna od drugiej – ze wszystkich jednak wynikało niezbicie, że człowiek ten nie ma równo pod sufitem. A Elther bała się szaleńców.
Alchima westchnęła.
- Dobrze. Dostaniesz tyle ile potrzebujesz!
Elther pisnęła z radości. Siostrzyczka naprawdę była kochana.
- Ale jest jeden warunek.
To zgasiło euforie. Siostrzyczka bywała też naprawdę perfidna.
- Monika, czy mogłabyś tu na chwilę pozwolić? Ta pani się będzie tobą opiekować!
- Choroba! Ale mnie wrobiła! – pomyślała na widok małej, niewinnie wyglądającej dziewczynki, która patrzyła się w jej twarz wielkimi, bezbronnymi, niebieskimi oczami. – Całe szczęście, że przynajmniej wygląda na grzeczną dziewczynkę. – pomyślała, co było dowodem na to, że nie znała się na życiu.
***
Dzień był nader ładny i słoneczny, co zapewne miałoby swoje zalety, gdyby nie to idiotyczne słońce, którego Otto właściwie nigdy nie lubiał (choć rzeczywiście złoto ładnie wyglądało w jego promieniach). Jego oczy – przyzwyczajone raczej do bardziej stonowanego oświetlania lub wręcz jego braku – protestowały od nadmiaru światła, a to nie było „Tru”! Bo czy ktoś kiedyś widział, żeby herosów piekły oczy?
Właściwie powinien pomyśleć o tym wcześniej, ukraść to całe słońce i zakopać gdzieś, gdzie nikt nie mógłby go znaleźć, zwłaszcza, że z księżycem go ponoć ubiegli…
Ale w tym celu potrzebne byłyby niebagatelne umiejętności, a umiejętności należało ćwiczyć. Niestety, po zimie, którą spędził uprawiając swoje ulubione, zimowe sporty (do których zaliczało się: spanie do południa, patrzenie, jak pada śnieg, wygrzewanie się przy kominku i podziwianie, jak inni jeżdżą na sankach i nartach oraz dumanie nad tym, co sprawia, że im się chce tak wyłazić na zimno) czół, że jego forma nieco spadła, a talent zardzewiał. Nie pozostawało mu więc nic innego, jak tylko go intensywnie trenować do chwili, aż wróci do formy.
Przez przypadek zderzył się więc z jakimś przechodniem i zręcznym ruchem noża uwolnił go od sakwy, jednocześnie wpychając mu do kieszeni figurkę czarnego, szachowego króla (bo przecież ludzie musieli wiedzieć, kto ich okradł). Zdobycz była potwornie ciężka, jakby okradziony nosił w niej cegły, albo coś w tym guście… Aż dziw, że nie poczuł straty. Teraz pozostawało tylko dać nura za zakręt, gdzie jest się już bezpiecznym…
…w rękach dziesięciu uzbrojonych po zęby barbarzyńców, którzy wyrośli znikąd.
- Kurcze, chyba naprawdę straciłem talent. – pomyślał w pierwszej chwili, obawiając się, że wpadł na czyjąś obstawę, lub straż miejską. Nie mniej jednak jego wyostrzone, złodziejskie zmysły szybko uchwyciły szczegóły, po których poznał, że nie ma do czynienia z nikim tutejszym.
Straż miejska nie malowała się w barwy wojenne, nie nosiła futer i generalnie
śmierdziała w inny sposób.
***
Nie było to pierwsze miasto, które odwiedzili ludzie Hroghtara, więc wiedzieli jak powinni się zachować. Po pierwsze starali się wyglądać na groźnych i – brońcie Bogowie – bynajmniej nie jak zagubieni, pomimo, że od nadmiaru ludzi i bodźców mieszało im się w głowach. Mieli w pamięci swoją pierwszą, pokojową wizytę w tego typu osiedlu (w trakcie której zostali okradnięci przez jakieś dzieciaki, a uliczny spryciarz namówił Korgana oddanie miecza w zamian za sto metrów sznurka), więc szczerzyli zęby i robili groźne miny tak, żeby nikt nie miał ochoty się do nich zbliżać.
Niestety miasta miały jedną wadę… Słabowici Wyniośli Ludzie mieli pamięć krótką, a mowę plugawą, więc by nadrobić te wady masowo posługiwali się pisanym alfabetem. Naturalnie żaden z Haugów czytać nie umiał, bo była to umiejętność niegodna mężczyzn, dobra jedynie dla kobiet.
Hroghtar nie byłby wybrany królem, gdyby nie miał mądrości koniecznej do poradzenia sobie w takich sytuacjach (cokolwiek o tym by nie twierdzili druidzi) i dlatego wziął ze sobą żonę. Niestety jak się okazało Mortai też nie potrafiła czytać, bowiem nie lubiła tracić czasu na głupoty i wolała nauczyć się czegoś pożytecznego, to jest rzucania toporem.
Pozostało więc jedno wyjście, które działało zawsze dotąd: złapać jakiegoś tubylca i zapytać.
***
Ciężkie łapska opadły na ramiona Ottona i uniosły go w górę, ku wykrzywionej twarzy dzikusa:
- Czytaj! Bo zabije! – poprosił kulturalnie barbarzyńca i wskazał na szyld.
Otto spojrzał we wskazaną stronę, jednocześnie wyjmując zza pasa dzikusa topór do rzutów i dwa noże, oraz zawieszając mu na ramieniu trefną sakwę.
- Tawerna pod Tańczącym Smokiem – przeczytał. Był to fajny lokal, którego właściciel regularnie i bez zachęty płacił za ochronę. Otto nie chciał sprawiać mu kłopotów. – Filozof Ploton, pracownia – powiedział na głos. Bo w końcu po co dzikusom miałby być filozof?
- Chłopaki! Filozof! Prawdziwy filozof! – zachwycił Hroghtar.
- I co z tego? – Mortai kochała swojego męża, pełną cierpliwości i wyrzeczeń miłością… Gdyby tak nie było poszukałaby sobie innego. Nie mniej jednak czasami zachowywał się jak mały chłopiec, a wówczas marzyła o tym, by był się bardziej jak ci przystojni, cywilizowani gentelmani, którzy swym kobietą przynosili kwiaty, a nie odcięte głowy wrogów. Bowiem czasem, jak się na coś napalił…
- Nie rozumiesz? Filozofowie to mędrcy! A co mówili druidzi?
- Że brakuje ci mądrości, żeby zostać prawdziwym, Wielkim Królem? – zgadła. Nie mogła się z tym sądem nie zgodzić.
- Wystarczy, że go przekonam, żeby wziął mnie na ucznia, a druidzi będą musieli zaakceptować mnie, jako Wielkiego Króla! – wyjaśnił. - Idziemy!
Poszli, a Otton patrzył na to ze zdziwieniem.
- Kurcze, widocznie bardzo im zależało na tym, żeby zniszczyć jakąś cywilizacje – pomyślał.
Cóż, szkoda było dobrej knajpy, ale pomyłki zdarzają się przecież nawet najlepszym.
***
- A tu będzie twój pokój, jak sobie posprzątasz. – zwykle Elther do większości nowych rzeczy zabierała się z zapałem, choć bez sensu. Niestety zwykle jej samozaparcie dość szybko się wyczerpywało… Kilka razy na przykład próbowała już zerwać z kartami i jakoś poukładać sobie życie, ale zwykle na deklaracjach się kończyło.
Teraz wepchnęli jej panienkę, żeby ją niańczyła. Początkowo pomysł jej się nie podobał, a potem jakoś tak na myśl przyszło jej, jaką super nianią mogłaby być, co przekonało ją do idei… No i miała za to dostać kasę. Jej siostra jeszcze nie wiedziała jaką, ale co tam.
- Zobaczysz! Będziemy się świetnie bawić!
Monika miała wątpliwości, ale nie wyrażała ich głośno. Właściwie, to nawet nie czuła się przygnębiona… Tak to po prostu już było. Zawsze najpierw zaczynało się od „to będzie twój nowy dom, mam nadzieje, że będziemy się świetnie bawić”, potem pokazują ci jakąś norę (tym razem nie był to przynajmniej schowek na szczotki), który masz sobie posprzątać, a kiedy zdążysz już przywyknąć wysyłają cię gdzieś indziej. Po koszarach, trzech świątyniach, sierocińcu i statku zdążyła już przywyknąć. Fajnie byłoby, gdyby, choć raz wyglądało to inaczej, ale złudzenia mogły dostarczyć tylko bolesnych rozczarowań.
Szczerze mówiąc jednak zwykle przeprowadzka była jednak mniej kłopotliwa. Pakowało się ubranie, wstążkę, obrazek, proce i kilka kamieni, a na miejscu się je rozpakowywało. Większość sierocińców była wysprzątana i czysta dość charakterystycznym rodzajem czystości, zupełnie tak, jakby były zbyt biedne, by pozwolić sobie na brud.
Tu było inaczej… Wyraźnie mieszkała tu osoba wystarczająco zamożna, żeby pozwolić sobie na mnóstwo, ale to mnóstwo śmieci, śmietków i śmieciuszków, ale zbyt biedna, żeby wynająć sprzątaczkę. W pokoju było pełno butelek, brudnych naczyń, jakieś ubrania, na oko około trzech kompletów pościeli i sześć doniczek z kwiatkami, które jednak wszystkie uschły…
I siodło.
Monika nie wiedziała po co umieszczono tu to ostatnie, ale leżało sobie i obrastało kurzem.
- Ale posprzątać możesz jutro. – zaproponowała Elther. Kurcze… Przecież taka super niania jak ona nie zacznie znajomości od zmuszenia młodej od sprzątania. Trzeba było zastanowić się nad tym, jak lepiej to rozegrać. Zastanowiła się, więc głęboko, co interesowało ją, gdy sama była w wieku Moniki. Odpowiedni pomysł znalazł się szybko. – Mam gdzieś tu butelkę wina wieloowocowego. Napijesz się?
Monika właściwie nie miała nic przeciwko winu. Jeszcze żadnego nie piła. Nie mniej jednak w gruncie rzeczy była straszną koniunkturalistką. Siostra N’nytch twierdziła, że wino, piwo, Monika, tytoń, Monika, czarodzieje, Monika, cukierki, Monika, wstążki, Monika i wiele innych rzeczy (ze szczególnym uwzględnieniem Moniki) było wynalazkiem demonów. Siostra nie była jakimś szczególnym autorytetem (o czym poinformowała ją za pomocą 59 ślimaków winniczków wpuszczonych do pościeli), ale generalnie mogła mieć trochę racji. Źle byłoby oblać test zaraz na początku.
- Nie? – zbadała delikatnie teren.
- Masz chłopaka? – Elther sprawdziła kolejną ewentualność.
- Nie.
- A znaleźć ci jakiegoś miłego? – no, to była już w domu.
- Nie! – niestety nie wzięła pod uwagę faktu, że niektóre osoby są zbyt młode, by myśleć o seksie. Owszem, Monika wyglądała na kilkunastoletnią panienkę, ale w jej wypadku pozory bardzo myliły.
Jej świeżo upieczona opiekunka chwilowo dała za wygraną. Jakoś nie mogła sobie przypomnieć, co jeszcze chciała robić, gdy była w jej wieku. Ponadto zaczynało burczeć jej w brzuchu.
- Wiesz co? To ty może tu posprzątaj, a ja skoczę po coś do jedzenia?
Monika potwierdziła skinieniem głowy, a gdy jej opiekunka znikła za drzwiami zajęła się sprzątaniem. Najpierw przesunęła szafkę, która zasłaniała okno, by mieć dogodne dojście do niego… Pokój był wysoko, bo na pierwszym piętrze, ale od biedy dało się zeskoczyć, a ona czuła tym większy komfort psychiczny, im więcej wyjść z pomieszczenia, w którym się znajdowała potrafiła znaleźć.
Potem przesunęła łóżko na środek pokoju, bo tak lubiła najbardziej. Brała pod uwagę, że zaraz każą jej ustawić je z powrotem, ale mieściło się to w jej planach. Wszystko, co zalegało na podłodze, a co nie mieściło się w szerokich kategoriach „ładne”, „ciekawe” lub „na skrzydlatych” zgromadziła na kupę, którą pracowicie wypchnęła na korytarz.
- Skończone – uznała, usiadła na łóżku i przeliczyła kilka drobnych monet, które znalazła w śmieciach. Góra odpadów na korytarzu była wystarczająco duża, by się o nią zabić. Trochę ciekawiło ją to, jaka będzie reakcja jej opiekunki na taki obiekt, ale przecież pracowała tak ciężko, żeby tu posprzątać, więc na pewno zostanie doceniona.
Jeszcze raz przeliczyła drobne. Do tej pory tylko dwa razy miała jakieś pieniądze (a za pierwszym ktoś jej zabrał)… Może nie będzie tak źle?
I może gdzieś tu leży więcej drobnych?
Czas najwyższy zapolować!
- Fajna karczma… Była – rzucił Hrogtar wychodząc z „Pod Tańczącego Smoka”, i jednocześnie rozdeptując jakiegoś grajka, którego jeszcze nikt nie pozbierał z bruku. „Smok” w zasadzie był lokalem kosmopolitycznym, który gościł przedstawicieli wszystkich ras i narodów, ale nieszczególnie lubiano klientów, w których kulturę narodową wpisany był zwyczaj rzucania czymś w innych klientów. Co gorsza „Smok” miał tego pecha, że stanowił miejsce, gdzie tradycyjnie spotykali się wędrowni muzycy i poeci, co było powodem katastrofy. Haugowie, owszem cenią bardów i artystów, ale ich sposób percepcji sztuki różnił się od ogólnie przyjętych wśród bardziej cywilizowanych ludów kanonów. Gdy więc któryś z barbarzyńców rzucił ogryzioną kością w jakiegoś grajka krzycząc, żeby się zamknął, wywołał żywą reakcje…
Podsumowując barbarzyńcy w knajpie bawili się dobrze, goście trochę gorzej, a właściciel chyba w ogóle nie miał humoru, zwłaszcza od momentu, w którym coś się zajęło ogniem…
- Dobra, wracamy na zamek! – zarządził Hrogtar. – Szkoda, że to jednak nie był filozof… - dodał po chwili. – Jak złapie tego frajera, który nas okłamał, to połamie mu kości.
- Szefie, skąd masz taką torbę? – zauważył któryś z barbarzyńców, wskazując na sakwę, którą na ramieniu zawiesił mu Otton.
- Nie wiem… - zadumał się Haug. Chyba gdzieś znalazłem…
- Czy tamten żartowniś nie miał takiej samej? –zadała pytanie Mortai. Jako jedyna w całej bandzie bawiła się źle tego dnia… W zasadzie podobał jej się wystrój wnętrza odwiedzonej karczmy i panująca w niej atmosfera. To, że chłopaki rozwalili wszystkie stoły powodowało, że czuła się trochę smutna…
- A rzeczywiście, to pewnie jego. Ciekawe, co jest w środku? – zadał pytanie i włożył rękę do pojemnika. Wyciągnął pokaźnych rozmiarów księgę w czarnych, okutych okładkach. – O! Wykształciuch! Świetnie się składa! Raz, że pewno wróci po swoją książkę, dwa będzie czego użyć na podpałkę!
Ostatecznie księga tego dnia jeszcze nie trafiła do ognia, Hrogtar położył ją gdzieś i po prostu o niej zapomniał.
Niemniej jednak co się odwlecze, to nie uciecze.
***
- Ta praca to był zdecydowanie zły wybór. – uznał mężczyzna. Wiedział, w chwili, gdy przyjmował to zajęcie, że jego nowa pani jest ekscentryczną kobietą. Wiedział, że inni służący uciekali od niej, tak daleko, jak tylko mogli. Słyszał plotki, a potem widział ich potwierdzenie… Problem tkwił w tym, że z poprzedniego miejsca go wyrzucili, bo przyłapano go na kradzieży. Z dwóch poprzednich także, bo miał problemy z alkoholem. Nie umiał też wykonywać żadnego innego zawodu, nie miał też ziemi, skazany więc był na karierę służącego… Choć trudno to nazwać karierą.
Zwłaszcza, że nigdzie indziej by go nie przyjęli z taką przeszłością.
Jego pracodawczyni hołdowała dziwnym obyczajom, ale służący nie zadawali pytań. W większości byli zadowoleni, że w ogóle mieli jakieś zajęcie. Do czasu naturalnie…
Bojąc się podnieść oczy w stronę kotary, która oddzielała jego panią od oczu niegodnych upadł nisko do ziemi. Nie dobrze było czymś zdenerwować panią…
- Tomoe –dono! – powiedział w końcu, choć głos mu się łamał.
Kotara poruszyła się.
- Tomoe – sama pyta się, czy masz księgę? – rozległ się za nim głos.
Xu Yen, skośnookiej służącej bał się prawie tak samo, jak ich wspólnej pracodawczyni. Choćby dlatego, że poruszała się jak kot, a - jeśli w ogóle była człowiekiem - to chyba wiedźmą… Także i teraz bezszelestnie uklękła za nim.
- Pani… - oblał go zimny pot. – Ja zgubiłem… Chyba mi ją ukradziono.
Tym razem kotara poruszyła się gwałtownie… Osoba, która za nią siedziała – to zabawne, ale nigdy jeszcze nie widział twarzy swej pani – cisnęła zza niej mieczem. Broń upadła na pokrytą parkietem podłogę, odbiła się kilka razy z metalicznym szczękiem i znieruchomiała.
Pani rzuciła w niego bronią? Nie trafiła? Czyżby miał aż takie szczęście?
- Tomoe – sama nakazała popełnić Ci samobójswo. – objaśniła mu Xu Yen. – Wierz mi, tak będzie dla ciebie lepiej.
Wierzył… Słyszał plotki.
Ujął broń w drżące, pobielałe ze strachu dłonie. Nigdy jeszcze nie miał miecza w dłoniach, ale wiedział że jest bardzo ostry. Przełkną śline… Przyłożył przedmiot do gardła.
Może nie będzie bolało.
Pociągnął.
Trysnęła krew, a mężczyzna prawie niatychmiast upadł. Ostatnim, co zarejestrowały jego gasnące oczy była nachylająca się nad nim Xu Yen.
- Pani Tomoe mówi – szepnęła – że nawet tego nie umiałeś zrobić, jak należy.
***
Pewnych rzeczy Monika nie potrafiła znieść i nie chodziło tu tylko o skrzydlatych. Nie lubiła ostrych przypraw, nie lubiła modlitw, które były aż nader częste w świątynnych sierocińcach, nie lubiła siedzieć długo w bezruchu. Nie cierpiała siedzenia w kącie oraz klęczenia na grochu…
Ale najbardziej ze wszystkiego nienawidziła, jak się ją ignoruje!
Dotychczas wszyscy opiekunowie pierwszy dzień poświęcali na prezentacje siebie, zapoznanie się z nią, pokazanie jej miejsca i pilnowanie, żeby się aklimatyzowała. Zwykle było wtedy fajnie, czasem nawet czuła, że kogoś naprawdę obchodzi – pomyślała rozgrzebując nogą śmieci w poszukiwaniu kolejnych miedziaków. Potem jakoś ginęła w tłumie, wśród innych dzieciaków, którym potrzeba było poświęcać uwagę.
Nikt do tej pory nie zostawił jej samej w pustym domu i nie zniknął na kilka godzin, mówi, że idzie kupić coś do jedzenia. Nie dość, że się nudziła i zaczynała czuć się sama, to jeszcze robiła się głodna.
Wreszcie jakiś czas później dało się słyszeć skrzypienie drzwi i pojawiła się jej opiekunka, prowadząc za sobą jakiegoś typka. Monika już wszystko wiedziała i nic więcej nie trzeba było jej tłumaczyć… Dokładnie, bardzo dokładnie przyjrzała się wyglądami przybysza, zapamiętując wszystkie szczegóły, by wiedzieć na przyszłość, kogo znienawidzić.
„Ciemny blondyn, wysoki, ubiera się na czarno, w kolory kontrastujące z jego arystokratycznie bladą skórą. Oszczędny w ruchach, wytwornie sztywny, ale pozbawiony naturalności typowej dla szlachty. Cechy charakterystyczne: jedno oko ma zielone, drugie niebieskie.” – zapisała w umyśle.
I gapi się na nią – uświadomiła sobie, że nie tylko ona zapamiętuje każdy szczegół nowopoznanego i natychmiast uznała, że nie chce, żeby to robił. W końcu mimikra była jej główną bronią, przynajmniej póki nie podrośnie.
Postanowiła, więc zakończyć prezentacje, pozostawiając za sobą niezatarte wrażenie i pokazała mu język.
- Elther, jeśli to chciałaś mi pokazać – facet wreszcie przestał się na nią gapić, i przeszedł do rzeczy – to pomyliłaś moją profesje! Ja dokonuje kra… handluje używanymi dobrami luksusowymi na wtórnym rynku, a nie ludźmi! Zresztą, na szczeniaki i tak nie ma wzięcia.
- Mam się nią opiekować! Moja siostra obiecała, że spłaci moje długi, jeśli się nią zajmę.
- A co ta mała zrobiła takiego, że zasłużyła na taką karę? Zabiła kogoś?
- Co masz na myśli?
- Ty nie potrafiłabyś zaopiekować się chomikiem, a co dopiero człowiekiem!
- Uważasz, że nie dam sobie rady?
- Jasne! Ty nawet gotować nie umiesz i nie stać cię na kucharkę, bo wszystkie pieniądze przegrywasz w karty, a jak jakieś wygrasz, to kupujesz za nie ciuchy i kosmetyki…
- Właśnie, że świetnie umiem gotować!
- Ach tak? A ciekawe co?
- Omlety!
- Ach tak! Racja! Omlety… I jajka na twardo! – dodał jeszcze Otton unosząc oczy ku górze. – Których, jak widzę nadal nie odczepiłaś od sufitu. Właściwie to, gdyby nie ty, to nie wiedziałbym, że jajka wybuchają, jeśli je trzymać za długo na ogniu. Swoją drogą mogłabyś wyrzucić te butelki wreszcie. Po co je trzymasz?
- Bo Pod Zatrutym Jabłkiem za dziesięć pustych dają jedną pełną?
- A tak, zapomniałem…Dla twojego i tej małej dobra: masz zakaz pojawiania się Pod Jabłkiem! I lepiej tym razem nie rozczaruj siostry. – dodał wychodząc.
- Idiota! – prychnęła Elther. – Zobaczysz mała, będziemy się świetnie bawić! – obiecała z determinacją. – Zjesz omlet?
Monika nie zaprotestowała. Złowiła pożyteczną informacje, której nie powinny znać małe dziewczynki!
***
Generalnie – przynajmniej dla Moniki – reszta dnia minęła spokojnie, choć niekoniecznie nudnie… Wrażenia z nowego miejsca, w połączeniu z długą podróżą bardzo ją wyczerpały, nie protestowała więc, gdy odesłano ją do łóżka. Prawie natychmiast zasnęła i nic jej się nie śniło… Obudziła się jak zwykle wraz ze wschodem słońca, tuląc się do pluszowego misia, którego dostała wczoraj, co zatarło negatywne wrażenie, jakie wywarła na niej Elther. Przyjrzała się pogodzie, uznała, że dzień jest paskudny i wróciła pod kołdrę.
Serina w swoim pokoju obudziła się niedługo potem i wstając uderzyła się głową o sufit… Przydzielono jej małe pomieszczenie z jeszcze mniejszym oknem, które mieściło się na poddaszu. Było w nim zbyt ciasno, żeby spróbować wykonać choć jeden brzuszek, albo pompkę, puste i szare. Prawie tak szare, jak dzień na zewnątrz. Nie mniej jednak zwlokła się z łóżka…
- Głupia wyprawa – sformułowanie tej myśli było jedynym wysiłkiem intelektualnym, na jaki było ją obecnie stać. Była pewna, że za czas spędzony na łodzi zapłaciła katastrofalną utratom formy… Zapowiadało się kilka tygodni katorgi celem odzyskania pełni sprawności.
Wkrótce po Serinie obudziła się Samia. Nie spała tej nocy dobrze, tępy ból w skrzydłach nie pozwolił jej bowiem zasnąć i budziły ją kilka razy. Dodatkowo około piątej rano obudziły ją jakieś szmery przy drzwiach. Logika mówiła jej, że jest to zapewne zmiana straży, nie mniej jednak paranoja zrobiła swoje. Służące, gdy przyszły ją ubrać zastały ją skuloną pod kołdrą, ze sztyletem w dłoni…
Szarawy świt i płaski krajobraz za oknami również nie nastrajały jej szczególnie optymistycznie. Źle się czuła od chwili, gdy opuściła rodzinne wzgórza, a lekko tylko pofałdowana, porośnięta lasami i łąkami dolina Ertheroth wydawała jej się pusta, odsłonięta i niebezpieczna. Co gorsza w jej domu szare poranki zapowiadały zwykle tydzień, albo dwa deszczy.
Pokojówka pomogła jej się ubrać i zaproponowała podanie skromnego śniadania. Wybór zaledwie pięciu, niezbyt wyszukanych potraw i tandetna, srebrna zastawa upewnił ją w tym, że w luksusie to ona tu żyć nie będzie… W coraz gorszym nastroju odmówiła posiłku, zresztą i tak nie miała apetytu. Z drugiej strony pogoda pogodą… Po raz pierwszy od bardzo dawna nie otaczał jej tłum dworzan, wreszcie mogła czuć się swobodnie i zażyć odpoczynku z pewnością, że te trywialne jajka na twardo, o których oni myśleli, że weźmie je do ust nie są zatrute.
Choć czy na pewno?
Lepiej było nie opuszczać gardy.
Poleciła więc pokojówce zanieść cały posiłek testerowi, by przeprowadził gruntowną analizę, a następnie zajęła się swoimi myślami.
Problem z byciem księżniczką (nawet wygnaną) polegał głównie na tym, że właściwie nie było co robić… Jedyny wyjątek stanowiły zajęcia z nauczycielami. Prócz nich i machania do wiwatujących tłumów (choć tłumy na widok Samii miast okazywać radość milkły, czasem nawet mimo, że im zapłacono i wystawiono straż, by pilnowała należytej spontaniczności) nie miała nic innego do roboty, bowiem albo było to dobre dla pospólstwa, albo niosło za sobą ryzyko zamachu. Niestety takie życie było po prostu nudne…
Samia od dłuższego już czasu żałowała, że nie zabrała ze sobą kilku błaznów, trefnisiów lub innych osób, które mogłyby ją rozerwać. Albo większej ilości książek, choć nie należała do osób szczególnie ceniących lekturę.
Wyszła na korytarz…
Jeśli już o książkach mowa, to jakiś nie dbający o porządek flejtuch zostawił w przejściu dużą, ciężką księgę. Z nudów zaczęła ją kartkować, mimo, że jej umysł krążył gdzie indziej… Potrzebowała kilkudziesięciu stron, by zauważyć, co wertuje. Natychmiast zamknęła księgę i przyjrzała się jej stronie tytułowej.
„Necronomicon” głosił tytuł.
- Ale fajnie! – krzyknęła jej marzycielska natura, podczas, gdy instynkt samozachowawczy wył.
Generalnie każdy, kto parał się magią słyszał o tej księdze. Najsilniejsze, najstarsze kompedium czarnej magii, księga przy której nawet niesławne Libris Mortis, Tomiszcze Obłędu, Diabelskie Foliały czy nawet Księga Plugawego Mroku były zaledwie apokryfami.
Niestety istniały dwa problemy…
Problem drobniejszy polegał na tym, że książkę napisano za pomocą jakiś robaczków, których na oczy nie widziała wcześniej i nie potrafiła odcyfrować.
Po drugie… No cóż, każdy wiedział, co to za księga. Niestety ignorancja i uprzedzenia były wciąż silne, a większość ludzi i nieludzi nie lubiła odważnych eksperymentatorów przeprowadzających doświadczenia z czarną magią. Co ciekawe najwięcej przeciwko osobom, które wyróżniały się z tłumu – czy to odwagą w czerpaniu mocy z zakazanych źródeł, czy to czarnym kolorem skrzydeł - były osoby, które same praktykowały niewiele lepszą magię. Czym różni się bowiem spalenie kulą ognia, od zawezwania śmierci? Niczym! To mógł powiedzieć każdy, kto nie był hipokrytą.
Niestety ludzkość nie dojrzała jeszcze do takich myśli. Dla tłuszczy znalezienie jej z taką książką wystarczyłoby, żeby ją spalić na stosie.
***
Serina przebiegła trzy razy dookoła zamku i uznała, że jest to wystarczające ćwiczenie, wróciła więc do swojego pokoju przebrać się w ubranie służbowe, zjeść jakieś śniadanie i podjąć pracę. Spodziewała się, że tego dnia jej dzień roboczy będzie wyglądał tak, jak zawsze: stawi się na miejsce pracy, usłyszy, że księżniczka źle się czuje, lub nie ma ochoty wychodzi, oraz żeby przyszła po obiedzie. I będzie miała trochę czasu na kolejną serie ćwiczeń.
Generalnie pomieszczenia dla służby nie były takim złym miejscem. Było tu całkiem sporo ludzi… I skrzydlatych.
Dobrze, błąd. Pomieszczenia dla służby nie byłyby takim złym miejscem, gdyby nie skrzydlaci. Żyło w nich zwykle całkiem sporo osób (choć teraz wszyscy udali się do swoich zajęć), z których większość była dość serdeczna dla „swoich”. Wyjątek stanowili skrzydlaci. Owszem, Serina większość życia spędziła pod kloszem i wyczuwała dystans dzielący ją od zwykłych mieszkańców zamku, jak i osób dbających, żeby nie zawalił się on pozostałym lokatorom na głowy. Nie mniej jednak jakoś udało jej się nawiązać z nimi kontakt… Właściwie to nie było takie trudne: została praktycznie potraktowana jako „swoja” niemal od razu i – gdy już przełamała pierwsze lody – udało jej się zawrzeć kilka nowych znajomości.
Część ze służących niestety stanowili też skrzydlaci. Ci też zostali generalnie ciepło przyjęci. W końcu mieli pracować tak, ja inni. Traktowanie ich ciepło trwało dokładnie 30 sekund, po których to skrzydlaci oznajmili, że czego, jak czego, to oni sobie tego nie życzą.
Bardzo wyraźnie odizowolowali się od reszty, psując humory sobie i innym. Serina czuła, że w przyszłości może być ciężko.
Ale to był problem przyszłości. Teraz trzeba było coś zjeść.
Wychodząc już przebrana ze swojego pokoju trafiła na jakąś skrzydlatą z pełną tacą jedzenia. Idee tolerancji i piękna ponad różnicami owszem, były pociągające, ale po wczorajszym nie miała na nie szczególnej ochoty. Za to na jajko na twardo owszem, miała chętkę.
- Cześć! Zamierzasz sama to wszystko zjeść? – zadała pytanie, wskazując na tace, na której znajdowało się jedzenia wystarczającego na obiad dla rodziny w klasycznym, zdrowym modelu 2 + 10.
- Cześć. Raczej tak…
- A nie boisz się o linie?
- Troszeczkę… Ale taka praca.
- Pracujesz jedząc? Kim jesteś?
- Testerem trucizn. – odpowiedziała skrzydlata.
- Czy przypadkiem twoja praca nie powinna wyglądać tak, że kosztujesz mały kawałek jakiejś potrawy i próbujesz wyczuć językiem smak trucizny? – zadała pytanie Serina. Nigdy jeszcze nie rozmawiała z prawdziwym testerm trucizn.
- Normalnie tak, ale tym razem dostałam polecenie przeprowadzenia gruntownej analizy. – wyjaśniła ekspertka.
- To znaczy masz zjeść wszystko, żeby sprawdzić, czy od tego nie umrzesz?
- Dokładnie.
- I jak często musisz przeprowadzać takie próby?
- Jej wysokość życzy sobie tego średnio raz na dwa dni.
- A w jedzeniu była kiedyś trucizna? – Serina postanowiła się jednak upewnić, nie mniej jednak już rozglądała się za krzesłem.
- Nie, trucizny nie… Ale kiedyś trafiła się mucha.
- Czy przypadkiem, jeśli będziesz tak jeść, to nie stracisz smaku?
- Istnieje takie ryzyko. – odpowiedziała skrzydlata. – Hej! Co robisz! – krzyknęła nagle, widząc, że Serina nakłada sobie solidną porcje rozmaitej żywności na talerz.
- Zdobywam nowe doświadczenia zawodowe.
***
Wnioski dla Samii były proste: nie kryła się tak dobrze, jak myślała ze swoim hobby. Ktoś wykrył, że wolnych chwilach bawiła się nekromancją i postanowił użyć to przeciwko niej. Sprytne, a przy okazji nie wymagało brudzenia sobie rąk. Ten sam ktoś doskonale wiedział, że nie jest zdolna oprzeć się takiemu skarbowi – myślała kartkując strony. Czuła zawartą w nich moc. Problem polegał na tym, że – o ile do zwykłej magii podchodzono nieufnie – to nekromancji się bano. Ciemna sztuka była zakazana, a jej adepci – w razie wykrycia – zabijani. Co gorsza było pewne, że nie miała szans ukryć księgi. Kompromitujące dowody zawsze znajdowano, zwłaszcza, jeśli wiedziano, gdzie szukać… To było żelazne prawo intryg.
Z bólem serca zamknęła foliał. Byli pewni, że nie zdoła oprzeć się jego potędze? Cóż! Nie docenili jej siły woli!
***
Śniadanie.
Omlet.
Monika nie miała siły myśleć. Świat, po wstaniu z łóżka okazał się zimny, ciemny i zły. Machinalnie więc dziabała widelcem w talerzyk.
- Ciociu, mogę iść na zamek? – dzieci – a Monika miała bardzo dziecięcą psychikę – niektóre pytania zadają po to, żeby przetestować swoich opiekunów. Nie oczekują twierdzącej odpowiedzi.
- Jasne! Czemu nie? – Elther oblała egzamin.
***
Znalezienie kominka nie było trudne… Problem polegał na tym, że nie palił się w nim żaden ogień. Samia wiedziała, że służba jakoś w nim zapala, nie wiedziała tylko jak. Chyba nakładli do środka paliwa, a potem jakoś krzesali ogień. Drewno leżało obok, prawdopodobnie ułożone tam dla ozdoby, więc Samia – nie bacząc na to, że może się pobrudzić, albo zniszczyć sobie dłonie – włożyła kilka szczap do kominka i na wierzchu położyła książę.
Postała kilka minut patrząc się na drewno, ale to nie chciało się palić. Uznała więc, że – oprócz przygotowania paliwa – trzeba podjąć też jakieś dodatkowe działanie.
Niestety nie miała idei jakie…
Przeszukała myśli i znalazła zaklęcie, które mogło sprawić, że łatwopalne przedmioty zajmą się ogniem. Wypowiedziała je… Wesołe płomyki zaczęły skakać po szczapach.
- O jak ładnie się pali. – pomyślała. – A mówili, że nie potrafi być samodzielna!
***
Bramy pilnował jakiś Haug, dość zresztą znudzony. Nie robił problemów z przepuszczeniem Moniki. Ba – nawet jej nie zatrzymał, jak zrobiłby to zapewne żołnierz, lub jakiś, wyjątkowo łagodnie usposobiony do niej wojownik wichru.
Właściwie to na zamku chyba nie było nic ciekawego, za wyjątkiem skrzydlatych. Przez ostatnie tygodnie na łodzi na tych ostatnich napatrzyła się do woli (i nie stali się dzięki temu milszym widokiem). Ciekawsze wydawały jej się w tej chwili miasteczko, oraz otaczające je łąki i lasy.
Ale na zamku miała interesy.
- Wujku Hrogtar, czy dałbyś mi sztukę złota? – zapytała, gdy tylko znalazła barbarzyńcę.
Haug nawet na nią nie spojrzał. Hojność jest cechą królów – pomyślał - i wygrzebał skądś pieniądz, który nonszalancko rzucił w jej stronę. Złapała zręcznie.
- A dałbyś mi drugą? – zapytała zachęcona łatwym sukcesem Monika.
Z drugiej strony, nim poddany otrzyma dar, powinien wykazać swą przydatność – uznał barbarzyńca, któremu było wstyd przed samym sobą przyznać, że szkoda mu pieniędzy.
Odpowiedź była jedyną możliwą:
- Nie!
- A jeśli powiem, gdzie można za dziesięć pustych butelek po winie dostać jedną pełną?
- Poddany zasłużył. - osądził Hrogtar szukając monety. Jak na złość znajdował tylko drobne. W końcu jednak znalazł.
Generalnie na tym jej interesy na zamku się skończyły… Zwiedzanie nowych miast zawsze było przyjemniejsze i łatwiejsze, jeśli miało się pieniądze, a nigdy nie miała ich aż tyle! Właściwie może udałoby się zdobyć trochę więcej złota, ale generalnie żołnierze nie chcieli z nią rozmawiać, a z wojownikami wichru to ona nie miała ochoty gadać.
- Z drugiej strony, jeśli nadarza się taka okazja – pomyślała mijając jednego z nich.
- Cześć Zach! – zaszczebiotała mijając żołnierza w korytarzu, uśmiechając się, jak do kochanego, starszego brata, który obiecał jej dać cukierka. – Daj mi sztukę złota
- Spadaj! – burknął skrzydlaty.
- Powiem ci, gdzie za dziesięć pustych butelek wina dają jedną pełną! – zaproponowała.
Rzucił jej miedziaka.
I właśnie dlatego nie miała ochoty rozmawiać ze skrzydlatymi!
***
Jak już wspomniano Samia nie posiadała większego doświadczenia z zapalaniem ognia. Z niejaką dumą podziwiała więc swe niszczycielskie dzieło. A było co podziwiać: zielone płomienie raźno skakały po księdze.
Zielone płomienie.
Umysł księżniczki przetrawił to, co rejestrowały oczy.
Prawie na pewno ogień nie powinien być zielony.
Z drugiej strony mogło to być zjawisko naturalne… Obecność tlenków miedzi mogła zabarwić płomienie – uzasadniła racjonalizując.
Nie mniej jednak, kiedy ogień przybrał barwę wściekle różową, a następnie wystrzelił metrową kolumną we wszystkich kolorach kredek, nawet ona musiała uznać, że nie jest to zjawisko normalne, ani tym bardziej naturalne.
Ktoś inny naturalnie wpadłby w panikę, ale nie Samia. Skoro ogień przeszkadza, to należy go zgasić – uznała. Ogień gasi się wodą – dodała w myślach – to wie nawet wieśniak. Rozejrzała się więc za wodą. Na jej szczęście, dyskretnie upchnięte w kont pokoju stało wiadro, ścierka i szczotka do podłogi, najwyraźniej zostawione tu przez jakąś, zapominalską służącą. Samia zlekceważyła pozostałe utensylia i chwyciła za kubeł. Okazał się cięższy, niż się spodziewała, lecz jako dodźwigała go do paleniska. Bił z niego okropny żar.
- No to chlup! – rzuciła raźno chwytając pojemnik i wylała jakieś 33% jego zawartości w płomienie, a resztę na siebie, podłogę i ściany.
- SSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSS!!!!!!! – odpowiedział ogień. Woda prawie natychmiast wyparowała, strzelając w górę zielono-fioletowym obłokiem.
- Ała! Parzy! – krzyknęła Samia cofając się w tył. Na jej szczęście stała daleko, więc nie zdołała sobie zrobić wielkiej krzywdy.
***
- To szaro-brązowe w dzbanku. Co to jest?
- Kakao.
- Bardzo smaczne. Ciekawe, czy jest drogie?
- Niestety, kupcy sprzedają to za równą wagę srebra. Nie na nasze kieszenie.
- Szkoda… - zbilansowana dieta, ćwiczenia, spalanie kalorii, terminy te gryzły Serine jak wyrzuty sumienia. Ale zgromadzone jedzenie było takie smaczne. Niestety, nie dane jej było skończyć śniadania w spokoju.
- Słyszałaś ten krzyk? – zapytała skrzydlata chwilę po tym, jak Samia w sąsiednim pokoju bawiła się w strażaka.
- Pójdę sprawdzić, co się stało.
Nie spieszyła się za bardzo, co nie świadczyło najlepiej o jej profesjonalizmie. Nie mniej jednak było to chyba nieco zbyt szumne słowo. Zaczynała podejrzewać, że jest tu tylko w charakterze ozdoby i jedynym, czego po niej oczekują, to to, że nie będzie przeszkadzać. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 05-04-2007, 21:22
|
|
|
Niektórzy ludzie – oraz skrzydlaci – posiadają zwyczaj dotykania zranionych kończyn, żeby sprawdzić, czy bardzo bolą… Samia delikatnie dotknęła poczerwieniałej skóry ręki.
Tak. Zdecydowanie, bardzo bolało.
Może nie aż tak, jak złamanie otwarte skrzydła, ale wystarczająco… A zaledwie kilka dni temu wyszła z łóżka.
Nie mniej jednak nie było czasu, by o tym myśleć. Jej uszy pochwyciły czyjeś kroki w korytarzu dla służby.
- Spiskowiec!– pomyślała w kolejnym przypływie paranoi. - Idą po mnie!
Teoretycznie osoba, która wychowywała się wśród luksusów, od dzieciństwa przyzwyczajana do tego, że każdą jej zachciankę realizują służący powinna być słaba, niezaradna i delikatna. W praktyce jednak ktoś, kto wychowywał się w królewskiej rodzinie nie mógł pozwolić sobie na jakiekolwiek słabości, nawet, jeśli nie ciążyła nad nim klątwa.
Samia stłumiła ból samym wysiłkiem woli.
Bowiem, jeśli przypadkiem ciążyła nad tobą klątwa, to niestety, szkoła życia, jaką przeszedłeś pozwalała ci przeżyć w dżungli (pod warunkiem oczywiście, że miałoby się kogoś, kto rozpalałby ogień, gotował jedzenie oraz dbał o wszystkie przyziemne, niegodne wysoko urodzonych sprawy), ale jednocześnie czyniła cię całkowitym socjopatom.
Nie mniej jednak życie na dworze nie sprzyjało szybkiemu, kreatywnemu myśleniu. Jedynym pomysłem, jaki Samia miała na dyskretnie nie wpuszczenie kogoś do pokoju było stanięcie w drzwiach i oznajmienie:
- Nie wejdziesz.
W ogóle nie zaskoczył jej to, że domniemanym spiskowcem jest jej tak zwana osobista strażniczka. Gdyby to ona była autorką tej intrygi, to postarałby się umieścić swych agentów jak najbliżej swego celu, a któż jest lepszy, niż osobisty strażnik?
Tylko tester trucizn…
Choć, gdyby to ona wybierała agentów, to nie zdecydowałaby się na taką ofiarę losu. Aż trudno uwierzyć, że ktoś taki w ogóle potrafi posługiwać się bronią – pomyślała - a potem dodała dwa do dwóch:
- Ona się tylko tak doskonale maskuje! – Serina urosła w jej oczach do rangi demona zła.
- Przepraszam, słyszałam jakiś krzyk. Czy coś się stało? – zupełnie nieświadoma teorii spiskowych snutych na swój temat Serina zadała pytanie.
- Nie, nic, przesłyszało ci się coś! – odpowiedziała Samia, przywołując na twarz wyuczony, pełen dobrej woli uśmiech. Była zdenerwowana i rozkojarzona, więc wyszło jej bardzo sztucznie i tylko zaniepokoiła rozmówczynie. Pech księżniczki polegał na tym, że trafiła na osobę, która nie dość, że potrafiła wyczuć nastrój, to jeszcze miała głęboko wbite w głowę, że ludziom należy pomagać. Nie trzeba było nawet sekundy, żeby ta zauważyła wielką kałużę na środku pokoju.
- Rozlałaś wodę? Może pomóc sprzątać, albo zawołać służbę? – zaproponowała.
Samia miała właśnie zaprotestować, ale pojęła, że Serina zamierza wejść jej do pokoju, a wtedy zobaczy, co dzieje się z ogniem. Stanęła jej na drodze i spróbowała złapać urażoną rękom. Efekt mógł być tylko jeden.
Ale zdołała nie krzyknąć z bólu… Tylko skrzywić się i skulić.
- Coś ci się stało w rękę? Poczekaj! Zawołam kogoś! – zaproponowała Serina.
Tylko tego Samii brakowało do szczęścia.
- Nie! Nikogo nie wołaj!
- Ale ta ręka wygląda bardzo źle! Naprawdę myślę, że przydałaby ci się pomoc.
- Nie chce niczyjej pomocy! Pojęłaś?
Serina nie pojęła.
- Posłuchaj! Ja rozumiem, że się poparzyłaś, przewróciłaś wiaderko i w ogóle narobiłaś bałaganu, ale naprawdę nie ma sensu zachowywać się jak małe dziecko i nie wpuszczać ze wstydu nikogo do pokoju. – wyjaśniła Serina. – Usiądź może na łóżku i poczekaj chwile. Przyniosę zaraz czystą wodę i jakiś materiał na okład… Oraz ścierkę do podłogi. Dobrze?
- Nie!
- Dlaczego?
- Bo nie! Nie chcę, żeby ktoś wchodził do tego pokoju! Czy to do ciebie dotarło?! – pomysł posiadania osobistego strażnika należał do Samii. Zrodził się w jej umyśle, gdy poraniona, obolała i przygnębiona leżała w łóżku, dowiadując się o kolejnych nieszczęściach. Gdy dowiedziała się, że ma opuścić swój kraj i oficjalnie zostanie ogłoszona nieżywą, po prostu musiała zatruć komuś życie. Zażądała, więc znalezienia sobie osobistego strażnika, żeby mogła czuć się bezpiecznie na ojczyźnie.
Chciała, żeby to była kobieta.
W jej wieku.
Mistrzyni szermierki.
I posiadająca odpowiednie maniery.
Znalezienie kogoś takiego wydawało się jej niemożliwe.
W tej chwili dochodziła do wniosku, że albo cały ten pomysł był głupi, albo ktoś odpłacił jej złośliwością za złośliwość!
- Żądam, żeby nikt nie wchodził do tego pokoju! Zrozumiano!
- Tak. – zgodziła się Serina, planując, że i tak tu wróci, ze ścierką, czystą wodą, materiałem na bandaże i maścią przeciwko oparzeniom.
- Więc się wynoś! Nie chcę tu widzieć nikogo! – oznajmiła Samia w złej godzinie. Serina nie zdążyła nawet mrugnąć, gdy za plecami skrzydlatej otworzyły się drzwi. Księżniczka z sercem w gardle skoczyła w tamtą stronę, ale było już za późno.
- Łał! Ale fajny ogień! – Monika, korzystając z okazji chciała rozejrzeć się trochę po zamku, ale zabłądziła wśród jego komnat i korytarzy. Teraz desperacko szukała drogi wyjścia, na chybił – trafił otwierając kolejne drzwi. Większość komnat, do których się dostała była pusta, ale teraz natknęła się na prawdziwy skarb. Entuzjastycznie wyraziła, więc swój zachwyt.
Samia mało co nie zemdlała. Już miała wyrzucić ją z pokoju, ale – korzystając z okazji – weszła do niego Serina.
- To tym się poparzyłaś? – zapytała. – Rzeczywiście ładne, ale czy on powinien się na mnie patrzeć?
Samia już miała przygotowaną, złośliwą uwagę, ale obracając się dostrzegła, że płomienie, w które wrzuciła księgę spotkał nowy fenomen. Bardzo wyraźnie widać było, że wyglądają z nich oczy… Niestety nie tylko one. Ogólnie ogień – pomijając nawet to, że nadal zachował całą swą kiczowatą gamę barw – zachowywał się nader dziwnie. Nie było to dobre słowo, ale jakoś tak „gęstniał” wokół opisywanego już fragmentu anatomii. Proces posuwał się bardzo szybko, już po kilku sekundach widoczny był z grubsza człekokształtny kontur.
- Czy jesteś demonem? – zadała pytanie Samia. Nawet jak na jej możliwości intelektualne było ono głupie. - To jasne, że jest demonem. – uznała w myślach. Zapewne był zamknięty w tej księdze, diabli (sic!) wiedzą jak długo. Teraz, kiedy księgi zabrakło, uwolnił się i zapewne jest wściekły.
- Czy jesteś jedzeniem, robaku? – zaryczał stwór i postawił pierwszy krok na podłodze. Rozlana woda wyparowała z sykiem.
Samia – nieco zbita z pantałyku – opanowała się. W jej żyłach płynęła królewska krew. Jej przodkowie dawali sobie radę z rządzeniem królestwami, prowadzili wojny, stawiali czoła intrygom i spiskom, zabijali smoki. Jeden demon nie mógł być przeciwnikiem dla kogoś o takim rodowdzie!
Pora stanąć na wysokości zadania i ocalić prostaczków.
- Ej ty! – Samia zabrała się do ratowania otoczenia w sposób iście królewski. – Jesteś moim strażnikiem! Prawda? ZABIJ TO!
- Ha! Jestem jak w pieśniach! – pomyślała, dochodząc do wniosku, że jej postawa natchnie walecznością jej trzyosobowy model państwa feudalnego walecznością.
- Wiecie? Ja chyba już pójdę! – ogłosili chłopi i mieszczanie, których rola przypadła Monice. Nie chodzi o to, że jakoś specjalnie się bała. Demon w jej oczach nie wyglądał jakoś specjalnie groźnie. Ot, jedno kłapnięcie zębów… Tylko te otaczające go płomienie, pełniące funkcję jak kolce jeża… Ale po prostu instynktownie czuła, że w takich sytuacjach lepiej jest rejterować i poszukać kogoś dorosłego. Niech on się męczy.
Powili i spokojnie, zachowując gotowość do błyskawicznej ucieczki zaczęła się cofać. Jej zmysły wyostrzyły się, skoncentrowała też w pełni wszystkie, dostępne sobie pokłady mocy i oddaliła się po angielsku, jak młody pies, który napotkał bardzo agresywną żabe.
Serina, której w tym układzie przypadła rola wojowników i rycerzy też chciała sobie pójść i sprowadzić kogoś dorosłego, ale Samia zagrodziła jej przejście.
Nie było wyboru, sięgnęła po miecz.
- Ostrzegam cię! Zdobyłam srebrny medal na zawodach juniorów królestwa Ertheroth w szermierce! Jeśli podejdziesz bliżej, to pożałujesz! – sama zdziwiła się, że udało jej się to powiedzieć bez drżenia głosu i jednego zająknięcia. Miała jeszcze nadzieje, że nie dało się zauważyć, że oblał ją zimny pot.
To wszystko było bezsensu! Doskonale wiedziała, że demony i innych nieśmiertelnych dało się zranić tylko magiczną bronią. Była całkiem, absolutnie pewna, że jej miecz nie jest magiczny! Owszem, był bardzo ostry, świetnie wyważony i ogólnie słodziutki, ale z całą pewnością niemagiczny.
Choć z drugiej strony, skąd demon miał o tym wiedzieć? Może się przestraszy?
- Brawo! Aż się cała trzęsę! – skomentowała Samia.
Serina przez chwilę mierzyła się wzrokiem ze stworem. Zwykle czuła opór przed zaatakowaniem przeciwnika, rzecz niestety typową dla pozbawionych doświadczenia żołnierzy, w jej wypadku wzmocniona temperamentem i wychowaniem. To coś jednak było tak antropomorficzne, jak drewniany manekin, który ktoś oblał naftom i podpalił.
Zaatakowała więc bez żadnych oporów moralnych, a stwór nawet nie próbował blokować jej ciosu. Ostrze przenikło przez otaczające go płomienie i zazgrzytało na czymś twardym. Nic nie wskazywało na to, żeby stwór w jakikolwiek sposób odczuł uderzanie. Zamiast tego uniósł rękę i spróbował uderzyć ją pięścią. Zrobiła unik, po którym nastąpiła krótka wymiana ciosów, dla obu walczących jednakowo nieskutecznych.
- Źle się do tego bierzesz. – uznała Samia obserwując walkę. – Odsuń się! Ja się z nim rozprawie! – oznajmiła i złożyła dłonie, jednocześnie oczyszczając myśli. Stopniowo podnosząc głos wyszeptała sekwencje słów mocy.
- Poczuj mój gniew diabelny pomiocie! Kula ognia! – krzyknęła i cisnęła płonącym pociskiem w cel.
***
JEBUDUUUU!!!! – zagrzmiało nad całym zamkiem tak, że aż szyby w oknach zadrżały.
Alhima na chwile oderwała się od wykazu podatkowego, który studiowała i sięgnęła po czystą kartkę.
- Do zrobienia – napisała. – 1) Zakazać sprzedaży petard i fajerwerków w mieście.
Była to najwyraźniejsza reakcja na eksplozje. Nawet strażnicy ją zlekceważyli: gdyby stało się coś naprawdę groźnego, to przecież po wybuchu rozległyby się krzyki bólu lub wołania o pomoc.
***
Zaklęcie nie przyniosło żadnego efektu, no może poza tym, że stwór trochę urósł.
- Chyba nie zadziałało. – zauważyła Serina odskakując poza zasięg ramion ognistego demona.
- Hm! Narzekać każdy umie! – fuknęła Samia. - Może ty wymyśl, jak sobie mamy z tego wyjść cało?
Cokolwiek by nie mówić, Serina bardzo szybko znalazła rozwiązanie problemu - przynajmniej tymczasowe. Wzięła głęboki wdech.
- Ratunku! Na pomoc! Niech nam ktoś pomoże! Ściga nas ogn… - więcej nie zdołała krzyknąć, bo Samia zatkała jej usta.
- Zgłupiałaś? Pomyśl, co się stanie, jeśli ktoś zobaczy To i nas razem, obok Tego? Uznają, że to myśmy go przywołały i strącą w przepaść, czy co wy, ludzie robicie z tymi, co paktują z mrokiem.
- Spalą na stosie.
- Co zrobią? – Samia po raz pierwszy spotkała się z tym zwyczajem. Jej lud zwykł adeptom ciemności najpierw łamać skrzydła, a następnie zrzucać ich w przepaść (lub – jeśli tych nie było w okolicy – z wysokich budynków). Nie zniechęcało to jednak Samii do czarnej magii. Zresztą, takie propozycje takiego jej potraktowania padały, odkąd tylko wyrosły jej pierwsze, czarne pióra.
- Wbiją w ziemie pal. Do dookoła niego usypią górę chrustu, umieszczą nas na szczycie i podpalą. Bo ogień oczyszcza z grzechu. – wyjaśniła Serina egzotyczną, jednocześnie unikając kolejnego ciosu stwora. Był to ostatni cios, który demon wymierzył.
Istota nagle uspokoiła się, cofnęła się o kilka kroków i wzięła głęboki wdech. Samia dostrzegła w oczach potwora złośliwy błysk.
***
Dla Moniki stwór nie wyglądał groźnie – to naturalne. Dziwnie, nienaturalnie, nienormalnie, ale nie strasznie. Znała strach, przynajmniej ze snów. To uczucie przypominało raczej to, co czuła, kiedy pierwszy raz widziała żabę: dziwne, oślizłe coś, z czym nie wiadomo, co zrobić: Zjeść? Zaprzyjaźnić się? Uciekać? Zostawić w spokoju? To dziwne, ale czuła, że potrafiłaby sobie z nim poradzić, ale – tak, jak w wypadku żaby – postanowiła pójść po osoby starsze i bardziej doświadczone.
W wypadku żaby było to jednak łatwiejsze, bo mogła zabrać ją ze sobą.
Dziwną rzeczą były też zmysły. Kiedy śniła postrzegała świat zupełnie inaczej. Była większa i silniejsza, miała też czulszy wzrok, słuch i dotyk. Nie mniej jednak żadne z tych wrażeń nie mogło się równać węchowi i smakowi.
Czasami, jeśli się skoncentrowała, to – nawet na jawie – potrafiła wyostrzyć zmysły do namiastki tego, co miała we śnie. Owocowało to zwykle uczuciem dziwnego ni to zmęczenia, ni to senności, niezbyt na szczęście dokuczliwym. Nikomu o tej umiejętności nie mówiła… Jeszcze zaczęliby zadawać pytania, a ona nie wiedziała, jak odpowiedzieć.
Nie mogła znaleźć wyjścia, ale – korzystając ze swojej sekretnej umiejętności – mogła znaleźć Hrogtara, albo innego barbarzyńcę. Choć poprawdzie czasem w ogóle do tego nie trzeba było wyostrzonego węchu.
- Wujku Hrogtar! – zawołała mniej więcej w momencie, gdy Samia przygotowywała się do czarów. – Czy mógłbyś coś zobaczyć?
- Nie teraz. Wujek jest zajęty! – zbył ją Hrogtar. – Rozsądzam spór. Hagen i Sigurt rzucali toporami i…
Monika nie słuchała. Zrobiła tylko zasmuconą i pełną rozpaczy minę… Kto, jak kto, ale akurat barbarzyńcy nie nabierali się, kiedy robiła smutne oczy, choć działało to nawet na skrzydlatych. Ale i od tej reguły były wyjątki.
Wędrówka i poznanie zwyczajów obcych krain dziwnie podziałało na Mortai. Odkryła nagle, jak żyją kobiety w cywilizacji: nie rzucają toporami, nie polują na niedźwiedzie, nie muszą zabijać goblinów. Zamiast tego mogą spokojnie skupić się na wychowywaniu dzieci (przez co cywilizowani ludzie rozumieli coś innego, niż nauczenie ich, jak najłatwiej zabić goblina) oraz pracami domowymi w miłym, przytulnym domku. Czasami wyobrażała sobie, co byłoby, gdyby nie urodziła się w pierwotnych puszczach Dun-Mak. Opiekowałaby się dziećmi i trzodą, a Hrogtar całe dnie by pracował. Razem spędzaliby tylko wieczory, rozmawiając o swych zajęciach i planując przyszłość, a nocą…
A nocą, razem zasadzaliby się na kupców przy drodze!
Naturalnie, Mortai nie przyznałaby się do tych marzeń przed nikim, nie mniej jednak Monika stanowiła dla niej coś w rodzaju ich symbolu. Bardzo lubiła małą. Gdyby jeszcze udało się ją nauczyć porządnie przeklinać…
- Kochanie! Zajmij się dzieckiem, prosze! Czegoś się przestraszyło!
Monika miała już zaprotestować, bo ona nie bała się niczego (przynajmniej, póki na dworze było jasno, albo mogła schować się pod kołdrą), ale Hrogtar właśnie odwrócił się w jej stronę.
- No, powiedz, co takiego strasznego wiedziałaś? Pająką? – Hrogtar słyszał, że cywilizowani ludzie czasem boją się pająków i to nie tych wielkich, jak krowy, tylko tych malutkich. – Jesteś już dużą dziewczynką, masz pewnie z 15 lat! - dodał, jak często czynią to ludzie, gotowi przekonywać dowolną, młodszą od siebie osobę, że jest już prawie dorosła i powinna zachowywać się dojrzale i odpowiedzialne. Dla lepszego efektu spojrzał Monice poważnie w oczy.
A były to wielkie, niebieskie, wyrażające całkowite zaufanie i dziecięcą niewinność oczy, w kącikach których zbierały się łzy.
- Dobra! To pokaż, gdzie jest ten pająk i go zaraz rozdepczemy!
***
- On zamierza zawołać strażników! – zrozumiała Samia. – Zrób coś?
- Co? Zresztą, to twój demon, nie mój!
Tymczasem po drugiej stronie drzwi.
- To tu jest ten pająk? – upewnił się Hrogtar stając przed drzwiami pokoju Samii.
- Tak wujku.
- To go zaraz wykończymy. – stwierdził barbarzyńca, spluną w dłonie i otworzył kopniakiem drzwi, bo tak było mu wygodniej.
Pierwszym, co rzuciło mu się w oczy był utworzony z ognia humanoid na środku pokoju. Cywilizowany człowiek zapewne mógłby zadawać jakieś pytania, albo poczuć się zagubiony, ale nie barbarzyńca, który instynktownie wiedział, jak zachować się w każdej, niespodziewanej sytuacji.
Niewiele myśląc, jak to miał w zwyczaju, Hrogtar dobył miecza, a był to wielki, bardzo powergamerski miecz, na którym druidzi wypisali naprawdę przegięte runy i ryknął swój okrzyk bojowy (kobiecina lekkich obyczajów! Ja pierdole!). Dwóch susów potrzebował, by znaleźć się przy demonie.
- Ha! Myślisz, że coś zrobisz śmiertelniku? – zdążyła zapytać się istota, nim miecz barbarzyńcy przeciął ją dokładnie na pół. Żar nagle zgasł, a stwór rozpadł się w popiół.
- Pająk rozdeptany. – rzucił Hrogtar otrzepując się z sadzy. – No co? Nie podziękujecie? – dodał widząc zaskoczone miny Seriny i Samii. Nagle go olśniło:
- To wasze było? To ja może za to zapłace… Albo spróbuje naprawić? – speszył się nieco. To cywilizowane zachowanie było takie niewygodne.
- Ale jak? – wydukała z w końcu Serina.
- Bo to jest czarodziejski miecz. – wyjaśnił Hrogtar, zadowolony. Uwielbiał swoją broń. Laski na nią leciały. – Widzisz? Te runy wypisali druidzi przed wiekami… - zaczął. Jeśli strzelił dobry bajer, to każda była jego!
***
Pół godziny później:
- Ale nie wygadacie nikomu? – zapytała się Samia po raz chyba setny, sama nie wiedziała dlaczego. Dawno już nauczyła się nie ufać nikomu. Odpowiedź była taka sama, jak za poprzednimi razami.
- Nie!
- Tak! – zadeklarowała Monika. Za pierwszym razem Samia, słysząc o wydaniu jej sekretu o mało nie zemdlała. Monika miała nadzieje, że powtórzy ten numer, tym razem skutecznie. Bardzo niepewnie czuła się nawet wśród zwyczajnych skrzydlatych, a czarne pióra księżniczki były jeszcze straszniejsze, niż zwykle. Złowieszcze, prawie tak, jak w jej snach.
Narazie jednak nie podejmowała próby agresji. Siedziała tylko skulona na łóżku, pilnując, żeby od księżniczki odgradzała ją jakaś przeszkoda. Na przykład Serina.
A ciągłe pytanie „Nie wygadacie nikomu?” tylko ją denerwowało. Zupełnie, jakby ktoś uwierzył. Ludzie owszem byli wścibscy, owszem zadawali całą masę niewygodnych pytań jak „naprawdę nic nie pamiętasz?”, „kim jesteś?”, „nie sądzisz, że ta mała zachowuje się dziwnie, jak na swój wiek” albo wręcz „dlaczego twoja żaba jest w moim łóżku?”, ale jakoś nigdy nie chcieli wierzyć w prawdę.
Samia tym razem się jednak nie przejęła. Wiedziała, że nie mogła ufać nikomu, zdawała sobie też sprawę, że obydwu dziewcząt będzie musiała się pozbyć, by nie popaść w tarapaty – obojętnie jak niewinnie wyglądały. Nie miała pojęcia jednak, jak… Na dworze ojca zwykle wystarczało kilka słów szepniętych mamie lub tacie, a delikwent lądował w lochu. Tu zdana była sama na siebie. Trucizna? Czarna magia? Nie miała pomysłu.
***
Pałeczki z krwawnika upadły z grzechotem na podłogę, układając się we wzór, który stanowił metafizyczny odpowiednik „Tesco: tylko u nas kupisz najtaniej”. Xu Yen, która nie potrafiła czytać wróżb, ale całkiem nieźle radziła sobie z odgadywaniem humorów swej pani ośmieliła się zadać pytanie:
- Czy znaki nadal milczą, pani?
Naturalnie nie uzyskała odpowiedzi, ani też niczego, co mogłoby ją zasugerować. Tomoe była zbyt dostojna, by tłumaczyć się ze swych niepowodzeń słudze, czy choćby zdradzić ich niepotrzebnym gestem. Tomoe potrafiła jednak odgadnąć jej nastroje. Zawdzięczała to wysokiej inteligencji emocjonalnej, długiej znajomości ze swą panią i umiejętności odpowiedzenia sobie na pytanie „jakbym się w tej chwili zachowała, gdybym była Tomoe?”
- Czy mam umówić spotkanie z niezależnym specjalistą? – Szukanie księgi czarami było nieskuteczne. Potwierdzało to hipotezę, którą brały pod uwagę od samego początku. Księgę musiał ukraść czarownik i to potężny. Niewiele osób – nawet posiadających nadprzyrodzone umiejętności – potrafiło ukryć siebie lub jakiś przedmiot przed wróżbami. Prawdę mówiąc mało kto rozwijał tą umiejętność. Nie była szczególnie przydatna w normalnym życiu. A trzeba było nie mało wysiłków, by ukryć się przed czarami Tomoe.
Nie mniej jednak często, gdy nie działała magia skuteczny okazywał się zwykły śmiertelnik.
Czarownica nie odpowiedziała na jej pytanie. Starannie wypracowanym gestem sięgnęła po czarkę i eleganckim ruchem, zachowującym pełnie formy cesarskiego dworu, jakże kontrastującą z brakiem wyrafinowania tutejszych barbarzyńców przytknęła ją sobie do ust.
- Co to za herbata? – jedynie najbardziej wyrobiony słuch mógł wychwycić w tych słowach nutkę niezadowolenia.
- Technicznie to nie jest herbata, o Tomoe – dono. To wywar z młodych kwiatów rośliny, którą barbarzyńcy nazywają „lipą”, cenionej za swe uzdrawiające właściwości. – wyjaśniła. Ani drgnęła, gdy Tomoe była łaskawa wylać jej w twarz zawartość naczynia. To byłoby niezgodne z etykietom
- Chce głowy tego, kto ukradł księgę. – dodała. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 05-04-2007, 21:36
|
|
|
Wnioski:
Postać Elther nieudała mi się wybitnie. Generalnie miała być to - dość typowa dla anime haremowego - bohaterka drugolanowa, będąca dorosłą kobietą, której życie się nie powiodło, lecz z racji wieku i nabytego doświadczenia stanowi głównego doradce bohaterów.
Niestety, wyszła mi alkoholiczka. Może da się ją jeszcze naprostować, a jeśli nie, to zmarginalizować. |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików Możesz ściągać załączniki
|
Dodaj temat do Ulubionych
|
|
|
|