FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  Galeria AvatarówGaleria Avatarów  ZalogujZaloguj
 Ogłoszenie 
Forum archiwalne, nie można zakładać nowych kont.

Poprzedni temat :: Następny temat
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, ... 10, 11, 12  Następny
  Zamieszczone na Czytelni
Wersja do druku
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 02-12-2005, 21:26   

kontynuujac tematy angstowo/gotyckie:

Historia o niczym (zamieszczone)
http://www.zhurnal.lib.ru/b/bashtowaja_k_n/pomnju.shtml

Od tamtej chwili minęło wiele lat, ale do dzis pamiętam jego oczy gdy powiedziałam te kilka krótkich, głupich słów: "Nie kocham Cię".

Wychowaliśmy sie i wyroślismy razem. Gdy się poznaliśmy ja miałam trzy lata, a on – cztery. Pamiętam jak graliśmy w berka w porzuconym, zarośniętym ogrodzie. Jego dziadka.

Pamiętam jak miałam dwanaście, a on - trzynaście. Pamiętam jak siedzieliśmy na ławeczce w praku i on, podbadły od odwagi, prosił pozwolenia by mnie pocałować. Głuptasek, kto pyta o takie rzeczy? Pierwszy pocałunek należy ukraść znienacka.

Pamiętam, roześmiałam się, i, pławiąc się w poczuciu własnej ważności odpowiedziałam:

-Najpierw przynieś mi najpiękniejszy kwiat.

Pamietam jak wskoczył, jakby go coś ugryzło, i gdzies pobiegł. Nie widziałam go przez cały dzień, a gdy wrócił, niemożebnie podrapany, w ręku trzymał najpiękniejszą różę, którą kiedykolwiek widziałam.

Osypując go wymówkami, przecirałam zadrapania woda kolońską, a on miał taką zadowoloną minę.

Kochałam go, jak żadna Julia nie kochała swojego Romea. Moim największym marzeniem było zostać jego żoną.

Dziecięce fantazje.

I, któregoś dnia (ja miałam osiemnaście a on dziewiętnaście) poprosił mnie:
-Zostań moją żoną.

Pamiętam, gotowa byłam krzyknąć „tak!!”, ale coś wewnątrz mnie szepnęło „sprawdź jego uczucie”, i, chowając oczy, szepnęłam:
-Nie kocham cię.

Zrobił się cały biały, i bez słowa wybiegł z pokoju. Rzuciłam się za nim, potknęłam się i updłam... A kiedy w końcu wybiegłam na ulice, już gdziś zniknął...

Tę cała długa noc przepłakałam, i zasnęłam tuz przed świtem z twardym postanowieniem, że koło dziesiątej pójdę go szukać...

Ale nie zdążyłam... Za dwie godziny obudziło mnie głośne, pogrzebowe bicie dzwonów z pobliskiej cerkwi. Szybko ubrałam się i wybiegłam na ulicę, gdzie zobaczyłam jego...

Zawiązał ślizgająca się pętlę i zrobił krok do przodu...

Od tamtej chwili minęło wiele lat. Moje czarne włosy którymi się tak zachwycał od dawna sa siwe. Ale do dzis, letnimi wieczorami, gdy niebo tylko zaczyna ciemnieć, widze przed soba jego oczy. Oczy Nikity, gdy powiedziałam te kilka krótkich, głupich słów: "Nie kocham Cię".
Przejdź na dół
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 05-12-2005, 11:13   

ten tekst troche gorszy, ale nalezy go dac jako demonstracje "czemu nie nalezy przepalerzac postaci" (ona ma drugi, w zasadzie o prawie identycznej tematyce w ktorym nie szpanuje ta super moca, i widac roznice)

Kupno duszy (zamieszczone)
http://www.zhurnal.lib.ru/b/bashtowaja_k_n/pokupkadushi.shtml

Rzucałam właśnie urok na łapę liska, który trafił we wnyki, gdy ktoś zapukał do drzwi mojej chatki. Kogo tam diabli nadali? Wymruczawszy ostatnie słowa, ukołysałam zwierzątko do snu i położyłam w plecionym koszyku przy oknie, pstryknięciem palców otwierając drzwi.

Diabli nadali ni mniej ni więcej, tylko... diabła. Wysokiego, smukłego, pokrytego gęstą czarna sierścią, z tradycyjnymi rogami, kopytami i ogonem.

No tak, tylko tego brakowało mi do pełni szczęścia!

Wysłannik Księcia Mroku Lucyfera ukłonił się drwiąco. Trzymając za futrynę i błyskając agatami oczu zapytał:

-Czy można wejść?

Jego głos okazał się zadziwiająco miękki, wręcz aksamitny.

Ojej, zapomniałam, że zaczarowałam drzwi tak, by nikt nie mógł wejść bez pozwolenia!

-Wejdź.

Rogaty uśmiechnął się i rozpłynął się w powietrzu. Po kilku chwilach pojawił się tuż obok i złapawszy moją rękę, złożył na niej lekki pocałunek. Wyrwałam się i z widoczną odrazą wytarłam rękę o suknię.

-No więc? Co Pana sprowadza?

Najważniejsze przy obcowaniu z infernalnymi istotami – trzymać dystans. Nawiasem mówiąc, to stosuje się również do aniołów. Bo przylatywał tu jakiś czas temu jeden taki skrzydlaty...

Diabeł błysnął śnieżnobiałymi zębami.

-Co może sprowadzać diabła do wiedźmy? Wyłącznie jej dusza. No, więc, czego chciałaby Pani w zamian za nią?
-Nicze... - zaczęłam i urwałam w pół słowa. No nie, tak się nie bawimy. Zaraz on moją bezcenną (dosłownie) duszę zgarnie tak po prostu za darmo! – Nie zamierzam sprzedawać duszy.
-Ale… Ja... Jestem upoważniony by zaproponować Pani siłę i potęgę, których nie ma nikt na tym świecie!
-Idź sobie – rzuciłam. W tej samej chwili po pokoju przemknął wiatr i wyniósł oniemiałego ze zdziwienia diabła na ulicę. Drzwi zamknęły się z trzaskiem.

Ha! I on mi jeszcze coś proponuje. Potęga! Mogę parą słów zetrzeć z powierzchni ziemi niewielkie miasto! Inna sprawa, że nie chcę!

Następnego wieczoru, gdy tylko słońce schowało się za wierzchołkami drzew, ktoś znów zapukał do drzwi. Dziwne... Zwykle przychodzą nie częściej niż raz na miesiąc, a tu taka fala... Tym razem postanowiłam się nie popisywać, odłożyłam haft, wstałam i odrzuciłam zasuwę, otwierając drzwi.

Na progu stał przystojny, czarnooki chłopak. Gęste kręcone włosy koloru kruczego, skrzydła spadające poniżej ramion, wysokie czoło, czarne odmęty oczu, ubranie myśliwskie dostojnego księcia... Moje serce zgubiło rytm, zamarło i spadło w przepaść.

-Może przyjmiesz poprzednią postać? – spytałam.
-Czyżby ta ci się nie podobała? Nie mów, że jest gorsza od wczorajszej.
-Nie – wzruszyłam ramionami i cofnęłam się – wchodź.

W oczach przemknęły iskierki strachu.

-A... może... ty wyjdziesz?

Zachichotałam.

-A co? Wczoraj daleko zarzuciło?

Kiwnął głową (boże, jakie ma magiczne oczy...)
-Dalej się nie dało.

Machnęłam ręką, co sprawiło, że poderwawszy się z półki, na mojej dłoni wylądował amulet, przygotowany specjalnie na takie okazje. Założyłam cienki skórzany rzemyk na szyję i przekroczyłam próg.
-No?

Wyciągnął do mnie rękę (palce delikatne, muzykalne, ale jednocześnie czuć w nich było siłę)
-Chodź ze mną, pokażę ci coś, czego nie będziesz potrafiła odmówić!

Z ciężkim westchnieniem położyłam dłoń na jego nadgarstku i w tej samej chwili świat stracił barwy. Gdy powróciły, znalazłam się w jaskini. Na ścianach paliły się pochodnie, a dookoła rosły góry złota.
-I? To wszystko będzie twoje... Podpisz tylko umowę... – zaszeleścił nad moim uchem miękki, czarujący głos.

Odwróciłam się w jego kierunku i mój wzrok zetknął się z agatami jego oczu... Potrząsnęłam głową zrzucając czar.
-Może wrócimy.

Podniósł brew w zdziwieniu, ale po chwili znowu staliśmy na polanie przed moją chatką. Wprowadziłam go do domu, machnęłam ręką, a ciężka lada, zamykająca drogę do piwnicy, odleciała w bok. Wzięłam świecę, która zapłonęła pod moim wzrokiem i zaprosiwszy diabła, zaczęłam schodzić po schodach do piwnicy. Gdy tylko jego nogi dotknęły podłogi, zapaliła się setka świec. Wiem, że to trochę teatralne, ale... Po obie strony długiego-długiego korytarza znikającego gdzieś w ciemnościach, ciągnęły się rzędy skrzyń.
-Co w nich? – zapytał diabeł.
-Otwórz, a się dowiesz.

Niedbale odrzucił pokrywę najbliższej skrzyni i zamarł. Złoto. Skrzynia była pełna złota.
-I w odróżnieniu od twojego, jest prawdziwe...

Gdy weszliśmy na górę, zmęczony opadł na ławkę, przymknął oczy, odrzucił głowę do tyłu (regularne rysy jego twarzy wydawały się być wybite z marmuru).
-Proponowanie ci długiego życia z wieczną młodością jest, jak rozumiem, bez sensu?
-Myślisz – oderwałam się od podziwiania jego twarzy – że skoro wyglądam na dziewiętnaście lat, to tyle mam? Liczę siedemdziesiąt trzy lata... Co pięć, sześć lat was Książe wysyła nowych diabłów kusicieli... Raz na trzy-cztery przylatuje anioł z równie kuszącymi ofertami... I czemu tak przyssaliście się do tej mojej duszy? Wielkie rzeczy, wiedźma, która nie skłania się ani na stronę Dobra, ani Zła!

Z westchnieniem rozpłynął się w powietrzu.

To tyle... więcej nie przyjdzie... Cóż, jednak trochę szkoda... Jakie miał oczy...

Myliłam się. Gdy tylko zachód ozłocił drzewa, diabeł zapukał do drzwi.

Tak jak poprzednio, był w ludzkim obliczu, tylko czarny aksamitny kubrak zniknął, ustąpiwszy miejsca białej jak śnieg koronkowej koszuli z najcieńszego jedwabiu... W rękach trzymał talię kart.
-Wejdź – westchnęłam.
-Mam propozycję - niecierpliwie rzucił on – Zagrajmy. Jeżeli wygram, oddasz duszę. Zgoda?
-Mogę spojrzeć na talię?

Ostrożnie przepuściłam talie przez palce. Wszystko jak należy... Pentakle i różdżki, miecze i kielichy - żadnej magii.
-No i?

Odmówić teraz, gdy obejrzałam talię, byłoby obrazą.
-A co postawisz ty?
Zaciął się, nie wiedząc, co odpowiedzieć, a potem rzucił
-Będę ci służył! Dwadzieścia lat!

Bardzo nie chciałam oddawać duszy... Nawet TAKIEMU diabłowi. Postanowiłam potargować się.
-Pięćdziesiąt - potajemnie miałam nadzieję, że odmówi, i strasznie się tego bałam...
-Zgoda – nawet się nie zastanawiał – Gramy w pokera. Trzynaście partii
-To zaczynamy.

Ani on, ani ja nie oszukiwaliśmy, gdyż przeciwnik na pewno by to wyczuł... pozostawało tylko polegać na własnym szczęściu. I gdy przy trzynastej partii wynik wynosił 6 : 6 (postanowiliśmy grać według ilości partii, a nie punktów), wyciągając ręce po swoje karty zobaczyłam, że moje palce drżą.

A potem, szybko, jedna po drugiej odwróciłam karty i zobaczyłam asa, króla, królową, pazia i niewolnika pentakli... Królewski prosty flesz... Wygrałam...

Diabeł zmiął w ręce pozostałość talii, powoli podniósł się na nogi, odrzucając z twarzy kosmyk czarnych włosów.
-Rozkazuj, Pani.

W jego głosie brzmiała wściekłość. A ja patrzyłam na jego bosko piękna twarz i tak chciałam... Nie! Za nic!
-Odejdź i nie przychodź więcej – rzuciłam odwracając się, by nie widzieć tego, który zmusił moje serce by biło szybciej.

A potem na moje ramię opadła dłoń. Odwróciłam się ze zdziwieniem...

Jego pocałunek był słodszy niż miód. A gdy oderwałam się od jego warg i utonęłam w czarnych odmętach oczu, wcale się nie zdziwiłam słysząc swoje imię.
-Mogę zostać, Lilio?

Uśmiechnęłam się.

-Jak się nazywasz?
-Zwykle wymagam, by zwracano się do mnie „Książe”, ale możesz nazywać mnie po prostu Lucyferem.

Następny pocałunek trwał chyba wieczność.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 09-12-2005, 10:50   

mary sue 2, czyli jak napisac to samo ale lepiej:

Wybór kobiety (zamieszczone)

O tak późnej godzinie było ich dwoje, siedzących przy barze w podrzędnej wenuzjańskiej kawiarence. Człowiek bez pośpiechu popijał koktajl, drwiąco popatrując na swojego rozmówcę, który, sądząc z ogromnej ilości rogów i purpurowej skóry, ewidentnie ni należał do rasy ludzkiej.

-Mówisz, - mężczyzna przeciągał słowa – że ktoś może się w tobie zakochać? W tobie, demonicie? Nawiasem mówiąc, czemu macie tak dziwną nazwę własną?
-Zgodnie z naszymi legendami, nasi przodkowie przybyli na Ajronię w okresie kolonizacji kosmosu. A przedtem mieszkaliśmy na ziemi.
-To należało nazwać się ludytami! - przerwał mu rozmówca
-Źle mnie zrozumiałeś. Mówią, że pochodzimy od infernalnych istot, których wy, ludzie, nazywacie demonami i aniołami... Zgodnie z tymiż legendami, niektóre demony nadal żyją i mieszkają wśród nas.
-Boże, jakie bzdury! Popatrz na siebie w lustro! Jak którakolwiek kobieta, ziemska kobieta, może się w tobie zakochać?
-A czemu i nie? Odnośnie wyglądu, można go dość łatwo zmienić.

Ciało czerwonoskórego zafalowało, i przed zdziwionym człowiekiem pojawił się chłopak mający około dwudziestu siedmiu lat, ubrany zgodnie z ostatnią wenuzjańską modą.

-Nadal nie wierzę! No, na przykład ta dziewczyna, - człowiek pokazał palcem w stronę okna, które akurat mijała młoda niebieskooka blondynka – może się w tobie zakochać? Co, demonicie?
-A w tobie? - rozmówca odpowiedział pytaniem na pytaniem
-Zakład że może?!
Zakład!

Pneumowinda powoli wjechała na sto czterdzieste drugie piętro, gdzie zwyczajowo wybrałam na drzwiach mieszkania siedmioznakowy kod, rzuciłam torbę w kąt i padłam na fotel. Wielkie nieba, jaka byłam zmęczona! Czułam się jakbym od rana harowała w kopalni.

Przekąsiwszy tym, co przygotował robotokucharz, wróciłam na fotel. Może przypomnieć sobie młodość i poczytać zwykłe papierowe książki? Ah, do diabła z nimi! Wyciągnęłam rękę po hełm Wirtualnej Rzeczywistości, i zdecydowanie włożyłam go na głowę.

Hełm Wirtualnej rzeczywistości, czy, jak teraz mówi młodzież, VRHełm, pozwala wchodzić do Wszechświatowej Pajęczyny Internetowej, a z jakiegoś powodu ostatnimi czasy tylko Internet pozwala mi normalnie wypocząć...

W końcu, podłączyłam się do Sieci, i, przymknąwszy oczy, zobaczyłam przed sobą ciężkie dębowe drzwi. Palce zwyczajowo wystukały adres, drzwi otworzyły się, i wślizgnęłam się do pokoju gościnnego. Oczywiście, można było banalnie skorzystać z wyszukiwarki, ale to nudne.

W „guescie” było jak zwykle: ktoś opowiadał kawały, ktoś dzielił się ostatnimi wiadomościami, ktoś otwarcie flirtował.

VR podoba mi się tym, że tutaj można dobrać sobie dowolny wygląd: jak chcesz to możesz być klingonem ze starego filmu, chcesz – aniołem z na wpół zapomnianej religii. Najważniejsze jest to, że nikt nie dowie się jak naprawdę wyglądasz (jeżeli, oczywiście, sam nie będziesz tego chciał). Zwykle wybierałam dla siebie postać skromnego szarookiego dziewczątka, chowającego się gdzies w kąciku. (Przynajmniej, w ten sposób nie byłam ciągle przez kogoś nagabywana jak to miało miejsce w Realu. Jednak czasami blondyńczość ma swoje wady). Tak zrobiłam i tym razem, siadając na niewielkiej kanapie przy wejściu.

Wysokiego niebieskookiego bruneta zauważyłam od razu. Nowy w okolicy, flirtował w zasadzie z całą żeńską populacją pokoju gościnnego, jednak nie zapominając przy tym rzucać spojrzenia w moją stronę. Czemu nowy? No, na przykład bywalcy doskonale wiedzą, że pod postacią tamtej wysokiej szatynki, odpowiadającej na nick Narria Skalgarken, ukrywa się głowonóg ni to Alfy Centauri ni to z Beta Kassiopei.

W międzyczasie chłopak, urwawszy żartobliwą wymianę zdań skierował się do mnie i zatrzymał w pobliżu.

-Witam Panią, mam na imię Asmodeusz.
-Aniuta – uśmiechnęłam się – ma Pan dziwnego nicka...
-Normalne imię! Całkiem pasujące do demona!
-Demona?

Uśmiechnął się, lekko pochylił głowę i pokazał mi malutkie różki, schowane wśród gęstych włosów. No taaaak... Chłopczyk naczytał się romantycznych bzdur jak wybierał dla siebie te postać. Przecież nawet sobie nie wyobraża jak wyglądały prawdziwe demony....

-A ty... Ojej, to nic że jak tak na „ty”? W żaden sposób nie potrafię się od tego przyzwyczajenia uwolnić!

Chłopak zrobił poważna minę, udając że się zamyślił:

-W zasadzie, słoneczko moje, to ja jestem demonem... Istota niezależną... Ale tylko dla Ciebie, dla Twych pięknych oczu, zgadzam się na „ty”.

Uśmiechnęłam się:

-Umowa stoi. Ale weź pod uwagę – nie jestem twoim słoneczkiem. Należę do siebie.

Zaśmiał się w odpowiedzi. W tym momencie pokój gościnny zalany został srebrzystym płomieniem, z którego wyszła wysoka postać ubrana w śnieżnobiałą togę.

-Nienawidzę tych skrzydlatych! - z nieoczekiwaną wściekłością zasyczał Asmodeusz.
-Za co? - wyrwało mi się

Chłopak rzucił na mnie zdziwione spojrzenie:

-Przecież jestem demonem!!! Rozumiesz, Aniutku, demonem!!!
-Nie trzeba tak krzyczeć – zachichotałam – I tak doskonale widzę że jesteś demonem.

W tej samej chwili poczułam, że w realu się coś pali, i zerwałam hełm, przerywając połaczenie.

Oczywiście, inaczej być nie mogło! Dokładnie w tej chwili mój już od dawna humorzasty robotokucharz wybrał dla tego, by się zepsuć! I teraz skrzył przewodami i puszczał kłęby dymu. Po prostu wspaniale!

Oddanie robotokucharza do serwisu i powrót do Vr zajęły mi około półgodziny. O dziwo, Asmodeusz nadal tam był, i jak tylko pojawiłam się w pokoju gościnnym, rzucił się w moim kierunku:

-Aniutka, serce moje, nakrzyczałem na ciebie! Wybacz, nie wytrzymałem! Kac! Zmęczony po całym dniu! Chcesz, pójdziemy do wirtualnego baru?
-Asmodeuszu, uspokój się, nic się nie sta... Do wurtbaru mówisz? To chodź...
-Idziemy – aż zalśnił.

Z Sieci wypadłam koło piątej nad ranem, zmęczona jak pies, z czerwonymi oczyma, ale taaaka szczęśliwa... (czy istnieje jakieś staropolskie słowo? Bo mi tu brakuje....)

W drodze do pracy moja dusza śpiewała. I dopiero po wejściu do oddziału zrozumiałam, że wpadłam. Cóż, Aniuto, wygląda na to, że jesteś kochliwa jak kotka... Wystarczy że ktoś parę razy nazwie Cię, nawet w Wirtualnej Rzeczywistości, Aniutką, Aniutuśką i Aniuteńką, to juz wierzysz że przyjechał twój książe na białym rumaku... A przecież widziałaś tych wszystkich książąt i rycerzy i wiesz ile są warci! Zapomnij o tym! Słyszysz, zapomnij! Takiego jak ON juz nie będzie, i skoro na Ziemi go nie znalazłaś, nie ma co szukać na innych planetach!

Ciekawe, co powiedziałby Gajw? A, do diabła z tym! Nie ma go juz od tylu lat! Starczy wspominać to co minęło!

Gdy wracałam do domu... Oczywiście, można wezwać flyer, ale wolałam chodzić na piechotę. Odkąd Wenus stała się bezpieczna dla ludzi, można było nie bać się przypadkowego meteorytu który przebije kopułę siłową chroniącą przed światłem słonecznym.

Więc, gdy wracałam do domu cała szczęśliwa, nagle powinęła mi się noga. Machnęłam rękoma, zaczęłam spadać, i w tym momencie ktoś mnie złapał.

-Dziękuję – zderzyłam się z czarodziejskimi zielonymi oczyma, zupełnie takimi jak miał on... Gajw...
-Nie ma za co – mężczyzna nadal trzymał mnie za łokieć – Pozwoli Pani że ją odprowadzę? Bo w końcu...
-Proszę – uśmiechnęłam się.

Przez jakiś czas szliśmy w milczeniu, a potem spytał

-A co Pani robi wieczorem?

Był to najbardziej zwariowany miesiąc w moim życiu. Po pracy biegłam do domu, doprowadzałam się do porządku, biegłam na spotkanie z Francisem (właśnie tak miał na imię mój nowy znajomy), a potem, koło dziesiątej zakładałam VRHełm i gadałam z Asmodeuszem.

A potem zrozumiałam, że dalej tak żyć nie można... Francis był uprzejmy, miękki, zwracał się do mnie wyłącznie per „pani”, a Asmodeusz kipiał fantazją, humorem, zabawiał mnie... Tak że byłam zakochana. Zakochana w nich obu...

W końcu się zdecydowałam. Umówiłam się z Asmodeuszem na spotkanie w realu, i wyznaczyłam spotkanie Francisowi, o tej samej godzinie. I tak, równo o siódmej zero-zero zbliżyli się z różnych stron do kawiarni „Róża”... Asmodeusz, wyglądający tak samo jak w wirtualu (z dokładnością do braku rogów) przyniósł mi czerwoną różę. Francis, jak zwykle, był bez prezentu.

Popatrzyłam im w oczy i z westchnieniem powiedziałam:

-Chodźmy do kawiarni.

Weszliśmy do niewielkiego pokoju niedaleko od głównej sali (zarezerwowałam go), i zaczęłam opowiadać. Najpierw o tym jak poznałam Asmodeusza (nadal nie zdradził swojego prawdziwego imienia), a potem Francisa. Milczeli. W końcu nie wytrzymałam:

-Sami decydujcie co robić. Chcecie odejść – idźcie. Tylko nie pozabijajcie się nawzajem. Niedługo wrócę.

Gdy po paru minutach wróciłam do pokoju i zaczęłam otwierać drzwi, zamarłam, słysząc równy głos Asmodeusza:

-Może skończymy tę komedię?
-Skończyć? - parsknął Francis. - A z jakiej racji? Oczywiście, panna powiedziała że oboje jej się podobamy, ale nadal nie wybrała którego z nas kocha! Znaczy, mój zakład pozostaje w mocy. Tym bardziej, że mówiła, że chwilę temu była zamężna, ale jej mąż zginął.

Ah tak! Założyli się!

Drzwi rozleciały się od bezpośredniego trafienia z lasera i kłócący się zobaczyli, że patrzy na nich lufa blastera.

-No i? Czy nie chcecie może mi czegoś powiedzieć?
-Kochanie! - pisnął Francis – To wszystko jego wina! Przeklęty demonit! To on! To on zaproponował ten spór! A ja! Ja cię kocham! Chodź do mnie!

Blaster skierował się w stronę Asmodeusza:
-A co powiesz ty?

Po jego ciele przebiegła fala białego światła i przede mną pojawił się naturalny, rogaty demonit.
-Chyba tyle tylko, że też cię kocham – uśmiechnął się krzywo – Ale wybór jednak należy do ciebie.

Nacisnęłam spust. Promień wybił z podłogi okruchy marmuru przy samych nogach Francisa:
-Wynocha. Liczę do trzech a potem strzelam.

Miauknął coś odnośnie policji, ale zamknął się, napotkawszy mój lodowaty wzrok.

A potem z Asmodeuszem, znowu w ludzkim obliczu, spacerowaliśmy po wieczornym mieście, i on cicho spytał:

-Aniuta, czemu zostałaś ze mną a nie Francisem, przecież oboje cię oszukaliśmy?
-Pozwoliłeś mi wybrać – uśmiechnęłam się.

Asmodeusz patrzył na mnie bez zrozumienia, więc zaczęłam mówić:

-Istnieje stara legenda... Dawno-dawno temu na ziemi żyli król Artur i rycerze okrągłego stołu. Któregoś dnia w kraju, gdzie rządził Artur zdarzyło się straszliwe nieszczęście. Chyba jakiś straszny potwór. Nawet nie pamiętam już jakie, ale żaden rycerz nie mógł go pokonać. W końcu, do Artura przyszła stara i szpetna wiedźma i powiedziała, że pomoże pokonać potwora, ale w zamian za to jeden z rycerzy ma zostać jej mężem... Król długo myślał i postanowił, że w najgorszym razie rozkaże któremuś z rycerzy i ci będą musieli się zgodzić. Wiedźma pomogła Arturowi, i nadszedł czas by wypełnić obietnicę. Ale wszyscy rycerze odmówili... Jeden powiedział że jest zakochany, drugi – że przyrzekł że nikogo nie poślubi, trzeci – że nie minęła jeszcze żałoba po śmierci jego ukochanego psa myśliwskiego... I tylko sir Giwajn postanowił uratować honor swojego suzerena i zgodził ożenić się z wiedźmą. Po ślubie nastąpiła pierwsza noc, i gdy Giwajn wszedł do sypialni, zobaczył, że stara, brzydka wiedźma zmieniła się w piękną młoda dziewczynę...
-Tak piękna jak ty? - przerwał mi Asmodeusz.
-Może – uśmiechnęłam się, przypominając delikatna chłopięcą twarz mojego męża i zielone zdziwiono-zachwycone oczy, gdy zobaczył moje prawdziwe oblicze. - Dziewczyna uśmiechnęła się do Giwajna i powiedziała: „Nazywam się lady Anita, i leży na mnie straszliwe przekleństwo... Ale twoja zgoda na to by pojąć mnie za żonę, uwolniła mnie od jego połowy... Teraz mogę być młoda alb w dzień albo w nocy, przez całą resztę czasu pozostając staruchą. Wybieraj, co wolisz...” Giwajn długo myślał, nie wiedząc co gorsze: w dzień słuchać drwin pozostałych rycerzy a w nocy widzieć urodę żony czy na odwrót? W końcu zdecydował się, podniósł oczy na dziewczynę i powiedział: „Pani, to twoja postać i do ciebie należy decyzja kiedy być piękną. A ja zaakceptuję twój wybór, jakikolwiek by nie był.” Dziewczyna spojrzała na niego i cicho odpowiedziała: „Każda kobieta chce być panią własnego losu. Za to, że pozwoliłeś mi wybierać, będę piękna i w dzień i w nocy...”

Przez jakiś czas Asmodeusz milczał, a potem powiedział:
-Piękna legenda... A potem Sir Giwajn zginął razem z resztą rycerzy w walce z bękartem Artura – Mordredem, czyż nie?

Przed moimi oczyma znowu pojawił się zakrwawiony posłaniec, spadający z konia i szepczący „Król Artur nie żyje”. Mordred śmiejący mi się w twarz. Morgana, dumnie krocząca po zniszczonych salach Kamelotu... Potrząsnęłam głową, goniąc od siebie wspomnienia i szepnęłam:
-Tak.
-Anita... Chciałbym ci coś powiedzieć... Wiesz, nie jestem demonitem. Tylko demonem. Z Ziemi. Nie uwolnisz się ode mnie tak po prostu.

Przez chwile trawiłam otrzymaną informację, potem potrząsnęłam głowa, pozwalając Asmodeuszowi na chwilę zobaczyć te postać, pod którą po raz pierwszy stanęłam przed Giwajnem: siwe kosmyki włosów, haczykowaty nos i kieł, wystający spod dolnej wargi, - a potem powróciłam do prawdziwego oblicza: niebieskie oczy i rozsypane złoto włosów – i roześmiałam się w odpowiedzi:
-No nie Asmodeuszu, źle rozstawiasz odpowiedzi: To ja jestem wiedźmą. I to ty nie uwolnisz się ODE MNIE tak prosto.

Asmodeusz chwycił mnie za talię i zakręcił po ulicy.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 21-12-2005, 18:04   

Trudne dzieciństwo
http://zhurnal.lib.ru/b/bashtowaja_k_n/grecija.shtml

Co by nie mówić, impreza wyszła niezła. W sumie nawet nie impreza a tak, małe spotkanko. My, czyli prawie całe nasze czwarte pokolenie, posiedzieliśmy trochę, poplotkowaliśmy, zabawiliśmy się, i nawet obecność Dajmosa i Fobosa ze świty ojca nie zepsuło mi nastroju.

Ogólne wrażenie psuł Herkules, który ględził wciąż te same baśnie, które już dawno zdążyły się wszystkim znudzić. Chociaż... czy można nazwać baśnią odpowiedź sens której sprowadza się do „a potem walnąłem go w mordę!”?

Hermes jak zwykle się spóźnił. Ale.... Wiadomo, szef się nie spóźnia – szefa zatrzymują ważne sprawy. A przecież to właśnie Hermes zaproponował żeby usiąść i odpocząć bez przedstawicieli starszego pokolenia... Swoje późne przyjście kuzyn (czy wujek, zależy jak patrzeć) wyjaśnił tym, że jak zwykle roznosił Zeusowe miłosne liściki. No fakt, siwizna w brodę i tytan w żebro! I jak tylko Hera to toleruje?

A potem Apollo wziął do ręku kifarę... Wielka Gajo, jak on gra! Gdy dłonie Feba dotykają strun, dosłownie czuję jak dusza odrywa się od ciała... Boskie uczucie...

W sumie, do domu poszłam z Kifaredem.




To że wieczór jest zepsuty zrozumiałam nie od razu. No bywa, Amor siedzi niedaleko domu smętnie skubiąc z piór złotą strzałę. Może po prostu nie ma nic do roboty. Ale w momencie gdy dach domu uniósł się w powietrze by po chwili miękko (co prawda z łoskotem) wylądować z powrotem, a z okien zaczęły lecieć pioruny kuliste...

Nie zostawało mi nic innego jak miło uśmiechnąć się do Apollina i wymamrotać:
-Dziękuję że mnie odprowadziłeś, dalej to sobie poradzę.

Kifader kiwnął głową i spojrzał na mnie z uśmieszkiem:
-Powodzenia na froncie rodzinnym.

A potem rozpłynął się w powietrzu. A ja skierowałam się w stronę Amora.



Słysząc moje kroki, przybrany braciszek uniósł wzrok:
-A, to ty...
-Czego siedzisz? - spytałam – Czemu nie w domu?

Bóg miłości uśmiechnął się krzywo:

-Aha, tak posiedzisz w domu! Robota mi się pali. Zapomniałem łuku w domu, a jak go teraz zabrać?!
-Znowu się kłócą? - westchnęłam tęsknie, rzucając okiem w stronę kolumn, oplecionych karmazynową siecią iskierek.
-nie to słowo – wybuchnął Amor – w zasadzie nie rozumiem jakiego tytana matka rozwiodła się z Hefestem? Po jej ślubie z Aresem cały Olimp stoi na uszach! Znalazła sobie z kim wiązać los! To po prostu jakiś mani... - tu zrozumiał że gada od rzeczy i zerkając na mnie urwał w pół słowa – wybacz...
-Spoko – uśmiechnęłam się krzywo, siadając obok. - Sama wiem że ojciec nie ma słodkiego charakteru...

Amor zerknął na mnie:
-Przecież się ożenili po twoich narodzinach?
-Po – westchnęłam – ale z Hefestem było jeszcze gorzej... Przecież są kompletnie różni.... A tu, z ojcem, wychodzi – i razem ciężko, a osobno jeszcze gorzej. Sam przecież wiesz, boże miłości?
-Oj, chociaż ty daj spokój – skrzywił się braciszek
-Dobra – zaczęłam podnosić się na nogi – przestaję

Brat chwycił mnie za rękę:
-Hej, a ty dokąd? Żartowałem!
-Godzić ich, a gdzie niby?...
-Oj, bądź kumplem, przynieś mi łuk, co?
-No dobra – zaśmiałam się.



Ojciec z matką byli w głównej hali. I awantura chyba tylko przybierała na sile...
-Ty!!! Ty!!! - histerycznie darła się matka – Całe życie mi zmarnowałeś!!! to przez ciebie rozwiodłam się z Hefestem!!! A tamten to przynajmniej był normalny!!! W domu wszystko było naprawione!!! A ty?! Tylko możesz mieczem machać!!! - z jej palców jeden za drugim zrywały się pioruny lecące wprost na ojca.
-A kto by to mówił, nimfomanko jedna!!! - ten nie pozostawał dłużny. Piorunky topniały w powietrzu nie dolatując do celu – Kleisz się do każdego!!! Przecież twoje łóżko widziało połowę śmiertelników i wszystkich bogów Olimpu!!!
-Co??? A co ty w ogóle umiesz?! Co żeś w domu zrobił?! Przecież cię nigdy nie ma!!! Latasz po tej całej Grecji z jednej wojny na drugą!!! Córka rośnie bez ojca!!! A w ogóle, to jakie ty po tym wszystkim masz prawo żeby na mnie wrzeszczeć!!!
-A ty? Dziś na obchodach?! To ja robiłem słodkie oczka w kierunku śmiertelnika?! Myślisz że nic nie widziałem?! Pozwól zauważyć, że jesteś boginią miłości a nie prostytucji!!!
-Ach ty...

Taaak, jak mówi Asklepij, diagnoza jest jasna... Matka jak zwykle zaczęła robić do kogoś słodkie oczka, ojcu to uderzyło do głowy. Zrobił jej awanturę, ona nie wytrzymała... No i kolejna kłótnia.




Najpierw po prostu spróbowałam zwrócić na siebie ich uwagę:
-Mamusiu, tatusiu, proszę, starczy, może przestaniecie....
Bez skutku. W końcu nie wytrzymałam.
-CISZA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!




Odkaszlnęłam i miękko uśmiechnęłam się do zdębiałych rodziców:
-Mamusiu, tatusiu, nie warto się kłócić. Ja rozumiem że jest wam trudno razem, ale osobno będzie jeszcze trudniej. Tatusiu, mamusia cię kocha. No a że się do kogoś uśmiechnęła... Przecież jest boginią miłości... Powinna być dla wszystkich dobra.... - swoje zdanie o tym że nie skończyło się na uśmiechu chyba zostawię dla siebie – Mamusiu, tatuś cię również bardzo kocha. A to że podniósł na ciebie głos... Po prostu nie chce się tobą z nikim dzielić... On cię naprawdę kocha...

Ciszę która nastąpiła po tych słowach przerwał głos ojca:
-Afrodyto, wiesz... Może dziewczyna ma rację? Ja... myliłem się...

Widziałam z jakim trudem dają się mu te słowa...

-Aresie, ja chyba również nie miałam racji... wybacz mi...

Cichutko wyślizgnęłam się z pokoju. Jednak, co by tu nie mówić, kochają się...




Gdy po jakichś trzech minutach oddałam Amorowi jego łuk, brat zapytał się ze zdziwieniem:
-Ja ci się udało?
-Trzeba umieć – chytrze się uśmiechnęłam.

Cóż, jak się ma za ojca boga wojny a za matkę boginię miłości, to nawet wbrew woli zostaniesz Harmonią....
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 21-12-2005, 20:41   

Apokryf
http://www.zhurnal.lib.ru/b/bashtowaja_k_n/enox-1.shtml

Święta księga głosi, że sto lat po stworzeniu tego świata zbuntowało się stworzenie boskie, anioł jego Azael, przeciwko Stwórcy... I został anioł ten zwyciężony i przykuty do skały, co stoi na krańcu świata... I każde dziesięć lat przychodza do tego anioła złe duchy, i on mówi im, jakie zło powinno byc czynione na tej ziemi...

I głoszą stare legendy, że istnieje miecz płomienny, i gdy weźmie ten miecz do ręki człowiek którego dusza i intencje sa czyste, zabije on tym mieczem anioła upadłego – Ojca Kłamstwa i Księcia Mroku, - nastąpi Dzień Szczęśliwości i nie będzie więcej na ziemi smutku i złości...

I nastąpił dzień gdy do skały przyszedł człowiek...

Góra wznosiła się ku niebiosom, przebijając chmury i chowając się pośród nich, dążąc do stwórcy. Była wspaniała.

Ale tylko dwoje mogło podziwiać jej piękno. Jeden, chłopak około lat dwudziestu pięciu, ubrany w mnisi habit ściskał w rękach miecz, którego klinga była językiem płomienia, A drugi... Drugi był przykuty do ściany... I możnaby nawet było wziąć go za cżłowieka, gdyby nie czarne łabędzie skrzydła za plecami...

Mnich zarzucił miecz nad głowę:
-Goruj się na śmierć, porodzenie mroku!!!!

Przykuty powoli otworzył niebieskie oczy, które wydawały się być jaskrawa plamą na jego smagłej twarzy:

-Zabijesz – bezbronnego?

Człowiek wzdrygnął się:

-Ty, stworzenie Wszechmogącego, które ośmieliło się zbuntować przeciwko niemy! Nie jesteś godny by żyć!
-Ja - nie jestem Jego stworzeniem!!! – anioł rzucił się ku człowiekowi, próbując rozerwać łańcuchy, ale były one za mocne.

Człowiek rzucił się do tyłu, ale po chwili poradził sobie ze zdenerwowaniem i ponownie zarzuciwszy miecz nad głowe zrobił krok w kierunku anioła:

-Powiesz – nerwowo oblizał wargi – nie chciałbyś sie pokajać przed smiercią?
-Pokajać?! – rozesmiał się przykuty – wasz Stwórca i tak wie wszystko co o Nim myślę! Jak opowieść, proste ruchy powietrza, mogą cokolwiek zmienić! Chociaż... – rzucił krzywe spojrzenie na człowieka – ja... opowiem o swoim życiu, ale nie Jemu... tobie... Ale przedtem powiedz mi swoje imię, człowieku... Jak mam się do ciebie zwracać?
-Za nic! – człowiek pobladł – Poznawszy go, zeslesz na mnie przekleństwo
-Boisz się... – po wargach anioła prześlizgnął się uśmiech – No cóż... Słuchaj!

I anioł rozpoczął powolna opowieść....




„Nie jestem Stworzeniem Waszego Stwórcy... Kiedyś byliśmy przyjaciółmi....”


-Kłamiesz!!! – przerwal mu człowiek – Kłamiesz!!!
-W końcu jestem.. Ojcem Kłamstwa... Chyba tak mnie nazywacie?! Tak więc czemu nie miałbym delektowac się swoim kłamstwem po raz ostatni, przed smiercią... Pozwól mi to zrobić, człowieku.

Człowiek nerwowo ścisnął rękojeśc miecza. Jego palce pobielały od siły uchwytu, ale nie potrafił poradzić sobie z wściekłością i krótko rzucił:
-Mów.
-Dziękuję – cieńki uśmiech – Nawiasem, wydało mi się, czy naprawdę się na mnie złościsz? A przecież to, jak mówi wasz Stwórca, jest straszliwym grzechem...

Człowiek długo dobierał słowa:
-Nienawiść jest wytłumaczalna w stosunku do tych którzy odrzucili świetlane Oblicze Stwórcy.
-„Świetlane" mówisz?! O tak, pamiętam jak dziś... Rude poczochrane włosy, zielone oczy, lekko wyłupiaste... Co by tu jeszcze mozna było powiedziec o „światłym obliczu” waszego Stwórcy? A, pamiętam, wielki siniak który pojawił się po spotkaniu ze mną...
-Zamilcz!!! Jak smiesz!!! Chciałeś opowiedziec o swoim zyciu! Daję ci te szansę, ale nie śmiej bluxnić!!!

Anioł usmiechnął się krzywo, ale nie kłócił się...



"Tworzyliśmy światy. Były piękne.

Oczywiście, wtedy podlegaliśmy radzie Demiurgów i nie próbowaliśmy stworzyć rozumnego życia...

A potem on zaryzykował. Probowałem go przekonać, mówiłem że pozostali demiurdzy nie pochwalą jego działań! Co tam nawet pozostali demiurgowie! Nawet ja byłem przeciwko utworzeniu tego świata!!!

On stworzył go w tajemnicy, nadając żywym istotom rozum... Ale wkrótce stało się to znane wszystkim...

Rada Demiurgów próbowała zniszczyć ten świat... A kiedy sie to nie udało postanowione zostało że my, para najlepszych przyjaciół, będziemy nadzorowac ten świat...

I on nadzorował... A ja... Ja uważałem, że skoro świat nie jest mój, to nie powinienem mu pomagać... Zajmowałem sie swoimi światami...

A potem... Zajrzałem tu... I zobaczyłem was. Ludzi... Mieszkaliście w kamiennych jaskiniach, nie znając słońca, ognia, żelaza, luster... I zaryzykowałem, zawołałem swoich przyjacioł: Semiazę, Armera, Turela, Cakabe i innych – i zeszlismy do was...

Nauczyłem was robić miecze i noże, tarcze i zbroje, nauczyłem was sztukom, pokazałem kamienie szlachetne i metale... Nazwaliście te epokę Złotym wiekiem...

A ja... ja pokochałem najpiękniejszą z kobiet... Z waszych kobiet, człowieku... Na imie miała Arazialla... jej oczy były jak dwa morskie topazy... jej włosy czarne były jak agat, a wargi słodkie jak wino... Była piękna jak dzień i zagadkowa jak noc...

Ale wasz... Stwórca... zdecydował że to jego świat i tylko On może wam pomagać....

Napadł nieoczekiwanie... Jego aniołowie niesli smierć... Zginęli prawie wszyscy... Zginęła i Arazialla... Do dziś stoją mi w uszach krzyki mych synów...

Ale... nie moge powiedziec że nie niszczyłem Jego aniołów... Moim mieczem, tak samo płomiennym jak ten co trzymasz teraz w ręku, zabite zostały setki jego stworzeń... Ale siły były zbyt nierówne...

Wielu zostało zabitych... Ale co stało się Semiazą, Armerem, Turelą, Cakabe i Samsaawelom nie wiem....”



Anioł umilkł. Człowiek w milczeniu zrobił krok do przodu i zamarł, ognisty miecz zasyczał, rozrzucając skry, a potem ślizgnął się w kirunku demiurga...

Okowy, trzymające anioła przez setki wieków, opadły na wybielony przez czas kamień. Człowiek powoli, nie odrywając oczu od demiurga, położył miecz na ziemi i poszedł precz. Anioł odprowadził go niedowierzającym wzrokiem, podniósł miecz i wzniósł się w powietrze.



Ognisko długo nie chciało sie rozpalać, ale człowiek nie na darmo nazywany jest najbardziej upartym stworzeniem Najwyższego. Gdy zapadł już całkowity zmrok, przyuczony długimi treningami padł na ziemię i w jednej chwii zasnął. Obudził się słysząc szelest skrzydeł, gdy słońce dopiero co zaczęło wypełzać zza horyzontu. Ostroznie usiadł i zobaczył jak tuż przed nim na ziemie opuściło sie dwoje: Azael i jeszcze jeden, nieznany demiurg.

-Przyszedłem by zapytać, czemu mnie nie zabiłeś?

Człowiek długo patrzył na upadłe anioły nie decydując sie by zacząć mówić, a potem zaryzykował:
-Nazywają cie Ojcem Kłamstwa... Nie wiem, na ile prawdziwa jest twoja historia o tym, że nauczyłeś nas wszystkiego... Wiem tyle, że w chwili gdy mówiłeś o Arazielli, nie kłamałeś... Miłośc jest wielkim uczuciem i nie da się kłamać gdy się o niej mówi... Przecież nawet Stwórca którego odrzucasz jest Miłością...I jesli kochałeś, jesteś godzien by zyć...

Demiurg milczał przez chwilę i zapytał:
-Dokąd teraz idziesz? do domu?

Człowiek pokręcił głową:

-Od małego wychowywałem się w klasztorze, a gdy skończyłem dwadzieścia lat dano mi ten miecz i polecono zabić najstraszliwszego potwora, ciebie... Nie wykonałem zadania... Jak moge tam wrócić?
-Chciałem powiedziec ci jedno, - powiedział milczący do tego momentu demiurg, - wczoraj jednak zabiłes w sobie najstraszliwszego potwora – Bezwarunkowe Posłuszeństwo... Gorsza niż to może być tylko Zawiść – A Azael dodał:
-Przysięgam na dusze Arazialli, nie skłamałem ci ani jednym śłowem, człowieku...

I demiurdzy wniesli się w niebiosa, i tylko wiatr słyszał ludzki krzyk:
-Nazywam sie Enoh....
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 22-12-2005, 15:09   

Iwan-carewicz i siwy koń (cz 1 z nie wiadomo ilu bo autorka to jeszcze pisze)

http://zhurnal.lib.ru/b/bashtowaja_k_n/ivan.shtml

Zmierzchało. Smutno jęczały pojedyncze komary. Jakieś ptaszki, nie chcąc zasypiać, popiskiwały coś pomiędzy gałąziami. Gdzieś daleko ryczał niedźwiedź – w sumie otoczenie nie zachęcało do częstych wizyt do tego lasu. Tym dziwniejszy mógł wydawać się fakt, że człowiek ostrożnie idący pomiędzy gałąziami i z nudów rozmawiający ze swoim koniem wcale nie zamierzał z niego wychodzić. Po prostu szedł przed siebie, próbując przy tym nie trafić w jakiś dołek.

-Tak więc uważasz, Wichrze, że wcale nie miałem racji rzucając wszystko i uciekając z domu nie wziąwszy ze sobą nawet sensownej ilości pieniędzy? - koń pokiwał łbem, zgadzając się (chociaż, było całkiem możliwe że po prostu jakiś komar wleciał mu w ucho) – A jeszcze bardziej nie miałem racji gdy na pytanie karczmarza czy mam czym zapłacić za kolację odpowiedziałem, że mam niestety tylko trzy miedziaki zamiast walnąć go w ucho za ciekawskość, która, jak wiadomo, zabiła kota? - koń znowu pokiwał łbem. - Może i masz rację, ale walenie mieczem po łbie człowieka w latach nie jest jednak zbyt kulturalne. - Koń uniósł łeb do ciemniejącego nieba i sarkastycznie zarżał.

W czasie tego krótkiego monologu wędrowiec zdążył jakieś trzy czy cztery razy potknąć się i upaść. W końcu koniowi znudziło się że jest ciągle szarpany za uzdę, więc zatrzymał się gwałtownie, zaparłszy się wszystkimi czterema kopytami.

Podróżnik przez chwilę ciągnął za wodze, i, przekonawszy się że koń zupełnie nie chce nigdzie iść postanowił go namówić.
-Wichrze, posłuchaj, ja rozumiem że jesteś zmęczony, że masz powyżej uszu jedzenia od trzech dni tego tylko co masz pod nogami, ale to nie moja wina że karczmarz, bydle jedno, nie zechciał zrzucić ceny za owies z pięciu złotych do miedziaka... Albo chociaż do trzech... Zrozum, musimy iść. Albo gdy do końca się zmierzchnie, zjedzą cię wilki. Mną się na pewno zakrztuszą, ale ty...

Wzmianka o drapieżnikach bardzo się koniowi nie spodobała, i, zakręciwszy łbem, zerwał się z miejsca i ruszył kłusem przez ciemniejący las. Uzda ciasno okręciła się dookoła reki właściciela, który został przetargany przez wszystkie parowy i zawały. Pod nogi jak na złość trafiały się wyłącznie jamy i wgłębienia, a gałęzie drzew chyba celowo biły po twarzy.

W końcu, po jakichś dwóch minutach koń zatrzymał się (przy czym tak samo nieoczekiwanie jak i ruszył) i jego właściciel mógł w końcu podnieść się na nogi. Po tej „wspaniałej” wycieczce po wieczornym lesie jego kostium, który dziś rano wyglądał całkiem przyzwoicie, zamienił się w łachmany. A co do samego „jeźdźca”, to jego twarz udekorowana była ogromną ilością sińców i rozcięć. Sam on po prostu wychodził z siebie z wściekłości.

---------------------------------------------- (To co powiedział nie zostanie tu przytoczona, ponieważ książka może trafić w ręce dzieci. Sens ogólny sprowadzał się do tego, że Wicher był bardzo-bardzo złym koniem).

W końcu człowiek przestał opowiadać koniowi kim były jego przodki w linii macierzyńskiej, i mniej-więcej spokojnym tonem powiedział:
-Tak, Wichrze, podjąłem decyzję. W najbliższym mieście sprzedam cię i kupię sobie normalnego konia, który co prawda nie będzie mógł tak jak ty przegonić lecąca strzałę czy przeskoczyć stóletni dąb, ale przynajmniej nie będzie się nade mną znęcać.

Koń złośliwie parsknął. Podróżnik otarł z twarzy końską ślinę i cicho, bardzo cicho powiedział:
-Nie, nie będę cię sprzedawać, oddam cię na ubój i sam osobiście dopilnuję, żeby zrobiono z ciebie kiełbasę, a potem....

Skończyć groźby nie zdążył, ponieważ przypadkiem rzuciwszy krótkie spojrzenie na swoją dłoń z niedowierzaniem zobaczył, jak znika z niej gęsta siateczka rozcięć. Z ubrania znikały kurz, brud i dziury...

-Nie do wiary... wiesz co Wichrze, chyba jednak jeszcze chwilę ze mną zostaniesz... No dobra, to spójrzmy gdzie się znaleźliśmy.

Podróżny powoli odwrócił się z zamarł... Przed nim, na gigantycznym pieńku, zalotnie zarzuciwszy nóżkę na nóżkę siedziała Chatka-Na-Kurzych-Łapkach. Słoma na dachu zakręcona byłą na drewniane wałki, a futryna drzwi obficie udekorowana szminką...

A przecież zaczynało się tak dobrze....



Trzy dni temu car Iwan Sto Siedemdziesiąty Ósmy zawołał syna swojego Iwana i powiedział:
-Synku, posłuchaj mnie uważnie. Chciałbym powiedzieć ci coś co odmieni twoje życie.

W tym miejscu Iwan-Carewicz (a to właśnie on szedł teraz przez las) zainteresował się.
-Jak wiesz, jestem juz bardzo stary... I w sumie... Jak by ci to powiedzieć....
Iwan ledwie się powstrzymywał by nie ponaglić ojca.
-Postanowiłem, że nadszedł czas bym udał się na zasłużony odpoczynek.
-Jak to?! „osiadł” zarewicz.
-Jak zwykle Iwasiu, jak zwykle. Masz już dziewiętnaście lat. Z naszym państwem sobie poradzisz. W końcu nie jest za górami, za lasami. A ja sobie tym czasem odpocznę, rybkę połowię na przyrodzie, wypiję mleczka od krowy...
-Tatusiu... a ja... choroba szalonych krów... - carewicz był tylko w stanie wydusić pierwsze co przyszło na myśl.

Car delikatnie powiedział:
-to nic synku, poradzisz sobie – a potem posurowiał – w sumie tak, masz na jutro koronację. I bardzo bym chciał żebyś był na niej obecny.

No i co tu ukrywać, wyszedł carewicz od ojca z lekka zakłopotany. A co tam, czuł się jakby go ktoś zza roku zakurzonym workiem walnął.

Oczywiście, wiedział że kiedyś wejdzie na tron i będzie rządzić, no ale tamto kiedyś, a to – teraz. Zwiesiwszy głowę i nie nie zwracając uwagi na przebiegających obok służących, Iwan-carewicz poszedł do stajni. Chociażby z Wichrem pogadać....

A konia, trzeba, rzecz, miał carewicz dość niezwykłego. Wziąć chociażby maść. Tak w ogóle to był siwy, ale, co dziwne, mógł na swoje życzenie zmienić się albo bułanym, albo karym, albo izabelowate , albo izabelowym. Albo i w ogóle jakimś zielonym. Widzieliście kiedy konia niebieskiej, różowej, albo morskiej maści? Carewicz też nie widział aż do chwili temu. A i ludzka mowę koń rozumiał znacznie lepiej niż zwykłe zwierze.

Ostrożnie przebierając siwą grzywę zaplecioną skrzatami przez noc w warkoczyki, carewicz cicho skarżył się koniowi na swoje problemy:
-Wichrze, no weź powiedz co mam robić? No nie chcę teraz zostawać carem. To takie nieoczekiwane... I w ogóle, co ojcu wpadło do łba rezygnować z tronu? Nie mógł jeszcze dziesięć-piętnaście lat poczekać?... Albo chociaż parę lat? Co ja jestem, koń pociągowy? Albo mu na stare lata odbiło? Co mam robic, Wichrze?

Koń trochę złośliwie spojrzał na carewicza i ten przeczytał w jego (tym razem koloru błękitnego nieba) oczach niemą odpowiedź.



Koń lekko przeskoczył przez płot w trzy wysokości człowieka i zniknął za zakrętem. A zdziwieni stajenni przynieśli carowi rzucony przez Iwana na podłogę stajni list. Po jego przeczytaniu ca długo klął i nazywał ludzi brzydkimi nazwami. I miał powód. Carewicz pisał:



„Drogi tato, przemyślawszy twoją pochlebna ofertę doszedłem do wniosku, że jestem jeszcze zbyt młody by przyjąć carską krow... (przekreslone) koronę. Dlatego postanowiłem trochę pojeździć, zdobyć doświadczenia. Gdy poczuję że to juz się stało – wrócę.

Twój syn, Iwan-carewicz”

Ochłonąwszy trochę, car planował urządzić pogoń i siła posadzić go na tronie, ale pomyślawszy trochę i przypomniawszy sobie siebie samego w młodości, rozmyślił się i odwołał rozkaz. A i co z nim będzie, tym carewiczem. Pojeździ trochę i za dzień-dwa wróci. Ruś może i wielka, ale zabłądzić trudno. To wam nie dzika Hermania gdzie wszędzie drogowskazy stoją.

Co by tu nie mówić – Ruś jest krajem cywilizowanym. Jeżeli we wszystkich pozostałych krajach jest jeden-jedyny bóg, to na Rusi są ich setki, jak i nie tysiące. Nie dadzą carewiczowi zginąć.

Co prawda, mówią ludzie, że jakieś pięćset lat temu Iwan NiewiadomoJaki (historia nie zachowała jego porządkowego numeru) postanowił wprowadzić na Rusi nowego boga. Jedynego.

Gonili go potem całą bracią da po całej Rusi. Ten biedny car jeszcze długo potem się jąkał. Ale i to tylko jak mówił. A jak milczał to nic – niby wszystko dobrze. Co prawda mrugał jakoś tak dziwnie... Lewym okiem... Ludzie jeszcze mawiają, że przez to długo nie mógł sobie zony znaleźć. Ale to wszystko liryka. A teraz czas chyba wrócić do Iwana-carewicza...

Tak więc....



Iwan juz bita godzinę jak oczarowany patrzył na chatkę. A ta, zauważywszy wdzięcznego widza, upiększała się. Już zdążyła skorygować węglem stawienki, podmalować ogromną, na wysokość człowieka szminką drzwi, i teraz się sumiennie czesała. Ale, wiadome, trzymanie grzebienia w kurzej łapce wygodne nie jest, dlatego słoma z dachu leciała w carewicza całymi naręczami. Ten tylko co nadążał zasłaniać się przed nią połą płaszcza. Wicher radośnie rżał nad carewiczem.

Chatka, zobaczywszy że się z niej śmieją, odrzuciła grzebień na bok, ostrożnie zebrała łapką z ziemi zeszłoroczne liście, ścisnęła je do rozmiarów dobrej piłki, i, rozmachnąwszy się, rzuciła tą piłeczką w konia.

Chybiła.

Przy czym chybiła skutecznie. Celnie.

Kula świsnęła jakieś dwa metry od konia i mocno odbiła się od głowy carewicza, który dopiero co skończył wytrząsanie słomy ze złocistych włosów.

Ostatnim co zapamiętał Iwan były zasmucone oczy konia i zdziwione okna pochylonej nad nim chatki.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 27-12-2005, 18:35   

Iwan-carewicz i siwy koń (cz 2 i jestem jakos tak w 2/5 obecnego stanu)

Ocknął się od dzikiego bólu głowy. Po dojściu do siebie przez parę minut leżał nie otwierając oczu i próbował przypomnieć sobie, gdzie się znajduje. Cierpki zapach traw łaskotał nozdrza, ze wszystkich stron dolatywała ciche skrzypienie...

Nie zdoławszy poradzić sobie ani z bólem ani nie z wspomnieniami, carewicz powoli otworzył oczy, gotując się zamknąć je przy pierwszych oznakach niebezpieczeństwa. Nie był tchórzem (gdy skończył dwanaście lat w tajemnicy uciekł z pałacu, zabierając ze sobą tylko krótki sztylet, i udał się zapolować na niedźwiedzia. O tym jak jego ojciec przy pomocy rózg przeprowadzał potem proces wychowawczy, Iwan wolał nie pamiętać), ale kto wie czym takie coś się może skończyć.

Po otworzeniu oczu Iwan stwierdził, że leży na piecu. Nad jego głową wisiała masa suszonych traw, obok leżał zwinięty w kłębek ogromny czarny kot, a z okolicy docierało czyjeś ciche mamrotanie. Ostrożnie odwróciwszy głowę i skrzywiwszy się od ostrego uderzenia bólu carewicz rozpoczął inspekcję pomieszczenia.

Pęczki traw wisiały nie tylko nad piecem, ale po całym domu. Wysoko pod dachem chowała się wiązanka suszonych muchomorów, na ścianie widać było haftowane obrazy. Na środku pokoju stał dębowy stół, przy którym siedziała młoda dziewczyna i coś w skupienia oglądała. Czując na sobie wzrok panna odwróciła się, i carewicz zamarł, próbując zapamiętać ją do najmniejszych szczegółów.

Czarne jak smoła proste włosy, wysokie czoło, łukiem wygięte brwi, smagła oliwkowa skóra i zielone jak błotna trawa oczy.

Dziewczyna z uśmieszkiem popatrzyła na opierającego się na łokciu carewicza, który zdążył już zapomnieć o bólu głowy.
-I czego się gapisz?
-Ktoś ty? - udało mu się z siebie wydobyć tylko tyle.
-Baba-Jaga
-Ty?! Baba-Jaga?!
-A co, nie widać? - wstała z ławki i podeszła do carewicza, by dotknąć lodowatymi palcami jego łba. Ból odszedł, topniejąc w falach nadchodzącego snu.

Ponownie doszedł do siebie gdy było już ciemno. Czarny kot, ledwie widoczny w odblaskach palącej się szczapy, miękkim cieniem prześlizgnął się obok, otarł się o policzek carewicza, i ostrożnie przeciągnął ogonem po jego policzku. Carewicz kichnął i definitywnie się obudził.

W głowie lekko szumiało, ale ból minął. Iwan ostrożnie usiadł, wpatrując się w półmrok pokoju. Dziewczyna, która przedstawiła się jako Baba-Jaga, nadal siedziała przy stole, ale teraz z ciekawością oglądała carewicza.
-Jak się czujesz? - zapytała troskliwie, odrzucając czarny warkocz za plecy.
-Chyba nic...
-A jak nic, to złaź z pieca. Rozsiadł się jak jakieś panisko! - rzuciła ostrożnie

Carewicz, który nie spodziewał się takiego traktowania, zeskoczył na podłogę i zapatrzył się na dziewczynę
-Głodny? - kolejne pytanie
-Jak pies!

Gdy carewicz się najadł, dziewczyna zainteresowała się:
-A jak się nazywasz, bohaterze?
-Iwan.

Dziewczyna uśmiechnęła się, ale nie skomentowała, zadając zamiast tego kolejne pytanie:
-To szukasz czego, czy uciekasz od roboty?
-Raczej od roboty – westchnął carewicz.

Dziewczyna w zdziwieniu uniosła brwi:
-Pierwszy raz trafiam na takiego uczciwego. I od jakiej roboty uciekasz, Iwasiu?

Carewicz, o dziwo, nie obraził się na tak panibrackie traktowanie, i uczciwie odpowiedział:
-Rozumiesz, mój ojciec, Iwan Sto...
-A ty Iwanie carewicz jesteś! - przerwała mu dziewczyna – A ja, stara, myślałam że głupek!
-Dziękuję na dobrym słowie – roześmiał się Iwan.

I tak, słowo za słowem, opowiedział o swoim „problemie”.
-I długo zamierzasz tak podróżować?
-Póki ojcu ten idiotyzm z głowy nie wywietrzeje – burknął Iwan.
-No to poczekasz sobie trochę. Może skoro już podróżujesz to coś wartościowego zrobisz. Na ten przykład narzeczoną znajdziesz.
-A może i znajdę...
-A nie boisz się?
-Czego?
-Ruś wielka. Póki znajdziesz miłość prawdziwą, ze sto razy się siwy zrobisz. A i minąć ją przypadkiem możesz... A jeśli pojedziesz w dalekie kraje, to w ogóle...
-No... to co robić?
-Chcesz, carewiczu, pomogę ci? - dziewczyna uśmiechnęła się chytrze
-A czemu by i nie.

Dziewczyna postawiła na stole ciężki mosiężny świecznik. Machnięcie ręki – i na knotach zatańczyły zielone kwiaty płomieni. Pstryknięcie palców, i obok świec pojawiła się niewielka okuta skrzynka, a w rękach Baby-Jagi, delikatny klucz.

Wieko cicho zaskrzypiało przy otwieraniu. Carewicz jak oczarowany śledził ręce Baby-Jagi, kiedy wyciągnęła z zakurzonej głębi skrzynki... zwykłe, zielone i miejscami nadgryzione przez robale jabłko.
-Jabłko jest nie zwykłe, a czarodziejskie – śpiewnie powiedziała Baba-Jaga. - czasem zdarza się, że pokochasz kogoś, a panna zero uwagi. Albo na odwrót – ty się jej podobasz, a ona tobie – niestety... Siła tego jabłka jest taka, że jeśli dasz go do ręki tej, co jest ci przez los przeznaczona, zmieni się, zabłyśnie wewnętrznym ogniem.
-I co teraz, mam go każdej napotkanej pannie pchać do ręki?
-To już, Iwasiu, jest twój problem.

Carewicz wyciągnął rękę po jabłko, ale dziewczyna utrzymała je poza zasięgiem:
-Czekaj chwilę! Jeszcze muszę je zaczarować na ciebie!

Położywszy owoc na stole, Baba-Jaga wyciągnęła z tejże skrzynki cienką jedwabną chustę, narzuciła ją na jabłko, i ni to zaśpiewała, ni to powiedziała:
-Oj ty jabłuszko czerwone, oj ty jabłuszko zielone, powiedz ty Iwanowi-Carewiczowi cała prawdę. Niechaj miłość go nie ominie, nie ominie ani nie opuści. Słowo me krzepkie jak biały gorzki Ałatyr-kamień. Jak powiedziałam tak i będzie, jaki los ma być, niech nie ominie.

Iwan pomilczał przez chwilę i zapytał:
-A jak się rozjaśni, to pokażesz mi drogę z lasu?

Dziewczyna podniosła się na nogi:
-Skoro nalegasz
-Czekaj! Ciemno jeszcze!
-Myślisz?

Iwan zerknął na okno. Faktycznie, stawał świt. Ale ledwie carewicz śladem Baby-Jagi opuścił izbę i rozejrzał się w poszukiwaniu konia, podniósł się wiatr. Drzewa żałośnie jęknęły pod jego porywami, a przedświtne niebo pociemniało jak o zachodzie słońca.

Nagle pobladła Jaga chwyciła carewicza za rękę i pociągnęła z powrotem w kierunku domu.
-Szybko na piec!
-Co???
-Rób co mówią!!! - wydarła się dziewczyna.

Nic już nie rozumiejący carewicz postanowił się jednak posłuchać.

Jaga w tym czasie wykonała kilka gestów, coś cicho wymamrotała, i Iwan poczuł raczej niżeli zobaczył, jak pomiędzy nimi wyrasta przezroczysta ściana. Dziewczyna parsknęła z zadowoleniem i odwróciła się w kierunku wejścia.

Drzwi otworzyły się na oścież, i do chatki wszedł, strzelając stawami, nowy gość. Stary ja ten świat, chudy jak wobła i łysy jak kolano. Przez chwilę przepalał wzrokiem wszystkie ciemne zakamarki (w powietrzu wyraźnie zaczęło być wyraźnie czuć spaleniznę), osmalił wzrokiem carewicza, co prawda nie zauważając go wcale, a dopiero potem spojrzał na Jagę:

-Witaj, gospodyni – rozpłynął się w uśmiechu.
-Witaj i żegnaj – burknęła ona, z uwagą przyglądając się absolutnie pustemu blatowi
-Czemu nie jesteś dla mnie miła, Jagusiu?
-Nie waż się mnie tak nazywać Kościeju! - wysyczała panna, wydzierając dłoń z czepkich łapek gościa.

Jak już było mówione, carewicz do tchórzy nie należał: ten pochód „ze sztyletem na niedźwiedzia” nie był wcale pojedynczym wypadkiem, było również „z drewnianym żołnierzykiem na wilka” (okazało się, że ta zabawka bardzo sprawnie staje w gardle zwierzaka. I wszystko byłoby dobrze, gdyby młody carewicz nie polazł ratować „biednego wilczyka”), i „z łukiem na Żmija Gorynycza” (na szczęście dla tego ostatniego, carewicz go nie znalazł). Tak że w tym momencie jego krew zagotowała się, pociągnął miecz z pochwy i... zrozumiał, że nie może się ruszyć...

Tak więc musiał pozostać zewnętrznym obserwatorem....

-Jagusiu, tak ja przecież z miłością... Nawet żadnej mocniejszej magii żem nie wziął!

I nie wiadomo czym skończyłaby się ta rozmowa, gdyby nie Wicher który wleciał przez drzwi. W jego oczach tańczył leśny pożar, a z nozdrzy wylatywały płomienie... I carewicz solennie przyrzekł sobie nigdy więcej nie denerwować konia. A ten podrzucił głową, i Kościeja odrzuciło do przeciwległej ściany. Stuknęło, jakby przewróciła się pełna karawana kupiecka naładowana kośćmi. Po jakichś dziesięciu carewiczowi udało się w końcu poradzić sobie z własną dolną szczęką która za licha nie chciała się słuchać i zebrać ją z pieca.

W tym czasie staruszek potrząsnął głową (w której coś głośno dzwoniło) i chwiejnie stanął na nogach. Pokazując sobie palcem gdzie ma patrzeć, w końcu zdołał sfokusować wzrok w jednym punkcie i wpatrzył się w zuchwale szczerzącego zęby Wichra.

Koń parsknął coś obiecującym tonem, odwrócił się, i pacnął Kościeja kopytami w łeb... Tym razem odskrobanie się ze ściany zajęło ofierze z pół godziny, i z wrzaskiem:
-Ja tu jeszcze wrócę i się straszliwie zemszczę!!! - otulił się płaszczem i rozpłynął się w powietrzu.

Wicher natomiast postanowił nie czekać aż Jaga i carewicz się ockną i lekko wyfrunął z chatki (która wyczuwalnie zachwiała się od jego mocnego skoku i ledwo zdołała się utrzymać na rozjeżdżających się nóżkach)



Jaga lekkim gestem zdjęła niewidzialną ścianę, i carewicz, stwierdziwszy że znów może się ruszać, lekko zeskoczył na podłogę. Dziewczyna nie odrywając się patrzyła na drzwi, i mówiła, jakby do siebie:
-Dziwnego masz konia, carewiczu...
-Tak? A co z nim? - jakby nic się nie stało spytał Iwan.

Jaga drgnęła, wracając z dalekiej krainy myśli:
-Nie widzisz że jest zaczarowany?
-A możesz go odczarować?
-Żartujesz?! Ja nawet nie potrafię powiedzieć kim on był przedtem... Zbyt mocne zaklęcie – westchnęła – a ja... W zeszłym tygodniu ledwie trzysta siedemdziesiąt dwa lata skończyłam...
-Ze cio?! - wiadomo, posły japońskie nie były na Rusi rzadkością.
-Trzysta siedemdziesiąt dwa.
-E.... Wszystkiego najlepszego! - wyksztusił carewicz.

Jeśli Jaga ma trzysta siedemdziesiąt dwa lata a wygląda na dwadzieścia, to ile ma Kościej?!

Carewicz w końcu nie zrozumiał czy Baba-Jaga czytała jego myśli, czy przypadkiem zadał pytanie na głos, ale w tym momencie dziewczyna uśmiechnęła się z lekką drwiną i powiedziała:
-Dziewięć tysięcy
-Miesięcy? - z jakąś dziwną nadzieją zapytał on
-Lat, carewiczu, lat – nadzieja umarła śmiercią naturalną, tak w zasadzie się i nie narodziwszy.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 02-01-2006, 18:06   

Biały kruk - wersja beta, troche mniej belkotliwa
http://zhurnal.lib.ru/k/kirlan_a/white.shtml

Nie wierzcie nowym pomysłom!

Czasem wydaje się, że zdradzenie swoich przekonań jest rzeczą banalną. Ot, zdradziło się, i można biec dalej, pogwizdując. Tak zdarza się jednemu, tuzinowi, setce przedstawicieli ludzkości. Ale z miliona znajdzie się ten jedyny, któremu jednak strzeli bezpiecznik. I gdy któregoś dnia w Sobotę wszyscy zaczną radośnie pluć w twarz własnego Piątku, wściekły odszczepieniec wyskoczy nagle zza ich pleców i uczyni coś TAKIEGO! Jak krzywe lustro w jednej chwili odbije wspaniałą ideę, a potem zgwałci ją, pokaleczy, i odrzuci z powrotem do nas. Idea rozpłynie się w krzywą kryminalną mordę, mrugnie i wyszczerzy się do nas:„Pardon-merci, panowie-towarzysze!”. Tak że, prośba – ręce przy sobie! Sami jesteście winni że jestem moralnym kaleką.

To teraz żyjemy w wolnym kraju. A za poprzedniej epoki zostałbym nagrodzony za wykrycie całej sprawy na czas. Tak samo jak Marks złapał za rękę burżujów z ich dodatkowymi kosztami, ja złapałem kogo innego za inną część ciała. Czasem nawet wpada mi do głowy myśl – czyżby to moje narodziny przepowiedzieli prorocy? No ale tu – mądrość. Kto ma umysł ten obliczy liczbę zwierza, bo jest to liczba ludzka, liczba jego sześćset sześćdziesiąt sześć.

Ale, wróćmy w daleką przeszłość, jakieś piętnaście lat do tyłu, w epokę wczesnego Gorbaczowa. Na początek opowiem co-nieco o swoim socjalnym pochodzeniu.

W dzieciństwie ciągle ginęły mi drobne przedmioty. Nie na zawsze, a akurat na tą chwilę gdy pilnie ich potrzebowałem. Na przykład, zwyczajną torturą stawało się poszukiwanie nad ranem zegarka. Wypróbowałem chyba wszystkie sposoby, z całych sił starałem się zawsze odkładać go w to samo miejsce. Lecz zawsze nadchodził ten moment, gdy na kilka chwil zamyślałem się o czymś postronnym. Gdy moja świadomość wracała do bezpośredniego otoczenia, to po raz kolejny z niezwykła irytacją uświadamiałem sobie, że nie pamiętam gdzie go odłożyłem po ostatnim zdjęciu z ręki. To samo miało miejsce w przypadku szczotek do włosów, portfeli, butów, skarpet, szelek, długopisów, krawatów, a nawet łyżek i widelców. Matka drażniła mnie Panem Hilarym od okularów. Tysiące razy przyrzekałem sobie, że będę bardziej uważał, i po raz kolejny zaczynałem od poniedziałku nowe życie.

Gdy miałem około piętnastu lat, w mojej wyobraźni po raz pierwszy pojawiło się wyobrażenie jakichś małych ludków, ciągle zabierających moje rzeczy. Ale umówmy się, to co się ze mną działo na odległość zalatywało czymś większym niż zwykły braku uwagi! Nadprzyrodzone istoty uważnie obserwowały każdy mój krok. Mając okazję, w mgnienie oka chowały przede mną potrzebne rzeczy, i, delektując się moim cierpieniem, zacierały z zadowoleniem malutkie dłonie. Miotałem się po mieszkaniu jak zranione zwierze. Wydawało mi się, że moi oprawcy przywiązywali nitkę do szczoteczki do zębów i drażnili mnie, jak gdybym ja był kotkiem, a ta szczoteczka – kawałkiem papieru.

-Zwróćcie mi szczoteczkę! Proszę, zwróćcie! - błagałem w desperacji, wstydząc się tego co mówię. Ale oni tylko robili minki za moimi plecami.

Czasem próbowałem ich rozwścieczyć i udawałem, że zguba nie zepsuła mi humoru. Budziło to ich niezadowolenie, i wtedy rozpoczynała się bitwa. Przegrzebywałem pudła, kostiumy i szuflady biurka z nienaturalnie wesołą twarzą. Nastawiwszy jakąś radosną muzyczkę z gracją tańczyłem do melodii, z uśmiechem pytając siebie samego:
-No to patrzymy dalej. Może mój zegarek jest w lodówce?

Boże, jakich nieludzkich wysiłków to wymagało! Mimo tych wszystkich filozoficznych rozważań którymi próbowałem udowodnić sobie że moja ta moja zapominalskość jest skutkiem wybitnego umysłu, mój własny charakter nie pozwalał się przyzwyczaić do tego pomysłu. W rezultacie, zaczynałem biesić się z bezsilnej wściekłości, do bólu ściskałem pięści i potrząsałem nimi nad głową, grożąc moim wrogom straszliwymi karami. Przez jakiś czas ludziki delektowały się zwycięstwem, a potem zwracały zaginiony przedmiot. I wtedy przychodziła kolei na zdziwienie i próby wykombinowania trajektorii po której poruszała się rzucona przed siebie piłka, znaleziona piętnaście metrów za plecami. Jeżeli, oczywiście, zakładać że rzeczona piłka poruszała się zgodnie z prawami fizyki a nie widzimisię malutkich sadystów. A ponieważ rozsądniej było jednak uważać, że ludziki istnieją tylko w mojej wyobraźni, nigdy nie przestawałem się dziwić.

Drugim moim słabym punktem były przesądy.

Znaki wymyślałem sam. Nigdy nie działały na mnie czarne koty, puste wiadra czy stłuczone lustra. Wszystkich, którzy teraz kierują się w ślad za mną do zagłady, chciałbym zupełnie poważnie uprzedzić: na człowieka mają wpływ tylko te przesądy, w istnienie których uwierzył! Na przykład ja miałem szczęście do szóstek. Najlepiej dawało się to zauważyć szóstego każdego miesiąca. Jeżeli numer telefonu lub mieszkania zawierał szóstkę, oznaczało to szczęście. Wszedłbym nawet do sali tortur, gdyby tylko miała szósty numer. Przez jakiś czas z racji powszechnego użytku żargonu więziennego nie podobał mi się taki talizman (szóstka=donosiciel). Próbowałem nawet przejść na siódemki. Ale w końcu stało się jasne, że cyfra sześć będzie mnie prześladować, i od tamtej pory kroczę przez życie z moja wierną szóstką.

Parę lat temu, w trakcie studiów, wymyśliłem sobie jeszcze jeden rodzaj tortur – uroczyste obietnice. Sprowadzał się do tego, że człowiek coś sam sobie obiecywał w zamian za powodzenie. Na przykład przyrzekałem sobie że rzucę palenie jeśli nie wezmą mnie do wojska. Dawałem uroczyste obietnice na każdym kroku, nie spełniając nawet połowy. I wtedy tajemne siły zaczynały się mścić. Kara zwykle polegała na tym, że następnym razem z całej garści zapałek to ja dostawałem najkrótszą, jeśli rozumiecie co mam na myśli. W ten sposób co i rusz trafiały mi się miesięczne wycieczki do kołchozu, wyjazdy na bazy warzywne i świąteczne dyżury w akademiku.

Mam nadzieje, że wystarczająco jasno dałem do zrozumienia, że jestem na swój sposób całkiem niezwykłym człowiekiem. Bogata wyobraźnia zawsze była moim wrogiem, i jedno mocne pchnięcie wystarczało by polecieć w przepaść. Otrzymałem je, gdy uwierzyłem w boga.

W pewnym sensie, jeżeli odejdziemy od zwykłych kategorii filozoficznych, to można uznać, że zostałem nim zarażony. Bo przecież można się zarazić grypa albo cholerą. Dlaczego uważa się, że potęga wyższa działa na wszystkich ludzi równocześnie, a do tego z zewnątrz? Zapewniam, że wszystkie siły nadprzyrodzone działające na człowieka, zawarte są w nim samym, jak mikroorganizmy pasożytujące w jego bezbronnej świadomości. Do momentu aż ludzie zrozumieją tę prostą rzecz, siły zła będą niezwyciężone! Śmiejemy się nad obyczajami dzikich plemion polegającymi na wypędzaniu z człowieka złych duchów. A przecież może być tak, że działanie to przynosi znacznie więcej pożytku niż wszystkie religie światowe? W każdym razie dobrze pamiętam, że w chwili, gdy po raz pierwszy naprawdę poważnie pomyślałem o bogu, najbanalniej w świecie kichnięto na mnie na ulicy obok sklepu.

A było to tak. Szedłem sobie na przystanek. W lewej kieszeni koszuli miałem złożoną na cztery kartkę papieru, na którym zapisałem wspaniały wiersz, niedawno przeze mnie wymyślony. Wydawało się, że opisywał on cały mój świat wewnętrzny. Były w nim dalekie morza, białe żagle i opalone dziewczyny. Ale juz po chwili do tej czarodziejskiej krainy wdzierał się czarny statek. Latający Holender a na nim -

„...stary bosman „Holendra”, ten staruch gnijący Rosenblumm...”

Uwielbiałem opisywać w swoich wierszach wszelakie potwory, zawsze wychodziły mi jak żywe. Co prawda jakiś czas temu zarzuciłem te działania.

Ale, wracając do tematu, szedłem sobie po ulicy, słoneczko świeciło, ptaszki śpiewały. Nic nie zapowiadało zdradzieckiego ciosu przeznaczenia. Aż tu nagle ze sklepu, stukając laską po asfalcie, wytoczyła się szara staruszka, trochę podobna do myszki. Zatrzęsła głową, zakręciła się w miejscu, po czym zaczęła bez chwili przerwy kreślić znaki krzyża i kłaniać na wszystkie strony nie zwracając uwagi na przechodniów.

-Boże, wybacz mi! Boże wybacz! - powtarzała jak nakręcona.

To teraz rozumiem że właśnie miała atak. Są na tym świecie ludzie, którzy tak jak ja mają alergię na własną wyobraźnię. Ale w tamtej chwili pomyślałem, że babcia po prostu gwizdnęła coś ze sklepu. Nic dziwnego – w naszych czasach starsi ludzie powinni umieć o siebie zadbać. Siedzą z wyciągnięta ręką, oddają do skupu puste butelki. Bywają wprost zachwyceni jeśli uda im się ukraść słoiczek konserw ze stoiska z rybami. Bez chwili przerwy szperają po kątach! A oprócz tego, chorują i zarażają innych. Powtarzam, właśnie w tejże chwili gdy czarodziejska staruszka po raz kolejny przygotowywała się do pokłonu, znalazłem się na wprost niej, głośno, z zadowoleniem, kichnęła wprost na moja pierś. Po czym od razu poczuła się lepiej, i podreptała precz, pochylona jak sęp nad swoją siata z zakupami.

Dokładnie chwilę po jej zniknięciu pomyślałem:
-A co ja wiem o bogu?

Ta myśl zawładnęła mną jak obsesja. Tym bardziej, że po raz kolejny już nie dotrzymałem uroczystej obietnicy i teraz szlajałem się po mieście w oczekiwaniu na wyrok.
-Wiem, że jest miłosierny – odpowiedziałem sam sobie ze zdradzieckim zachwytem

Pamiętam, że w tamtej chwili wewnątrz mnie, pomiędzy sercem a żołądkiem, zapaliła się jakby lampka elektryczna. Poczułem w organizmie drżenie i zagadkowe ciepło. Czasem mam wrażenie, że to właśnie odczuwa ciężarna kobieta, gdy z wewnątrz czuje kopnięcie nóżki. Tak czy inaczej, w tamtej chwili zagnieździł się we mnie bóg, którego ja zatrzymałem, jak ta nieostrożna prostytutka co przegapiła wszystkie możliwe terminy usunięcia ciąży.

Ani tamtego dnia, ani następnego nie spadła na mnie żadna kara za złamanie uroczystej obietnicy. I to stało się początkiem końca.

Wyraźnie wyobraziłem sobie boga. Teraz składałem przyrzeczenia tylko jemu. Prawie zawsze spełniając moje rozsądne wymagania, niezbyt nalegał na spełnienie przeze mnie przyjętych w charakterze opłaty zobowiązań. Rzeczy zaczęły znikać znacznie rzadziej. W każdym razie, wystarczyło że rzucałem „Boże, pomóż!” - i za moimi plecami rozpoczynała się niewidoczna walka. Mój bóg odbierał niewidzialnym ludzikom zdobycz, i uroczyście kładł ją na najbardziej widocznym miejscu. Zwracanie się do niego po pomoc stało się moim zwyczajem, dokładnie tak samo jak zwyczajem sąsiadów stała się buteleczka bimbru. Mój bóg całkiem nieźle robił na stresy i znacznie podnosił tonus życiowy. W okresie początkowym żyłem jak w raju.

Pewnie powinienem był zacząć odprawianie jakichś ceremonii religijnych. Ale myśl o tym, by pójść do cerkwi była zbyt nowa, czułem się zażenowany. To teraz każdy drań może się tam ot tak wpakować, otwierając drzwi nogą, a wtedy rzecz się miała całkiem inaczej. Tym bardziej, że istnienie mojego boga nie było najłatwiejsze do udowodnienia. Jego cuda zawsze pozostawały w granicach teorii prawdopodobieństwa. Może więc tylko wydawało mi się że istniał? A pakowanie się w kłopotliwe i bezużyteczne obowiązki za tak nie było tym czego bym pragnął. Tak więc uznałem, że znacznie łatwiej jest machnąć na powstały problem ręką.

Błąd w założeniach!

Jeżeli już przyczepiła się do was taka choroba, to najmądrzej jest użyć sprawdzonych recept, póki jeszcze mogą pomóc. A ja któregoś dnia zostałem złapany jak rybka na haczyk, jak myszka na cukier. Pułapka na myszy okazała się być w miejscu, w którym nijak nie spodziewałem się niebezpieczeństwa. Posłuchajcie co się stało, i postarajcie się sami uniknąć podobnego błędu.

Nastała jesień. Na asfalt leciały liście. Wieczorami po pracy słuchałem Vivaldiego, marząc o wyższych sprawach. Przyroda powoli umierała, zasypiając pod gwizdy zimnego wiatru. Gdzieś w połowie października zaczęły się deszcze. Stałem na przystanku, trzymając w pogotowiu czarny parasol i otulając się przestronnym niebieskim płaszczem, kiedy w końcu pojawił się mój autobus. Ucieszony jak dziecko, rzuciłem się za nim i wkrótce dogoniłem. Tylne drzwi otworzyły się powoli, i zobaczyłem na schodkach młodego człowieka, ubranego w dokładnie taki sam szpetny niebieski płaszcz kupiony w sklepie z przecenionymi towarami, który swojego czasu trafił do działu ubrań męskich na bazie jakichś wtórnych znaków płciowych. Przednie drzwi autobusu nie otworzyły się wcale, ludzie ściśnięci w środku ze złością patrzyli na tych, kto próbował zrobić to od zewnątrz. Myśl o tym, że za chwilę razem z tym chłopakiem jak dwa potworki będziemy stać plecy przy plecach, demonstrując asortyment ogólnodostępnych towarów wydała mi się nie do wytrzymania. Odstąpiłem. Towarzysz w nieszczęściu ukradkiem posłał mi wdzięczne spojrzenie, jeszcze raz spojrzał przez szkło, jak jakiś smutny insekt z kolekcji, i pojechał dalej, trzęsąc się jak w budce transformatora.

Gdy w oknie następnego autobusu zobaczyłem tani niebieski płaszcz, poczułem się najzwyklejszym inżynierem na ziemi. Po moim wyglądzie naprawdę łatwo było stwierdzić, jakie towary zostały ostatnio rzucone na rynek. Ale już w następnej chwili stwierdziłem, że maskarada ta jest niczym innym jak znakiem z góry, i znowu przepuściłem autobus.

Trzeci autobus udawał się w zupełnie inne miejsce niż potrzebowałem. Ale za to nie było w nim podobnych do mnie pasażerów. Tak że, odzyskałem indywidualność. To był znak! Drżąc z niezrozumiałego podekscytowania wpakowałem się do środka.

W powietrzu zapachniało cudem. Jak gdyby słysząc czyjąś podpowiedź, pewnym krokiem ruszyłem przez ciasno przeplecione ciała, przez złośliwe uwagi i pchnięcia. Można powiedzieć – przez ciernie ku gwiazdom! Wprost do jedynego niezajętego miejsca na środku salonu. W kierunku rozkosznej blondynki w krótkim czerwonym płaszczu i czarnych pończochach, siedzącej przy oknie.

-Proszę wybaczyć – przeprosiłem, zamierzając usiąść. Gdy tak opadałem na siedzenie, plątając się we własnym ubraniu, zawsze wyglądałem jakbym siadał po potrzebie.
-To nic – oślepiająco uśmiechnęła się blondynka.

Potem zagadkowo popatrzyła za okno, a ja zacząłem bezgłośnie szeptać gorącą modlitwę, bardzo daleką od wszelkich kanonów wiary:
-Panie! Gdybym mógł poznać te kobietę! Panie, zrób tak by do mnie przemówiła! Żeby nie wyszła na następnym przystanku! Chciałbym dowiedzieć się gdzie mieszka i ją poznać! Panie!

Po tych zaklęciach obiecałem mu że będę się trzymać jakiegoś prostego religijnego kultu, czego już od dawna ode mnie żądał.

Przede mną leżało szerokie pole. Nie było zwykłym miejscem przeznaczonym pod nowe zabudowanie, a Polem Cudów (zakopać o północy monetę -> wyrośnie drzewo złota). Cuda następowały jedno po drugim. Następnym w kolejności stało się to, że gdy juz planowałem opuścić autobus, rezygnując z nadziei na rozmowę z blond-aniołem przyciskającym do mojego ciała jędrne biodro, blondynka nieoczekiwanie spytała:
-Pan również wysiada?

Jak wielki bizon, czujący zapach samicy, rzuciłem się przez ludzki tłum ku wolności, przecierając kobiecie drogę swymi potężnymi rogami. Autobus urodził nas, naprzągłszy się całym ciałem, wprost w brud chodnika, z lekkim plaśnięciem mętnego błota. Potem zaryczał, zagrzebując koła i skupiając złość dla dalszej podróży. Blond-anioł krzyknął w przestrachu, i nie zdążył zasłonić się skrzydłami. Tysiącletnie wody wystrzeliły ku niebu, planując omyć swą masa dalekie słońce. Ale szybko straciły siły i spadły w dół, pokrywając nas lepką warstwą brudu. Autobus, przetaczając się z boku na bok, jak ogromna krowa, powoli opuścił zbezczeszczone ciała, zwróciwszy się ku nam tyłem. W końcu zostaliśmy sami.
-Ojej, jaki Pan brudny! - zaśmiała się kobieta

Rozłożyłem ręce ze szczęśliwym uśmiechem.

-No ale przecież nie może Pan nigdzie iść w takim stanie! Daleko Pan mieszka? Ja pewnie też od stóp do głów, co? To chodźmy... Mógłby Pan pomóc mi z torbą, jest taka ciężka?

Wszystko odbyło się tak naturalnie, że nie zdążyłem zażyczyć niczego bardziej nieskromnego. Najbardziej nieskromne stało się samo z siebie. Mój bóg z blaskiem zademonstrował, że nic co ludzkie nie jest mu obce, i udał kumpla z podwórka. Prawie fizycznie odczułem, jak w najciekawszej chwili z zadowoleniem poklepał mnie po plecach.

Doszedłem do siebie dopiero nad ranem, gdy zmęczona kobieta już spała. Za oknem pojawiały się żółte gałęzie miejskich topoli, nocny mrok powoli rozpływał się w bladym świcie zimnego nowego dnia. Za ścianą u sąsiadów grali Vivaldiego. Przez chwilę leżałem, delektując się ledwie słyszalną melodią, a potem ostrożnie zdjąłem z piersi kobieca rękę i pewnie wstałem z łóżka.

-A ty dokąd? - delikatnie szepnęła, rozrzuciwszy włosy po poduszce, moja blondynka, która po sprawdzeniu okazała się brunetką, i to nawet nie zwykła, a rozwiedzioną brunetką o imieniu Lidia.
-Zaraz wracam.

Nadeszła niedziela. Dumny ze swej nagości, poczłapałem bosymi stopami na korytarz, i namacałem numer telefonu na piersi małego białego aparatu. Do słuchawki telefonicznej skądś z nieba uroczyście opuściły się długie sygnały. Potem zakrztusiły się, i zamiast nich pojawiły się niezadowolone wymówki mojej biednej matki, która straciła swojego kochanego syneczka z oczu na cała noc.
-No dobrze, mamusiu – powiedziałem, mrużąc oczy od słonecznego refleksu – Powiedz, nie wiesz przypadkiem co stało się z babci ikonką?

Tak ja przekonałem się o jego potędze, a on zyskał swoje widoczne wcielenie jako obraz nad moim stołem. Starając się nie trafić nikomu na oczy, zacząłem chodzić do cerkwi. Mogę dodać, że chyba było to pierwsze co obiecałem i naprawdę zrobiłem odkąd uwierzyłem w boga. Ale on uznał mój postępek za przejaw słabości, i odpłacił za niego czarną niewdzięcznością.

Lidia nie zapomniała o mnie. Za dwa dni spotkaliśmy się znowu, a potem jeszcze raz. Koniec końców zaczęliśmy widywać się regularnie. Matka nazwała mnie kobieciarzem i przestała rozmawiać ze mną na ten temat. Na ulice miasta spadł pierwszy śnieg. Był podobny do białej, śmiertelnej wysypki i przepowiadał koniec świata, ale ja i Lidia nic nie zauważaliśmy. Gdy zmęczyliśmy się sobą, czytałem jej swoje wiersze. Między innymi ten najbardziej udany – o dalekim błękitnym morzu, białych mewach, białych statkach w wiotkie rzędy których wdziera się czarny żaglowiec a na nim:

„...stary bosman „Holendra”, ten staruch gnijący Rosenblumm...”

Leżałem pod jedną kołdra z Lidią, paliłem w łóżku i wymyślałem improwizacje. Jak gdyby pokłóciliśmy się kiedyś, poczułem się źle, stałem sam w nocy przy oknie, i nagle jakiś potwór popatrzył na mnie z ciemności, a ja tak się przestraszyłem, że odleciałem od okna na trzy metry, i uderzyłem się głową o klamkę. Nie wiem jak prozą, ale wierszem wyglądało to dosyć ładnie. Potwór nazywał się Szaj-Torment.

Matka wyjechała w delegację, i zaczęliśmy spotykać się u mnie.

Któregoś wieczoru Lidia przyszła do mnie i ze zdziwieniem spytała:
-Słuchaj. Co to za dziwny inwalida mieszka na twojej klatce?

Jak nie próbowałem, nie mogłem przypomnieć sobie żadnego inwalidy, za wyjątkiem pary moralnych kalek.

-Tym nie mniej, nie pierwszy raz go widzę. Ciekawe, do kogo przychodzi?

Z tymi słowami Lidia opisała mi tajemniczego inwalidę. Okazał się być jednonogi i brudny. I od tego opisu zrobiło mi się nieswojo,

Jakieś trzy dni póxniej wracaliśmy z kina. Zaczęło padać. Pośmiawszy się pod deszczem, zaczęliśmy się całować, a potem pobiegliśmy do mnie. Lidia weszła do klatki jako pierwsza, i nacisnęła przycisk windy.

-Dziwne, czemu wasza winda jest zawsze zajęta?

Popatrzyłem na zegarek. Zbliżała się północ. Na zimną kamienna podłogę z naszych ubrań cienkimi strumykami zbiegała woda.

-Za każdym razem gdy przychodzę po dziesiątej, jest tak samo. Może jakieś dzieci się bawią?

Winda była zajęta ponad pięć minut, chociaż nie słyszeliśmy by ktokolwiek ją opuszczał. Tym dziwniejsze, że o tej porze ktokolwiek chciał jeździć w kółko pomiędzy piętrami. Guzik z czerwona lampką tajemniczo mrugał we mroku. Nad głową, jak wisielec na linie majtało się stłuczone gniazdo na wygiętym drucie. Na ulicy rozpadało się na dobre, słyszeliśmy nadprzyrodzone jęki wiatru. I w tym momencie usłyszałem powolne stukanie kopyt o ziemię i skrzypienie drewna, jak gdyby ku klatce podjechał bardzo stary, zniszczony powóz. Koń bardzo wyraźnie parsknął dwa razy. W tejże chwili winda w końcu zwolniła się, i weszliśmy do środka. Lidia zaczęła nasłuchiwać:
-Czekaj, ktoś idzie

Doganiał nas jednonogi. Jego drewniana noga pewnie stukała po schodkach ganku. Przeszył mnie dreszcz.

-Chyba to ten inwalida – odgadła Lidia – zaraz go zobaczysz.

Ściany zachwiały mi się przed oczyma. Z ciemnej dziury korytarza zapachniało mogiłą. Jeszcze niewidoczny, inwalida wszedł na korytarz. Ze strachu moja fantazja zaczęła pracować z pełną parą. Wyobraziłem sobie, jak biesi się zły wiatr, rozwiewając grzywę ogromnego karego rumaka, zaprzężonego do karocy swą formą przypominającej grób. Byliśmy o włos od śmierci. Zaraz ten tajemniczy inwalida zaciągnie nas pod płachtę za plecami rumaka, a wygląd karocy nie pozwala wątpić, dokąd zostaniemy zabrani. Nie pamiętając się ze strachu, nacisnąłem przycisk dziesiątego piętra. Inwalida przyśpieszył kroku. Drzwi już prawie zamknęły się, gdy na końcu korytarza ukazał się jakiś cień. A potem zbawczo wznieśliśmy się ku niebu. Na dole ktoś z irytacją zabębnił do drzwi windy. Lidia warczała na mnie z powodu tego przeklętego inwalidy, a w mojej głowie kręciła się w kółko jedna tylko linijka z mojego wiersza:

„...stary bosman „Holendra”, ten staruch gnijący Rosenblumm...”

Od tego dnia zacząłem bać się ciemności. Potwory z mojej wyobraźni przeniosły się do naszej klatki i nocami okupowały windę.

A potem znowu zaczęły mi niknąć różne rzeczy. Zwykle miało to miejsce po tym, jak opuściłem jakiś religijny obrządek. Teraz już nie wątpiłem w to, kto chowa moje szelki!

Lidio, wierzysz w boga? - spytałem

Jak na tamte czasy Lidia okazała się wyjątkowo wykształconą kobietą. Opowiedziała mi coś o wędrówce dusz, poltergeiście, i przypomniała sobie parę strasznych historii, które opowiadano jej w dzieciństwie. Potem zaczęła mówić o bogu w ogólności, podczas gdy mnie tak naprawdę interesował konkretny bóg, mój własny. Jego siła bardzo wzrosła ostatnimi czasy, drapieżnie zebrawszy w siebie wszelkie pozostałe rodzaje sił nadprzyrodzonych, podobnie do tego jak jeden rodzaj energii przechodzi w drugi. I teraz małe ludziki, przesądy i znaki, potwory korzystające z windy, w szczególności Szaj-Torment i gnijący stary Rosenblumm przyłączyli się do niego. Fantastyczne potwory z chaotycznego tłumu chuliganów stały się zorganizowaną banda gangsterów.

Któregoś dnia, próbując stawić im jakiś opór, namówiłem sąsiadów by poskarżyć się na windę do spółdzielni. Przyszedł mrocznie wyglądający windziarz i wyłączył urządzenie na dobre. Po tygodniu sąsiedzi napisali skargę do gazety, o tym że jest on bez serca, a głęboką nocą winda zaczęła sama jeździć pomiędzy piętrami, rzucając przez ścianę głuche przekleństwa w kierunku mijanych mieszkań. Na trzeci dzień pozwolono nam wypróbować ją na sobie. Ochotników wyciągnięto po godzinie, spomiędzy ósmego i dziewiątego piętra. Jakiś mały chłopczyk się po prostu zsiusiał ze strachu. Oczywiście, po paru dniach wyraźne koszmary się skończyły, ale do tej pory nie ryzykuję wchodzenia do tej windy po nastaniu ciemności.

Przez jakiś czas, jako człowiek honorowy, nawet próbowałem się rzadziej spotykać z Lidią. Ale, wygląda na to że choroby nadnaturalne nie przenoszą się drogą płciową, inaczej już dawno złapałaby bakcyla. A ja czułem się bardzo źle. Po tym jak tego samego dnia upuściłem kryształowy wazon, wylałem na podłogę śmierdzący odczynnik, umazałem farbą nowy płaszcz, a w końcu w podziemnym przejściu zostałem ugryziony w nogę przez rudawego psa, który postanowił zachować anonimowość, na poważnie postanowiłem zająć się samoleczeniem.

-Mogłabyś znaleźć mi jakąś Biblię? - spytałem Lidii

To teraz można ją kupić na każdym rogu. A w moich czasach mieli ją tylko staruszkowie i księża. Lidia przyniosła mi na wpół zmurszałą książkę z grobowym krzyżem na okładce.

Jak na grzech, już na pierwszej stronie którą otworzyłem, znalazło się dziesięć przykazań bezgrzesznego życia. Znałem je kiedyś, ale zapomniałem. Ale najgorsze okazało się to, że mój bóg dowiedział się o nich razem ze mną, i teraz miał niezły powód by się bez końca czepiać. Spadły na mnie kary. Bóg delektował się moją bezsilnością i z dnia na dzień stawał się coraz bardziej wybredny. Któregoś dnia popełniłem grzech żarłoczności, próbując w dniu swoich urodzin tajemniczego owocu z puszki konserw z obcojęzyczną nalepką. Po czym przez cały tydzień autobus, który rano odwoził mnie do pracy, psuł się. Potem zobaczyłem w telewizji jakiegoś psychiatrę, i prawie stworzyłem sobie idola, ale zatrzymałem się na czas, złośliwie roześmiawszy się psychiatrze w twarz. Potem zapragnąłem żony bliźniego swego. Przekleństwo! O intymnych stosunkach z nią po prostu pomyślałem, bez konkretnego planu, tak samo ogólnie jak czasem marzyłem o wycieczce do Japonii. Tym nie mniej, już następnego dnia z mojego biurka bez śladu zniknęło roczne rozliczenie. Po tym jak przekopaliśmy całe biuro szef wezwał mnie do siebie.

Nigdy nie lubiłem mojego szefa. Jest człowiekiem bez krzty honoru. Ma kupę kasy, M5, działkę, samochód, i piękną żonę, która wieczorami grywa w tenisa. Jest młodsza od niego o jakieś piętnaście lat. To teraz ludzie są przyzwyczajeni do takich rzeczy, a my gardziliśmy dobrami materialnymi. Gdy szef w końcu pozwolił mi odejść, cichutko opuściłem jego gabinet, złapałem oddech za drzwiami i nadal zdenerwowany pomyślałem:
-A żeby ci już nie stanął!

Wieczorem, rozebrawszy się leniwie, stwierdziłem, że stałem się impotentem. Był to cios poniżej pasa! Lidia, oparłszy się na łokciu ze zdziwieniem patrzyła na moje dziwne ruchy przypominające machanie rękoma taniego sztukmistrza. Wiedziałem o nich z książki „Życie płciowe, nieograniczone możliwości i możliwe ograniczenia”. Blondynka-brunetka-rozwódka o imieniu Lidia w końcu domyśliła się co się stało, i jej wargi wbrew woli rozpłynęły się w krzywym uśmieszku.
-No-no, nie kochasz mnie – zażartowała

Cicho jęknąłem. Potem uciekłem na kuchnię i rozglądając się jak złodziej zacząłem łyżką wyjadać cukier wprost z worka. Po czym zrobiłem kilka głębokich przysiadów, próbując wyrzucić z głowy zbędne myśli, i ruszyłem na drugi zabieg.

Padłem na kanapę (która mogła tylko pisnąć ze strachu) jak okrutny wiking, bezlitosny barbarzyńca, myśląc że uda mi się pobudzić imitując sadyzm. Żebra Lidii skrzypnęły pode mną jak sprężyny kanapy. Ona ze stoickim spokojem znosiła nieoczekiwany gwałt i milczała cierpliwie, mając nadzieję na coś nieokreślonego. W końcu zmęczyłem się i padłem na plecy. Lidia włączyła światło by przeliczyć sińce.
-Wiesz, robisz się podobny do mojego byłego męża – powiedziała.

Nigdy nie modliłem się tak gorąco jak następnego dnia. Biłem głową o podłogę i postawiłem w cerkwi dziesięć świec dla mojego oprawcy. Tylko bliżej wieczora domyśliłem się w końcu co zrobić, i zacząłem modlić się za mojego szefa. Było to bardzo trudne. Ledwo dobierałem słowa, by nie wtrącić przypadkiem czegoś mocniejszego. Przechodząc obok jego mieszkania koło godziny dziesiątej, zobaczyłem go na balkonie. Coś gorąco omawiał ze swoją prostytutką. Na wszelki wypadek, pomodliłem się za niego jeszcze raz. Szef nadął brzuch i objął żonę. A ja przywlokłem się do Lidii i ułożyłem obok niej jak skopany pies.

Noc utuliła nas puchową kołdrą. Za oknem powoli padał śnieg, a potem zaczęły trąbić anioły. Następnego dnia miasto przypominało wielką puchata zabawkę, która zwykle daje się dzieciom na nowy rok. Lidia brała prysznic. Czując zwykłe błogosławione zmęczenie siedziałem na parapecie w kuchni i paliłem w otwarte okno. Zwyciężyłem swoją słabość ale stałem się niewolnikiem. Nigdy nie życzcie bliźniemu swemu tego, czego sami sobie byście nie życzyli!

Religia wysuszyła mnie jak narkomana. Nie mogłem już zrobić kroku bez zastanowienia, co powie na ten temat mój bóg. Chodzenie do cerkwi było męczące, dostawałem tam dodatkową dawkę infekcji i wracałem zupełnie chory. Jeżeli nie chodziłem do cerkwi, przychodził głód. Lidia w końcu dowiedziała się gdzie bywam w niedziele. Próbowała wyrazić swój zachwyt. Popatrzyłem na nią ze złością i wysyczałem przez zęby:
-Lidio! Religia – to opium dla mas.

Od razu zostawiła mnie w spokoju, niezmiernie tym stwierdzeniem zdziwiona.

Któregoś dnia znalazła w starym katalogu mój zapomniany wiersz, i przykleiła się do mnie – czemu chowam arcydzieło? Wiersz nazywał się „Antologia”. Były to abstrakcyjne czworowiersze z nieprzewidywalnymi wyskokami w stylu szkockich piosenek ludowych:

„Wychodząc z wyobraźni stają przed oczyma
Panienki wraz z kształtami bardzo ślicznych nóg
Lecz mądry ktoś go w porę nie zatrzyma
To może się urodzić bardzo groźny wróg”

Czytając dalej, wpadłem w panikę i pojąłem, że oto nadszedł mój koniec. Żeby wszyscy zrozumieli jakie sny teraz widuję, to przytoczę tylko malutki kawałeczek ze środka:

To Kwadrylis – okrutny, ziejący ogniem trup
A Gwes-Werk-Hememonik zabije cię za centa
Tuż za nim, brocząc krwią przed oderwany strup
Już pełźnie wąż-Rulinga przy nodze Szaj-Tormenta

Z całej „Antologii” pamiętałem tylko Szaj-Tormenta, więc pozostali stali się dość nieprzyjemna niespodzianką.

Nie mogłem słuchać niedzielnego kazania w telewizji, doprowadzało mnie do szału. Wydawało mi się, że księża mówili o czymś, o czym nie mieli najmniejszego pojęcia. Może trafiłem na jakąś groźniejszą odmianę, a może okazałem się po prostu bardziej podatny na tę zarazę. W każdym razie płakałem po nocach, przypominając sobie bezproblemowe, bezbożne czasy w okresie gdy reszta bezbożników na wyścigi zapisywała się do tego drugiego obozu. Boże, jak ja nienawidziłem ich religijnych dyskusji!

-A mydło wam kradli? A psy się na was rzucały? A gołębie was kluły? A żyrandol na was spadał? - ściskając pięście z nienawiścią krzyczałem w kierunku telewizora.

Nigdy nie zapomnę tego dnia, szóstego czerwca sześć lat temu gdy postanowiłem zwyciężyć albo umrzeć. Było tak.

Przyjaciel poznał mnie z potrzebnym człowiekiem. Ja poczęstowałem człowieka wódka i sprezentowałem mu blok papierosów. W tamtych czasach w mieście nie było ani wódki, ani papierosów, w mieście nie było ni czorta. To teraz – pij i pal sobie na zdrowie, a wtedy był deficyt. Możecie sobie wyobrazić jak się wykosztowałem? Za to, potrzebny człowiek zgodził się omówić temat mojej przyszłej pracy doktorskiej.

Dzień przed mierzyłem kostium i ćwiczyłem przed lustrem jak mam się zachowywać. Przed snem zawiązałem na pamięć supełek by pamiętać o kwiatach dla żony potrzebnego człowieka i postawiłem sobie krzyżyk na czole by pamiętać o dokumentach. W nocy spałem jak zabity.

Rano obudziłem się w doskonałym nastroju. Ze zdziwieniem popatrzyłem na wisząca obok koszulę, jeden rękaw której przywiązany był do drugiego. Potem poszedłem do łazienki i z ciekawością zagapiłem się w lustro
-Mamusiu! Wyobraź sobie! Zasnąłem – wszystko w porządku, obudziłem się – a na czole tajemniczy krzyż!

Przyjaciel zadzwonił dopiero wieczorem.
-Idiota – tylko tyle powiedział.

Odwiesiłem słuchawkę i poszedłem do swojego pokoju. Stary tyran surowo wytrzeszczał oczy z babcinej ikonki, wystawiając do przodu rozdwojoną brodę. Zabił mnie bez żadnego konkretnego powodu, tak po prostu, dla żartu.

Elektryczna lampka, paląca się pomiędzy moim sercem i żołądkiem jaskrawo rozbłysła i wybuchła, wylatując z piersi białymi kryształowymi odłamkami. Podrzuciło mnie i kopnęło ze ściśniętymi pięściami do przodu, na spotkanie mojego boga, wiszącego na ścianie.

-Ty! Ty!!! - zakrzyknąłem tak strasznie, że portret pobladł. Potem zerwałem ikonkę ze ściany, rzuciłem pod nogi i zacząłem na niej tańczyć.
-Nie ma cię! Nie ma cię! Nie wierzę! - tragicznie wyrzekłem nieludzkim głosem

To co było dalej pamiętam jak przez mgłę. Skończyło się tym, że w amoku biegałem po podwórku i w tejże chwili z drugiego piętra spadła doniczka z kaktusem. Do szpitala trafiłem jako zupełnie inny człowiek.

Wydaje mi się, że zrozumiałem tajemny mechanizm moich cierpień. Wygląda na to, że jeśli człowiek w Coś uwierzy, to Coś zaczyna istnieć naprawdę. Co wiemy o zagadkowych zdolnościach ludzkiej psychiki? Jeżeli jednym wysiłkiem myśli można przeniknąć w przyszłość, wyleczyć chorego czy zgiąć metalowy klucz, to czy nie jest tak że jakaś tajemnicza praca zachodzi również w chwili, gdy wyobrażamy sobie coś Irracjonalnego? Bóg przez płuca trafił do mojego organizmu i zaczął istnieć, wysysając z duszy odżywcze soki. Im więcej o nim myślałem, tym lepiej go sobie wyobrażałem. Im lepiej go sobie wyobrażałem, tym bardziej realne było jego istnienie.

Strzeżcie się wy wszyscy, którzy podobno mnie oddajecie się we władze fantazji! Nie chodźcie do kina, nie piszcie wierszy, szczególnie w nocy! Wzmacniajcie organizm, nie pozwalajcie mu wierzyć w to czego nie zobaczył na własne oczu! A jeżeli jednak zachorowaliście, zapomnijcie o silnych emocjach! Cuda to jeden ze sposobów na wywołanie w organizmie potężnej fali uczuć, która będzie korzystna tylko dla sił nadnaturalnych, żerujących na waszej świadomości. Strzeżcie się cudów!!!

Co tyczy się mnie, chronicznie nie mam szczęścia w karty. Transport publiczny długimi karawanami mija przystanki gdy stoję przez drogę, ale wystarczy bym podszedł – i czekam godzinami. Moje pieniądze i dokumenty regularnie znikają. U fryzjera odcięto mi połowę ucha. Lidia zostawiła mnie, na odchodnym rzucając aluzję, że jakoby nie jestem mężczyzną. Straciłem pracę. Parzą mnie zapałki, drapią koty, a konduktorzy ciągle wlepiają mandaty za jazdę bez biletu. Jednocześnie odłączyli mi gaz, prąd i zimną wodę, tak że rankami myłem się wrzątkiem przy świetle świec. W zeszłym tygodniu pobili mnie przy budce z piwem, biorąc za kogo innego. W piątek trafiłem pod kopyta konia. W sobotę wyjęto mi spod łóżka skradzioną sąsiadowi chińską porcelanę, obraz Salvadora Dali, a za wieszakiem znaleziono grubą paczkę akcji RAO Gazprom i ampułki z heroiną, dla niepoznaki schowane w lufie kałasznikowa. Szukali porcelany.

Nie starzy słów by opisać te wszystkie nieszczęścia które na mnie spadają. Ale cuda te nadal pozostają w granicach teorii prawdopodobieństwa. Może tylko mi się wydaje że bóg istnieje, a tak naprawdę wcale go nie ma! Po tym, jak odciski moich palców znaleziono na walizce, wypchanej fałszywymi dolarami, podzieliłem się moimi wątpliwościami z towarzyszem podpułkownikiem i trafiłem do domu wariatów. Pierwszym, co zrobiłem po znalezieniu się tam, było rozerwanie na malutkie kawałeczki albumu starych ikon, który przypadkiem trafił mi na oczy. Rysowanie boga to to samo, co rysowanie pałeczki Kocha albo bladej spirohety! Potem zażądałem dla siebie maseczki z gazy, i teraz poruszam się tylko w niej, by nie zarazić otoczenia. Bóg jest groźnym wirusem nerwowo-paralitycznego i psychogennego działania, w niepamiętnych czasach przyniesionym na planetę Ziemia przez zbrodniczych kosmitów! Lekarze są w stanie postawić prawidłowej diagnozy, ponieważ najpierw głośno i oficjalnie stwierdzam że boga nie ma, a potem, po cichu, szeptem, albo przy pomocy zaszyfrowanego liściku robię aluzje, że jednak jest. Najlepiej rozumie mnie profesor Piótr Iwanowicz Gorszkow, który niedawno podsumował:
-To chce pan powiedzieć, że bóg istnieje, ale lepiej by było, by nie istniał?

Absolutnie prawidłowa myśl!
Przynajmniej dopóki na tym świecie żyją tacy ludzie jak ja!


Ostatnio zmieniony przez dnia 05-01-2006, 11:24, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 18-01-2006, 19:20   

Moja prawowita kasta
http://zhurnal.lib.ru/k/kirlan_a/mzk.shtml

„Bramini to mędrcy, Ksatriji – wojownicy, Kasthai - urzędnicy, Mahadzhani - handlowcy, Siudrzy – robotnicy, a pariasi – wszyscy pozostali”
Z Abecadla

Jestem braminem!

Nareszcie kończą się te koszmarne tortury, które zaczęły się jeszcze w dzieciństwie. Żegnaj kompleksie niepełnosprawności i poczucie wstydu za nieudaną karierę. Jestem inny niż wszyscy, ale nie dlatego że jestem głupszy, a ponieważ jestem lepszy od innych ludzi.

Jestem braminem!

W lustrze w łazience odbijały się moje jaśniejące oczy. Dłoń wbrew woli przykryła wysokie czoło na którym znajdował się hańbiący bramina znak – trójkąt z trzech czerwonych kropek, oznaczający przynależność do Mahadzhanów. Nie jestem już Mahadzhanem! Gardzę przeklętym handlem. Przeklinam wszystkie na świecie rachunki-faktury, dokumenty na wydanie sprzętu, poręczenia majątkowe, umowy z niebieskimi stemplami, czysty dochód i chytre kłamstwa. Niech żyje sztuka! Witajcie, nauko, polityko i religio! Znalazłem godne mnie miejsce w tym świecie.

Domownicy ucichli. Można ich zrozumieć. Od wczoraj głowa domu przypomina wariata. Nie bójcie się, ukochani! Współczesne prawo nie zabrania małżeństw pomiędzy kastami. Ale i nie jest im przychylny. Popatrzymy na wasze dalsze zachowanie.

Z uśmiechem mrugnąłem do odbicia żony w moim lustrze. Jej pełne łez oczy twrożnie poszukiwały odpowiedzi na pytanie: i co teraz?
-Kupiłam nowe żyletki do golarki kochany – wyszeptała.

Nawet się nie odwróciłem.

-Zostaw sobie, i częściej gol się pod pachami. Postanowiłem zapuścić brodę, żeby wszyscy ludzie, nawet pariasi, z daleka widzieli bramina.

Woda z kranu z syczeniem zapełniła zlew. Gdy bramin mył twarz, żona-mahadzhanka stała obok i łkała. Potem podała świeży ręcznik.
-Sierioża, czemu tak? Masz złą żonę? Przypomnij sobie, ile razy musiałam pożyczać pieniądze od innych mahadzhanów. Znosiłam to wszystko. Nasze dzieci są źle ubrane, nie mają dostępu do prestiżowej szkoły, do tej pory nie spłaciliśmy lodówki. Twoja żona nosi naszyjnik z pereł i bursztynu zamiast złotych ozdób. A moje zimne owcze futro? Weronika ma futro z norek a Nataszka – z fretek. O wielcy bogowie, za co spadła na mnie taka kara?

-Karma – skomentowałem z zimną krwią, wycierając twarz.

Żona wybuchła płaczem. Boi się bezsensownie. My, bramini, jesteśmy wielkoduszni. Odwróciwszy się, delikatnie przyciągnąłem kobietę i pocałowałem w nosek.

-Szureczko, uspokój się. Teraz wszystko będzie inaczej.
-Nie zostawisz nas, Sierioża? - spytała trwożnie
-No co ty, kochana. Tylko rzucę pracę.

Od samej myśli o pracy mną zatrzęsło. Oto do jakiego stopnia może się bramanowi znudzić handlowa firma „Chemprodukt”!

O dziesiątej miałem wyznaczone spotkanie z Pierewałowym. Był to urzędnik z kasthai. Ale czy bramina może przestraszyć dziedziczny biurokrata? Ubrałem się i w pospiechu połknąłem lekkie śniadanie, ucałowałem dzieci i wybiegłem na ulicę. Leciałem jak na skrzydłach! Przede mną czekał inny los.

Historia dzielenia ludzi na kasty jest bardzo starożytna i kontrowersyjna. W ciągu czterech tysięcy lat nie raz próbowano ją usunąć. Ale bezużyteczne wysiłki reformatorów zawsze ostudzane były przez chaos, które zawsze następował po reformach. Przyroda sama określa konieczną ilość ludzi w każdej kaście. Jedyny problem polegał na dokładnej diagnozie. Kiedyś dzieci mahadzhanków koniecznie stawały się mahadzhanami. Ale dwieście lat temu wielki mędrzec Ulianow-Lenin odkrył niedoskonałość starego systemu. Teraz o wszystkim decyduje analiza medyczna, na podstawie której precyzyjnie daje się określić kasta niemowlaka. Co prawda, czasem jednak zdarzają się pomyłki. Mój własny przypadek do nich właśnie należał.

Na asfalcie leżał pierwszy śnieg. Wsiadłem do samochodu, uruchomiłem silnik i ostrożnie ruszyłem do tyłu. Ostatnim razem prawie przejechałem kota sąsiadów. Oni zagrozili sądem. Tak więc z nawiązką zapłaciłem za celowy napad na biedne zwierze. Bezkresne skąpstwo mahadzhanów budziło mój strach. Nigdy nie potrafiłem się z nimi dogadać, i zawsze obrywałem. Wystarczy! W następnym tygodniu przenoszę się do innej dzielnicy.

Siudrzy już dawno się obudzili, dokładnie sprzątnęli śnieg i nawet posypali drogę piaskiem. Oni to potrafią. Wyjechałem z podwórka. Z wyciem i hukiem wyprzedzała mnie ogromna ciężarówka. Ulica była jedynym miejscem, gdzie przedstawiciele różnych kast rywalizowali ze sobą. Siudrzy, mahadzhani i ksatriji znajdują się w wiecznym pośpiechu, nie rozumiejąc, że pośpiech ten bierze się z braku rozumu. Bramini i kasthai potrafią rozsądnie planować czas, tak więc zawsze jeżdżą powoli. Zamyśliwszy się o sensie życia przeskoczyłem puste skrzyżowanie na czerwonym świetle. Co za hańba dla bramina! Na poboczu stał inspektor drogówki.

Podniósł swoją pałkę, zatrzymał samochód i poprosił o dokumenty. Spojrzałem na zegarek.

-Towarzyszu ksatriji! Proszę pozwolić mi na zapłacenie kary na miejscu.

Wysoki, barczysty inspektor ze zdziwieniem oderwał wzrok od mojego prawa jazdy.
-Wbrew regulaminowi – uciął – to poważne wykroczenie, jedziemy na badania.
-Słowo honoru, jestem absolutnie trzeźwy! W ogóle nie piję!
-Wszyscy mahadzhani tak mówią – wzruszył ramionami inspektor – sprawdzimy.
-Ale o to właśnie chodzi że jestem braminem! - spróbowałem wyrazić swój gorący protest.

Radość odkrycia po prostu rozpierała mnie od środka, i pragnąłem wyjaśnić każdej napotkanej osobie, kogo tak naprawdę widzi.
-W prawie jazdy pisze wyraźnie „mahadzhan” - nachmurzył się inspektor – Czy też pana zdaniem ksatriji nie potrafią czytać? Jedziemy.

Co za głupi przypadek! Jeżeli spóźnię się na spotkanie z Perewałowym, na pewno zostanie to zinterpretowane na moją niekorzyść.

Wstyd się przyznać, ale po badaniach śpieszyłem do magistratu wyprzedzając nawet pariasów. Wściekli, gwałtownie trąbili w ślad samochodowi bramina. Ich pierwotne instynkty buntowały się na samą myśl o tym, że ktoś okazał się na drodze bardziej bezceremonialny niż oni. Naukowcy od dawna poszukiwali odpowiedzi na pytanie: po co w ogóle istnieją pariasi? Okazało się, że przyroda trzyma w odszczepieńcach niezbędne rezerwy genetyczne, które moga nagle okazać się potrzebne w celu doskonalenia innych kast.

Zaczął padać śnieg. Prawie poślizgnąwszy się na stopniach ganku, wleciałem do magistratu i tygrysimi skokami wbiegłem na drugie piętro. Jeszcze trochę, i byłoby za późno. Sympatyczna sekretarka z czerwoną teczką w ręku właśnie wyszła do recepcji i spytała obecnych:
-Kto z państwa jest Siergiejem Pietrowiczem Wozhennikowym, mahadzhanem?
-To moje nazwisko – krzyknąłem z zachwytem – Tylko kasta jest inna

Dziewczyna parsknęła z rozbawieniem
-Proszę wejść

Wkroczyłem do gabinetu.

Iwan Wasiliewicz Pierewałow siedział za wielkim, dębowym biurkiem, badając papiery. Jego oczy poruszały się równomiernie, jak karetka skanera. Pracujący kasthai czystej krwi przy pracy przypomina mechanizm komputerowy. Iwan Wasiliewicz okazał się stuprocentowym kasthai.

-Wozhennikow to Pan? - zapytał Pierewałow.
-Ja
-Proszę usiąść

Iwan Wasiliewicz badawczo spojrzał mi w oczy. Po chwili otworzył moją teczkę i długo je badał, jak gdyby widział po raz pierwszy. Potem oparł się o oparcie fotela, z namysłem krzyżując ręce na piersi.
-Jakie ma Pan pretensje, Siergieju Pietrowiczu?

Straciłem rezon.
-Jak to jakie? Żadnych pretensji. Po prostu potrzebuję papieru o tym, że poprzednia diagnoza mojej kasty okazała się nieprawidłowa. Tak naprawdę jestem typowym braminem. Tu jest analiza krwi, stolca i moczu...
-Widzę, widzę – Pierewałow czepliwie badał pieczęcie – Tym razem wynik jest dokładny? Bez błędów? Proszę się nie obrażać, a spróbować zrozumieć punkt widzenia kierownictwa. Mahadzhani są chytrzy. Może za tydzień zechce się Panu zostać ksatrijem? Wypłata wyższa, mieszkanie darmowe, ulgi na przejazdy kolejowe....
-Jak Panu nie wstyd? - oburzyłem się ja – Proszę wyobrazić siebie na moim miejscu! Przez trzydzieści trzy lata obrażali mnie przedstawiciele cudzej kasty! Wysokie przeznaczenie bramina zostało poniżone z powodu głupiego błędu!
-To nie błąd tylko przestępstwo – zgodził się Pierewałow – Wymiar kary - do pięciu lat. Będzie Pan kierował sprawę do sądu?
-Nie. Nie chcę łamać jeszcze jednego życia. Wystarczy, że mój los został złamany. Po co grzebać w przeszłości? Potrzebuję tylko zaświadczenia.

Pierewałow spojrzał na mnie z szacunkiem.
-Słusznie mówią, że wspaniałomyślność braminów jest podstawą harmonii państwa – zachwycił się kasthai – Widzę, Siergieju Pietrowiczu, że jest Pan prawdziwym braminem. Teraz jestem po prostu pewien, że kierownictwo nie będzie miało żadnych problemów.
-Ale jakie moga być problemy? Nie rozumiem. W jakim dziale można dostać zaświadczenie dla wymiany kasty w dokumentach?

Pierewałow powoli podniósł się z miejsca i włączył telewizor. Na moim ulubionym kanale zaczynała się właśnie reklama polityczna. Przy okrągłym stole mądrzy bramini z szacunkiem dyskutowali o bieżących problemach kraju.
-Wybory nadchodzą – zauważył kasthai – Na kogo by Pan głosował na miejscu bramina?
Poczułem niepokój. Czemu Pierewałow nie odpowiedział na moje pytanie?
-Na Gelimhanowa. Ma silne argumenty.
-Naprawdę? A ja wolę Panajewa. Będzie więcej porządku. Ale, nie moja sprawa.
-Oczywiście, przecież prawo głosu mają tylko bramini – nie mogłem powstrzymać się od złośliwej uwagi.
-Dokładnie – kasthai gwałtownie odwrócił się w moim kierunku – To na zachodzie głosować mogą wszyscy jak leci, co powoduje że wpadają z kryzysu w kryzys. A u nas jest porządek, kraj kwitnie. Nasz układ państwowy jest sprawdzony przez tysiąclecia. Współczesne badania naukowe tylko potwierdziły podział ludzi na kasty. Co stanie się, jeśli kasty się wymieszają? Wojowniczy ksatrij zostanie prezydentem i zacznie awanturę. Prymitywny siudra zamieni muzykę, malarstwo albo poezję w oczywisty kicz. I jeszcze będzie ganić innych za brak poszanowania dla takiej sztuki. Wojskowy z mahadzhan na pewno zacznie handlować bronią. A gdyby do tego wybrano go na prezydenta? Sprzeda ojczyznę w butach i nawet nie mrugnie! I właśnie dlatego państwo trzyma się tylko na braminach. Tylko bramin, dla którego interesy ogółu ważniejsze są od osobistych zdolny jest do zajmowania się polityką, nauką czy sztuką. Pozostali nie powinni nawet głosować! Głosami takich ludzi można grac jak w karty! Ksatriji są głupi, siudrzy – ufni, mahadzhani – sperzedajni. Pariasi to po prostu bandyci, rozumiejący tylko brutalną siłę.
-A kasthai? – zapytałem z przekąsem

Pierewałow wydął wargi
-Niepotrzebnie się Pan śmieje. My, kasthai, nie chwytamy gwiazdek z nieba, ale lepiej od innych rozumiemy sekret dobrobytu państwa. I póki ja tu jestem, nie dostanie Pan ode mnie żadnego zaświadczenia!

Iwan Wasiliewicz opadł na fotel. Jego słowa ogłuszyły mnie jak cios młotkiem. W uszach dzwoniło. Chyba znowu podniosło się ciśnienie. Z otwartymi ustami bezdźwięcznie poruszałem wargami, błagalnie wyciągnąłem rękę w kierunku kasthai i w końcu spytałem:
-Odmawia Pan potwierdzenia mojej prawowitej kasty? Ale dlaczego?
-Precedens – wyjaśnił Pierewałow – wyrośnie za Panem cała kolejka
-Ale Przecież podobne błędy zdarzały się i wcześniej!
-Ale nie w moim rejonie.

Moje oburzenie nie miało granic.
-Zaskarżę Pana!
-Pańskie prawo.
-Skieruje sprawę do sądu!
-Rozumiem, ale będę twardy. To moja praca. Siergieju Pietrowiczu, niech Pan się ocknie. Proszę spojrzeć na problem z punktu widzenia interesów państwowych. Czyżby własna korzyść jednak była dla Pana ważniejsza? Czyżby Wozhennikow jednak był oszustem a nie braminem?

Zachłysnąłem się wściekłością
-Odpowiesz mi za tę obrazę! - zagroziłem i rzuciłem się do drzwi.

Już na korytarzu dogonił mnie pożegnalny śmiech kasthai.
-I tak oto się zdradziłeś, oszukańczy braminie!

O bogowie, wielcy bogowie aryjscy! Rama, Kriszna i Hanuman! Za co mnie porzuciliście?

Któregoś dnia przepowiedziano mi, że w następnym życiu zostanę szczurem. Dlatego życie obecne było mi podwójnie drogie.

Samochód zasypało śniegiem. Otworzywszy przednie drzwiczki wyciągnąłem szczotkę i zacząłem z wściekłością czyścić szyby. Czego by mnie to nie kosztowało, musze znaleźć sposób na rozwiązanie tego problemu. Będę walczył o swoją kastę! Przegryzę litą ścianę, którą zbudował na mojej drodze kasthai, albo nie będę szczurem w przyszłym życiu!

W kieszeni stareńkiej kurtki zadzwonił telefon komórkowy. Rzucając mokrą szczotkę pod siedzenie, usiadłem przy kierownicy i wyciągnąłem słuchawkę. Dzwoniła Oksana Horońko. Pracujemy w jednym oddziale firmy Chemprodukt. Oksana była całkiem ładna i na swój sposób przyjazna. Ale w ostatnich latach coraz częściej zauważałem z irytacją, że nasza przyjaźń zawsze przynosiła jej materialne korzyści, a mi tylko straty. Oksana była typową mahadzhanką i nawet nie potrafiła zrozumieć przyczyny tej irytacji.
-Witaj Sieriożo! - usłyszałem radosny głos w słuchawce – Już byłeś w magistracie? I jak sukcesy?
-Kiepskawo – przyznałem się

Oksana zachichotała
-No i kto miał rację? Zawsze mówiłam że nasz Sierioża jest mądry jak ten bramin ale w takiej sprawie potrzebna jest przebiegłość, rozumiesz? Znalazłam dla ciebie telefonik potrzebnego człowieka. Nawet znam juz adres. Kochana jestem, co nie? Mówią, że to znany obrońca i adwokat. O nazwisku Guatamson. Nie bierze drogo, może z tych początkujących. Bierz zapisuj.
Horońko podyktowała adres i telefon.

-Gzie teraz jesteś?
-Przy magistracie
-Pięknie! Guatamson jest w dwóch krokach od ciebie. Jedź do niego. To prosty chłop, nie odmówi. A tak przy okazji, w zimie zostawiasz samochód na parkingu?
-Oczywiście – zdziwiłem się ja
-A garaż masz pusty? Słuchaj, a można u ciebie do wiosny postawić do garażu Wańki motor? Tobie to rybka a ja oszczędzę półtora kawałka.

Mój prawy policzek zadrgał.
-Klucze ma teściowa. Pogadamy jutro, dobra?
-Umowa stoi – zaszczebiotała Oksana

Rzucajcie się mahadzhani, rwijcie bramina na kawałki!

Raczej zdechnę niż puszczę Oksankę do garażu za darmo. Nawet jakby to miało być pięćset rubli, ale wezmę. A zaoszczędzonym tysiącem niech się udławi w zamian za telefon Guatamsona!

Pierwszy śnieg zamienił się w deszcz. Lodowate krople spełzały po przedniej szybie. Zawiał ostry wiatr. Deszcz bębnił o karoserię, jak gdyby wiatr walił w metalowy bębenek. Wiatr i bębenek. Samochód leciał po ulicy jak jesienny liść, obok wysokich budynków pod te trwożne werble. Wydawało się, że najważniejsze jest przede mną.

Szukając potrzebnego domu z goryczą wspominałem, ile się nacierpiałem od mahadzhanów w ciągu tych trzydziestu trzech lat. Droga zakończyła się placem. Skręciwszy w lewo, zostawiłem samochód na ulicy, wszedłem do klatki, po schodach i zadzwoniłem do mieszkania. Drzwi otworzył wysoki smagły chłopak około dwudziestu pięciu lat, podobny do hindusa. Jego szczęki poruszały się równomiernie, przeżuwając gumę. Za plecami grzmiała muzyka. Z pokoju dolatywał kobiecy śmiech. Na jego czole widoczna była czarna pieczęć ksatriji.
-Dzień dobry, potrzebuję adwokata – powiedziałem zdecydowanym tonem – Czy to tu mieszka Guatamson, znany obrońca?
-Guatama – niedbale poprawił chłopak
-Co Pan powiedział?
-Guatama. To ja. Dla przyjaciół po prostu Budda. Wchodź facet, zobaczymy.

Wszedłem. A lepiej gdybym nie wszedł! Tylko to jest juz zupełnie inna historia...
Powrót do góry
Ysengrinn Płeć:Mężczyzna
Alan Tudyk Droid


Dołączył: 11 Maj 2003
Skąd: дикая охота
Status: offline

Grupy:
AntyWiP
Tajna Loża Knujów
WOM
PostWysłany: 18-01-2006, 22:04   

OK, jeśli dobrze zrozumiałem, to chodzi Ci, Bianko droga, o polskie wersje nazw kast.

Bramani - brahmini bądź bramini
Ksatriji – kszatrije, kszatrijowie
Kasthai - oczywiście ni ma
Mahadzhani - j. w.
Śudrzy – Siudrowie
Pariusze – Pariasi

_________________
I can survive in the vacuum of Space
Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Odwiedź galerię autora
Avellana Płeć:Kobieta
Lady of Autumn


Dołączyła: 22 Kwi 2003
Status: offline
PostWysłany: 19-01-2006, 12:41   

Jeszcze jedna uwaga: po polsku wszystkie nazwy kast piszemy wyłącznie z małej litery!

I proponuję utworzenie formy "kasztai" albo "kasztaji".

_________________
Hey, maybe I'll dye my hair, maybe I move somewhere...
Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Odwiedź galerię autora Odwiedź listę obejrzanych anime / przeczytanych mang
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 19-01-2006, 12:55   

slowo MAHADZHAN (jakkolwiek jest pisane) w hinduskim istnieje - try kipling, i oznacza lichwiarz
Powrót do góry
Mai_chan Płeć:Kobieta
Spirit of joy


Dołączyła: 18 Maj 2004
Skąd: Bóg jeden raczy wiedzieć...
Status: offline

Grupy:
Fanklub Lacus Clyne
Tajna Loża Knujów
WIP
PostWysłany: 19-01-2006, 13:08   

Bianca - w hinduskim to se może, żeby tylko polski odpowiednik był :P

_________________
Na Wielką Encyklopedię Larousse’a w dwudziestu trzech tomach!!!
Jestem Zramolałą Biurokratką i dobrze mi z tym!

O męcę twórczej:
[23] <Mai_chan> Siedzenie poki co skończyło się na tym, że trzy razy napisałam "W ciemności" i skreśliłam i narysowałam kuleczkę XD

Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź blog autora Odwiedź galerię autora
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 19-01-2006, 14:46   

no wiec chyba trzeba sie zreferowac do kiplinga o ten odpowiednik ;)
Powrót do góry
Bezimienny Płeć:Mężczyzna
Najmniejszy pomiot chaosu


Dołączył: 05 Sty 2005
Skąd: Z otchłani wieków dawno zapomnianych.
Status: offline
PostWysłany: 19-01-2006, 15:05   

Obawiam się, że takim odpowiednikiem jest po prostu "lichwiarz"

_________________
We are rock stars in a freak show
loaded with steel.
We are riders, the fighters,
the renegades on wheels.

The difference between fiction and reality? Fiction has to make sense.
Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Strona 2 z 12 Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, ... 10, 11, 12  Następny
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików
Możesz ściągać załączniki
Dodaj temat do Ulubionych


Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group