Ogłoszenie |
Forum archiwalne, nie można zakładać nowych kont.
|
Zamieszczone na Czytelni |
Wersja do druku |
Ysengrinn
Alan Tudyk Droid
Dołączył: 11 Maj 2003 Skąd: дикая охота Status: offline
Grupy: AntyWiP Tajna Loża Knujów WOM
|
Wysłany: 19-01-2006, 20:47
|
|
|
Cytat: | Bianca - w hinduskim to se może, żeby tylko polski odpowiednik był :P |
Sądząc po formie zapisu fonetycznego po polsku powinno być mahadżan po prostu. Ciekawe co z tym kasthai. |
_________________ I can survive in the vacuum of Space
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 19-01-2006, 20:57
|
|
|
sprobowalabym zobaczyc "urzednika" po hindusku....... |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 20-01-2006, 13:00
|
|
|
Nowy fotel arcymaga
http://zhurnal.lib.ru/k/kulanowskaja_e_w/remont.shtml
Poranek w Centralnym Departamencie Magii zaczął się jak zwykle. Przez noc nie zaobserwowano ani skutecznych ataków Mroku, ani magicznych zakłóceń, nie zawalił się żaden portal, i nawet połączenie z wielkim międzyświatowym riftem podtrzymywane było na najlepszym poziomie. W sumie, wszystko jak należy. Wielki arcymag wygodnie rozsiadł się w swoim ulubionym wytartym fotelu, włączył stareńki palantir i zamyślił się. Jego myśli już od paru miesięcy krążyły tymi samymi ścieżkami, i nie były zbyt radosne. Królestwo w ostatnich dziesięcioleciach chwiało się pod ciągiem reform, które wcale nie wyszły na dobre powierzonej jego opiece instytucji. Gdy umarł stary król, wielu wydawało się, że młody dziedzic w końcu zatrzyma te ciągłe zmiany. Ale nie ma lekko. Młody król poparł sprawę ojca z analogicznym samozaparciem, tylko mniejszym zewnętrznym blaskiem. Minęły czasy wspaniałych publicznych królewskich przemówień, kiedy naród nie był pewien czy ma cieszyć się z nieoczekiwanych zmian i błazenady czy smucić przez wzgląd na prestiż kraju. Rozpleniła się szara rutyna, tworząca komitety i podkomitety, organy wspomagania reform pierwszego, drugiego i dalszych poziomów...
Do CDMa, któremu mimo wszystkich tych wstrząsów i trudności finansowych nadal udawało się wypełniać swoje obowiązki w stosunku do korony nikt nic nie miał. Ale od wiosny wokoło zaczęły pojawiać się najdziwniejsze pogłoski. Mówili, że nadchodzą cięcia kadry magicznej, strukturalne i finansowe nowości, a nawet – sprzedaż niektórych instytucji magicznych w prywatne ręce! I mimo wszelakich prób, nie udawało się wyjaśnić niczego konkretnego. Zdania i wersje wyglądały jak zawieś ze wstrząśniętej buteleczce, gdy wydawało się, że to wszystko może jeszcze osiąść, opaść, i zostać jak było.
-I jak w takich warunkach rozwijać magię, czy utrzymywać poziom – już któryś raz rozmyślał arcymag, patrząc na powoli opadające żółte liście klonu za oknem, i zwyczajowy już ból głowy wygodnie rozsiadał się w jego organizmie. Aż tu nagle – bez tego nagle, jak wiadomo, nie może obejść się ani jedna opowieść – rozległ się strwożony głos jego sekretarza, który miał prawo wchodzić bez pukania, i jak najbardziej z niego korzystał:
-Panie arcymagu, Panie arcymagu, proszę spojrzeć za okno!
-No co tam jeszcze, - i kierownik podniósł się z fotela, wiedząc doskonale, że sekretarz nie będzie panikował bez powodu. I miał rację, powód do paniki faktycznie istniał: przez główną bramę, doskonale widoczną z okna gabinetu, wjeżdżał sznur powozów. A sądząc z herbu na pierwszym z nich, wiózł on pierwszego ministra korony!
-Niech mnie Mrok pochłonie! I bez żadnego uprzedzenia! Szybciej, moja uroczysta toga, i proszę uprzedzić kierowników działów! - i przybierając wyraz twarzy pełen szacunku ale z lekkim odcieniem własnej godności arcymag rzucił się by powitać wysokiego gościa.
-Panie pierwszy ministrze, co za honor! Czy życzy Pan sobie może odpocząć po podróży?
-Nie mam czasu na odpoczynek – stwierdził pierwszy minister, który pojawił się w tym miejscu chyba nie całkiem zgodnie z własną wolą – pilny królewski rozkaz – w związku z planowanymi reformami sfery magicznej odwiedzić waszą instytucję i zdecydować, co jest niezbędne dla podniesienia efektywności.
-Ależ oczywiście, Panie pierwszy ministrze, z radością pokażemy Panu nasze ostatnie osiągnięcia. Próbujemy przynosić korzyści koronie...
Arcymag, w otoczeniu zebrawszych się podwładnych w paradnych togach skierował się by pokazać ministrowi i jego świcie wszystko co najważniejsze i najnowsze.
-Proszę spojrzeć, tutaj mamy urządzenie do połączeń magicznych, które nie ma sobie równych w całym świecie, tu jest laboratorium alchemii, a tam...
Ale po okrągłej twarzy pierwszego ministra nie przemknęła nawet skra zainteresowania. Pochodził ze starego rodu, który zawsze dostarczał na dwór finansistów i nie interesował się niczym, co wychodziło za ramki tej dziedziny. Oprócz tego, chodziły pogłoski, że młody król dał mu to stanowisko po to, by na jego tle wydawać się bardziej jaskrawym i mądrym politykiem.
-Tak patrzę, i wy tu macie wszystko takie oblazłe, i fotele stare – nagle stwierdził urzędnik
-Ależ oczywiście, wydajemy środki korony w sposób racjonalny, dla lepszej efektywności potrzebowalibyśmy lepszych magoskopów, parę palantirów ostatniego modelu, i jeszcze kilka urządzeń – skromnie zaczął arcymag
-Magoskopy, palantiry – wy, magowie, zawsze chcecie zagraniczny sprzęt – burknął minister, który nie miał zielonego pojęcia do czego potrzebne są te wszystkie rzeczy – a rodzimą branżę budowlaną to nie chcecie wesprzeć, remont nie zrobiony od lat. A to to co to jest? - zapytał wskazując na zakurzoną palmę z trzema liśćmi, smętnie stojąca na korytarzu.
-A to... to palma, przynosi szczęście młodym magom
-Co za przesądy, a jeszcze widok psuje! Hańbicie królestwo! U was Przecież bywają zagraniczni posłowie?
-Oczywiście, dosłownie parę dni temu pojechali – sterczeli tu ze dwa tygodnie, tłumacząc że z powodu huraganu nie mogą od siebie obserwować międzyświatowego riftu – a to przecież jest projekt międzynarodowy.
-No widzi Pan, a tu ściany niepomalowane, wszędzie kurz, burdel!
Widząc że minister jest zagniewany, arcymag śpiesznie zaprowadził go do dumy instytutu – głownej sali do sterowania międzyświatowym riftem. Ale i tu czekało go niepowodzenie. Tupot wielu nóg ministra, jego świty i tłumu magów rożnych poziomów wywołał niewielkie wstrząsy i z sufitu – wprost na łysinę Pana ministra zleciał – o zgrozo – solidny kawałek tynku.
-A co to było? - ni to oburzył się ni to przestraszył urzędnik.
-A, Panie ministrze, proszę się nie martwić, proszę się nie martwić – to tylko tynk, zaraz szybciutko wyczyścimy Pański kostium magicznym sposobem.
-No widzi Pan, mówię przecież że potrzebujecie remontu, przy czym euroremontu na najwyższym poziomie!
-Ale dla nas to by lepiej na sprzęt, a i dodatek do pensji by się przydał... - jeszcze próbował zaprzeczać arcymag.
-Ja wiem lepiej! Jutro przyślę komisję z kompetencjami, i ona sprawdzi! - z tymi słowami minister ze świtą skierował się do wyjścia.
Następnego ranka cały CDM buczał jak targowisko, do którego zbliża się inspekcja handlowa. Uruchomione zostały wszystkie palanitry, magoskopy i reszta magicznych urządzeń, wszędzie widać było tłumy ludzi. Z racji na stan nadzwyczajny ściągnięto z miasta wszystkich magów, którzy zwykle zarabiali wolna praktyką magiczną, pojawiając się w miejscu pracy tylko na dyżur albo dla wykonania jakiegoś konkretnego zadania. I oto pojawiła się komisja, dumnie krocząc po laboratoriach i oddziałach.
-Panowie, z polecenia Pana pierwszego ministra przeprowadziliśmy kompleksowa inspekcję waszej instytucji – zaczął urzędnik wysokiego szczebla – i mamy następujące wnioski. Dostaniecie środki z dwóch tytułów – meble i wyposażenie wnętrz, oraz remont budynków oraz konstrukcji. I żeby euroremont wykonany został na poziomie! Plan wydatków ma być gotowy na jutro!
-A sprzęt?
-Sprzęt to inny artykuł! Mamy przykazane na nic nie dawać!
-A jakby podnieść pensje – nie poddawał się arcymag.
-A pensje – i tak macie zbyt dużo ludzi! Zróbcie cięcia stanu i podnieście z tego co zostanie, juz niech wam będzie nie zabierzemy ich z powrotem do skarbca!
Komisja pojechała a arcymag smutno wrócił do swojego fotela. Sekretarz usiadł naprzeciwko, uzbrojony w przybory do pisania.
-Panie arcymagu – zaczął cicho – proszę się tak nie martwić, bo znowu Pana głowa rozboli.
-A jak się mam nie smucić, cięcia stanu zatrudnienia to przecież podział w zespole!
-Jakoś sobie poradzimy, póki oni tam robią plany i uzgadniają – ktoś z młodzieży sam pójdzie na swoje, kogoś ze starszych namówimy na emeryturę – i się jakoś upiecze. Niech ja Panu lepiej pomogę z tym planem wydatków.
-Jakie to jest paskudne, Przecież doskonale wiem że państwowe pieniądze należy oszczędzać, a tu ten cały przeklęty euroremont!
-A co Pan myśli, że jak my tych pieniędzy nie weźmiemy to one pójdą na coś pożytecznego? Proszę nie wątpić, ktoś je sprywatyzuje do własnej kieszeni, na bank!
-No dobra, to pisz.
-Odnośnie remontu – to do alchemików, oni powinni wiedzieć po ile chodzą te wszystkie lakiery, farby, tynk.
-No to wyposażenie wnętrz
-To tak, krzesła zwykłe, krzesła miękkie. Fotele – proszę wysłać kogoś żeby podliczył ile ich mamy i dowiedzieć się, po ile teraz chodzą. Palma żywa w doniczce...
-A to po co?
-A tak, jedno do jednego, przecież pierwszy minister na nią zwrócił uwagę...
-A wie Pan, Panie arcymagu, mam pomysł! Może zamówmy sześć sztuk popiersi Jego królewskiej wysokości – jedno do głównej sali, drugie do waszego gabinetu, po jednym do każdego z departamentów – z.... z mitrilu!
-Jak to, czemu z mitrilu?
-Proste. Te lizusy ze skarbowego nie zdecydują się żeby odmówić czy zamienić na inny materiał, a my tu znajdziemy zastosowanie dla mitrilu – gnomy go oderwą razem z rękoma, a dla nas to nowy sprzęt, a popiersia zrobimy z brązu, pomalujemy jak trzeba, i nikt się nie dowie – przecież jesteśmy magami! |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 10-02-2006, 14:55
|
|
|
Wycena smoka
Urywek z monologu najemnika
http://zhurnal.lib.ru/p/pppja_p_p/price.shtml
-A potem ten drobny parszywiec o dwóch twarzach ogłasza, że nikt nie oczekuje od nas zwycięstwa!! A on, zaufany człowiek króla, najwierniejszy z jego sług, i tak dalej i tym podobne, zgodnie z zaleceniem najjaśniejszego pana postawił latarnię, na którą najlepsi magowie królestwa teleportuja słoneczną kulę. A to, powiem ci, jest takie coś, że jednej takiej średniej kulki starcza na doszczętne rozwalenie miasta... hę?!
Mężczyzna zajrzał do pustego kufla i ze wściekłością zapatrzył się na karczmarza. Ten szybko napełnił kufel piwem, w myśli wznosząc modły do wszystkich bogów by najemnik wyniósł się z jego przybytku jak szybciej, niż wpadnie na pomysł rozwalenia czegoś. A najlepiej, to jeszcze zapłaciwszy za wypite.
Najemnik oblizał się, patrząc na osiadająca pianę i kontynuował.
-Już – radośnie zachichotał Izw, zacierając rączki – Jak nakryje, to mokrego miejsca nie zostanie.
Zebrani koło smoczego łazu najemnicy patrzyli na niego z niesmakiem.
-Aha – Wariag jak zawsze coś przeżuwał – zapomniałeś o czymś.
-Co? - szczerze zdziwił się królewski ulubieniec
Najemnicy rozejrzeli się po sobie i tylko splunęli. No co można wymagać od ubogiego?
-A chodzi o to, chłopie – Wariag, chwyciwszy za kołnierz, przyciągnął ku sobie chudego brzydala, - że bydle jest za tamtą ścianą. Zaraz nas wszystkich nakryje... jak to powiedziałeś? Mokrego miejsca?
Tamten zadrżał, powoli zaczynając pojmować.
-To trzeba uciekać!
-A ta cała bonba to wiesz jaki ma rozrzut?
Izw zapłakał.
-To co mamy robić? - okrągłe z przerażenia oczy zdrajcy błądziły po surowych twarzach towarzyszy.
-Nie ma strachu, ty to może i przeżyjesz – Wariag w nieoczekiwanym przypływie dobroci postawił go na nogi i poklepał po ramieniu – gówno nie tonie.
Najemnicy wybuchli śmiechem. Potem Wielki Facet nachmurzył się:
-A przecież może – obrzucił Izwa wzrokiem pełnym obietnicy.
A Mały, który nie był szczególnie gadatliwy, chwycił go za łokcie i trzymając zdrajcę burknął pytająco:
-Jak?
Izw zasyczał jak zepsuty czajnik. Pozostali najemnicy rozważali propozycję braci-trolli ze sporym zainteresowaniem. Tym bardziej że przewodnik, będący również królewskim szpiegiem, jak również podłym zdrajcą i kretynem w czasie podróży zdążył zaleźć wszystkim za skórę. Na tyle, że nadchodząca śmierć blakła przed szansą na zemstę.
Nagle ze szczeliny wyjrzała gigantyczna morda, podobna do jaszczurzej, ale z zębami krokodyla, i popatrzyła na ludzi jednym okiem. Lewym.
-No i długo jeszcze mam na was czekać?
Po chwili wyjrzała druga głowa.
-A walczyć to będziecie na raz czy po kolei? - spytała z ciekawością.
Wariag machnął w kierunku smoka ręką.
-A po co? Zaraz tu ich cała bonba się zjawi i po nas. Po co się trudzić?
Głowy popatrzyły na siebie.
-To my sobie lecimy – poinformowała zebranych pierwsza i smok zaczął wysuwać się z korytarza. Gdy pokazał się korpus, długi, wężowy, najemnicy zobaczyli skrzydła złożone na plecach.
-To ty paskudo jesteś latająca?! - ryknął Wariag. - Stój natychmiast! Nas weźmiesz!
Ze zdumienia smok zatrzymał się, a ludzie juz biegli w jego kierunku, wdrapywali się na plecy, w pośpiechu przywiązywali do grzebienia. Jeden tylko Mały Facet, wątpiąc w biegu, potrząsnął Izwem.
-A co z nim? - krótko spytał troll dowódcę
Wariag nawet zatrzymał się na chwilę.
-Dobra, bierzemy. Trzeba przecież okazywać jakąś dobroć!
Smok mrugnął w zamyśleniu i nie czekając aż cały ten drobiazg skończy się przywiązywać podreptał do wyrwy w pałacowym murze, służącej paradnym wejściem. W powietrzu znalazł się jednym skokiem, kompletnie nie martwiąc się o pasażerów, ale nikt nie miał pretensji. Przeciwnie, wczepiony wszystkimi palcami w grubą smoczą skórę Wariag jeszcze krzyczał coś niezrozumiałego, żądając zwiększenia prędkości. Pozostali trzymali się w milczeniu, ale popierali wrzaski dowódcy.
-No i jak, ubiliście smoka? - w końcu zainteresował się historią karczmarz. Zainteresował się trochę nerwowo, ponieważ najemnik-ludojad już od paru minut w zamyśleniu patrzył przez niego, szczerząc stalowe zęby.
-Jeszcze czego!!! Gildiowy kontrakt był na kogo? Na smoka zielonego, jednogłowego, ziejącego ogniem! - najemnik ocknął się i znowu przyssał do kufla. - A smok był dwugłowy, uskrzydlony, kwaśny! To przecież co najmniej trzy razy drożej nawet bez szczególnego liczenia!! A do tego – samica!!!
„No to co?” głosiła morda karczmarza, dużymi literami.
Najemnik spojrzał na głupka ze srogim wyrazem twarzy.
-Zabijanie kobiet to grzech – zauważył ze znaczeniem – rozumiesz?!
-Aha... - karczmarz nerwowo przełknął.
-Aa-ha, no czego można od ciebie żądać... oprócz piwa?
Na ulicy rozległ się głuchy tupot, zadzwoniły butelki na półkach, i szare światło, ledwo przebijające się przez nieumyte okna do końca zgasł. Sądząc ze znaków, w ogródku karczmy pojawiło się coś niezwykle dużego. Potem coś zaryczało:
-Student, niech cię wszy zeżrą, utonąłeś tam czy co?!!!
-JUSZZZ!!! - ogłuszająco odburknął najemnik. I wyjaśnił zamarłszemu człowiekowi – To Wariag. Myśmy tu się wynajęli dla Maszeńki dorwać tego króla co to zażądał rozwalenia jej jaskini.
Na zewnątrz znowu ryknęło. Najemnik połknął resztki piwa.
-Zauważ, to on jako pierwszy naruszył kontrakt – zebrał magiczną laskę, która na czas popitki rzucona została pod nogi, i, rzuciwszy na ladę parę złotych monet, rzucił się w kierunku wyjścia. Tam czekano na niego z niecierpliwością. |
|
|
|
|
|
IKa
Dołączyła: 02 Sty 2004 Status: offline
Grupy: WIP
|
Wysłany: 11-02-2006, 15:09 Lista zbiorcza
|
|
|
Przetłumaczone są nastepujace rzeczy:
tytuł (autor) redakcja
- Skarb elfijckiej korony cz. 1 - 10 (B) - Avellana 1-8 (2 zamieszczone, 2 w poczekalni, reszta w kolejce)
- Dar-Przekleństwo (B) - Keii (w trakcie)
- Trudne dzieciństwo (B)
- Małe wredne szmaragdowe smoczątko (B)
- Małe wredne szmaragdowe smoczątko 2 – Rycerz (B)
- Iwan-carewicz i siwy koń cz.1, 2 (B) - Varda (w trakcie)
- Biały kruk (K)
- Jedna brązowa pigułka (K) - Avellana (będzie we wtorek)
- Moja prawowita kasta (K) (w trakcie?)
- Nowy fotel arcymaga (Kulanowskaja)
- Wycena smoka
K-kirilan, B - basztowaja |
Ostatnio zmieniony przez IKa dnia 13-02-2006, 19:47, w całości zmieniany 5 razy |
|
|
|
|
Zegarmistrz
Dołączył: 31 Lip 2002 Skąd: sanok Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 11-02-2006, 15:33
|
|
|
Co z tym moim fickiem? |
_________________ Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
|
|
|
|
|
IKa
Dołączyła: 02 Sty 2004 Status: offline
Grupy: WIP
|
Wysłany: 11-02-2006, 16:20
|
|
|
....
chyba było mówione, że jesli się zgadzasz to idzie na Czytelnię...
....
jak skończe druga redakcję w Wordzie to pójdzie. |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 27-04-2006, 16:36
|
|
|
Biały kruk - wersja po redkacji (redakcja: Tomek Bochinski)
Nie wierzcie nowym pomysłom!
Czasem wydaje się, że zdrada własnych przekonań jest rzeczą banalną. Ot, zdradziło się, i można biec dalej, pogwizdując. Tak zdarza się jednemu, tuzinowi, setce przedstawicieli ludzkości. Ale z miliona znajdzie się ten jedyny, któremu jednak strzeli bezpiecznik. I gdy któregoś dnia w Sobotę wszyscy zaczną radośnie pluć w twarz własnego Piątku, wściekły odszczepieniec wyskoczy nagle zza ich pleców i uczyni coś TAKIEGO! Jak krzywe lustro w jednej chwili odbije wspaniałą ideę, a potem zgwałci ją, pokaleczy, i odrzuci z powrotem do nas. Idea rozpłynie się w paskudną, kryminalną mordę, mrugnie i wyszczerzy się: “Pardon-merci, panowie-towarzysze!”. Tak więc prośba – ręce przy sobie! Sami jesteście winni, że zostałem moralnym kaleką.
To teraz żyjemy w wolnym kraju. A w poprzedniej epoce zostałbym nagrodzony za wykrycie całej sprawy na czas. Tak samo jak Marks złapał za rękę burżujów z ich dodatkowymi kosztami, ja capnąłem kogo innego za inną część ciała. Czasem nawet wpada mi do głowy myśl – czyżby to moje narodziny przepowiedzieli prorocy? No, ale tu potrzebna mądrość. Kto ma bystry rozum ten obliczy liczbę bestii, bo jest to liczba ludzka, imię jej sześćset sześćdziesiąt sześć.
Ale, wróćmy w daleką przeszłość, jakieś piętnaście lat wstecz, w epokę wczesnego Gorbaczowa. Na początek opowiem co-nieco o sobie.
W dzieciństwie ciągle ginęły mi drobne przedmioty. Nie na zawsze, a akurat na tę chwilę, gdy pilnie ich potrzebowałem. Na przykład, zwyczajną torturą było poszukiwanie zegarka o poranku.. Wypróbowałem chyba wszystkie sposoby, z całych sił starałem się zawsze odkładać go w to samo miejsce. Lecz zawsze nadchodził moment, gdy na kilka chwil wpadałem w zamyślenie. Po powrocie do rzeczywistości po raz kolejny z niezwykłą irytacją uświadamiałem sobie, że nie pamiętam, gdzie położyłem czasomierz po ostatnim zdjęciu z ręki. To samo miało miejsce w przypadku szczotek do włosów, portfeli, butów, skarpet, szelek, długopisów, krawatów, a nawet łyżek i widelców. Matka drażniła mnie Panem Hilarym od okularów. Tysiące razy przyrzekałem, że będę bardziej uważał, i po raz kolejny zaczynałem od poniedziałku nowe życie.
Gdy miałem około piętnastu lat, wyobraźnia po raz pierwszy podsunęła mi wizję jakichś małych ludków, ciągle zabierających moje rzeczy. Bo umówmy się, to co się ze mną działo na odległość zalatywało czymś większym niż zwykły braku uwagi! Nadprzyrodzone istoty uważnie obserwowały każdy mój krok. Chwytając w lot okazję, w mgnieniu oka chowały potrzebne rzeczy, i, delektując się cierpieniem ofiary, zacierały z zadowoleniem malutkie dłonie. Miotałem się po mieszkaniu jak zranione zwierze. Wyobrażałem sobie, że oprawcy przywiązywali nitkę do szczoteczki do zębów i drażnili mnie, jak gdybym ja był kotkiem, a ta szczoteczka – kłębkiem wełny.
- Zwróćcie mi szczoteczkę! Proszę, zwróćcie! - błagałem w desperacji, zawstydzony tym co mówię. Ale oni tylko robili minki za moimi plecami.
Czasem próbowałem ich rozwścieczyć i udawałem, że zguba nie zepsuła mi humoru. Budziło to niezadowolenie ludków, i wtedy rozpoczynała się bitwa. Przegrzebywałem pudła, kostiumy i szuflady biurka z nienaturalnie wesołą twarzą. Nastawiwszy radosną muzyczkę z gracją tańczyłem do melodii, z uśmiechem pytając siebie samego:
- No to patrzymy dalej. Może zegarek jest w lodówce?
Boże, jakich nieludzkich wysiłków to wymagało! Mimo wszystkich filozoficznych rozważań, którymi próbowałem udowodnić sobie, że zapominalskość jest skutkiem posiadania wybitnego umysłu, mój własny charakter nie pozwalał zaakceptować tej idei. W rezultacie, zaczynałem wściekać się bezsilnie, do bólu ściskałem pięści i potrząsałem nimi nad głową, grożąc wrogom straszliwymi karami. Przez jakiś czas ludziki napawały się zwycięstwem, a potem zwracały zaginiony przedmiot. I wtedy przychodziła kolei na zdziwienie i próby wykombinowania trajektorii, po której przemieszczała się rzucona przed siebie piłka, znaleziona piętnaście metrów za plecami. Jeżeli, oczywiście, zakładać że rzeczona piłka poruszała się zgodnie z prawami fizyki a nie widzimisię malutkich sadystów. A ponieważ rozsądniej było jednak uważać, że ludziki istnieją tylko w mojej wyobraźni, nigdy nie przestawałem się dziwić.
Drugim moim słabym punktem były przesądy. Znaki wymyślałem sam. Nigdy nie działały na mnie czarne koty, puste wiadra czy stłuczone lustra. Wszystkich, którzy teraz zmierzają moim śladem ku zagładzie, chciałbym zupełnie poważnie uprzedzić: na człowieka mają wpływ tylko te przesądy, w istnienie których uwierzył! Na przykład ja miałem szczęście do szóstek. Najlepiej dawało się to zauważyć szóstego każdego miesiąca. Jeżeli numer telefonu lub mieszkania zawierał szóstkę, oznaczało to szczęście. Wszedłbym nawet do sali tortur, gdyby tylko miała szósty numer. Przez pewien czas nie podobał mi się taki talizman, bo w więziennym żargonie szóstka oznaczała donosiciela. Próbowałem nawet przejść na siódemki. Ale w końcu pojąłem, że cyfra sześć będzie mnie prześladować, i od tamtej pory kroczę przez życie z moją wierną szóstką.
Parę lat temu, w trakcie studiów na politechnice, wymyśliłem jeszcze jeden rodzaj tortur – uroczyste obietnice. Sprowadzał się do tego, że człowiek coś sam sobie obiecywał w zamian za powodzenie. Na przykład przyrzekałem, rzucić palenie jeśli nie wezmą mnie do wojska. Obiecywałem uroczyście na każdym kroku, nie spełniając nawet połowy przysiąg. I wtedy tajemne siły dokonywały zemsty. Kara zwykle polegała na tym, że następnym razem z całej garści zapałek to ja dostawałem najkrótszą, jeśli rozumiecie co mam na myśli. W ten sposób co i rusz trafiały mi się miesięczne wycieczki do kołchozu, prace społeczne i świąteczne dyżury w akademiku.
Chyba wystarczająco jasno dałem do zrozumienia, iż jestem na swój sposób całkiem niezwykłym człowiekiem. Bogata wyobraźnia zawsze była moim wrogiem, i jedno mocne pchnięcie wystarczyło by polecieć w przepaść. Otrzymałem je, gdy uwierzyłem w boga.
W pewnym sensie, jeżeli odejdziemy od zwykłych kategorii filozoficznych, można uznać, że zostałem nim zarażony. Bo przecież można się zarazić grypa albo cholerą. Dlaczego potęga wyższa ma oddziaływać na wszystkich ludzi równocześnie, a do tego z zewnątrz? Zapewniam - wszystkie siły nadprzyrodzone działające na człowieka, zawarte są w nim samym, jak mikroorganizmy pasożytujące wjego bezbronnej świadomości. Do momentu aż ludzie zrozumieją tę prostą prawdę, siły zła będą niezwyciężone! Wyśmiewamy obyczaje dzikich plemion polegające na wypędzaniu z człowieka złych duchów. A przecież, może rytuały takie przynoszą znacznie więcej pożytku niż wszystkie religie światowe. W każdym razie dobrze pamiętam; w chwili, gdy po raz pierwszy naprawdę poważnie pomyślałem o bogu, najbanalniej w świecie kichnięto na mnie na ulicy obok sklepu.
A było to tak. Szedłem na przystanek. W lewej kieszeni koszuli miałem złożoną na cztery kartkę papieru, na którym zapisałem niedawno wymyślony wspaniały wiersz, Wydawało się, że opisywał on cały mój świat wewnętrzny. Były w nim dalekie morza, białe żagle i opalone dziewczyny. Ale już po chwili do tej czarodziejskiej krainy wdzierał się czarny statek. Latający Holender a na nim -
“...stary bosman “Holendra”, ten staruch gnijący Rosenblumm...”
Uwielbiałem opisywać w wierszach wszelakie potwory, zawsze wychodziły mi jak żywe. Co prawda jakiś czas temu zarzuciłem ten rodzaj twórczości..
Ale, wracając do tematu, szedłem po ulicy, słoneczko świeciło, ptaszki śpiewały. Nic nie zapowiadało zdradzieckiego ciosu przeznaczenia. Aż tu nagle ze sklepu, stukając laską po asfalcie, wytoczyła się szara staruszka, trochę podobna do myszki. Zatrzęsła głową, zawirowała w miejscu, po czym zaczęła bez chwili przerwy kreślić znaki krzyża i kłaniać się na wszystkie strony nie zwracając uwagi na przechodniów.
- Boże, wybacz mi! Boże wybacz! - powtarzała jak nakręcona.
Teraz rozumiem, że właśnie miała atak. Są na tym świecie ludzie, którzy tak jak ja mają alergię na własną wyobraźnię. Ale w tamtej chwili pomyślałem: “ babcia gwizdnęła coś ze sklepu.” Nic dziwnego – w naszych czasach starsi ludzie powinni umieć o siebie zadbać. Siedzą z wyciągnięta ręką, odnoszą do skupu puste butelki. Bywają wprost zachwyceni jeśli zdołają ukraść słoiczek śledzi ze stoiska z rybami. Bez chwili przerwy szperają po kątach! A oprócz tego, chorują i zarażają innych. Powtarzam, właśnie w tejże chwili, gdy nawiedzona staruszka po raz kolejny przygotowywała się do pokłonu, stanąłem przed nią. A starucha głośno, z zadowoleniem, kichnęła wprost na mą pierś. Po czym od razu odczuła ulgę i podreptała precz, pochylona jak sęp nad siatą z zakupami.
Dokładnie chwilę po jej zniknięciu pomyślałem:
- A co ja wiem o bogu?
Ta myśl zawładnęła mną obsesyjnie. Tym bardziej, że po raz kolejny już nie dotrzymałem uroczystej obietnicy i szlajałem się po mieście w oczekiwaniu na karę.
- Wiem, że jest miłosierny – odpowiedziałem sam sobie ze zdradzieckim zachwytem
Pamiętam, iż w tamtej chwili, pomiędzy sercem a żołądkiem, zapłonęła jakby lampka elektryczna. Poczułem w organizmie drżenie i zagadkowe ciepło. Czasem mam wrażenie, że tak właśnie ciężarna kobieta odbiera wewnątrz łona kopnięcie maleńkiej nóżki. Tak czy inaczej, wtedy zagnieździł się we mnie bóg, którego ja zatrzymałem, jak nieostrożna prostytutka płód przegapiwszy wszystkie możliwe terminy usunięcia ciąży.
Ani tamtego dnia, ani następnego nie spadła na mnie żadna kara za złamanie uroczystej obietnicy. I tak nastąpił początek końca.
Wyraźnie wyobraziłem sobie boga. Teraz składałem przyrzeczenia tylko jemu. Prawie zawsze spełniając moje rozsądne wymagania, niezbyt nalegał na realizację przyjętych w charakterze opłaty zobowiązań. Rzeczy zaczęły znikać znacznie rzadziej. W każdym razie, wystarczyło że rzucałem “Boże, pomóż!” - i za moimi plecami rozpoczynała się niewidoczna walka. Mój bóg odbierał niewidzialnym ludzikom zdobycz, i uroczyście kładł ją na najbardziej widocznym miejscu. Zwracanie się do niego po pomoc stało się moim zwyczajem, dokładnie tak samo jak zwyczajem sąsiadów było wypijanie buteleczki bimbru. Mój bóg całkiem nieźle robił na stresy i znacznie podnosił komfort życia. W okresie początkowym żyłem jak w raju.
Pewnie powinienem wtedy zacząć odprawianie jakichś ceremonii religijnych. Ale myśl o tym, by pójść do cerkwi była zbyt nowa, czułem zażenowanie. Teraz każdy drań może się tam ot tak wpakować, otwierając drzwi nogą, a wtedy rzecz wyglądała całkiem inaczej. Tym bardziej, że istnienie mojego boga nie było najłatwiejsze do udowodnienia. Jego cuda zawsze pozostawały w granicach teorii prawdopodobieństwa. A jeżeli to wszystko przypadek? Naprawdę angażowanie się w kłopotliwe i bezużyteczne obowiązki nie było tym czego bym pragnął. Tak więc machnąłem na powstały problem ręką lekceważąc problem.
Błąd w założeniach!
Jeżeli już zaatakowała was taka choroba, to najmądrzej jest użyć sprawdzonych recept, póki jeszcze mogą pomóc. A ja pewnego dnia zostałem złapany jak rybka na haczyk, jak myszka na cukier. Pułapkę na myszy umieszczono w miejscu, w którym nijak nie spodziewałem się niebezpieczeństwa. Posłuchajcie co zaszło, i spróbujcie uniknąć podobnego błędu.
Nastała jesień. Na asfalt leciały liście. Wieczorami po pracy słuchałem Vivaldiego, marząc o wyższych sprawach. Przyroda powoli umierała, zasypiając śród pogwizdywań zimnego wiatru. Gdzieś w połowie października zaczęły się deszcze. Stałem na przystanku, trzymając w pogotowiu czarny parasol, otulony przestronnym niebieskim płaszczem. W końcu nadjechał mój autobus. Ucieszony jak dziecko, popędziłem za nim. Tylne drzwi otworzyły się powoli, i zobaczyłem na schodkach młodego człowieka, ubranego w dokładnie taki sam szpetny niebieski płaszcz kupiony w sklepie z przecenionymi towarami, który swojego czasu trafił do działu ubrań męskich na podstawie jakichś wtórnych znaków płciowych. Przednie drzwi autobusu pozostały zamknięte, ludzie ściśnięci w środku ze złością patrzyli na próby ich otworzenia od zewnątrz. Myśl o tym, że za chwilę razem z tym chłopakiem jak dwa potworki będziemy stać plecy w plecy, demonstrując asortyment ogólnodostępnych podłej jakości ubrań wydała mi się nie do wytrzymania. Odstąpiłem. Towarzysz w nieszczęściu ukradkiem posłał mi wdzięczne spojrzenie, jeszcze raz spojrzał przez szkło, niczym smutny insekt z kolekcji, i pojechał dalej, dygocąc w rytm drgawek miotających zdezelowanym pojazdem.
Gdy w oknie następnego autobusu zobaczyłem tani niebieski płaszcz z całą siła odczułem banalność swego inżynierskiego bytu. Po moim wyglądzie naprawdę łatwo było stwierdzić, jakie towary zostały ostatnio rzucone na rynek. Ale po chwili uznałem, że maskarada ta nie jest niczym innym jak znakiem z góry, i znowu przepuściłem autobus.
Trzeci jechał w zupełnie innym kierunku niż potrzebowałem. Ale za to nie dostrzegłem w nim podobnych do mnie pasażerów. Tak, że odzyskałem indywidualność. To był znak! Drżąc z niezrozumiałego podekscytowania wpakowałem się do środka.
W powietrzu zapachniało cudem. Jak gdyby słysząc czyjąś podpowiedź, pewnym krokiem ruszyłem przez ciasno przeplecione ciała, przez złośliwe uwagi i pchnięcia. Można powiedzieć – przez ciernie ku gwiazdom! Wprost do jedynego nie zajętego miejsca na środku salonu. W kierunku rozkosznej blondynki w krótkim czerwonym płaszczu i czarnych pończochach, siedzącej przy oknie.
- Proszę wybaczyć – przeprosiłem. Gdy opadałem na fotel plącząc się w zbyt obszernym ubraniu, wyglądałem jak zawsze w takim przypadku, czyli jakbym siadał by ulżyć sobie w grubszej potrzebie.
- To nic – oślepiający uśmiech rozjaśnił twarz blondynki.
Potem zagadkowo popatrzyła za okno, a ja zacząłem bezgłośnie szeptać gorącą modlitwę, bardzo daleką od wszelkich kanonów wiary:
- Panie! Gdybym mógł poznać tę kobietę! Panie, zrób tak by do mnie przemówiła! Żeby nie wyszła na następnym przystanku! Chciałbym wiedzieć, gdzie mieszka i ją poznać! Panie!
Po tych zaklęciach obiecałem trzymać się jakiegoś prostego religijnego kultu, czego już od dawna żądał.
Przede mną leżało szerokie pole. Nie było zwykłym miejscem przeznaczonym pod nowe zabudowanie, a Polem Cudów (zakopać o północy monetę -> wyrośnie drzewo złota). Cuda następowały jedno po drugim. Kolejny zdarzył się, gdy już planowałem opuścić autobus, rezygnując z nadziei na rozmowę z blond-aniołem przyciskającym do mojego ciała jędrne biodro. Blondynka nieoczekiwanie spytała:
- Pan również wysiada?
Jak wielki bizon, czujący zapach samicy, runąłem przez ludzki tłum ku wolności, przecierając kobiecie drogę swymi potężnymi rogami. Autobus urodził nas, natężywszy całe ciało, wprost w brud chodnika, z lekkim plaśnięciem mętnego błota. Potem zaryczał, grzebiąc kołami i skupiając złość na dalszej podróży. Blond-anioł krzyknął w przestrachu, i nie zdążył zasłonić się skrzydłami. Tysiącletnie wody wystrzeliły ku niebu, planując omyć swą masą dalekie słońce. Ale szybko straciły siły i spadły, pokrywając nas lepką warstwą brudu. Autobus, przetaczając się z boku na bok, jak ogromna krowa, powoli porzucił zbezczeszczone ciała, ukazując nam zad. W końcu zostaliśmy sami.
- Ojej, jaki Pan brudny! – wybuchła chichotem kobieta
Rozłożyłem ręce ze szczęśliwym uśmiechem.
- No, ale przecież nie może Pan nigdzie iść w takim stanie! Daleko Pan mieszka? Ja pewnie też od stóp do głów, co? To chodźmy... Mógłby Pan pomóc mi z torbą, jest taka ciężka?
Wszystko zaszło tak naturalnie, że nie zdążyłem zażyczyć sobie niczego bardziej nieskromnego. Najbardziej nieskromne stało się samo z siebie. Mój bóg z blaskiem zademonstrował, że nic co ludzkie nie jest mu obce, i udał kumpla z podwórka. Prawie fizycznie odczułem, jak w najciekawszej chwili z zadowoleniem poklepał mnie po plecach.
Doszedłem do siebie dopiero nad ranem, gdy zmęczona kobieta już spała. Za oknem ujrzałem żółte gałęzie miejskich topoli, nocny mrok powoli topniał w bladym świcie zimnego nowego dnia. Za ścianą u sąsiadów grali Vivaldiego. Przez chwilę leżałem, delektując się ledwiesłyszalną melodią, a potem ostrożnie zdjąłem z piersi kobiecą rękę i pewnie wstałem z łóżka.
- A ty dokąd? - delikatnie szepnęła, rozrzuciwszy włosy po poduszce, moja blondynka, która po dokładnym sprawdzeniu okazała się brunetką, i to nawet nie zwykłą, a rozwiedzioną brunetką o imieniu Lidia.
- Zaraz wracam.
Nadeszła niedziela. Dumny ze swej nagości, poczłapałem bosymi stopami na korytarz, i wystukałem numer na piersi małego białego aparatu. Do słuchawki telefonicznej skądś z nieba uroczyście opadły długie sygnały. Potem zakrztusiły się, i zamiast nich posłyszałem pełne niezadowolenia wymówki mojej biednej matki, która straciła kochanego syneczka z oczu na cała noc.
- No dobrze, mamusiu – powiedziałem, mrużąc oczy od słonecznego refleksu – Powiedz, nie wiesz przypadkiem co stało się z ikonką babci?
Tak ja zostałem przekonany, nie wątpiłem już w jego potęgę, a on zyskał widoczne wcielenie jako obraz nad moim stołem. Próbując nie trafić nikomu na oczy, zacząłem chodzić do cerkwi. Mogę dodać, że chyba była to pierwsza obietnica, której naprawdę dotrzymałem odkąd uwierzyłem w boga. Ale on uznał mój postępek za przejaw słabości, i odpłacił czarną niewdzięcznością.
Lidia nie zapomniała o nieznajomym z autobusu. Po dwóch dniach nocowałem u niej znowu, a potem jeszcze raz. Koniec końców zaczęliśmy widywać się regularnie. Matka nazwała mnie kobieciarzem i przestała komentować ten temat. Na ulice miasta spadł pierwszy śnieg. Był podobny do białej, śmiertelnej wysypki i przepowiadał koniec świata, ale ja i Lidia niczego nie zauważaliśmy. Gdy zmęczyliśmy się sobą, czytałem jej swoje wiersze. Między innymi ten najbardziej udany – o dalekim błękitnym morzu, białych mewach, białych statkach, w których równe szeregi wdziera się czarny żaglowiec a na nim:
“...stary bosman “Holendra”, ten staruch gnijący Rosenblumm...”
Pewnego razu leżałem w łóżku pod kołdrą z Lidią, paliłem i improwizowałem. Wyobraziłem sobie, że po kłótni z ukochaną poczułem się źle. Stałem samotnie śród nocy przy otwartym oknie. I nagle jakiś potwór popatrzył na mnie z ciemności. Przerażony odskoczyłem wstecz o dobre trzy metry i padłem grzmotnąwszy głową o klamkę. Nie wiem jak prozą, ale wierszem wyglądało to dosyć ładnie. Potwór nosił miano: Szaj-Torment.
Matka wyjechała w delegację, i zaczęliśmy spotykać się u mnie.
Któregoś wieczoru przyszła Lidia i ze zdziwieniem spytała:
- Słuchaj. Co to za dziwny inwalida mieszka na twojej klatce?
Jak bym usilnie nie próbował, nie mogłem przypomnieć sobie żadnego inwalidy, za wyjątkiem pary moralnych kalek.
- Tym nie mniej, nie pierwszy raz go widzę. Ciekawe, do kogo przychodzi?
Z tymi słowami Lidia opisała tajemniczego inwalidę. Jednonogiego brudasa. I od tego opisu zrobiło mi się nieswojo.
Jakieś trzy dni później wracaliśmy z kina. Zaczęło padać. Roześmiani w deszczu, zaczęliśmy się całować, a potem pobiegliśmy do mnie. Lidia weszła na klatkę jako pierwsza, i nacisnęła przycisk windy.
- Dziwne, czemu wasza winda jest zawsze zajęta?
Popatrzyłem na zegarek. Zbliżała się północ. Na zimną kamienną podłogę z naszych ubrań cienkimi strumykami ściekała woda.
- Za każdym razem, gdy przychodzę po dziesiątej, jest tak samo. Może jakieś dzieci się bawią?
Winda była zajęta ponad pięć minut, chociaż nie słyszeliśmy by ktokolwiek ją opuszczał. Dziwne, że o tej porze ktokolwiek chciał jeździć w kółko pomiędzy piętrami. Guzik z czerwona lampką tajemniczo mrugał w mroku. Nad głową, jak wisielec na linie majtała się stłuczona żarówka na wygiętym drucie. Na ulicy rozpadało się na dobre, niesamowicie jęczał wiatr. I w tym momencie usłyszałem powolne stukanie kopyt o ziemię i skrzypienie drewna, jak gdyby do klatki podjechał bardzo stary, zniszczony powóz. Koń bardzo wyraźnie parsknął dwa razy. W tejże chwili winda w końcu stanęła na parterze i weszliśmy do środka. Lidia zaczęła nasłuchiwać:
- Czekaj, ktoś idzie
Doganiał nas jednonogi. Drewniana proteza pewnie stukała po schodkach ganku. Przeszył mnie dreszcz.
- Chyba to ten inwalida – odgadła Lidia – zaraz go zobaczysz.
Ściany zawirowały mi przed oczyma. Z ciemnej dziury przejścia zapachniało mogiłą. Jeszcze niewidoczny, inwalida wszedł na korytarz. Ze strachu fantazja zaczęła pracować pełną parą. Wyobraziłem sobie, jak wściekły, zły wiatr rozwiewa grzywę ogromnego karego rumaka, zaprzężonego do karocy przypominającej karawan. Byliśmy o włos od śmierci. Zaraz tajemniczy inwalida zaciągnie nas do karocy, a wygląd pojazdu nie pozwalał wątpić, dokąd zostaniemy zabrani. Nie panując nad przerażeniem, nacisnąłem przycisk dziesiątego piętra. Inwalida przyśpieszył kroku. Drzwi już prawie się zamknęły, gdy na końcu korytarza dojrzałem cień. A potem zbawczo pomknęliśmy ku niebu. Na dole ktoś z irytacją zabębnił do drzwi windy. Lidia warczała z powodu tego przeklętego inwalidy, a w mojej głowie krążyła jedna tylko linijka z wiersza:
“...stary bosman “Holendra”, ten staruch gnijący Rosenblumm...”
Od tego dnia zacząłem bać się ciemności. Potwory z wyobraźni przeniosły się na naszą klatkę i nocami okupowały windę.
A potem znowu poczęły mi znikać różne rzeczy. Zwykle miało to miejsce po tym, jak opuściłem jakiś religijny obrządek. Teraz już na pewno wiedziałem, kto chowa moje szelki!
- Lidio, wierzysz w boga? - spytałem
Jak na tamte czasy Lidia okazała się wyjątkowo wykształconą kobietą. Opowiedziała mi coś o wędrówce dusz, poltergeiście, i przypomniała sobie parę okropnych historii, którymi straszono ją w dzieciństwie. Potem zaczęła mówić o bogu w ogólności, podczas gdy mnie tak naprawdę interesował konkretny bóg, mój własny. Jego siła bardzo wzrosła ostatnimi czasy, drapieżnie zebrał w jedno wszelkie pozostałe rodzaje sił nadprzyrodzonych. I teraz małe ludziki, przesądy i znaki, potwory korzystające z windy, w szczególności Szaj-Torment i gnijący stary Rosenblumm dołączyli do niego. Fantastyczne stwory z chaotycznego tłumu chuliganów utworzyły zorganizowaną bandę gangsterów.
Któregoś dnia, próbując stawić im jakiś opór, namówiłem sąsiadów by złożyć zażalenie do spółdzielni na źle działającą windę. Przyszedł mrocznie wyglądający monter i wyłączył urządzenie na dobre. Po tygodniu sąsiedzi napisali skargę do gazety na bezduszność administracji... a głęboką nocą winda zaczęła sama jeździć pomiędzy piętrami, rzucając przez ścianę głuche przekleństwa w kierunku mijanych mieszkań. Na trzeci dzień pozwolono nam ją wypróbować . Ochotników wyciągnięto po godzinie, z pomiędzy ósmego i dziewiątego piętra. Jakiś mały chłopczyk po prostu zsiusiał się ze strachu. Oczywiście, po paru dniach wyraźne koszmary zanikły, ale od tej pory nie ryzykuję wchodzenia do windy po nastaniu ciemności.
Przez jakiś czas, jako człowiek honorowy, nawet próbowałem ograniczyć spotkania z Lidią. Ale, wygląda na to że choroby nadnaturalne nie są przenoszone drogą płciową, inaczej już dawno złapałaby bakcyla. A ja czułem się bardzo źle. Po tym jak tego samego dnia upuściłem kryształowy wazon, wylałem na podłogę śmierdzący odczynnik, umazałem farbą nowy płaszcz, a w końcu w podziemnym przejściu zostałem ugryziony w nogę przezrudawego psa, który postanowił zachować anonimowość, na poważnie postanowiłem podjąć samo leczenie.
- Mogłabyś znaleźć mi jakąś Biblię? - spytałem Lidii.
To teraz można ją kupić na każdym rogu. A w moich czasach Biblię mieli tylko staruszkowie i duchowni. Lidia przyniosła na wpół zmurszałą książkę z grobowym krzyżem na okładce.
Jak na złość, już na pierwszej stronie, którą otworzyłem, zobaczyłem dziesięć przykazań bezgrzesznego życia. Znałem je kiedyś, ale zapomniałem. Ale najgorsze było to, że mój bóg także się o nich dowiedział i teraz miał niezły powód do ciągłych prześladowań.. Spadły na mnie kary. Bóg smakując moją bezsilność z dnia na dzień stawał się coraz bardziej wymagający. Któregoś dnia popełniłem grzech żarłoczności, próbującw dniu swoich urodzin tajemniczego owocu z puszki konserw z obcojęzyczną nalepką. Po czym przez cały tydzień autobus, którym rano jeździłem do pracy, ulegał różnym awariom. Potem zobaczyłem w telewizji psychiatrę, i prawie stworzyłem sobie nowego bożka, ale zatrzymałem się na czas, złośliwie parsknąwszy śmiechem medykowi w twarz. Następnie zapragnąłem żony bliźniego swego. Przekleństwo! O intymnych stosunkach z nią po prostu pomyślałem, bez konkretnego planu, tak samo ogólnie jak czasem marzyłem o wycieczce do Japonii. Tym nie mniej, już następnego dnia z mojego biurka bez śladu zniknęło roczne rozliczenie. Po tym jak przekopaliśmy całe biuro zostałem wezwany przez szefa.
Nigdy nie lubiłem szefa. To człowiek bez krzty honoru. Miał kupę kasy, M5, działkę, samochód, i piękną żonę, która wieczorami grywa w tenisa. Była młodsza od niego o jakieś piętnaście lat. Teraz ludzie są przyzwyczajeni do takich rzeczy, my – w poprzedniej epoce - gardziliśmy dobrami materialnymi. Gdy szef w końcu pozwolił mi odejść, cichutko opuściłem gabinet, złapałem oddech za drzwiami i nadal zdenerwowany pomyślałem:
- A żeby ci już nie stanął!
Wieczorem, zrzuciwszy leniwie szaty, stwierdziłem, że stałem się impotentem. Zaprawdę był to cios poniżej pasa! Lidia, oparta na łokciu ze zdumieniem patrzyła na moje dziwne ruchy przypominające machanie rękoma taniego sztukmistrza. Wiedziałem o nich z książki “Życie płciowe, nieograniczone możliwości i możliwe ograniczenia”. Blondynka-brunetka-rozwódka o imieniu Lidia w końcu pojęła co zaszło i wbrew jej woli ponętne usta wykrzywił uśmieszek..
- No-no, nie kochasz mnie – zażartowała
Cicho jęknąłem. Potem uciekłem do kuchni i rozglądając się jak złodziej zacząłem łyżką wyjadać cukier wprost z worka. Po czym zrobiłem kilka głębokich przysiadów, próbując wyrzucić z głowy zbędne myśli, i powtórnie ruszyłem do boju.
Runąłem na kanapę (która mogła tylko pisnąć ze strachu) jak okrutny wiking, bezlitosny barbarzyńca, myśląc że uda mi się pobudzić imitując sadyzm. Żebra Lidii skrzypnęły pode mną jak sprężyny kanapy. Blondynka-brunetka ze stoickim spokojem znosiła nieoczekiwany gwałt i milczała cierpliwie, mając nadzieję na coś nieokreślonego. W końcu zmęczony padłem na plecy. Lidia włączyła światło by przeliczyć sińce.
- Wiesz, robisz się podobny do mojego byłego męża – powiedziała.
Nigdy nie zanosiłem modłów tak gorąco jak następnego dnia. Biłem głową o podłogę i postawiłem w cerkwi dziesięć świec dla mojego oprawcy. Dopiero bliżej wieczora zrozumiałem w końcu co zrobić, i zacząłem modlić się za mojego szefa. Nie było to łatwe. Z trudem dobierałem słowa, by nie wtrącić przypadkiem czegoś mocniejszego. Przechodząc obok mieszkania szefa koło godziny dziesiątej, zobaczyłem go na balkonie. Coś gorąco omawiał z tą swoją łajdaczką. Na wszelki wypadek, pomodliłem się za niego jeszcze raz. Szef nadął brzuch i objął żonę. A ja przywlokłem się do Lidii i ułożyłem obok jak skopany pies.
Noc utuliła nas puchową kołdrą. Za oknem powoli padał śnieg, a potem zaczęły trąbić anioły. Następnego dnia miasto przypominało wielką puchatą zabawkę, zwykle dawaną dzieciom na nowy rok. Lidia brała prysznic. Czując normalne błogosławione zmęczenie siedziałem na parapecie w kuchni i wypuszczałem dym w otwarte okno. Zwyciężyłem swoją słabość ale zostałem niewolnikiem. Nigdy nie życzcie bliźniemu swemu tego, czego sami sobie byście nie chcieli!
Religia wysuszyła mnie jak narkomana. Nie mogłem już zrobić kroku bez zastanowienia, co powie na ten temat mój bóg. Chodzenie do cerkwi było męczące, dostawałem tam dodatkową dawkę infekcji i wracałem zupełnie chory. Jeżeli nie odwiedzałem cerkwi, przychodził głód. Lidia w końcu dowiedziała się gdzie bywam w niedziele. Próbowała wyrazić zachwyt. Popatrzyłem na nią ze złością i wysyczałem przez zęby:
- Lidio! Religia – to opium dla mas.
Od razu zostawiła mnie w spokoju, niezmiernie tym stwierdzeniem zdziwiona.
Któregoś dnia znalazła w starym katalogu mój zapomniany wiersz, i przyczepiła się do mnie – czemu chowam arcydzieło? Poemat nosił tytuł “Antologia”. Były to abstrakcyjne czterowiersze z nieprzewidywalnymi wyskokami w stylu szkockich piosenek ludowych:
“Wychodząc z wyobraźni stają przed oczyma
Panienki wraz z kształtami bardzo ślicznych nóg
Lecz jeśli mądry ktoś go w porę nie zatrzyma
To może się urodzić bardzo groźny wróg”
Czytając dalej, wpadłem w panikę i pojąłem, że oto nadszedł mój koniec. Żeby wszyscy zrozumieli jakie sny teraz widuję, to przytoczę tylko malutki kawałeczek ze środka:
“To Kwadrylis – okrutny, ziejący ogniem trup
A Gwes-Werk-Hememonik zabije cię za centa
Tuż za nim, brocząc krwią przez oderwany strup
Już pełźnie wąż-Rulinga przy nodze Szaj-Tormenta”
Z całej “Antologii” pamiętałem tylko Szaj-Tormenta, więc pozostali stanowili dość nieprzyjemną niespodziankę.
Nie mogłem słuchać niedzielnego kazania w telewizji, doprowadzało mnie do szału. Wydawało mi się, że duchowni mówili o czymś, o czym nie mieli najmniejszego pojęcia. Może trafiłem na jakąś groźniejszą odmianę, a może byłem po prostu bardziej podatny na tę zarazę. W każdym razie płakałem po nocach, przypominając sobie bezproblemowe, bezbożne czasyw okresie, gdy reszta bezbożników na wyścigi przechodziła do tego drugiego obozu. Boże, jak ja nienawidziłem ich religijnych dyskusji!
- A mydło wam kradli? A psy się na was rzucały? A gołębie was dziobały? A żyrandol spadał wam na łeb? - ściskając pięści z nienawiścią krzyczałem w kierunku telewizora.
Nigdy nie zapomnę tego dnia, szóstego czerwca sześć lat temu, gdy postanowiłem zwyciężyć albo umrzeć. Było tak.
Przyjaciel poznał mnie z potrzebnym człowiekiem. Ja poczęstowałem człowieka wódką i sprezentowałem mu karton papierosów. W tamtych czasach w mieście nie było ani wódki, ani papierosów, w mieście nie było ni czorta. To teraz – pij i pal sobie na zdrowie, a wtedy mieliśmy deficyt. Możecie sobie wyobrazić jak się wykosztowałem? Za to, potrzebny człowiek wyraził zgodę by omówić z kim trzeba temat mojej przyszłej pracy doktorskiej.
Dzień przed decydującą o mojej karierze rozmową mierzyłem garnitur i ćwiczyłem przed lustrem nienaganne zachowanie. Przed snem zawiązałem supeł, by pamiętać o kwiatach dla żony potrzebnego człowieka i namalowałem krzyżyk na czole by nie zapomnieć o dokumentach. W nocy spałem jak zabity.
Rano obudziłem się w doskonałym nastroju. Ze zdziwieniem popatrzyłem na wiszącą obok koszulę, której jeden rękaw przywiązany był do drugiego. Potem poszedłem do łazienki i z ciekawością zagapiłem się w lustro
- Mamusiu! Wyobraź sobie! Zasnąłem – wszystko w porządku, wstałem – a na czole tajemniczy krzyż!
Przyjaciel zadzwonił dopiero wieczorem.
- Idiota – tylko tyle powiedział.
A mnie wróciła pamięć...
Odwiesiłem słuchawkę i poszedłem do swojego pokoju. Stary tyran surowo wytrzeszczał oczy z babcinej ikonki, wystawiając do przodu rozdwojoną brodę. Zabił mnie bez żadnego konkretnego powodu, tak po prostu, dla żartu.
Elektryczna lampka, płonąca pomiędzy sercem i żołądkiem jaskrawo rozbłysła i wybuchła, wylatując z piersi białymi kryształowymi odłamkami. Podrzuciło mnie i kopnęło ze ściśniętymi pięściami do przodu, na spotkanie boga, wiszącego na ścianie.
- Ty! Ty!!! - zakrzyknąłem tak strasznie, że portret pobladł. Potem zerwałem ikonkę ze ściany, rzuciłem pod nogi i zacząłem na niej tańczyć.
- Nie ma cię! Nie ma cię! Nie wierzę! - tragicznie wyłem nieludzkim głosem.
To co było dalej pamiętam jak przez mgłę. Skończyło się tym, że w amoku biegałem po podwórku i w tejże chwili z drugiego piętra spadła doniczka z kaktusem. Do szpitala trafiłem jako zupełnie inny człowiek.
Zrozumiałem tajemny mechanizm moich cierpień. Wygląda na to, że jeśli człowiek w Coś uwierzy, to Coś zaczyna istnieć naprawdę. Co wiemy o zagadkowych zdolnościach ludzkiej psychiki? Jeżeli jedynie wysiłkiem myśli można przeniknąć przyszłość, wyleczyć chorego, czy zgiąć metalowy klucz, to czy nie jest tak ,że jakiś tajemniczy proces zachodzi również w chwili, gdy wyobrażamy sobie coś irracjonalnego? Bóg przez płuca trafił do mojego organizmu i zaczął istnieć, wysysając z duszy odżywcze soki. Im więcej o nim myślałem, tym lepiej go sobie wyobrażałem. Im lepiej go sobie wyobrażałem, tym bardziej realne było jego istnienie.
Strzeżcie się wy wszyscy, którzy na moje podobieństwo oddajecie się we władzę fantazji! Nie chodźcie do kina, nie piszcie wierszy, szczególnie w nocy! Wzmacniajcie organizm, nie wierzcie w to czego nie zobaczycie na własne oczy! A jeżeli jednak zachorowaliście, zapomnijcie o silnych emocjach! Cuda to jeden ze sposobów na wywołanie w organizmie potężnej fali uczuć, która będzie korzystna tylko dla sił nadnaturalnych, żerujących na waszej świadomości.Strzeżcie się cudów!!!
Co do mnie to chronicznie nie mam szczęścia w kartach. Transport publiczny długimi karawanami mija przystanki, gdy do nich zmierzam, ale wystarczy bym na którymś stanął - czekam godzinami. Moje pieniądze i dokumenty regularnie znikają. U fryzjera straciłem połowę ucha. Lidia odchodząc rzuciła aluzję, że jakoby nie jestem mężczyzną. Straciłem pracę. Parzą mnie zapałki, drapią koty, a kanary ciągle wlepiają mandaty za jazdę bez biletu. Jednocześnie odłączyli mi gaz, prąd i zimną wodę, tak że rankami myłem się wrzątkiem przy świetle świec. W zeszłym tygodniu zostałem pobity przy budce z piwem, wzięto mnie za kogoś innego. W piątek trafiłem pod kopyta konia. W sobotę wyjęto mi spod łóżka skradzioną sąsiadowi chińską porcelanę, obraz Salvadora Dali, a za wieszakiem znaleziono grubą paczkę akcji RAO Gazprom i ampułki z heroiną, dla niepoznaki schowane w lufie kałasznikowa. Szukali porcelany.
Nie starczy słów by opisać wszystkie nieszczęścia jakie na mnie spadają. Ale cuda te nadal pozostają w granicach teorii prawdopodobieństwa. Może tylko mi się wydaje, że bóg istnieje, a tak naprawdę wcale go nie ma! Po tym, jak odciski moich palców znaleziono na walizce, wypchanej fałszywymi dolarami, podzieliłem się przemyśleniami z towarzyszem podpułkownikiem i trafiłem do domu wariatów. Pierwszym, co tam zrobiłem, było rozerwanie na malutkie kawałeczki albumu starych ikon, który przypadkiem zobaczyłem. Rysowanie boga to to samo, co rysowanie pałeczki Kocha albo krętka bladego! Potem zażądałem maseczki z gazy, i teraz chodzę tylko w niej, by nie zarazić otoczenia. Bóg jest groźnym wirusem nerwowo -paralitycznego i psychogennego działania, w niepamiętnych czasach przyniesionym na planetę Ziemia przez zbrodniczych kosmitów! Lekarze nie są w stanie postawić prawidłowej diagnozy, ponieważ najpierw głośno i oficjalnie stwierdzam: boga nie ma, a potem, po cichu, szeptem, albo przy pomocy zaszyfrowanego liściku robię aluzje, że jednak jest. Najlepiej rozumie mnie profesor Piotr Iwanowicz Gorszkow, który niedawno podsumował:
- To chce pan powiedzieć, że bóg istnieje, ale lepiej by było, gdyby nie istniał?
Absolutnie prawidłowa myśl!
Przynajmniej dopóki na tym świecie żyją tacy ludzie jak ja! |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 14-05-2006, 20:03
|
|
|
Małe wredne szmaragdowe smoczątko – historia 3, zaręczyny.
“Przekleństwo - <...>
Przekleństwo rodzicielskie – jedno z najstraszniejszych przekleństw. Zdaniem mających autorytet magów jest to spowodowane przede wszystkim tym, że dane przekleństwo wypowiadane jak i reszta podczas ataku wściekłości, ma jeszcze szczególną subiektywną treść: przeklinającego i przeklinanego łączą więzy krwi. W związku z tym ten, na kogo nakładane jest dane przekleństwo rzadko przeżywa więcej niż trzy-cztery dni, chyba że przekleństwo zostanie zdjęte (patrz zdjęcie przekleństwa, sposoby)...”
Wielka Encyklopedia Magiczna. T. 54, r. 1579, Roans
-Odbiło ci! - wrzasnął podstarzały, potężnie zbudowany mężczyzna. Szare wąsy zwisały do piersi, a w niebieskich oczach gorzała wściekłość. - Chłoptasiu, chcesz pokryć mnie hańbą?! Nasza rodzina bierze korzenie w królewskiej, a ty postanowiłeś ożenić się z chłopką!!
Eryd zbladł, ścisnął zęby, a potem podniósł oczy na ojca:
-Zwisa mi kim ona jest! Kocham Ajsę! Jeżeli mnie nie błogosławisz, wezmę ślub bez niego!
-Przeklnę cię szczeniaku! - wysyczał hrabia de Litare
Wicehrabia de Kerot zmierzył ojca spojrzeniem i rzucając:
-Zaczynaj – wyszedł z pokoju, trzasnąwszy drzwiami.
Zbiegł po schodach, a w ślad za nim leciał potężny głos:
-Bądź przeklęty! Niech będzie przeklęty dzień, gdy się urodziłeś! Ten dzień gdy zrobiłeś pierwszy krok! Ten dzień...
Gdy Eryd podjechał do jaskini, przed oczami mrugały mu złote iskierki. Rycerz spróbował zejść na ziemię, ale nagle pociemniało mu w oczach... Stojąca w progu Ajsa przestraszona wciągnęła powietrze, i rzuciła się w jego kierunku, chwytając go na ręce i nie pozwalając upaść.
Dziewczyna przez parę minut walczyła z zapinkami, a potem, zdjąwszy z Eryda hełm, pobiegła do wejścia do jaskini z krzykiem:
-Tato! Mamo!
Po paru sekundach z jaskini wyleciały dwa smoki. Błysnęły dwa płomienie, złoty i czarny, i dziewczyna, płacząc ze strachu, uwiesiła się na szyi matki:
-Mama, tam... Tam...
Norn ślizgnął się w kierunku leżącego na ziemi rycerza, przez parę długich sekund wpatrywał się w jego twarz (na jasnej skórze Eryda powoli pojawiały się czarne plamy), a potem krzyknął:
-Ajsa, przynieś ze składziku kawałek ladarskiego kryształu! Szybko!
Dziewczyna wyrwała się z objęć matki i po chwili była już przy ojcu, trzymając w ręku duży kamień, skrzący się w słońcu:
-Trzymaj...
Norn pociągnął ręką z zaciśniętym w niej kamieniem nad twarzą Eryda. Ciemne plamy bladły, znikały... Po to tylko by po paru sekundach pojawić się ponownie.
Smok odrzucił z czoła lok czarnych, nadal nie posiwiałych włosów:
-Źle. To przekleństwo.
-Jesteś pewien?! - westchnęła Ajsa.
Norn kiwnął głową ze smutkiem:
-Gdyby była to choroba, po posłużeniu się kryształem plamy pojawiły by się z powrotem po godzinie, nie wcześniej... Przynieś nastój z darejna.
Zielonkawy płyn nieprzyjemnie pluskała się w buteleczce. Mężczyzna podniósł głowę Eryda i z trudem rozczepiwszy mizerykordią rycerza jego ściśnięte zęby, wlał trochę eliksiru do jego ust. Młodzieniec zakasłał, zakrztusił się, i otworzył oczy. Czarne plamy ciemniały i powiększały się, rozpełzając po twarzy.
-Jak się czujesz? - spytała zdenerwowana Ajsa.
Norn rzucił na córkę sceptyczne spojrzenie, a potem, zwracając się do Eryda, cicho odpowiedział:
-Jesteś przeklęty.
-Wiem, - westchnął rycerz. Każde słowo odbijało się w jego piersi ciosem bólu - to ojciec...
Norn prychnął bez śladu radości:
-Miłego masz ojca... znam tylko dwa sposoby na zdjęcie rodzicielskiego przekleństwa... Może wasi magowie wiedzą więcej?
-Wątpię, - wyjęczał Eryd. - Jakie?
-Pierwszy – najpopularniejszy. Przeklinający musi wziąć swoje słowa z powrotem...
-Nic z tego – stęknął Eryd, próbując usiąść. - On... jest na to... zbyt dumny...
-Drugi – przeklęty musi wypić łyk miodowej rosy, która rodzi się u stóp Aransadajskich gór.
-Przyniosę! - krzyknęła Ajsa, ale Norn zatrzymał dziewczynę:
-Musi sam się tam udać. I nikt nie powinien iść z nim, albo zaklęcie nie zniknie.
Ajsa westchnęłą:
-Ale przecież on nie dojdzie!
Smok uśmiechnął się ze smutkiem:
-To nie ja wymyślałam prawa magii... Erydzie, wypij jeszcze nastoju, podtrzyma twoje siły...
Dziewczyna odprowadzała wzrokiem samotnego jeźdźca. Człowiek chwiał się w siodle, i kilka razy Ajsie wydawało się że zaraz spadnie – nie działo się to tylko cudem.
Gdy tylko zniknął za zakrętem, Ajsa zakręciła na nadgarstku szmaragdowy naszyjnik-bransoletkę i zniknęła w zielonkawej mgle.
-Dokąd?! - Krzyknęła Lea, rzucając się ku córce.
Smoczątko nerwowo oblizała pysk rozdwojonym językiem:
-Nie mogę z nim lecieć, ale musze przynajmniej spróbować mu pomoc! - i skoczyła w powietrze.
Za jakieś pół godziny przez bramę rodowego zamku hrabiego de Litare weszła chuderlawa bosonoga dziewczyna. Rozejrzała się na boki i pewnym krokiem skierowała się do centralnej wierzy zamkowej – donżonu.
Pchnąwszy drzwi, Ajsa lekko prześlizgnęła się obok sług biegających za jakimiś własnymi sprawami. Co jakiś czas zastygała, przywąchując się, a potem pewnie przyśpieszała.
Hrabia de Litare chmurnym spojrzeniem spoglądał w magiczną księgę, leżącą przed nim na stole. Litery w owej księdze zachowywały się paskudnie: pełzały po stronie, zbijały w malutkie staje, chowały po kątach. Wyglądało na to, że dzień dzisiejszy nie jest odpowiedni dla wróżb.
Nagle cicho skrzypnęły drzwi. Mężczyzna podrzucił głowę: w progu stała dziewczyna koło dziewiętnastu lat w prostej, chłopskiej sukni.
-O co chodzi?! - niecierpliwie rzucił hrabia – Znikaj stąd! Sąd jest w inne dni.
-Nie przyszłam po sąd – wyrzuciła z siebie dziewczyna, zbliżając się – Przyszłam pomówic o pańskim synu. O kawalerze de Kerot...
Hrabia, który właśnie zamierzał zadzwonić – zawołać kogoś ze sług w celu wyprowadzeni impertynentki, zamarł:
-Co?!
-Przyszłam prosić, by wziął pan z powrotem swoje przekleństwo...
Hrabia skoczył na nogi:
-A, to ty jesteś tą żebraczką z którą postanowił się ożenić?! To nigdy nie nastąpi, znikaj stąd!
I, przyzwyczajony że chłopi słuchają go natychmiast, demonstracyjnie odwrócił się tyłem, ale dziewczyna lekko obiegła biurko i zatrzymała się przed hrabią:
-Ja...
-Nie wychodzisz?! - syknął rozwścieczony hrabia, i chwyciwszy dziewczynę za rękę, pociągnął w kierunku wyjścia. Ona nie walczyła.
Hrabia, pod zdziwionymi spojrzeniami sług, wypchnął ją na dwór i wydyszał:
-Znikaj! Nie wezmę swych słów z powrotem!
Dziewczyna podrzuciła spojrzenie. Hrabia zamarł, widząc jak jej źrenice wyciągnęły się i obrały pionowy kształt, a oko pobladło, zmieniając kolor na złoty...
-Dobrze, odejdę! - wycedziła – ale zanim to zrobię... Zna pan legendę o tym, jak pojawił się pierwszy smok?
-Nie znam i nie chcę zna...
Przerwała:
-Nie zna pan? No to niech pan słucha! Setki wieków temu, gdy bogowie chodzili jeszcze po ziemi,jeden ojciec, tak samo jak pan, przeklął własnego syna. Wtedy nie było jeszcze miodowej rosy. Bogowie stworzyli ja później... Ale przekleństwo było na tyle silne, że nawet uderzenia serca powodowały ból... Prawie umierając, zwrócił się do bogów o pomoc. Zlitowali się, i, nie będąc w stanie zdjąć przekleństwa, zmienili jego ciało, robiąc go smokiem... I wie pan co? Pański syn nie zostanie smokiem – bogowie zapomnieli o naszym świecie! Ale, jeśli nie znajdzie tej cholernej rosy i umrze, jego krew będzie na pańskich rękach!
Ostatnie słowa prawie wysyczała. Blask pioruna i w niebo wystrzeliła zielona smoczyca (czy smoczątko), cudem tylko nie zahaczywszy skrzydłem o hrabiego de Litare.
Hrabia patrzył za nią póki nie zniknęła w błękicie nieba, na którym nie było ani jednej chmurki, a potem opuścił oczy ku ziemi... W uszach jak dzwon grzmiało: “Pana syn nie zostanie smokiem! Pana syn nie zostanie... Pana syn...” Nie potrafiąc zdzierżyć bólu, hrabia podrzucił głowę ku niebiosom i krzyknął:
-Biorę swoje słowa z powrotem! Cofam przekleństwo!...
Ajsa bez sił opadła na ziemię obok jaskini. Z zielonych oczu ciekły łzy:
-Nie potrafiłam... nie udało mi się go przekonać...
Matka usiadła obok, obejmując za ramiona, ojciec uspokajająco przeciągnął ręką po czarnych włosach:
-Może... znajdzie rosę...
I nagle smok podniósł głowę, przewąchując się, i ze świstem wciągnął powietrze:
-Zapach tła magicznego się zmienił... Przekleństwo zostało zdjęte! Leć, szukaj go!
Ajsa, zakręciwszy naszyjnikiem na nadgarstku znowu wzniosła się w niebo....
Znalazła go w półgodzinie lotu od jaskini. Po paru dniach zniknęły wszystkie ślady przekleństwa, a pod koniec trzeciego dnia u jaskini smoków pojawił się goniec. Ostrożnie popatrując na szybującego w powietrzu czarnego smoka, szybciutko poinformował Eryda, który wyszedł z jaskini:
-Pański ojciec daje panu z okazji ślubu baronię d'Arilin – i, skoczywszy na konia zniknął w oddali.
Siedzieli na skraju przepaści. Wiatr rozwiewał czarne włosy Ajsy, targał złociste loki Eryda... Kawaler de Kerot chciał właśnie powiedzieć jej kolejny komplement, gdy następne pytanie Ajsy wprowadziło go w stan bliski osłupienia:
-Ciekawe jakiego koloru będą łuski naszych dzieci?.. |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 09-06-2006, 22:54
|
|
|
Połkrasnolud 2 (1/2)
Jak byłam na randce
http://zhurnal.lib.ru/a/aleksandra_r/svidanie.shtml
A czy opowiadałam już jak próbowałam zorganizować sobie życie osobiste? To było tak...
Któregoś dnia mój najlepszy przyjaciel i kompan do butelki półkrasnolud Otto zauważył:
-Mam wrażenie, że powinnaś zająć się swoim życiem osobistym.
Zdziwiłam się. Miałam nawet całkiem aktywne życie osobiste – co i rusz sie zakochiwałam. Co prawda, był w tym wszystkim jeden drobny szczegół – zakochiwałam sie bez wzajemności, wzdychając na odległość do obiektu mych uczuć i nazywając jego imieniem nowy koktajl (jak ktoś jeszcze nie wie, dorabiamy sobie z Otto na lewo, produkując najprzeróżniejsze napoje zawierające alkohol). W ten sposób przez ostatnie pół roku nasz asortyment wzbogacił sie o pięć nowych koktaili.
-No, na ten przykład, kiedy ostatnio byłaś na randce? - zapytał Otto, pykając fajkę.
-E-e-e
Cóż, przyznać trzeba że to był cios poniżej pasa. A co zrobić jeśli ostatnia próba okazała się wysoce nieudana? Może co prawda mam nietypowe poczucie humoru, ale kiedy młodzieniec na pierwszej randce zaczyna mi opowiadać o cechach, które chciałby widzieć u swojej przyszłej żony, i ofiara (czyli ja) odczuwa przy tym ostry kompleks niższości (tak, nie potrafi przyrządzić gęsi z jabłkami, nie lubię łowić ryb, nie uważam za swoją podstawową życiową rozrywkę prania w ręku męskich skarpet)...
Otto aktywnie wziął inicjatywę w swoje ręce.
-Ja tu niedawno poznałem jednego gościa z praktyk, jest samotny, przystojny, odważny, mądry i nie nudzi. Z piątego roku. Nie zauważono u niego żadnych złych nawyków. Poszłabyś z nim na randkę, co? Rozerwiesz się. Na ten przykład w piątek.
Do mojej duszy zakradło się pewne podejrzenie, którego nie omieszkałam ubrać w słowa.
-Drogi przyjacielu, czy nie postanowiłeś czasem zostać swatem? Może ten przystojniak ci zaproponował pieniądze?
Otto z zażenowaniem podrapał się w kosmatą brodę.
-Aha, czyli zaproponował. I za ile mnie sprzedałeś?
-5 złotych.
Pól stypendium. Nie najgorzej. A jeśli dodać do tego że na sto procent krasnolud zataił 1-2 monety, to poczułam dumę. Miło jest znać swoją cenę.
-Połowa dla mnie.
-Naciągaczka! - oburzył się krasnolud – ja ci proponuję boskiego faceta, a ty jeszcze za to żądasz kasy! Rozbójniczka!
-Mam ci przypomnieć że za pięć złotych sprzedałeś swoją najlepszą przyjaciółkę?
-Jedna trzecia i cię ubieram na tę randkę!
-Na twój koszt?
-Na twój. Ale z dobrymi radami.
-Znam ja wasze krasnoludskie pojęcie piękna!
-Nie skarbie. Jestem dobrze przygotowany, - z dumą odpowiedział mój przyjaciel, pogrzebał w torbie i wyciągnął kupę zwojów.
Były wśród nich następujące dzieła: “Współczesna moda”, “O kobiecych ubraniach”, “Jak spodobać się mężczyźnie”, i w końcu “Faceci. Ich uwodzenie i zniewalanie” Milli Istratyjskiej.
-O, - ucieszyłam się – tę znam.
-A kto nie zna Milli- wymruczał krasnolud, oglądając swoje uwagi na zwojach – Ale nie możesz zaprzeczać że o uwodzeniu wie wszystko.
Milla w ciągu 30 lat swojego pełnego wrażeń życia pięć razy była zamężna, uważana była za faworytkę króla i miała z pół setki samych tylko oficjalnych kochanków. Na naszym wydziale Magii Teoretycznej Milla przesiedziała koło miesiąca, badając w bibliotece starożytne środki magiczne dla utrzymania urody i kobiecego czaru. Do sprawy podeszła solidnie – odpytała wszystkie dziewczyny, Mentorki, Nauczycielki a także obsługę na temat ich własnych sposobów. Zapisała wszystko i odeszła, zostawiwszy za sobą cierpiącego męki miłosne Dziekana.
Tak więc, rozpoczęło sie przygotowywanie mnie do randki. Umyłam głowę wywarem szałwi – by moje kasztanowe włosy błyszczały, ciało wyczyściłam skrabem (peeling/ mieszanina) z soli z owsianką. Moja sąsiadka z pokoju mnie umalowała. I tu do sprawy zabrał się Otto. Wywalił z szafy całą zawartość, i zaczął przymierzać na mnie bluzeczki, informując z mądrym wyrazem twarzy:
-Dla faceta najważniejsza jest nie golizna a tajemnica. Założysz tę niebieską bluzeczkę, można ją rozpiąć na dwa guziki i twoje piersi będą apetycznie wyglądały. A bieliznę założysz czarną i koronkową. Co masz pod spódnicą?
Otto widywał mnie w różnych sytuacjach i stanach, i to co nosiłam pod moją obszerną płócienną spódnicą nie było dla niego tajemnicą – cieniutkie spodenki dla wygody – a nuż spódnica się uniesie. Jednak, po zadanym przez półkrasnoluda pytaniu wczepiłam się w spódnice jak dziewica przed napalonym facetem.
-Zadrzyj spódnicę!
-Nie! Pójdę jak jestem!
Krasnolud pociągnął rąbek. Spódnica niebezpiecznie zatrzeszczała.
-Ja nie chcę żeby mi stamtąd coś kusicielsko wyglądało! - rzucałam się, próbując przy pomocy magii odczepić palce Otto od mojego skarbu narodowego.
Rozległo się pukanie do drzwi, i do pokoju wpakowała się rozczochrana głowa Trohima – mojego kolegi z grupy.
-O! - ucieszył się – a mówiliście, że pomiędzy wami jest tylko przyjaźń!
Otto odczepił się od spódnicy i z obrażonym wyrazem twarzy rozsiadł się na łóżku.
-Nie pozwala mi zajrzeć pod spódnicę – poskarżył się Trohimowi
-Jej, co za tragedia! A mi pozwolisz?
-Odczepcie sie ode mnie obaj! Koniec, nigdzie nie idę!
-Nie masz prawa! Oddawaj pieniądze! - to Otto.
-A kto kogo kupił? - Trohim
-Nie kupił, to on mnie sprzedał – wspomnienie pieniędzy mnie otrzeźwiło, i w zamyśleniu przebierałam oczyma resztę zawartości szafy.
Oprócz szerokich spódnic znajdowało sie tam jeszcze parę sztuk spodni, ogromna ilość “podspódnicznych” spodenek, jak je nazywałam – przy moim pełnym życiu (mam na myśli miłość do tańców a nie to co przyszło wam do głowy!) nigdy nie wiadomo gdzie w następnej chwili znajdzie się twoja spódnica.
-I jak się nazywa twój klient?
-Bringem.
-Bringem, Bringem... coś o nim słyszałem. Chyba dziwny jest. Tylko nie pamiętam o co chodziło.
-Trzeba mniej pić – stwierdził Otto, wybierając z moich łachów ten najbardziej kuszący.
-A przy okazji – ożywił się Trohim
-Jest nowe opracowanie – odzyskałam rezon – Smaczne! Ostre! Zapamiętasz na zawsze!
Tak naprawdę to tego nowego opracowania nikt jeszcze nie próbował. Z czystej ciekawości dodałam do koktajlu podsłuchane zaklęcie Dziekana o nazwie “A żeby was”, które stosował do studentów którzy pojawiali się na zajęciach lekko podchmieleni.
Trohim przyssał się do baniaka. Półkrasnolud wyszeptał:
-Umiesz udzielać pierwszej pomocy, prawda?
Niepewnie skinęłam głową. Trochim czknął. Jego twarz poróżowiała, otworzył usta i wyjęczał:
-Wody!
I w tym momencie jego usta same z siebie zamknęły się, i jak biedak nie próbował, nie udało mu sie ponownie ich otworzyć.
-Ola, a co robiło zaklęcie dziekana? - zaciekawił się Otton patrzą jak Trohim muczy i przewraca oczyma – Trzeba sypać mniej pieprzu.
-Ne, tak cały efekt znika – desperacko szukałam amuletu-neutralizatora
Amulet ten podarował mi ojciec Ottona, doskonały zbrojmistrz, gdy zrozumiał że nasz interes przynosi dochód ale często wiąże się z eksperymentami na sobie. Amulet przy aktywowaniu zdejmował zaklęcia nakładane przeze mnie. Taki sam miał i Otto.
-Obiecaj że nie będziesz się bił – uprzedziłam kolegę, kierując neutralizator w jego stronę.
Trohim wytchnął obłoczek pary i padł na łóżko.
-Jak dobrze – wyszeptał marzycielsko po chwili. - Tylko pieprzu faktycznie przydużo, bardzo piecze i nie można popić. Trzymaj.
Wzięłam z jego dłoni kolczyki. Jakie to były kolczyki! Malutkie srebrne kulki, do oporu nadziane magią.
-Nekromagia??? Skąd masz takie coś?
-Widziałem Irgę, prosił żeby ci przekazać. Powiedział że pożyteczna rzecz, broni przed złymi nieumarłymi.
Z Irgą, mrocznym typem i utalentowanym nekromantą poznaliśmy się dość dawno temu. Zdobyłam jego szacunek, i raz na jakiś czas podrzucał mi ciekawe przedmioty, ponieważ w międzyczasie stało sie oczywiste że do magii rzemieślniczej moje ręce rosną z niewłaściwego miejsca.
-Milczenie i nie dyszenie gorzałą – wyprodukował nagle mój najlepszy przyjaciel.
-Że co?
-Dziekan bardzo nie lubi jak ktoś w jego kierunku dyszy gorzałą, a jak przy tym gada głupoty to go w ogóle biesi. Tak więc czaruje, a ty następnym razem podsłuchaj coś ciekawszego. Jak myślisz, ile możemy zedrzeć z Irgi za randkę z tobą?
-Poczytaj mądre książki to się do wiesz że przyzwoite dziewczyny nie wiążą sie z nekromantami, - odcięłam się złośliwie.
Idea o rozszerzeniu interesu o punkt “wypożyczenie dziewczyny na randki. Poufałości nie proponować – zaklnie” mi sie nie uśmiechała. W sensie, nie mam nic przeciwko pieniądzom, niech wam sie nie wydaje! Po prostu nie chcę być tą dziewczyna, a Otto odmówi szukania kogoś innego – przecież trzeba się będzie dzielić.
W końcu po gorących bataliach (Trohim, zarazo, przestań dyszeć parą!) spódnica została znaleziona. Szeroka, ładna, z pasem podkreślającym “krzywiznę biodra”. I nawet pantofelki na niskim obcasie (na wysokim bardzo chwieję sie przy chodzeniu, jednocześnie kulejąc i pojękując)
Upiąwszy włosy przy pomocy szpilek i zgarnąwszy torebkę byłam gotowa.
-Z tym worem nigdzie nie pójdziesz, - wczepił sie krasnolud w moją malutka schludna torebkę.
-To nie worek, - wydyszałam od usilnego przeciągania torebki. Krasnolud był ode mnie znacznie silniejszy, ale i ten wspólny od dwóch lat biznes też nie przeszedł bez śladu.
-Wór! Psuje ci cały wygląd.
Trohim aktywnie kibicował Otto. Gwałtownym szarpnięciem półkrasnolud wywalczył moją przechowalnię bardzo i niekoniecznie niezbędnych w codziennym życiu przedmiotów.
-Otto, jesteś szowinistą – obraziłam się – Kobieta ma prawo do torebki.
W oku zalśniła mi łezka. Otto odwrócił się demonstracyjnie, ale Trohim się przejął.
-A idź bez portfela. Niech ten cały Bringem cię częstuje.
Mój nastrój podniósł obrażona głowę i się oblizał. Wyruszyłam na randkę. |
|
|
|
|
|
Mai_chan
Spirit of joy
Dołączyła: 18 Maj 2004 Skąd: Bóg jeden raczy wiedzieć... Status: offline
Grupy: Fanklub Lacus Clyne Tajna Loża Knujów WIP
|
Wysłany: 10-06-2006, 09:22
|
|
|
Bianca, cholero, jak mogłaś mi to zrobić XD Clifhanger? Clifhanger??!
Postaram się dzisiaj przysiąść do redakcji XD" |
_________________ Na Wielką Encyklopedię Larousse’a w dwudziestu trzech tomach!!!
Jestem Zramolałą Biurokratką i dobrze mi z tym!
O męcę twórczej:
[23] <Mai_chan> Siedzenie poki co skończyło się na tym, że trzy razy napisałam "W ciemności" i skreśliłam i narysowałam kuleczkę XD
|
|
|
|
|
Avellana
Lady of Autumn
Dołączyła: 22 Kwi 2003 Status: offline
|
Wysłany: 10-06-2006, 09:32
|
|
|
Ja tym uprzedzę, że jeśli jeszcze raz dostanę tekst po "korekcie" w postaci sałatki, w której będę musiała ręcznie zmieniać formatowanie każdej linijki, to uczynię komuś ciężki uszczerbek na zdrowiu...
1. Po przeklejeniu z forum do Worda tekst ma zamiast znaczników akapitu na końcu wierszy coś, co Word nazywa "ręcznym podziałem wiersza". Należy to doprowadzić do postaci akapitów i spacji.
2. Pomiędzy akapitami tekstu (także w dialogach) nie powinno być pustej linijki.
3. Za to akapity powinny mieć wcięcie z przodu (tabulatorem!) |
_________________ Hey, maybe I'll dye my hair, maybe I move somewhere... |
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 10-06-2006, 11:17
|
|
|
i druga polowa randki....
Wszystko było tak wspaniale, że wydawało sie być bajką. Bringem – uprzejmy, miłym czarujący, z poczuciem humoru, poczęstował mnie smacznym koktajlem. Oczywiście, najdroższym z możliwych, he-he. Kocham siebie, istotkę skromniutenką!
Jeszcze poczęstował koktajlem. I sam się poczęstował. Parę razy.
Ja zrobiłam się całkiem miła i przyjacielska, a jego – no czego można wymagać od faceta! - pociągnęło na heroizm.
-Boisz sie po nocy spacerować? - wyszeptał do mnie tajemniczym tonem.
Zdziwiłam się. Większość mieszkańców miasteczka studenckiego wiedziała o tym że jestem przyjaciółka Ottona i że szanuje mnie Irga. Krasnoludski obrońca i opieka nekromanty – czego jeszcze potrzebuje dziewczyna by nie bać się późno wraca do akademika?
Ale – jestem przecież na randce!
-Oczywiście że sie boję! - wyszeptałam zmysłowo (mam nadzieję, że nie czuć tego było sceptycyzmem)
Co tam jeszcze należy mówić w takich przypadkach? Aha, w pamięci stanęły cytaty ze zwojów które Otto mi czytał mi podczas malowania buźki.
-Ale przecież jest ze mną taki mężny facet, z takim niczego sie nie boję!
Potrzepotać rzęsami, potrzepotać.
Bringem te słowa niezwykle podbudowały.
-Idziemy.
-Dokąd?
-Przespacerujemy się po okolicach.
Oczywiście, że do głowy idiotki może przyjść mądra myśl, ale z jej strony będzie to głupota. Tak więc się zgodziłam.
I poszliśmy na spacer. Po ulicach, uliczkach, alejkach, ścieżeczkach... Chwila, a gdzie my idziemy?
Tak, wam się to może wydać śmieszne. Wypiła, rozkojarzyła się, zagapiła na blond fryzurę. I znalazła się na cmentarzu. Oczywiście że żywa, a kto wam to wszystko opowiada niby?
-No i gdzie mnie przywiodłeś? - zapytałam niedobrym głosem, zapomniawszy o jakiejkolwiek zmysłowości.
-cmentarz Warragiński, zobacz jak ślicznie!
Cmentarz Warragiński faktycznie był bardzo ładny. Na marmurowych kryptach odbijał się księżyc, klęczące figury malowniczo chowały się za zaroślami zielska, i wydawało się że cisza aż dzwoniła. Stary cmentarz, rzadko odwiedzany, ze swoją starą aurą. Nigdy przedtem na nim nie byłam.
-... Romantyczne, nie? - mój kawaler produkował się natchnienie.
-Jesteś wampirem? - spytałam z nieśmiałą nadzieją.
-No coś ty!
-Wilkołak? Zombi? Albo chociaż inkubus?
Bringem zagapił się na mnie z wyrazem kompletnego zdziwienia.
No tak, on jest przecież praktykiem! Jak mogłam zapomnieć! Uspokoiłam się i wyjaśniłam:
-Wierze że po starych cmentarzach należy chodzić ze znajomymi siłami nadprzyrodzonymi. Więc na wszelki wypadek sprawdzałam.
Romantyczny nastrój został uratowany. Powoli szliśmy cmentarzem. Bringem opowiadał mi o właścicielach krypt, miał na tym cmentarzu praktykę z niszczenia żywych trupów. Jeśli wierzyć słowom mego towarzysza, właściciele krypt – zwykle ludzie bogaci – po śmierci byli balsamowani, i zombi z nich wychodziły małoruchliwe i nieciekawe.
-A po co się z nich robi zombi?
-Czasem niepocieszeni krewni szukają skarbów, czasem papierów, czasem pomysłów. Jakbyś miała utalentowanego pradziadka nie podniosłabyś go w poszukiwaniu pomysłów będąc w kryzysie?
A tak przy okazji, o pomysłach. W naszą stronę, spokojnym i pewnym siebie kroczkiem lekkim truchtem kierował się całkiem nawet ruchliwy zombi.
-Co robimy? - Spytałam Bringema, pociągając go za rękaw i pokazując zombi.
Prawie dyplomowanemu magowi-praktykowi zatoczyły się oczy, po czym zemdlał.
Zaciągając kawalera pod cień krypty w nadziei że zombi nas nie widział ani nie zobaczy, myślałam tylko o jednym: “diabli by wzięli płatne wykształcenie gdy leniwego studenta szkoda wywalić”! Nie wychodziło mi nawet spryskanie Bringema wodą – cała koncentracja konieczna dla wykonywania działań magicznych zebrała się w szczęce i zajmowała szczękaniem zębami.
Blondynek otworzył oczy i, stukając zębami jeszcze głośniej, wczepił się w moja rękę. To otrzeźwiło waszą pokorną sługę, i, oddzierając Bringemowe palce wysyczałam:
-Jesteś przecież praktykiem! Praktykiem!
-Boję się zombi! Jestem magiem bojowym, mam niszczyć wrogów, nieumarli to nie mój profil.
W tej właśnie chwili zrozumiała, co to znaczy że kogoś “dusi wściekłość”. Bałam się, ale jeszcze znacznie bardziej chciałam radośnie oddać tego maga bojowego zombi i pomóc trupkowi powoli go rozczłonkować.
-Po co żeś mnie przyciągnął na cmentarz, - trzęsłam Bringema za kołnierz. Jego głowa chwiała się bezwolnie, a zęby wydzwaniały swoistą melodyjkę.
Zrozumiawszy, że nic z nim nie wskóram, zdecydowałam się na rejteradę na czworakach i podniosłam oczy. No oczywiście, nasz kochany przyjaciel nie mógł ominąć zamieszania przy krypcie.
-Cześć! - nie mogłam wymyślić nic lepszego niż pomachać zombi rączką.
On pomachał w odpowiedzi. Kolczyki Irgi w uszach się zauważalnie rozgrzały.
Na mojej cudownej spódnicy, aktywnie ruszając “krzywizną bioder” probowałam odpełznąć od zombi. Bringem dość prawdopodobnie udawał trupa. Nawet zęby mu nie dzwoniły. Paskuda.
Czyjś krewny postanowił uczynić moje poruszanie się bardziej aktywnym, więc całkiem zgrabnie sie schylił i wczepił niebieską ręką w moją spódnicę.
“Piękny układ kolorystyczny” - zdążyłam pomyśleć zanim pojawiło się oburzenie.
-Moja najlepsza spódnica! - krzyknęłam, kopiąc zombi z całych sił.
Trzeba przyznać że nie na darmo jednak założyłam pantofelki. Obcasik może i był mały, ale za o ostry. Ręka zombi naszła na niego jak szaszłyk na rożen. Parę razy bezskutecznie szarpnąwszy nogą zamyśliłam się: czy naprawdę tak bardzo mi szkoda zostawić pantofel zombiemu i uciec na bosaka? Przed oczami pojawił sie cennik
Spódnica jedwabna, z frędzlami – 4 złote
Pantofle, skór. Kob. - 3 złote.
Nie ma co, niezła randka.
Zombi chyba również rozmyślał. Coś w końcu postanowiwszy, wziął moja nogę i parę razy ja pociągnął. Teraz z pod mojej spódnicy kusząco wyglądało wszystko co tylko mogło.
Do reszty zgłupiawszy ze strachu powiedziałam:
-Szanowny panie! Proszę puścić moja nogę! Pan za nią nie płacił.
Widocznie słowo “płacić” było dla mojego nowego przyjaciela kluczowe. Zagapił się na mnie okrągłymi oczyma i całkiem wyraźnie powiedział:
-Podatków nie płaciłem i płacił nie będę.
Bringem przestał udawać trupa i czknął. Popatrzył na naszą dość malowniczą grupę “Zombi i naga noga dziewczyny siedzącej koło krypty i znowu umarł. To wszystko przypominało sen po spożyciu.
Pomyślałam, że chyba powinnam przestać pić. Od siedzenia na ziemi zrobiło mi się zimno, a w duszy tęsknie. Jedyne co grzało to kolczyki w uszach, ale tego było mało. Bez nadziei parę razy szarpnęłam nogą i pomyślałam: wrócę do domu to zabiję Bringema a Otto po prostu stłukę.
-Piękny widok – zauważył ktoś z góry.
Podniosłam oczy. Irga! Nigdy się tak nie cieszyłam na widok nekromanty.
-To twoje żarty? - zaciekawiłam się, co prawda bez szczególnego entuzjazmu.
-Zombi jest mój. Mieliśmy ceremonię z ludźmi z podatkowego. Próbowali z niego wytrząść pozwolenia na płacenie podatków dla potoków. Ten piękniś napisał testament, że przeklnie wszystkich potomków którzy będą płacić podatki. Więc próbowaliśmy go przekonać, bo przekleństwo zza grobu to cholernie wredna rzecz.
Ten “piękniś” zaczął głaskać moją nogę. Zawyłam – to było zimne, paskudne i wcale nie erotyczne.
-Zabierz ode mnie to paskudztwo, zabierz! Nienawidzę!!!
Irga wyszeptał parę zaklęć, zombi zamarł. Nekromanta ostrożnie uwolnił moją nogę i pomógł mi wstać.
-Czemu twoje kolczyki mnie nie obroniły?
-Przecież cie nie jadł – słusznie zauważył nekromanta – Tylko głaskał – I paskudnie zachichotał.
-Chodź, zabijmy go! - powiedziałam z nadzieją.
-Nie mogę, on jeszcze nie dał zgody na podatki.
-Ja nie o zombi, - wskazałam ręką podnoszącego sie z krzaków Bringema.
-O, Bringem, u cieszył się Irga – A ja tak sobie myślałem, czy to nie ty w krzakach leżysz? A ty co, spotykasz się z nim? – to do mnie
-Oczywiście że nie – oburzyłam się. Nogi mi jeszcze drżały, co nie przeszkodziło mi w oglądaniu uszkodzeń na spódnicy. - Otto mi zorganizował randkę z nim. Dostałam dwie złote monety.
-I, oczywiście, nie miałaś pojęcia że on się panicznie boi nieumarłych, i dlatego zaciągnęłaś go na cmentarz.
-Ja zaciągnęłam, ja!!! - z wściekłości zleciały ze mnie resztki miękkiej kobiecości – ta zaraza sama mnie tu przyprowadziła.
-Byłem pewien że tu nikogo nie ma! - wyjęczał Bringem – Proszę, nie mów nikomu!
-A co z praktyka z niszczenia żywych trupów? Zobacz w jakim stanie jest moja spódnica!!
-Praktykę za niego przeszedłem ja – uśmiechnął się Irga – Para monet i wszystko załatwione. Wykładowca też jeść musi, i ja. A on jest niezłym wojownikiem, więc przymknęli na to oczy.
Zrobiło mi się smutno. Gdzie są prawdziwi mężczyźni, bohaterowie, którzy robią coś nie wymagając nagrody (wybawiając mnie od zombi Irga bezpłatnie potrzymał mnie za nogę, i na pewno obejrzał sobie wszystko to co powinno było kusząco wyglądać ale w tamtym stanie nieprzyzwoicie sterczało). Po niedawnych przeżyciach mną trzęsło. Bardzo brakowało mi torby w której znajdowała się lecznicza nalewka z zupełnie nieznaczną zawartością alkoholu. Było mi tak smutno że nie chciałam nawet przywalić Bringemowi, który, przygarbiony, wlókł się ku wyjściu.
Szkoda spódnicy, pantofle są do czyszczenia, zamarzłam, nerwy są zszargane. Oj Otto, jesteś mi dłużny po same uszy!
A przy okazji.....
-Irga – spytałam – ile zapłacisz żeby pójść ze mną na randkę?
...No i co ja wam mogę powiedzieć? Zupełnie słusznie radzą przyzwoitym dziewczynom nie zadawać się z nekromantami. |
|
|
|
|
|
Serika
Dołączyła: 22 Sie 2002 Skąd: Warszawa Status: offline
Grupy: Tajna Loża Knujów WIP
|
Wysłany: 10-07-2006, 14:05
|
|
|
Małe wredne lazurowe smoczątka 4
zhurnal.lib.ru/b//bashtowaja_k_n/drakoshki.shtml
Tłumaczenie by Bianca.
“Mechanizmy gnomie – jedyna rasa, która poszła drogą rozwoju technicznego – to gnomy (p.). W odróżnieniu od innych narodów gnomy nie posługują się magią. Niedawno rasa ta zaczęła opracowywanie silnika parowego.
Wielka encyklopedia magiczna. T.53. r.1601. Wydanie 2, poprawione, Roans.
Na brzegu powoli płynącej rzeki siedzieli chłopiec i dziewczynka w wieku około dziesięciu lat. Dzieci w ich bogatych, haftowanych złotem kostiumach wyróżniały się na tle ogólnego pejzażu, ale...
Pół godziny temu ich rodzice, baron i baronowa d'Arilin pojechali na bal, zostawiając dzieciaki pod opieka niańki. Już jakieś pół godziny temu przedsiębiorcza parka uciekła od niej i teraz biedna kobieta bez skutku biegała po zamku, próbując odnaleźć małoletnich rozrabiaków.
Dzieci zdążyły się już nabiegać, i teraz uczciwie nudziły się, nie wiedząc, czym zająć czas. Tuż po odjeździe rodziców pomysł, żeby pobiegać, wydawał się bardziej kuszący... Tęsknota nasilała się jeszcze tym, że bliżej wieczora powinni byli przybyć babcia i dziadek tych łobuziaków.
- Le-e-erk, wymyśl coś co by się pobawić?! - tęsknie wyjęczałą dziewczynka.
Jej brat westchnął:
- Może... w “smoka i rycerza”?
- E tam! - skrzywiła się pannica. – Już lepiej w “smoka i księżniczkę”!
- Znudziło mi się!
- Le-e-erk!!!
- Le-e-erk!!! - przedrzeźniał chłopak.
Tęskne westchnienie posłużyło mu za odpowiedź.
Dzieci pochmurnie badały dno rzeczki gdy chłopak nieoczekiwanie zaproponował:
- Nerto, może się zmienimy i polatamy?...
Dziewczynka, która urodziła się o całe dwie minuty wcześniej, i dlatego uważała się za o wiele mądrzejsza od “młodszego” brata wyraziście popukała palcem w czoło:
- Nie pamiętasz, czy co?! Matka zaczarowała i moją bransoletkę, i twoja spinkę!
Chłopak rzucił złe spojrzenie na szafirową bransoletkę na ręce siostry, omiótł wzrokiem azurytową spinkę na kołnierzu swojej koszuli i cicho westchnął.
-A tu jesteście! - rozniósł się nad rzeką kobiecy okrzyk.
Niańka Lerka i Nerty chwyciła wychowanków za ręce i pociągnęła w stronę zamku.
Po paru godzinach Lerk zapukał do drzwi pokoju siostry.
- Czego? - gniewnie wyjrzała na korytarz dziewczynka.
Chłopak trzymający pod ręką gruby, obciągnięty skórą tom, w milczeniu wepchnął siostrę do pokoju, wślizgnął się za nią i zamknął drzwi.
- O co ci chodzi?? - Nerta gapiła się na niego.
- Patrz! - Lerk położył księgę na stole. – Znalazłem w bibliotece!
Dziewczynka nadal nic nie rozumiała:
- No księga. I co dalej?
- Jest o smokach! - poinformował ją Lerk tonem spiskowca – Dziadek Norn przywiózł ją mamie jak poprzednio tu był!
Neta otworzyła księgę, z odrazą przełożyła parę stron i stwierdziła obrażona:
- Nie ma rycin!!
Lerk prychnął, i miękko odsunąwszy siostrę na bok spojrzał do spisu treści, a następnie otworzył książkę w połowie i, powoli prowadzać palec nad ciemnymi literami, w końcu znalazł poszukiwany fragment:
- Aha, słuchaj: “Zaklęcie rodzicielskie. Pomaga ono, jak za dziatki masz łobuziaki prawdziwe. Ale nie obawiaj się! Gdy śmiertelne niebezpieczeństwo będzie twemu maleństwu grozić, spadnie czar!” Rozumiesz?!
- N-nie...
Chłopak skrzywił się:
- A pomyśl! Jeśli zrobimy coś, co będzie dla nas niebezpieczne, to znowu zostaniemy smokami!
Dziewczynka ostrożnie zauważyła:
- Ale niedługo przylecą babcia i dziadek...
- Za jakieś cztery godziny! Nie wcześniej!
- Co co proponujesz? - sceptycznie spytała Nerta. - Skoczyć z zamkowego muru?
- Ne-ne-ne! - pokręcił głową Nert. - To niebezpieczne! A jeśli mama coś przekombinowała i ono nie spadnie?!
Dziewczynka, która już wyobrażała sobie że za parę chwil będzie mogła wznieść się w powietrze, ze smutkiem zwiesiła głowę.
- Trzeba pokombinować – cicho westchnął jej brat. - Musi istnieć takie coś, co zaklęcie uzna za niebezpieczne, chociaż ono takie nie będzie...
Przez chwilę dzieci siedziały w milczeniu zagapione w podłogę, i zatopione w myślach, a potem gwałtownie jednym głosem wyrzuciły z siebie:
-Rycerz!...
Oczywiście ani jeden rycerz w pełni rozumu nie spróbowałby ataku na dzieci swojego suzerena, ale Lerk i Nerta szybko znaleźli wyjście. Niewielki wóz. Wpakować na niego i przywiązać mocno stracha na wróble i dać mu do ręki pałkę, która będzie udawać lancę.
Problem zaczął się, gdy trzeba było tym “rycerzem” poruszyć. Ale po naradzie dzieciom udało się rozwiązać i ten problem.
Jakieś półtora roku temu gnomy z Czarnych Gór postanowiły nawiązać kontakty z baronem d'Arilin. Rozmowy były bardzo udane, i w potwierdzenie umowy gnomy ze swojej strony podarowali nowy, niedawno złożony silnik parowy. Pracujący, ciężki.
Przy pomocy paru sług Nerta i Lerk wyciągnęli silnik ze składziku. Dokładniej to wyciągali słudzy, a młodzi wicehrabia i wicehrabina wydawali polecenia.
Po kolejnej pół godzinie silnik został zamontowany na wozie za “rycerzem” i nakręcony. Słudzy wykazali się zdrowym rozsądkiem i wykonali odwrót, a dzieci zamarły przy ścianie parę jardów od rycerza.
Silnik zakipiał, zabulgotał i strach, przybierając na szybkości, ruszył w stronę dzieci... Słudzy w zszokowanym milczeniu gapili się na straszny obraz... Jeszcze sekunda i pałka-”lanca” uderzy w Nertę...
Dzieci z dzikim piskiem rzuciły się na boki. Rycerz z parowym napędem nabrał szybkości, przebił swoja masą mur zamkowy i zniknął w sinej dali...
Lerk stanął na nogach, otrząsnął się i skierował ku siostrze:
- Jak się czujesz?
- Normalnie – westchnęła, a potem nagle uniosła głowę. Wysoko w górze pokazały się dwie powoli powiększające się plamki.
-Lecą?
-Lecą – pochmurnie potwierdziła Nerta. – Jak myślisz, może nie zauważą?
Chłopiec zatoczył spojrzeniem po na wpół zniszczonym dziedzińcu: wszędzie porozrzucane okruchy kamienia, karmazynowy sztandar poniewierał się na ziemi posypany szarym kurzem, w murze widać gigantyczną dziurę o rozmiarach jeźdźca na konie – i westchnął ciężko...
Na ziemię opadła para smoków: złoty i czarny. |
_________________
|
|
|
|
|
IKa
Dołączyła: 02 Sty 2004 Status: offline
Grupy: WIP
|
Wysłany: 12-07-2006, 10:35
|
|
|
Santoja
http://zhurnal.lib.ru/h/hmelewskaja_i_j/santoja.shtml
W rodzinie Waldano nie ma synów. W rodzinie Waldano bywają ojcowie, ale nie zostają na długo. I dziewczynki-kobiety – wyschnięte, zawinięte w czerń staruchy ich nie pamiętają.
Margarita chciałaby być mężczyzną. Chciałaby tego teraz, już, póki piasek przed domem jest jeszcze ciemny od krwi jej matki, póki siostra wyje na łóżku bo jej cześć wydziobały kruki. Margarita – cieniutka, zasępiona, z niezacichłą nienawiścią w ciemnych oczach. Gdyby urodziła się synem, wydziobała by oczy krukom rodziny Santoja.
Dolores ma dobrze, jej żałoba wylewa się łzami, leje i w końcu sie zmyje. A Margarita... Straszne uczucie – bezsilność. Sucha jak piasek rozgrzana do białości wściekłość przepełnia ją, wyrywa się na zewnątrz, ale nie ma ujścia. Płomień który buszuje wewnątrz, nie spali nawet arkusza papieru.
Wychodzi przed ich dom i wypluwa swą nienawiść w ziemię; kuchennym nożem przeciąga po ramieniu, strząsa krople krwi.
Mężczyźni, co siedzą przy kartach tuż obok, śmieją się. Kamienne ściany udają, że jej nie słyszą. Nie widzą. Dom Korbino Sanoja, biały pod głuchym słońcem, schowany jest przed złymi spojrzeniami.
Ale Margarita wie, przed zemstą nie można się schować. Wendetta w jej okolicach miewała różne imiona, niech więc teraz nosi imię: Waldano.
W rodzinie Waldano nie ma mężczyzn, a po co bać sie kobiet? Ktokolwiek może, wracając z pijanego polowania, wybić lichą bramę wdowiego domku, a dalej – władować się do bramy nieobudzonych jeszcze córek gospodyni, nie pytając o pozwolenie. A matkę, by nie przeszkadzała i nie wyła, odepchnąć – głową o kamień. Ktokolwiek może, a zrobili – Santoja.
Mogłaby pojechać do Astaluego, do magiczki, uciułać pieniądze, rzucić klątwę. Tylko klątwa jest niedługa i niepewna: nigdy nie wiesz, jak padnie.
Nie tak odbywa sie zemsta.
W pełnię Margarita wychodzi na skrzyżowanie dróg. Wiatr plącze rozpuszczone włosy. Samotnie szczeka pies. Gdzieś, mgliście i smutno brzęczy gitara.
Margarita bierze ogniwo, zapala przyniesioną świecę. Maluteńki płomyk samotnie, nieswojo trzepocze na wietrze.
To płomień dla wędrowca co wyjdzie na drogę.
W wielkim glinianym kubku – nie woda, jej własna stopiona do czerwoności wściekłość. Pluszcze się przypadkiem zaczerpnięty w studni księżyc. Dzwon jasnym dźwiękiem rozlewa na niebie północ.
To by wędrowiec mógł się napić.
Obok kładzie martwe, suche szczeble.
To by wędrowiec mógł nakarmić konia.
Modli się, z oddaniem, jak nigdy nie umiała w dusznej, domowej wiejskiej cerkwi. Szepcze, niepewnie przestawiając słowa tyłem naprzód.
Ostatni dźwięk północy zawisa gęstą ołowianą kroplą i rozpływa się w górze.
On wyjeżdża na skrzyżowanie znikąd, szkielet, owinięty szarym płaszczem. Nikt nie wie, kim jest. Mówią, że ostatnim kogo pochowano na tutejszym cmentarzu. Jako ostatnia pochowano jej matkę, ale Margarita jej nie poznaje. Koń z obgryzioną mordą patrzy ze zrozumieniem.
-Kto – pyta Cichy Jeździec – do kogo mam się udać?.
I Margarita wymawia, jak zaklęcie:
-Santoja.
Cichy jeździec śmieje się, jego śmiech jest przezroczysty jak światło księżyca.
-Wszyscy mężczyźni Santoja.
W milczeniu powtarza, otwierając przerażające usta. Patrzy na nią przez puste oczodoły. Zeskakuje z konia.
Gdzieś z wielkim zmęczeniem, resztkami sił, brzęczy gitara.
Santoja mają kamienny dom, jeden z najbogatszych w miasteczku. Są w nim kamienne schody ze szczerbinami, i trzeba patrzeć by przypadkiem nie stanąć źle. Alvaro, najstarszy syn w rodzinie był pijany i nie patrzył. Komu innemu by się upiekło, ale ten złamał kark. Zostawił dwóch synów.
Margarita zamiera tam, gdzie fontanna bije serce miasta, zastyga w dziwnym letargu, zapominając o wiadrze, o lejącej się wodzie. Słucha – czeka, gdy ciężkie słonce spadnie na dach domu Santoja, gdy wzniesie się do nieczułego nieba krzyk wdowy.
Doczekuje się.
Dolores wychodzi z pokoju, z drżeniem wtulając się w szal. Margarita łapie ją za ramiona, sadza przy stole, krząta się dookoła jak koło chorej. Potem siada naprzeciwko i patrzą na siebie. Mierzą się: kto ma w oczach większą pustkę.
Dolores milczy.
Anhel, brat Alvaro, pojechał do Astaluego i zatrzymał się na noc. Zatrzymał sie na własną zgubę: jak to bywa, mąż wrócił w złej godzinie. Komu innemu by się upiekło: w bieliźnie – i ogrodami. A tu mąż wyciągnął sztylet – i od razu w serce. Młodszy, Alberto, pojechał konno do miasta po ciało, ale nie dotarł – wściekły koń zrzucił go i zadeptał. Najprzystojniejszym z braci był Alberto, ale kto pozna się na urodzie gdy została rozbita kopytami.
Margarita idzie do cerkwi, stawia świeczkę. Nie do kobiecego rogu – Matce-broniącej czy męczennicy Huanie, a do świętego Brutusa – opiekuna mścicieli.
Nastraszy syn zmarłego Alvaro poszedł z przyjaciółmi się wykąpać. Komu innemu by się upiekło, oni wrócili, a jego ciało syte już morze rano wyrzygało na brzeg.
Osiwiał w końcu Korbino Santoja – a przedtem nie chciał się starzeć.
Staruchy, garbiące się u spalonych słońcem ścian, patrzą na nią koso. W niedobrej chwili urodziła się młodsza córka Waldano. Przypadły jej urodziny na sobotę, szósty dzień szóstego miesiąca, i Dzikie Polowanie przeszło po niebie tego wieczoru gdy matka rodziła. Margarita przechodzi obok wyprostowana – teraz można chodzić prosto. Zemsta dla mnie – powiedział Bóg. Dla mnie, myśli Margarita, a nie dla niego. Nawet za swojego syna się nie zemścił – więc jakim jest po czymś takim Panem?
W domu Dolores ściska ręce, drży pod szalem:
-To ty ich?
-Ja – bez uśmiechu, w głosie – spokojna duma, taka jak przystoi mężczyźnie.
Przy fontannie matka dziecka – tego co zabrano z brzegu, cichego, zielono-bladego, z soplami włosów, wczepia się w ramiona Margarity i wyje:
-Został mi on jeden! Jeden! Ich przywiodłaś do zguby i jego zgubisz? Nie rusz, nie rusz, w imię Świętej matki!
-Czemu mi to mówisz? - Margarita odsuwa się – powiedz to Jeźdźcowi!
Jej głos drży.
-Teraz ty jesteś jego żoną! Czym zapłaciłaś mu tam na drodze, wiedźmo? Co mu dałaś? Jesteś jego żoną, więc powiesz! Powiedz! Został mi sam jeden, maleńki! - krzyk urywa się, zachłystuje i staje łkaniem.
Ludzie stoją w półokręgu, patrzą i się nie mieszają. Cudzą zemstę trzeba szanować: to między rodzinami. Staruszkowie schowali się za kartami.
-Nie powstrzymałaś swojego męża gdy jeździł polować na cudze spódnice – nie? Nie dopilnowałaś! - krzyczy w odpowiedzi Margarita, i w jej głosie – strach i brak nadziei. - A sama uważasz, że powstrzymam jeźdźca? Myślisz, że mogę przekonać śmierć?
Myślisz, że mogę?
Siada na skraju fontanny. Zakrywa twarz dłońmi. Ludzie rozchodzą się. Tylko lśniące słońce ciąży jej na ramionach.
Czarna ciotka przyszła znikąd, wczepiła się gnijącymi palcami w dziecko, ostatniego dziedzica Santoja. Zawołano lekarza, wysłano do Astaluego po najlepszego magika – ale póki magik był w drodze choroba ściągnęła chłopczyka z łóżka i zabrała ze sobą.
Argarita zerwała dla Dolores kwiatów, kupiła słodyczy, u wędrownego handlarza urwała naszyjnik z jaskrawych kamyków.
-Lola, siostrzyczko. Zobacz, co przyniosłam. Zapomnijmy o wszystkim i niech będzie jak przedtem.
-Jesteś potworem – płacze Dolores. - Nie jesteś moją siostrą, jesteś jego siostrą.
Margaricie opadają ręce:
-Ale jak? Co powinnam była zrobić?
Ale Dolores nie odpowiada. Mdli ją, mdli z tęsknoty.
-Ale to za ciebie – bezradnie mówi Margarita.
Do Korbino Sanoji idzie sama. On siedzi na cmentarzu, wpatruje się w świeże kamienie.
-Poznajesz mnie?
Kiwa.
-Wszystkie moje dzieci – mówi – Nie należy walczyć z kobietami. Kobiety nie walczą uczciwie.
-Powinieneś powiedzieć to synom. Zanim przyszli do mojego domu. Zemściłam się jak mogłam.
Korbino nie może powiedzieć nic. Jego ból: on rozumie.
-Wendetta będzie miała imię: Waldano.
-Śmierć będzie miała imię – ochryple mówi starzec. Ale Margarita nie będzie go zabijać, sam skoczy na siodło za Jeźdźcem.
I tylko kobiety będą po nim płakać, a po co bać się kobiet?
Śmierć będzie miała imię. Przecie nie będzie chodzić bez imienia po wsze czasy.
Margarita siedzi na ganku swojego domu; jej palce skrobią po ganku, po ziemi obok, zaczerpują kamyczki, ściskają.
Moja zemsta jest sprawiedliwa, moja ręka czysta, i błogosławiony niech będzie Ten, co ją nakierował.
Tak zwykle mówi się w tych okolicach gdy wendetta jest skończona.
Straszliwą, zgniecioną twarz ma Margarita, jak gargulec przy bramie cerkwi.
Moja zemsta jest sprawiedliwa – myśli ona. Ale ręce nie są czyste. Jest na nich krew. I krew jest na sukni. Krew, która ściekała spomiędzy nóg Dolores, która pobladła nagle i śmiertelnie.
I błogosławiony niech będzie Ten...
Chciałaby pewnie coś powiedzieć, może przekląć nią, Margaritę – chociaż jak można bardziej. Ale głos odmówił posłuszeństwa wcześniej, a oczy zatoczyły się, obnażając białka. A Margarita tylko patrzyła na krew, spływającą z łona siostry. Rzuciła się by ją powstrzyma, ale było za późno – czerwony potok wciąż chlustał, póki nie osuszył Dolores, nie wymył z niej resztek życia.
Moja zemsta jest sprawiedliwa...
Wszyscy mężczyźni Santoja – powiedziała do Jeźdźca.
Komu innemu by się upiekło – a Dolores zabrał.
Margarita siedzi na ganku pustego domu, przebiera ostre kamyczki, ściska dłoń. Jej wargi poruszają się, powtarzając jedno i to samo imię.
W rodzinie Waldano nie ma synów. |
|
|
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików Możesz ściągać załączniki
|
Dodaj temat do Ulubionych
|
|
|
|