FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  Galeria AvatarówGaleria Avatarów  ZalogujZaloguj
 Ogłoszenie 
Forum archiwalne, nie można zakładać nowych kont.

Poprzedni temat :: Następny temat
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... , 10, 11, 12  Następny
  Zamieszczone na Czytelni
Wersja do druku
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 03-11-2007, 14:34   

- A w jaki sposób dowiadujesz się, że już czas niszczyć świat? – zapytał demiurg Szambambulki demiurga Mazuktę.
- Bardzo łatwo. Po pierwsze, mógłbym skorzystać ze wszechwiedzy. Ale wtedy mogą mnie oskarżyć o uprzedzenia i będą mieli rację. Tak więc wolę inny sposób.
- Jaki?
- Ten najbardziej prymitywny! Robię ludziom egzamin. Jeżeli uda im się go wytrzymać – mają szczęście, jak nie… no to nie mają. I sami są sobie winni.
- A co za egzamin? – zaciekawił się Szambambukli – Jakie tam masz pytania?
- Różne – odparł Mazukta – Zależy jaki się trafi bilet. Na ten przykład wczoraj egzaminowałem jeden świat, chyba dwieście czterdziesty szósty. Test był najprostszy możliwy: pojawiłem się przed dziesięcioma przypadkowo wybranymi osobami i zaproponowałem im spełnienie dowolnego życzenia. Pod tym tylko warunkiem, że ich sąsiad dostanie dwa razy tyle.
- Nie rozumiem… No dostanie, i co z tego?
- Nie rozumiesz, ponieważ ty jesteś demiurgiem. A ludzie są inaczej zbudowani, w związku z czym rozumieją ten fakt wcale dobrze i robi im się paskudnie na samą myśl o tym fakcie.
- Ale dlaczego?
- Już ci mówiłem, ponieważ oni są tak zbudowani.
- I to ty ich zbudowałeś w ten sposób?
- Nie. A może tak. Nie pamiętam. Nie ważne, o czym innym rozmawialiśmy.
- A, no tak, egzamin. No i co?
- Pierwszy zapytany długo się zastanawiał, a potem poprosił mnie żebym wybił mu oko.
- Po co?!
- To przecież oczywiste, żebym jego sąsiadowi wybił oba.
- I wybiłeś?
- Oczywiście. Przecież obiecałem.
Szambambukli się wzdrygnął.
- A drugi?
- Drugi okazał się nieco mądrzejszy i zażyczył sobie trzydzieści dwa zdrowe i mocne zęby.
Szambambukli prychnął.
- No fakt, mogę sobie wyobrazić jego sąsiada. A trzeci?
- Żałosny plagiator. Również poprosił mnie o wybicie mu oka. Czwarty zadał mi dosyć ciekawego zagadkę, zachciało mu się zostać kobietą.
- A jego sąsiadowi załatwiłeś rozdwojenie jaźni?
- Nie, zmieniłem go w siostry syjamskie. Piąty zażyczył sobie organu płciowego o długości trzydziesty centymetrów. Myślał, że sąsiad dostanie taki na sześćdziesiąt… Przeliczył się, sąsiadowi zamontowałem dwie sztuki. Szósty też zapragnął zostać jednookim, siódmy i ósmy takoż (ludzie z nieznanego mi powodu w ogóle mają dosyć ograniczoną wyobraźnię), dziewiąty zażyczył sobie worka złota w nadziei, że potem odbierze sąsiadowi jeszcze dwa…
- A jaka była poprawna odpowiedź?
- Poprawna? Poprawnie odpowiedział dopiero dziesiąty. Gdy powiedziałem mu, że może już i w tej chwili może wypowiedzieć życzenie a dla jego sąsiada zrobię dwa razy tyle, to wzruszył ramionami i powiedział: „No skoro tak… To niech mój sąsiad żyje długo i szczęśliwie”
- No i?
- Co „no i”? Koniec. Egzamin zaliczony. I zostawiam ten świat w spokoju na kolejne sto lat.
- A ja jednak nic nie rozumiem – Szambambukli pokręcił głową – Gdzie jest kruczek?
- Ty jesteś demiurgiem – wzruszył ramionami Mazukta – Ludzie są inaczej zbudowani.
Przejdź na dół
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 11-11-2007, 00:04   

- Mo to macie tu, dzieci, nowy świat – Mazukta wykonał ręką szeroki zapraszający gest – Możecie się zadomowić, podzielić się komu i co. No, córeczko, kim chcesz zostać?
- I znowu dziewczyny przodem – burknął środkowy syn.
- Spadówa! – krótko rzuciła córka i z ujmującym uśmiechem odwróciła się do ojca – Tatusiu, ja to bym chciała być boginią ziemi.
- Całej ziemi?! – przerazili się bracia.
- Ano – poważnie skinęła dziewczynka – całej. I wszystkiego, co z niej wyrasta.
- Boginia ziemi, życia i płodności – przełożył starszy brat – Nie ma co, niezły masz, kochana siostrzyczko, dla siebie kawałek tortu!
Świeżo upieczona bogini pokazała mu język.
- A co ty wybierasz? – zapytał Mazukta swojego starszego syna.
- Morze! – bez chwili wahania odparł zapytany – Ono jest większe liż ląd. A jeszcze chcę mieć prawo trząść ziemią!
- Że co?! – oburzyła się siostra.
- A to! Jeżeli cię zawczasu nie złapać za kark…
- Dzieci, nie kłóćcie się! – Mazukta nachmurzył się i wszyscy natychmiast umilkli – Dobrze, to morze będzie należało do ciebie. A trzęsienia ziemi możesz sobie urządzać… no chociażby tym oto wiosłem.
- No to zabieraj sobie to całe morze – burknęła siostra – I tak nie ma w nim zupełnie nic ciekawego, same tylko ryby. A ja za to na ziemi mam ludzi.
- To nic – prychnął starszy brat – Mam tu parę koncepcji.
- No dobrze – kontynuował Mazukta – A ty czego byś chciał?
Środkowy syn zwrócił ku ojcu swoją blada twarz.
- Podziemny świat – ni to wysyczał, ni o wyszeleścił w odpowiedzi – Ziemia, woda, ludzie, ryby… To wszystko jest efemeryczne i nietrwałe. Dziś jest, a jutro nie ma. Oni – skinął w kierunku brata i siostry – nie będą mogli niczym rządzić przez cały czas, bo wszystko wcześniej czy później i tak umrze i trafi do mnie. Na wieki. Ich strata to mój zysk.
- Dobry wybór – zaaprobował Mazukta i zwrócił się w kierunku najmłodszego syna – No to, mały, powiedz czego ty chcesz.
- Ja chcę być najważniejszy – odpowiedź najmłodszego była prosta.
Siostrę i braci najpierw zatkało, a potem roześmieli się w głos.
- Nie no, braciszku, ale masz apetyty!
- Synku – delikatnie powiedział Mazukta – Nie ma takiego zawodu jak „Najważniejszy”. Tak że bardzo cię proszę, wybierz cos normalnego. Chcesz zostać bogiem Słońca? Albo Księżyca?
- To bez znaczenia – spokojnie wzruszył ramionami syn – Słońca, gromu, wiosennego deszczu, a nawet moczarnej febry. Możecie mnie nazwać jak chcecie. Przecież tu rozmawiamy nie o formalnościach, a o _realnej_ władzy?
I znacząco poklepał dłonią po trzymanej na kolanach niezauważalnej skórzanej teczce.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 27-11-2007, 13:34   

Fortepian we krzakach
http://zhurnal.lib.ru/b/bashtowaja_k_n/rojalx.shtml

Delikatny i niewysoki mieszaniec pił w „Rogach i kopytach” już od trzech dni. Nie bardzo dawało się powiedzieć, do jakiej rasy należał: ostre uszy zdradzały w nim elfa, kły – wampira, popielaty kolor włosów – zmiennokształtnego, a wąskie pionowe źrenice – smoka.
„Roga i kopyta” utrzymywał starszy Minotaur, tak że do tawerny mieli wstęp tylko przedstawiciele ras innych, niż ludzka: za dalekim stolikiem powoli ciągnęla piwo dwójka elfów-najemników. Na wysokiej scenie wirowała udekorowana rodowymi tatuażami tancerka-naga, zwijająca swój wężowy ogon w malutkie pierścienie. Towarzystwo centaurów hałaśliwie dyskutowało nad nadchodzącą wyprawą, ork i goblin grali w karty… Tawerna była wypchana po sam dach, w związku z czym nikt nie zwracał uwagi na dziwnego gościa.
Tymczasem mieszaniec zdecydował, że starczy tego dobrego, odrzucił niedopitą karafkę na bok i wlazł na podiom. Chłopak odepchnął na bok nagę (która wyszczerzyła się – i na chwilę pomiędzy zębami pokazał się cienki wężowy język) i obrzucił pomieszczenie ciężkim spojrzeniem, po czym krzyknął nad zlewającym się w monotonny hałas rozmowami:
- Sto złotych dla tego…
Na Sali zapadła martwa cisza…
A mieszaniec uśmiechnął się pijanie i kontynuował:
- Sto złotych dla tego, kto da radę mnie zabić.
I udał się do wyjścia.

Jako pierwszy z tawerny wyszedł jeden z centaurów. Potem, szeleszcząc tęgimi pierścieniami, wyślizgnęła się naga, niedbale bawiąc się niewielkim sztyletem, prawie że zabawką. Potem pożegnał się grający w karty goblin… A elfowie nadal siedzieli, powoli dopijając swój niedrogi napój.
- Już czas! – koniec końców nie wytrzymał jeden z nich – prawie chłopak, nie przekroczył jeszcze setki.
- Siedź – uciął drugi, twarz którego zeszpecona była przez długą białawą szramę.
- Kszajt! – zaklął pierwszy, wpatrując się w towarzysza bez zrozumienia – To przecież takie pieniądze! A ty…
- Siedź…
Ork wyszedł jako jeden z ostatnich. Tylko gospodarz-minotaur powoli przecierał szklanki, a chłopak-najemnik nie odrywał od partnera wściekłego spojrzenia. Takie pieniądze uciekają, a ten by się chociaż…

Drzwi paskudnie skrzypnęły, a do pustej tawerny wpadł te sam mieszaniec. Jego ubranie było rozerwane, kostki rozwalone do krwi… ale… Był żywy. I nawet zdrowy.
Mieszaniec niedbale rzucił na ladę kolejną monetę i zażądał:
- Jeszcze wina! – dostał swój napój i wrócił do stolika.
Chłopak nie potrafił oderwać od niego zszokowanego spojrzenia.
- Ale jak?! Dlaczego??? On co, jest aż tak doskonałym wojownikiem?..
- Jaki tam z niego wojownik? – prychnął drugi – Nie ma pojęcia, za którą stronę miecza ma łapać!
- Mag?!
- Pfft! Z takich magów jest dobry pokarm dla rybek.
- Ale… W takim razie… Co?
Elf zaczął cicho mówić, nie odrywając spojrzenia od mieszańca:
- Gdy bogowie chcą sobie z kogoś zażartować, dają mu straszliwy dar… Albo przekleństwo… Zależy z której strony patrzeć… On uda się by walczyć ze Światowym Złem i zwycięży… Ale zwycięstwo będzie bardziej gorzkie od porażki, ponieważ w chwili, gdy on będzie myślał że czeka go śmierć… Z krzakow wyskoczy fortepian i wszystkich pokona.
Chłopaczek zakrztusił się:
- Co to za brednie?!
W odpowiedzi usłyszał tylko cichy śmiech.
- No ale… - nie chciał się uspokoić najemnik – A jeżeli nie będzie krzaków?!
- Wyrosną.
- Ale skąd ty to wszystko wiesz?!
Jego towarzysz w odpowiedzi tylko roześmiał się gorzko, wskazując głową w kierunku sceny: tam, w kadzi z ususzonym figowcem skakał, zastraszająco szczękając pokrywką, malutki czarny fortepian…
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 10-12-2007, 22:51   

Demiurg Szambambukli zadzwonił do swojego przyjaciela, demiurga Mazukty.
_ Słuchaj, jak ty tworzyłeś ludzi?
- Z brudu, a co?
- To pierwszego. A potem?
- Co „potem”?
- Jak on się ma potem rozmnażać?
- Khem... Jeden człowiek się nie może rozmnażać. Potrzebujesz więcej.
- Dwójka?
- To minimum.
- Na to już sam wpadłem. Ty mi weź powiedz, z czego zrobić tego drugiego? Też z brudu?
- Nie. Wtedy ci wyjdą jednakowi.
- A powinni być różni?
- Ano.
- To może lepiej będzie jak mu przyprowadzę niedźwiedzicę?
- Lepiej nie.
- A co mam zrobić?
- No na początek weź go uśpij…
- I zacząć wszystko od nowa?!
- Nie, nie w tym sensie. Po prostu żeby zasnął.
- A potem?
- A potem robisz drugiego człowieka z kawałka pierwszego. Klonowania się uczyłeś? No właśnie. Wycinasz człowiekowi…
- Czekaj, nie podpowiadaj, sam się domyślę!
- No to powodzenia.

Po kilku stuleciach demiurg Mazukta wpadł w gości do demiurga Szambambukli.
- No i jak tam u ciebie?
- Udało się!
- Rozmnażają sę?
- I jeszcze jak! Patrz.
Mazukta popatrzył.
- Co… to jest?!
- To oni się rozmnażają.
- Tak?! Czekaj, a… kto to jest?!
- Gdzie?
- Kto tam jest z człowiekiem? Przecież to… nie człowiek!
- No ba, to przecież kobieta.
- A skąd ona się wzięła?! Przecież powinien był powstać drugi człowiek, a to… to jest jakaś niezrozumiała istota!
Szambambukli się zaniepokoił.
- Zrobiłem wszystko jak powiedziałeś. Uśpiłem człowieka, wyciąłem mu żebro…
- Żebro? Żebro?!
- Ano.
- A trzeba było wyrostek robaczkowy! On przecież do tego właśnie jest przeznaczony!
- Aaa… A ja się jeszcze dziwiłem, że człowiek ma nadmiarową część.
Szambambukli z tkliwością zwrócił się w kierunku mężczyzny i kobiety, którzy nie zwracali na dwójkę demiurgów najmniejszej uwagi i w zapamiętaniu uprawiali nierząd.
- A moim zdaniem niczego sobie wyszło. Wcale niczego. I znacznie lepiej niż zwykle z brudu.
- Hym… - Mazukta potarł podbródek – Najważniejsze że działa. A tak w ogóle, to i tak jest nieźle. Kto wie co by wyszło, jakbyś wyciął dwunastnicę?
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 10-12-2007, 23:00   

Demiurg Mazukta zaprosił z wizytą swojego przyjaciela demiurga Szambambukli.
- O, cześć! To dobrze że przyszedłeś, mam dla ciebie prezent z okazji Nowego roku.
- Zgodnie z jakim kalendarzem? – zaciekawił się Szambambukli.
- Nieważne. Jakimś. W którymś ze światów w tej chwili jest Nowy rok i zgodnie z ich kalendarzem jest prezent. Chodź, pokażę.
Mazukta pociągnął demiurga Szambambukli za rękę i zaprowadził do malutkiego świata - zresztą nawet nie świata, a kawałka świata. Była to bardzo przytulna zielona dolina, nakryta przezroczystym błękitnym sklepieniem. Pod sklepieniem wisiało złote słoneczko, a na dole w dolinie pasły się stadka śnieżnobiałych owieczek.
- Jakie śliczne! – roztkliwił się Szambambukli.
- To wszystko dla ciebie – Mazukta zatoczył ręką koło po malutkim świecie – Możesz go oprawić w ramkę albo użyć przy budowie innego świata. Jednym słowem, rób co chcesz.
Szambambukli uważnie przyjrzał się stadom owieczek.
- Wyglądają czarująco… a co to są za zwierzęta?
- To jagniątka – wzruszył ramionami Mazukta – twoje stado.
- Stado?
- No tak. Skoro je pasiesz, to jesteś ich pasterzem. A no – twoimi jagniątkami. Znaczy się, baranami.
- A tamto zwierzę, czarne i z rogami – ono kto jest?
- A tamto… Tamto jest kozioł.
- A on jest po co?
- Rozumiesz… - Mazukta się zdeprymował – tak właśnie zbudowane są jagniątka. Ile by im pasterz nie wskazywał właściwej drogi, one nadal będą szły za kozłem. W skrajnym przypadku wyznaczą na kozła któregoś bardziej tłustego barana. Tak że bez niego, sam rozumiesz, się nijak nie da.
- Czyli one będą uważać, że ich panem jest jakiś kozioł, a nie ja? – zmartwił się Szambambukli.
Mazukta roześmiał się.
- Nic strasznego! Najważniejsze to żeby sam kozioł wiedział, kto tu jest panem.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 04-01-2008, 18:59   

Kiedy B-g tworzył czas, wytworzył go wystarczająco dużo (c)

Demiurg Szambambukli dokręcił coś w zegarze i z zadowolonym uśmiechem zwrócił się w kierunku człowieka:
- Trzy dni!
- Że co?
- Mówię, że będziesz żył przez całe trzy dni! Tego wystarczy.
- Wystarczy do czego?
- Żeby urodzić syna, posadzić drzewo i wybudować dom. Na każdą z tych spraw masz dobę.
Człowiek w zamyśleniu podliczył coś na palcach.
- Mało.
- Czego ci mało? Posadzenie drzewa to robota na godzinę! O synu to już w ogóle milczę. Dom tak samo, jak się postarać to w ciągu doby idzie zbudować. Przecież nie potrzebujesz apartamentów, tylko jakiś szałasik. Żeby go na trzy dni starczyło.
- Nie no, tak się nie da! – Człowiek zdecydowanie pokręcił głową – Przecież żeby syna zrobić, to… A jeśli mi wyjdzie córka? Już nie będę miał czasu żeby poprawić.
Szambambukli podrapał się w potylicę.
- No fakt, tego nie wziąłem pod uwagę… No to dodam ci w takim razie jeszcze parę dni, dla pewności.
- I po dziewięć miesięcy pomiędzy nimi!
- A to po co?
Człowiek popatrzył na demiurga z pretensją.
- Przecież ja ich nie będę w kapuście znajdywał!
- Ups…
Szambambukli plasnął się w czoło, wyciągnął notes i zaczął go szybko kartkować, szukając podstawowych roboczych parametrów kobiety.
- Hm, zgadza się… Dziewięć miesięcy. No dobra, niech będzie dziesięć, dla równego rachunku.
- W takim razie to chyba rok.
- Fakt, czyli razem trzy lata na syna i dwa dni…
- Nie da rady! – przerwał mu człowiek – Przepraszam, że cię pouczam, ale syna to trzeba nie tylko urodzić, ale i na nogi postawić.
- To nie jest konieczne.
- Ale pożądane. A takie drzewo to jeszcze trzeba wyhodować. Bo ono się przecież również nie od razu przyjmie!
- Najważniejsze to zasadzić.
- Zgodnie z literą prawa- fakt. A z duchem?
Szambambukli podrapał się w nos.
- No to ile dni ci potrzeba do tego, żeby wychować syna?
- Hm, w sumie to póki drzewo nie urośnie.
- A ile ono rośnie?
- To zależy jakie drzewo… - człowiek wymijająco wzruszył ramionami.
- Ale mniej-więcej?
- Ze trzysta lat...
- Dwadzieścia! I ani dnia więcej!
- Cokolwiek powiesz – potulnie zgodził się człowiek – Czyli dwadzieścia lat ja rosnę, potem dwadzieścia lat wychowuję syna…
- Hej no! A nie za dużo?
- A co ja, jestem gorszy od własnego syna? Jeżeli on rośnie przez dwadzieścia lat, to i ja powinienem. Przecież należymy do tego samego biologicznego gatunku, czy nie?
- No niby się zgadza… - demiurg Szambambukli wyciągnął śrubokręt i znowu zaczął majstrować przy zegarze – Czyli czterdzieści lat…
- O domu zapomniałeś – przypomniał mu człowiek.
- Fakt, masz rację. I jeszcze jeden dzień, żeby wybudować szałas…
- Jaki jeszcze szałas? – Człowiek ze zdziwieniem uniósł brwi.
- Zwykły szałas. Taki żeby wystał przez trzy dni… o do jasnej!
Szambambukli odwrócił się w kierunku człowieka i spojrzał na niego pochmurnie.
- I ile lat potrzebujesz, żeby zbudować dom, który wystoi czterdzieści lat?
- Noo…
- Wystarczy ci stu lat na całość?
- Wiesz co? – człowiek uśmiechnął się czarująco i wziął demiurga pod rękę - To może w takim razie od razu tysiąc? Dla równego rachunku.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 04-01-2008, 19:52   

- Szambambukli, mam dla ciebie prezent – ogłosił już w drzwiach demiurg Mazukta – dawaj ręce.
Demiurg Szambambukli posłusznie podstawił ręce, a Mazukta wsadził do każdej z nich malutką puchatą kulkę.
- Ojej, jakie fajne, - roztkliwił się Szambambukli kiedy kuleczki otworzyły oczy i zaczęły poruszać różowymi nosami.
- Aha – skinął Mazukta, zdejmując i wytrząsając płaszcz – Nazywają się zające. Są białe i puchate, w sam raz dla ciebie.
- Dziękuję.
- Nie ma za co – Mazukta wzruszył ramionami - Ja mam jeszcze dużo.
Wszedł do pokoju, powąchał pozostawioną na stole szklankę z kompotem, skrzywił się i zamienił ją w filiżankę świeżo zaparzonej kawy.
- Ile ja ich dziś uratowałem przed śmiercią, to ty nawet pojęcia nie masz! – powiedział, wygodnie rozciągając się w fotelu – Zlitowałem się. Może one i bezmózgie, ale jednak moje stworzenia, to grzech był je tak zostawić. Bo by przecież utonęły.
- Gdzie? – zapytał Szambambukli.
- No jak to gdzie… w wodzie!
Szambambukli mrugnął. Na sekundę przywidział mu się obraz, na którym demiurg Mazukta, z jakiegoś powodu w walonkach i czapce z długimi uszami płynie rzeką na łódce i zbiera tonące zające. Wystarczyło potrząsnąć głową i wizja znikła.
- Powódź? – zapytał na wszelki wypadek.
- Nie, potop – Mazukta upił łyk kawy – Oj weź ty się nie bój, nic się tam strasznego nie stało. Zmyło ze dwie czy trzy wioski i tyle. Mogło przecież być gorzej.
- Jeszcze gorzej?
- Oczywiście. Przecież ja mówię, że potop.
- Potop - znaczy się z jakiej litery, z dużej czy z małej?
- Był pomyślany jako Wielki – Mazukta ponownie upił łyk kawy – ale potem zdecydowałem, że pal sześć. Może innym razem.
- Tak spokojnie o tym mówisz…
- Wiesz, Szambambukli – Mazukta postawił pustą filiżankę na stole i pochylił się do przodu – kiedy ilość twoich światów przekroczy sześć setek, również zaczniesz traktować wszystkie te apokalipsy jako konieczną część pracy rutynowej. Coś niby jak pielenie chwastów. Nawet nie bardzo się chce, ale trzeba.
- No ale czemu w takim razie zmieniłeś zdanie? – zapytał Szambambukli.
- Zrobiło mi się żal zajęcy – Mazukta wzruszył ramionami – Wszystkich przecież nie uratuję, za dużo ich. A zresztą, czego zające są winne? One, jak sam widzisz, są białe i puchate. I mi ich szkoda.
Szambambukli w zamyśleniu zapatrzył się na zwierzątka, które nadal trzymał w rękach.
- W takim razie – powiedział - ten świat miał bardzo wielkie szczęście, że są w nim zające.
- Coś w tym jest – z łatwością zgodził się Mazukta – W nim w ogóle jest dużo sympatycznych istot. Gdzie byś nie splunął, trafisz kogoś sympatycznego. I co ja niby mam z powodu jakichś tam parszywych ludzi bez potrzeby zabijać tyle różnych zwierząt? Tak nie wolno. Prawdziwy gospodarz tak nie robi.
- Ale dlaczego…? – Zaczął Szambambukli i umilkł w pół słowa. Mazukta spojrzał na niego z ukosa i ironicznie prychnął.
- Oj weź powiedz do końca, nie obrażę się. Bo ty przecież chciałeś zapytać, dlaczego nie mogę zniszczyć wyłącznie ludzi a świat zostawić nieruszony?
- Noo…
- Oj weź, przestań się rumienić. Mi ta myśl również przychodziła do głowy, ale ją odrzuciłem. Sam rozumiesz, glizdy…
- Glizdy?! – oczy Szambambukli uciekły gdzieś w okolice czoła.
- No, właśnie one. Może i nie puchate, ale mimo wszystko białe. I gdzie one mają żyć jak ludzie się skończą? A poza tym są jeszcze pchły, wszy, pałeczki żołądkowe, różne tam wirusy… Może one i nie są najbardziej sympatycznymi istotami, które żyją na tym świecie, ale w stosunku do mnie osobiście jeszcze niczym nie zawiniły. Więc dlaczego ja miałbym im takie świństwo zrobić?
- Chcesz powiedzieć?
- Oj tam, nic nie chcę powiedzieć! – Mazukta przeciągnął się, opadł na oparcie fotela i zamknął oczy - Ja przecież żartuję, rozumiesz? To tylko takie żarty. Miałem dziś zwykła wiosenną powódź i tyle. A tobie przyniosłem zające.
- Uff – westchnął Szambambukli i uśmiechnął się z przymusem – Bo ja tu już myślałem…
- Bzdury pomyślałeś – Mazukta ziewnął słodko – A poza tym, ludzie też bywają biali i puchaci, przecież sam wiesz.
"Ale akurat to nic a nic nie oznacza” – dodał półgłosem, ale tak, żeby Szambambukli nie usłyszał.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 04-01-2008, 20:56   

Demiurgowie Mazukta i Szambambukli siedzieli w kuchni i pili herbatę.
- Ateizm to wspaniała sprawa – powiedział demiurg Mazukta.
- Prawda? - niedowierzająco zapytał demiurg Szambambukli.
- Oczywiście! – odparł Mazukta – Powiedz, ty w dzieciństwie uciekałeś z domu?
- Cztery razy! – dumnie stwierdził Szambambukli.
- No to powinieneś zrozumieć. Ateiści to są właśnie takie dzieci. Za coś się obraziły na rodziców i uciekły. I teraz przez całe pół godziny będą myślały o tym, jakie to one teraz są super i samodzielne. A potem jak gdyby nigdy nic wrócą i powiedzą: „Witaj, tato, a gdzie moje tłuste ciele?”
- A co tata?
- A tata pogłaszcze syna marnotrawnego po główce i odpowie: „a weź no się, synuś, odwróć tyłem. O jaki ty zabawny jesteś! Zaraz ja ci dam nauczkę pasem przez tyłek, potem się idź umyj i uczesz, a dopiero potem, niech już ci będzie, możesz siadać do stołu i razem ze wszystkimi jeść kaszę jęczmienną”.
- I co w tym takiego dobrego? – nie zrozumiał Szambambukli.
- Dobrego? – Mazukta westchnął marzycielsko – Czasem nie wracają.
Szambambukli zakrztusił się herbatą.
- Znaczy się jak?
- Znaczy się tak. Odchodzą, zaczynają swoje własne życie, a za jakiś czas przysyłają telegram: „chodź, tatuś, zapraszam na cielaka”.
- I często tak bywa?
- Nigdy – Mazukta chmurnym wzrokiem zagapił się na zawartość filiżanki - Ale przecież można pomarzyć, nie?
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 04-01-2008, 21:03   

- Urodziła się, żeby uczynić bajkę rzeczywistością! – ogłosiła zła wiedźma, odchodząc od kołyski księżniczki.
- Co?! – chórem zakrzyknęli wszyscy obecni.
- Dobrze słyszycie – odgryzła się wiedźma – To pewna diagnoza, ja się w takich sprawach nie mylę.
- Proszę pani – nieśmiało odezwał się któryś smok – A smoki w tej… znaczy w rzeczywistości – będą?
- Nie! - ucięła wiedźma – Żadnych smoków.
- A…
- I krasnoludów również. Ani elfów, ani goblinów, ani jednorożców, ani całej reszty.
Poprawiła na głowie czapkę i na pocieszenie dodała:
- Złych wiedźm też nie będzie. Tak że możecie na mnie tak nie patrzyć.
- A co będzie? – zapytał król.
- Będzie rzeczywistość – odparła wiedźma – I nic ponad to.
Król gorzko westchnął i opuścił głowę. W ślad za nim zasmęciła się cała reszta poddanych.
Z tłumu wydostała się malutka niepełnoletnia wróżka, o której wszyscy zapomnieli z racji na to, jak mało znaczyła.
- Znaczy, oczywiście ja nie dam rady zupełnie odwołać przekleństwa – powiedziała nieśmiało — Mam za mało mocy, i nawet nie mam różdżki…
- Weź moją – natychmiast zaproponowała wiedźma.
- Dziękuję – wróżka skinęła, podeszła do kołyski i długo nad nią czarowała. W końcu odeszła, i, ocierając pot z czoła, ze zmęczeniem poinformowała:
- W wieku szesnastu lat księżniczka umrze, po tym jak ukłuje sobie palec wrzecionem. Powinna umrzeć. Przynajmniej… mam na to bardzo wielką nadzieję.
- Hurra… - cichym chórem mruknęli zebrani.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 05-01-2008, 03:33   

Raduj się, o piękna księżniczko! - uroczyście ogłosił rycerz - Smok został pokonany i teraz już nic nie krępuje Twojej, Pani, wolności.
Młynarz z kompletnym niezrozumieniem przeniósł spojrzenie z rycerza na włócznię, sterczącą ze ściany młyna. Następnie odwrócił się do giermka i szeptem zapytał:
- A jemu to co, odbiło?
- Nie to żeby do końca… - niepewnie odparł zapytany.
- Przepraszam, że nie mogę osobiście odczarować Waszej Wysokości – rycerz tymczasem kontynuował monolog – Gdyż serce moje na wieki oddane zostało innej damie. Ale mój giermek ma na tyle mało skrupułów, by ucałować Panią i tym samym rozproszyć złe czary, skrywające Pani prawdziwe oblicze.
- Że co? – oczy młynarza wyszły na łeb.
- Lepiej się waść z nim nie kłóci – szybko uprzedził giermek. Młynarz zrobił zeza w kierunku rycerskiego miecza i zdecydował, że faktycznie lepiej się nie kłócić.
- Dobra, niech będzie, całuj ale szybko.
Giermek szybko cmoknął młynarza w nieogolony policzek. Powietrze zadrżało, młynarz czknął i ciężko klapnął na podłogę.
- Tak jak się spodziewałem – rycerz z zadowoleniem skinął głową i dotknął wargami mięsistej graby młynarza - Czary spadły. Życzę wszystkiego najlepszego, piękna księżniczko.
- Że co? – zapytał młynarz.
- Proszę się z nim nie kłócić – przypomniał giermek.
- Ja… dobra! - młynarz skinął głową.
Rycerz z łatwością wyciągnął włócznię ze ściany młyna i galopem ruszył precz. Miednica do golenia na jego głowie rozrzucała wesołe słoneczne plamki na przydrożne krzewy. A za rycerzem na melancholijnym osiołku wiernie truchtał oddany giermek z cienkim diademem na złotych włosach.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 05-01-2008, 03:34   

- Co ty robisz? – zapytał demiurg Mazukta demiurga Szambambukli.
- Gotuję pierwotny bulion, - odpowiedział demiurg Szambambukli, ze skupieniem mieszając łyżką w garnku.
- Pierwotny… czekaj, a po co?
- Chcę, żeby wszystko było zgodne z nauką.
- Z nauką. Yhy – Mazukta dwoma palcami podniósł z biurka sponiewierany podręcznik do szóstej klasy biologii i mruknął ze zrozumieniem – Nie masz nic do roboty?
- A nawet wcale mam! – zaprzeczył Szambambukli – Ja tu tworzę życie! Zgodnie z nauką… - dodał po chwili namysłu.
- Tak? Skoro tak mówisz.
Mazukta usiadł z boku i założył nogę na nogę. Wygodnie uplasował podręcznik na kolanie i zaczął głośno i z wyrazem czytać:
-„Siedem trylionów ton aminokwasów, biopolimerów i metanu proszę podgrzać do kondycji, dodać siarki i fosforu do smaku i umieścić pod twardym promieniowaniem do pojawienia się piany”. Już ci się piana pojawiła?
- Jeszcze nie.
- A w taki razie rekomendują pirzgnąć piorunem. Pomóc ci, czy sam?
- Sam zrobię.
- Yhy. A kiedy pojawi się piana, dać jej się odstać przez trzy miliony lat.
- Wiem. Ja to już kilka razy robiłem.
Szambambukli zdjął garnek z ognia, przywiązał ręcznik do rączki i zaczął kręcić nad głową, na głos odliczając obroty: „jeden, dwa, trzy… sto pięćdziesiąt… sto osiemdziesiąt… milion dwieście tysięcy… trzy miliony!”
Odstawił garnek na biurko i zajrzał pod pokrywkę.
- No i? – zapytał Mazukta.
- I nic – z rozczarowaniem mruknął Szambambukli i wylał pierwotny bulion do zlewu – ale dlaczego? Przecież ja wszystko robię zgodnie z przepisem! A tam jest wyraźnie napisane, że wszystko się powinno udać!
- Tutaj jest napisane nieco inaczej – zaprzeczył Mazukta, wodząc palcem po tekście – Tu jest napisane, że jeżeli zachować upór i pilność, nie pomylić się ani na jotę i dokładnie wypełniać instrukcje, to z wysokim prawdopodobieństwem życie zalegnie się samo… chwileczkę, tu jest przypis. Aha, „wysoki stopień prawdopodobieństwa” – to mniej-więcej jedna dwustumilionowa. Ile już wykonałeś prób?
- Osiem tysięcy – grobowym tonem powiedział Szambambukli – plus minus.
- Pozostało ci jeszcze sto milionów dziewięćset dziewięćdziesiąt dwa tysiące! – pocieszył go Mazukta – Rób swoje. I życie pojawi się samo.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 05-01-2008, 22:26   

Zanurzenie - Krystyna Lu

Rzeczywistość

Dzwonek. W torebce jak zwykle mam bałagan. I kiedy ja skończę kolekcjonować papierki od czekolady? Pewnie w chwili, gdy kosze na śmieci będą stały co pięć kroków. A tak... Grzebałam w morzu papierków, ale nijak nie udawało mi się znaleźć komórki. O, szminka... Cholera, szukałam jej przez całe trzy dni. Czyli to tu się chowa! Cholerny telefon. A, tu jest! Spojrzałam na wyświetlacz. Catarina. No i co tam jeszcze?
- Słucham – rzuciłam.
- Ajwi, czemu mi nie powiedziałaś, że nie masz w domu świeżego mięsa? – oburzony głos.
Wszystko jak zwykle. Pierwszy dzień się znamy, czy jak? Mogłaby pamiętać, że nie trzymam w domu nic oprócz kurczaka. Bo tak w zasadzie to moi sąsiedzi nie mają pojęcia, kim jestem. I muszę powiedzieć, że nie bardzo pragnę ich o tym informować. Bo zaraz zaczną przede mną uciekać jak przed ciężko chorą i zakaźną. Ech ludzie, ludzie…
- Oczywiście że nie – odparłam – Można pomyśleć, że zapomniałaś.
- Przecież zrobiłam ci aluzję.
Westchnęłam.
- Catarino, nigdy nie byłam szczególnie gościnną panią domu. Tak że goście powinni wszystko przynosić ze sobą. Jak chcesz mięsa, to idź i kup. Nie jesteś dzieckiem. A przy okazji, kto tam jest z tobą?
Bo chyba powinnam wiedzieć, ile wytrzyma moje przytulne mieszkanko.
- Jest nas pięcioro – odparła Catarina – Ja, Kevin, Malena, Andrzej i Dominik.
Gwałtownie wypuściłam powietrze.
- TROJE samców?
- A czego chciałaś?
- Catarino, na boga! Oni się tam przecież pozabijają!
Przed moimi oczyma popłynęły sceny zniszczenia mojego mieszkania, i każda następna gorsza była od poprzedniej.
- Nie pozabijają, jeżeli wybierzesz sobie partnera. I przestaną obgryzać tapetę…
- Zaraz będę! Pilnuj ich. W razie czego odpowiadać będziesz ty.
- Oczywiście – mruknęła do słuchawki Catarina.
Do diabła. I czemu mi nie wychodzi załatwić coś po cichu? No dobra, znalazłam staro nieumarłych, a teraz... A teraz mam u siebie w mieszkaniu najazd Czarnych Aniołów. Troje samców! Panie, dodaj mi sił!
Przy klatce stał Antonio. A on co tu robi? Tylko jego mi do pełni szczęścia brakowało! Zobaczył mnie i rozpłynął się w uśmiechu. Dziecko, weź najpierw dorośnij, a dopiero potem się zaczynaj uśmiechać! A zresztą, wtedy też na niego nie spojrzę. Ale ze mnie wiedźma! Wszyscy mi mówią, że najwyższy czas wybrać sobie partnera. Ale mi się jakoś nie bardzo chce. Czy cztery tysiące trzysta czterdzieści dwa lata to za dużo? O nie, dla mnie wszystko się dopiero zaczyna. I po co mam marnować swoje piękne życie dziećmi i samcami? Ani dobrej mamusi ani dobrej pary ze mnie nie będzie. Przy moi trybie życia!
- Co się stało – spytałam nieszczególnie uprzejmym tonem.
Sama tylko myśl, że w moim mieszkaniu siedzi trójka samców, każdy z których nie miałby nic przeciwko by uczynić mnie swoją przyjaciółką, spowodowała, że dostałam drgawek. Tak że biedny Antonio miał pecha.
- Nic – odpowiedział samiec – tak po prostu na ciebie czekam.
PO PROSTU na mnie czeka. No tak.
- Ciekawe po co?
- Chciałbym iść z tobą.
Tylko Antonio mi do pełni szczęścia brakuje. Niezły numer będzie jeżeli wejdę do mieszkania w towarzystwie dwustuletniego samca! Przecież mnie zapuszkują za uwiedzenie nieletniego!
- A czemu mam cię wziąć ze sobą? – spytałam, krzyżując ręce na piersi.
Samiec przeciągnął ręką po włosach. Patrzyłam, jak burzy się jego idealna fryzura.
- Ponieważ wiem, gdzie znajduje się leże nieumartych.
Wzruszyłam ramionami.
- No i co z tego? Ja również wiem.
- Jak również, ilu ich jest.
Spojrzałam mu w oczy. Jeżeli ten dzieciak chce się ze mną bawić w gierki, to szybko się dowie, kto tu jest głównym bohaterem.
- Skąd?
Chodzi o to, że informacji, którą, jak twierdzi, posiada stojący naprzeciwko mnie osobnik, nie da się zdobyć tak po prostu. To naprowadzało na myśli… nieprzyjemne…
- Dowiedziałem się swoimi kanałami.
- Nie mów mi, że się zadajesz z nieumartymi?
Opuścił oczy. Rozumiem. Wszystko jest jeszcze gorzej, niż myślałam. Samiec, no czego można od niego wymagać?
- O czym ty w ogóle myślałeś.
- To dobry chłopak.
Idiota, czy jak?
- Truposze nie mogą być dobrymi chłopakami – nie mówcie mi, że nikt nie wyjaśnił mu najprostszych zasad? – Chronimy życie. Zadawanie się z truposzami… Panie.
- To nie to, o czym myślisz.
- Przesadnie uniosłam brew.
- A co?
- Uważam, że trzeba ich niszczyć.
To tyle. Moja cierpliwość się skończyła. Stoimy tu i gadamy o czymś, co każdy Czarny Anioł wie od kołyski.
- Kto jest twoją Matką? – spytałam.
W każdym możliwym przypadku trzeba będzie tej dziwce poukładać we łbie, żeby lepiej uczyła dzieci! Prowadzi się z truposzem! Czy takie coś w ogóle zdarzyło się za całą naszą historię?!
- Ona nie żyje – odparł Antonio – już od osiemdziesięciu lat.
Miał sto dwadzieścia kiedy jego Matka umarła. Panie…
- No dobrze, w takim razie Opiekunka.
- Nie mam jej.
Popatrzyłam na niego. Mówi prawdę? Biedne dziecko… Osiemdziesiąt lat bez Matki. To przecież to samo, co spędzić całe dzieciństwo jako ulicznik.
- Tak – westchnęłam – A czemu nie poprosiłeś o opiekę?
Wzruszył ramionami. Spojrzałam na niego zupełnie inaczej: samotny, nieszczęśliwy… coś się we mnie macierzyńskie uczucia obudziły. Nie jest do dobry znak. A przy okazji, nie zapominajmy, że mam w domu troje samców, którzy pewnie już skończyli gryźć moje ukochane tapety, znacząc teren. Do diaska!
- Nie miałem kogo.
A to już ciekawe. Nie miał kogo poprosić o opiekę? Dobre sobie!
- Nie wierzę.
Antonio wzruszył ramionami.
- Tym nie mniej - powiedział - I teraz bardzo cię proszę, żebyś została moją Opiekunką.
Przedtem wydawało mi się, że doskonale kontroluję własną mimikę, ale wychodzi na to, że po prostu nikt za ostatnie paręset lat mnie poważnie nie zadziwił. Temu się udało. Cholera, i co ja mam mu odpowiedzieć? Przecież ja nie potrafię sobie znaleźć pary i zrobić własnych dzieci, o jakim opiekowaniu się my tu w ogóle mówimy…
Antonio patrzył na mnie i czekał na odpowiedź. Wyrzucić dzieciaka z powrotem na ulicę?... Nie mogę, możecie mnie na kawałki pociąć. Osiemdziesiąt lat bez Matki. On przecież jest jeszcze zupełnym dzieckiem. Taki Kevin uniezależnił się od Matki dopiero jak skończył siedemset pięćdziesiąt.
- Nie biorę pod opiekę – zaprzeczyłam.
- Bardzo ładnie proszę.
Spojrzałam w jego oczy i zrozumiałam, co odpowiem. I mi się to nie spodobało. Dobrze, najważniejsze żeby się nie zaczęły do mnie złazić tłumy potrzebujących opieki… Bo co ja niby z nimi zrobię?
- Podejdź.
Zbliżył się do mnie. W jego oczach pałała taka radość, że przez chwilę poczułam w moim własnym sercu coś ciepłego. Tylko na chwilę, ponieważ potem zrozumiałam co się stanie gdy towarzystwo pozna na nim mój znak… Ale będzie jazda!
Objęłam jego głowę rękoma i dotknęłam wargami czoła. Przez chwilę ukazało się nasze prawdziwe oblicze, a potem znikło. Dwa pęczki energii spotkały się i zadźwięczały jak dzwonki. Trzeba przyznać, że robiłam takie coś po raz pierwszy. I przedtem wiedziałam o wszystkim wyłącznie teoretycznie. Tak że jeśli coś źle zrobiłam, to przepraszam bardzo…
- Już – powiedziałam na głos.
Skinął głową i dotknął mojej twarzy, a potem się uśmiechnął.
- Moja Opiekunka – powiedział z namaszczeniem.
Nie przeszkadzałam mu. Wyglądało na to, że dzieciak nieźle w życiu oberwał, więc niech się nacieszy. I jeżeli koniecznie chce mnie pomacać, to nie będę mu przeszkadzać.
- Po pierwsze – powiedziałam – przestawanie z truposzami jest złe.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 05-01-2008, 23:45   

Rzeczywistość

Spędziłam dłuższą chwilę na grzebaniu w torebce w poszukiwaniu swoich kluczy wśród morza papierków po czekoladzie. Dobrze przynajmniej że ich pęczek sporo ważył i dobrze dzwonił, bo w przeciwnym razie chyba nigdy bym ich nie znalazła. Przed włożeniem ich do zamka odwróciłam się w kierunku Antonia.
- Mam w domu dwie samice i troje samców. Mogą potraktować cię nie najlepiej. Jeśli co, wysyłaj ich w moim kierunku. Poradzę sobie.
Czy mi się wydawało, czy w jego oczach zabłysnął strach? Zbliżyłam się i złapałam go za podbródek.
- Co jest?
- Jesteś jedyną z naszych, kogo widziałem w ciągu ostatnich trzydziestu lat.
Moja szczęka walnęła o podłogę. Nie no, prawdziwa zbłąkana owieczka! No to w takim razie rozumiem czemu z początku wydał mi się dziwny.
- Rozumiem – odpalam, niezauważalnie zbierając szczękę do kupy i mocując w miejscu – w takim razie masz się ode mnie nie oddalać na krok.
Antonio skinął głową. Cholera, wyglądało na to, że wpakowałam się w jakieś bagno. Tego tylko brakowało. Włożyłam klucze do zamka i przekręciłam. Nauczona gorzkim doświadczeniem, błyskawicznie odskoczyłam od drzwi. Jeżeli trójka samców wyleci mi na spotkanie, to trzymajcie mnie ktoś. Bo nic dobrego z tego na pewno nie wyniknie…
Dziwne: cisza. Podeszłam do drzwi i ostrożnie pociągnęłam za klamkę. Drzwi otworzyły się i zobaczyłam korytarz. Pusty. Chwila moment, nie mówcie mi, że nikt nawet nie wyjdzie mi na spotkanie? Ale numer! W sercu zapaliła się nadzieja, że Catarina i towarzystwo pomylili piętro albo klatkę.
- Chodź za mną – powiedziałam Antonio.
On skinął głową, a ja weszłam do środka. Cisza. I tapeta jest cała. Meble też w porządku. Dziwne… No dobra. Po kolei obeszłam wszystkie pokoje. Zaczęłam od kuchni. Nikogo. I kurczak jest cały. W salonie również wszystko w porządku. Pociągnęłam na siebie drzwi sypialni i zastygłam w progu. Ale jaja! Szczęka znowu walnęła o podłogę. Chyba jednak powinnam częściej bywać w towarzystwie własnej rasy.
- Co tam sie dzieje? – zapytał Antonio, zaglądając mi przez ramię.
- Śpią sobie.
Piątka Czarnych Aniołów w prawdziwej postaci rozległa mi się na łóżku i spokojnie sapała. W ciągu swojego życia widziałam wiele rzeczy, ale żeby tak… Nawet nie bardzo dawało się odróżnić, kto tam jest gdzie. Moje oczy potrafiły wydzielić wyłącznie bezkształtną kupę, z której chaotycznie wystawały ręce, nogi i skrzydła.
- Moja panie, pobudka! – krzyknęłam.
Nie ma co, rozlegli się tu na moim łóżku. Nie ma tak dobrze. Bo to jednak jest moje łóżko i to ja na nim sypiam. Ale niech im tam, dziękować Bogu że przynajmniej nic nie pogryźli i nie zniszczyli.
Kupa się poruszyła. Po chwili spod czyjegoś skrzydła wyjrzała główka Catariny. Jej czarne jak skrzydło kruka włosy rozrzucone były po nagich ramionach, a z ust sterczała para białych kłów. Ani ona ani ja nie potrafiliśmy ich całkowicie schować z racji na długość. Para przenikliwie szmaragdowych oczu popatrzyła najpierw na mnie, a potem zatrzymała się na Antonio. No to się zaczyna…
- Jaki miły dzieciak! Kim jest? – spytała z lekkim uśmiechem.
Antonia wmurowało. Trzeba powiedzieć, że Catarina umiała efektownie wyglądać. Ja się tylko skrzywiłam.
- Catarino, wyluzuj się, jest mój.
Ona roześmiała się i podniosła na nogi. Nie miała na sobie nawet nitki. Gigantyczne czarne skrzydła majaczyły za plecami. Na wysokich piersiach wyzywająco sterczały sutki. Było mi szkoda biednego Antonia.
- Gdzie sobie znalazłaś takiego króliczka? - spytała.
W milczeniu skrzyżowałam ręce na piersi. Cała Catarina. Nikt się po niej nie spodziewał czegokolwiek innego. A przynajmniej ja. Są na tym świecie rzeczy, które się nie zmieniają. W tym przypadku kochliwość Catariny, która tyczy się samców z każdej grupy wiekowej.
- Gdzie trzeba – odparłam - słuchajcie, długo macie zamiar się tu wylegiwać? Chyba planowaliśmy popracować?
Catarina tylko się roześmiała i specjalnie odeszła na bok, by nie zasłaniać mi widoku. I w tym momencie zobaczyłam jego, Kevina. Ile już lat mięło, ile wody uciekło, a on nadal jest jednym z najprzystojniejszych samców, których kiedykolwiek widziałam. I rozstaw skrzydeł ma trzy metry osiemdziesiąt centymetrów. A ja tylko trzy. Niedawno (ze sto lat temu) Kevin zdecydował, że podobają mi się samce z długimi włosami i zdecydował, że wyhoduje sobie grzywę. Patrząc na niego człowiek chciał się skrzywić na widok takiej wspaniałości. Nie ma co, śliczny jak obrazek. Ale na mnie nie działają ani przystojne ani żadne inne twarze.
- Ajwi – powiedział Kevin, idąc w moim kierunku.
Opadł przede mną na kolana, tak jak powinien zrobić to modelowy samiec, i zaczął pocierać głową o mój brzuch. Stałam bez ruchu. Wystarczyło, żebym dała przynajmniej jakiś znak życia, a to powitanie groziło że rozciągnie się na długo. Antonio patrzył na nas takimi oczyma, jakbyśmy na jego oczach uprawiali miłość. Cholera. Trzeba będzie dzieciakowi wyjaśnić zasady zachowania pomiędzy wolnym samcem a samicą. Pozwoli oszczędzić kłopotów w przyszłości.
Koniec końców Kevin się ode mnie oderwał. A już myślałam, że to nigdy nie nastąpi. Pewnie i tak zrobił to tylko dlatego, że w kolejce do „powitania” czekała jeszcze dwójka samców.
- Tylko powiedz słowo – przenikliwie szepnął Kevin.
Złapałam go za podbródek i pochyliłam się w jego kierunku:
- Nawet nie marz!
Wzdrygnął się jakbym go uderzyła. W oczach zapłonął gniew. Nie no, nie mówcie mi, że w ciągu siedmiu tysięcy lat życia nie dałoby się nauczyć ukrywać własnych uczuć.
- Pożałujesz - Powiedział.
Mogłam tylko prychnąć. Już żałowałam, że w ogóle go poznałam. Lata za mną już, niech no ja sobie przypomnę, na pewno ze dziewięćset lat. I nijak nie potrafi zrozumieć, że nie jest w moim guście. I tyle.
Kevin odstąpił na krok. Jego miejsce zajął Dominik, który, trzeba uczciwie przyznać, też wyglądał nie najgorzej. I kiedy oni się ode mnie odczepią? Pewnie nigdy.
Kiedy powitanie się skończyło, cała trójka samców wbiła spojrzenia w Antonia. Nie trzeba geniusza żeby z wyrazu ich twarzy zrozumieć, że zobaczyli mój znak. I teraz się zacznie. Zrobiłam krok w kierunku mojego protegowanego.
- Ajwi, ale ciekawostka – usłyszałam od Catariny – A ja już myślałam, że to się nigdy nie stanie.
- Słuchajcie, nie pchajcie się w nieswoje sprawy, dobrze?
Chyba za dużo od nich wymagam. Albo po prostu się rozmarzyłam.
- Oczywiście – mruknęła Catarina - Tylko odpowiedz mi na jedno pytanie.
Zbyt dobrze ją znam, żeby się teraz ucieszyć. I po cholerę przyciągnęła tutaj to całe towarzystwo? Bo chyba tylko po to żeby mnie wkurzyć. Kiedy samce zaczynają otwarcie się do mnie kleić, dosyć poważnie się wkurzam, a Catarinę to bawi. I Jak jej się tylko takie zabawy nie znudziły przez cztery tysiące lat? Bo chyba nie.
- Dawaj.
- Co on ci takiego zrobił, że go wzięłaś pod opiekę?
W milczeniu skrzyżowałam ręce na piersi i uniosłam brew. Na pytania nie mam zamiaru odpowiadać. I to, czemu zrobiłam Antonio moim protegowanym to moja prywatna sprawa. Jestem dużą dziewczynką i nie mam obowiązku nikomu składać meldunków.
- Miałam na to ochotę – odparłam, a Catarina zbyła to prychnięciem.
Spojrzałam na samców. Ta trójka gapiła się na Antonia tak, jakby miała zamiar go udusić. I niech tylko spróbują, od razu się dowiedzą, czym jest prawdziwy gniew Opiekunki... Kilka razy w swoim życiu miałam okazję do obejrzenia sobie tego "milutkiego" widoczku. Na samo tylko wspomnienie włosy mi nadal stają dęba...
- Nie ma co, wyczerpująca odpowiedź - powiedziała Malena, która siedziała na łóżku owinięta skrzydłami.
- Dobra, panie i panowie. Idziemy? Czy będziemy tu siedzieć i klarować sobie nasze wzajemne stosunki…
Catarina uśmiechnęła się i poruszyła w kierunku Andrzeja. Objął ją i zanurzył twarz w jej włosach.
- Oczywiście że idziemy – odparła – ale jeżeli zdecydowałaś się na założenie własnego klanu, to będziesz musiała wybrać samca. Albo kilku.
W tym świecie nic się nie zmienia. W mieście są truposze, a my już od paru tysięcy lat nie potrafimy rozwiązać nadal jednego i tego samego problemu: towarzystwo nijak nie potrafi mnie zmusić, żebym wybrała sobie samca. Prychnęłam. Może za kolejne parę tysięcy lat się zdecyduję, jak zapragnę czegoś nowego w życiu, a tak… obejdą się, ot co.
- Wyluzuj, Catarino. Dowiesz się pierwsza gdy to się stanie.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 06-01-2008, 00:35   

Rzeczywistość

Czarne Anioły zmieniły postacie. Teraz z mojej klatki wyszło siedem osób, niczym nie odróżniających się od innych. Ale to tylko na zewnątrz. Wystarczyło tylko przysłuchać się naszej rozmowie i od razu robiło się jasne, kto jest kim. Antonio milczał, próbując trzymać się możliwie najbliżej mnie. Ja to pochwalałam i szczególnie chętnych (nie będziemy pokazywać palcami) rozpychałam. On był mi wdzięczny. Dla pełni szczęścia pozostawało tylko wziąć go za rączkę i prowadzić jak małą dzidzię. Chociaż on przecież był małym dzieckiem, a przynajmniej dla mnie. Dla Catariny na pewno nie, bo patrzyła na niego tak, że chciałam przywalić jej między oczy by nie spaczała niepełnoletnich. Tia, nisko upadłam. Chociaż z drugiej strony nigdy nie miałam Protegowanego, więc…
- Kto samochodem? – spytałam uprzejmie.
Mój śliczny porzucił mnie na zawsze. Oh niech ja się tylko dowiem, kto wysadził mi samochód, zabiję na miejscu!
Kevin pochylił się w moim kierunku, ja instynktownie przytuliłam się do Antonia. On natychmiast otoczył mnie ramionami, w związku z czym uparty samiec posłał mi wredny uśmiech. I w ogóle, jeżeli będę chciała przenieść Antonia z Protegowanych do samców, to nikt mnie przed tym nie powstrzyma.
- Dziś ja prowadzę – powiedział.
Spojrzałam na Kevina. W ludzkiej postaci był tak samo przystojny, jak i w Prawdziwej. Wyraźnie nie przesadził z mięśniami tak, jak zrobił to Antonio. Przeniosłam spojrzenie na guzik na koszuli Kevina. Nie trzeba geniusza by zrozumieć, że w tej chwili żałuje, że nie rozpiął swojej czarnej jedwabnej koszuli jeszcze bardziej.
- Doskonale – powiedziałam na głos – W takim razie proponuję wezwać taksówkę.
- Chcesz powiedzieć, że ufasz jakiemuś ludzikowi bardziej niż mnie? Myślisz, że będę mógł cie skrzywdzić?
Ech, chciałabym ja odpowiedzieć, co o nim myślę, ale zmilczałam. Ni to z solidarności, ni to z głupoty. Za dziewięćset lat miałam Kevina nie tylko powyżej uszu, ale i powyżej wszelakich innych dostępnych na składzie części ciała. I kiedy mu się znudzą próby zdobycia mnie? O, a to dobre pytanie, łatwiejsze chyba nie istnieją.
- Ja i Antonio jedziemy z tyłu – stwierdziłam bezdyskusyjnym tonem.
I niechaj tylko spróbuje powiedzieć słowo sprzeciwu! Moja cierpliwość i tak już się kończy.
- Dobrze – skinął głową.
W ciągu tych dziewięciuset lat nieźle się nawzajem poznaliśmy. Wyglądało na to, że Kevin wypróbował już wszystkie mniej lub bardziej dostępne sposoby kuszenia mnie, ukochanej. Ostatnimi czasy zaczął się powtarzać. Fantazja wcale nie jest nieskończona. Szczególnie w przypadku tych, kto od urodzenia nie ma jej za dużo.
Tak w ogóle to Kevin w tej chwili był wściekły. A na dokładkę zazdrosny o mnie i Antonia. I niechaj tylko spróbuje szczerzyć swoje długie kły do mojego nowego „syneczka” – w jednej chwili zostanie bez nich! Ja jestem samica czy kto?
Załadowaliśmy się do samochodu. Ja i Antonio wcisnęliśmy się do tyłu. Dominik usiadł z przodu. Sama wśród trójki samców. Nic nowego. W głowie przewinęła mi się szalona myśl, że jednak trzeba mimo wszystko znaleźć sobie samca, bo tak nie można oddychać. A przy okazji, towarzystwo z zamieraniem całych czterech ichnich serc czeka aż zacznę formować własny klan. Bo muszę powiedzieć, że dziedzictwo mam wcale niezłe. Moja Matka należ do Trzeciego Domu, a ja byłam uczennicą samej Królowej, póki tamta nie opuściła obu naszych zamieszkałych światów na dobre. Szkoda jej. Miała co ledwo co dziesięć tysięcy lat. Można powiedzieć, że nie żyła wcale… No ale dobrze, nie czas na wspomnienia. Przed nami trudne zadanie: stado truposzy. Nienawidziłam ich tak, że strach mówić!
- Gdzie mam jechać? – zapytał Kevin.
- No fakt. To ja się zanurzałam, tak więc powinnam wiedzieć. Ale z jakiegoś powodu słabo sobie wyobrażałam tamto miejsce. Trzeba zapytać Antonia, bo on się chwalił że wie. Spojrzałam na mojego Protegowanego. On powoli skinął głową i powiedział adres. Zagwizdałam cicho. Sporo czasu minęło, odkąd ostatni raz byłam w tamtej części miasta. Na mojej twarzy samoistnie pojawił się uśmiech. Zapowiadała sie niezła zabawa.
- Ile tam jest truposzy? - poważnym tonem zapytał Kevin.
Kocham gdy zaczyna się tak zachowywać. Wygląda na takiego pysia, że sama słodycz! Dobra, starczy tego roztkliwiania.
- Stado – powiedziałam tak samo poważnie – ze czterdzieści osobników.
- O panie – usłyszałam ze strony Dominika.
Nie mogłam się powstrzymać i pokazałam zęby. No dobra, w tej chwili nie miałam kłów, ale efekt nadal był niezły.
- No więc też się pytam, jakim cudem ich przegapiliśmy?
Samiec odwrócił się i spojrzał na mnie. W jego wzroku zobaczyłam strach, strach o mnie. To odkrycie mnie nieco zszokowało. Oczywiście, ja rozumiem że truposze i wampiry są naszymi naturalnymi wrogami, i są jedynym, co może zabić Czarnego Anioła... ale do diabła! Jestem dzieckiem czy jak? Oczywiście że nie. A przy okazji, trzeba będzie zadbać o Antonia. Bo jeszcze mi się wpakuje w walkę i narobi głupot.
- Dominiku, wszystko będzie dobrze – szepnęłam, próbując go uspokoić.
Cholera, tylko mi do pełni szczęścia brakowało uspokajania samców.
- Moje panie, relaks – powiedział Kevin, którego chyba zjadała zazdrość – Mam w bagażniku sporo ciekawych zabawek. Szybciutko wykończymy naszych milutkich truposzy i pojedziemy do domu. Ajwi, czy mogę zamieszkać u ciebie na dywaniku?
Pozwoliłam sobie na skąpy uśmiech.
- Nie możesz, będzie mi niewygodnie nad tobą chodzić.
Teatrem przyszłych działać bojowych okazał się być porzucony skład. Kiedyś przechowywano tu rybę, teraz mieszkały tu wyłącznie truposze. Wystarczyło, że postawiłam nogę na ziemi, i już ich poczułam. Moja ludzka postać zadrżała. Nie, nie wolno się teraz zmieniać. Za wcześnie. Te dranie mają lepszy węch niż psy. Dominik syczał. Kevin udawał, że jego to wszystko kompletnie nie rusza. Skrzyżował ręce na piersi i otwarcie gapił się na mnie. Możnaby pomyśleć, że po raz pierwszy razem polujemy. Bywały czasy… Nie, lepiej jest o tym nie pamiętać.
Na miejsce dotarli Catarina, Malena i Andrzej, którzy jechali za nami drugim samochodem. Obserwowałam reakcję przedstawicieli swojej rasy. Catarina zjeżyła się, jej ludzka postać również drżała. A mnie się tu bardzo nie podobało. Spojrzałam na Antonia – był oburzająco wręcz spokojny. Trzeba będzie mu potem wyjaśnić jak się sprawy mają.
- Niczego sobie miejsce – powiedziała Malena – śmierdzi truposzami na kilometr.
Kevin otworzył bagażnik.
- Łapiemy za zabawki.
Podeszłam bliżej i spojrzałam na to, co tam zachował na taką sytuację mój drogocenny Kevin. Na widok zawartości moja prawa brew uciekła do góry - amulety, Woda Ognista (którą, tak przy okazji, wydobywa się wyłącznie na Ereme - jak ktoś nie wie, to jest to nazwa mojego rodzimego świata), kusze, łuki, miecze, kałasznikowy, załadowane kulami z daroja.
- Nieźle – powiedziałam, przymierzając się do kałasza.
- Podoba się? – zapytał Kevin – chcesz, to ci podaruję?
Spojrzałam na niego ironicznie.
- I po cholerę mi ta laga? Mam do gołębi strzelać, czy jak?
Bo tak w ogóle to biedne ptaszki nie są niczemu winne.
Wszyscy wybrali sobie odpowiadającą im broń. I tylko Kevin ponawieszał na siebie różności jak ta choinka. Nie ma co, cyrk. No dobra, to akurat moja osobista opinia. Widziałam, jak na widok Kevina zapaliły się oczy Maleny. Odwróciłam się, żeby nie daj boże nikt nie zobaczył mojego ironicznego uśmiechu. Będzie tyle hałasu, że nie tylko truposze usłyszą.
- Ruszamy? – spytała Catarina.
Miała w każdej ręce po mieczu, na rękojeściach których majtały się amulety. Wszystko spojrzeli na mnie. Czy ja tu wyglądam na pionierkę?
- Tak.
No to ruszyliśmy w kierunku bramy. W mojej głowie wszystko krzyczało o niebezpieczeństwie. Ech, jakbym była sama… ręce w nogi i tyle by mnie widzieli. Ale cholera ich tam wie co się stanie temu kochanemu towarzystwu beze mnie. Bo jeżeli jeszcze nie zrozumieliście, to z natury nie jestem wojownikiem. Życie mnie zmusiło… I sztuki walki znam bardzo tak sobie. Jestem Wyrocznią, a to oznacza, że machanie mieczem i krojenie truposzy to nie moja działka. Taka Catarina to co innego. Ona zrobi bigos z tuzina truposzy i nawet nie zauważy. Ale co tam, nie trzeba się skarżyć na los.
Jako pierwszy wszedł Dominik, Za nim Kevin. Ja szłam przedostatnia, ponieważ procesję zamykał Antonio. Dziecko tak bardzo się starało być możliwie bliżej mnie. No dobra, jeśli tak bardzo chce to możnemu na to pozwolić.
Weszliśmy do środka. Pusto, wyłącznie szczekanie zardzewiałych łańcuchów gdzieś pod sufitem. Zatrzymałam się. Coś było nie tak. Trupy tu były, a teraz…
Wyprostowałam się i przyjęłam wygodną pozycję, żeby nie spaść przy Zanurzeniu. Wdech, powoli… Chwila…

Zanurzenie

„Witaj, wyrocznio! Jak bardzo się cieszę na twój widok! Pamiętasz mnie? Oczywiście, że nie… Ale ja o tobie nie zapomniałem. Ile lat minęło od tamtej chwili? Tysiąc? Dwa? Już dawno straciłem rachubę czasu, ale pamiętam każdy rys twojej pięknej i nienawistnej twarzy! W mojej pamięci na zawsze wyryło się to, z jak wielką satysfakcją mnie niszczyłaś i to, jak płonęły twoje czarne oczy! Pamiętam i nigdy tego nie zapomnę. Ale wtedy byłaś młoda i nie rozumiałaś, że wroga trzeba niszczyć raz i na zawsze, ponieważ w przeciwnym razie może odżyć… Ponad tysiąc lat straciłem na to, by z kawałków zebrać swoją istotę. I oto powróciłem. Idę za tobą, Wyrocznio. I w charakterze dodatkowego bonusu zdecydowałem się zabrać jeszcze twoje ukochane Czarne Anioły. Będą niezłym dodatkiem do głównego dania…”

Rzeczywistość

Zadrżałam i się obudziłam. Serce w mojej piersi tłukło o żebra jak uwięziony motylek. Jedno serce. Czyli nadal jestem człowiekiem. Otworzyłam oczy i zobaczyłam swoich towarzyszy, którzy obchodzili wszystkie kąty.
- Nikogo nie ma… - mówiła Catarina.
Chciałam rzucić się, pobiec, chciałam krzyknąć ale moje ciało mnie nie słuchało. Mogłam tylko mrugać. Cholera! I co teraz zrobić? Po moich plecach przemaszerowało stado mrówek, nieoczekiwanie włączył mi się wzrok wewnętrzny i zobaczyłam, jak naszym śladem ślizgają się szybkie cienie. Póki co przebywały one w innym wymiarze, ale wyglądało na to, że niedługo się pojawią.
I właśnie w tej chwili coś wewnątrz mnie pękło i zrozumiałam, że mogę się ruszać.
- To pułapka!–- krzyknęłam ale było już za późno.
Złapały mnie czyjeś ręce. Walczyłam i stawiałam opór. Trzeba zmienić postać, bo jako człowiek jestem za słaba. Trzeba... trzeba...

Zanurzenie

Ajwi, obudź się… Czekam na ciebie…
Powrót do góry
Teukros Płeć:Mężczyzna


Dołączył: 09 Cze 2006
Status: offline
PostWysłany: 13-04-2008, 17:16   

http://www.fanfiction.net/s/4120671/1/For_a_different_sort_of_man
==============================================

...dla mężczyzn innego rodzaju

- Leloluch - wypranym z emocji tonem powiedziała C.C. do swego niezbyt chętnego wspólnika - w twoich pomieszczeniach w alarmujący sposób brakuje materiałów pornograficznych.
"Asdfghjkl" - dłonie Lelolucha zjechały z klawiatury. Obrócił krzesło, spoglądając na C.C. z mieszaniną zaskoczenia, zgrozy i całkowitego niedowierzania.
- Ja... co?
- Porno. Pornografia. Świerszczyki. - C.C. uformowała palce w znak zapytania. - Jesteś nadal dorastającym, zapalczywym młodzieńcem. Zapalczywi młodzieńcy mają szczególne potrzeby. Brak odpowiedniej stymulacji może sprawić, że te potrzeby nie zostaną zaspokojone.
- Czemu o tym rozmawiamy?
- Rozmawiamy o tym, bo niepokoję się o ciebie. Wszystkie związane z tobą problemy ostatecznie odbiją się na mnie. - westchnęła zielonowłosa dziewczyna. - Nie mogę do tego dopuścić.
- Zbieranie, czytanie czy oglądanie porno jest poniżej mojej godności.
- Czy aby na pewno? W takim razie co słyszałam nocą z twojego pokoju, już po tym jak Nunally poszła spać? To było imię tej pilotki, czy nie? Albo może tej brunetki?
Leloluch zwalczył nagłą chęć, aby przywalić czołem w biurko, wziął głęboki oddech, i policzył do dziesięciu zanim się odezwał.
- Nie będziemy więcej o tym dyskutować! W moim pokoju nie ma pornografii, i nigdy jej nie będzie!
C.C. mrugnęła. "Nigdy to niebezpieczne słowo" - chciała powiedzieć, tymczasem jednak Leloluch zdążył włożyć zatyczki do uszu. Dziewczyna rozważyła możliwości, wybrała najlepszą z dostępnych, i przystąpiła do działania.
- Jeżeli nie zamierzasz sam coś z tym zrobić - zadeklarowała, sięgając do zamka w leloluchowych spodniach - to wygląda na to, że będę musiała wziąć sprawy w swoje ręce.
Później tego wieczoru, Nunally zastanawiała się, czemu jej ukochany brat nalegał by spać w jej pokoju...
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Odwiedź stronę autora Odwiedź listę obejrzanych anime / przeczytanych mang
Wyświetl posty z ostatnich:   
Strona 11 z 12 Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... , 10, 11, 12  Następny
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików
Możesz ściągać załączniki
Dodaj temat do Ulubionych


Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group