FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  Galeria AvatarówGaleria Avatarów  ZalogujZaloguj
 Ogłoszenie 
Forum archiwalne, nie można zakładać nowych kont.

Poprzedni temat :: Następny temat
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5 ... 10, 11, 12  Następny
  Zamieszczone na Czytelni
Wersja do druku
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 17-08-2006, 15:27   

Basztowaja Ksenija Nikolaewna
Karmazynowy kwiatek szczęścia
http://zhurnal.lib.ru/b/bashtowaja_k_n/domowoj.shtml

W moim mieszkaniu pojawił się domowy skrzat. Już trzeci dzień kręci się po pokojach, czymś pobrzękuje i bez przerwy burczy, burczy, burczy...
-I kto to widział! Już trzecią dziesiątkę zaczęła, a wciąż siedzi w pannach! I nie dziwo – piec od sadzy nie czyszczony, w sieniach – śmieci, kot, biedne zwierzątko, trzeci tydzień niemyty! I niby kto tak do niej przyjdzie się swatać!
Pierwszego dnia oburzałam się i żądałam, by zwariowany skrzat pakował manatki i zwijał się gdzie dalej. Na drugi – z pochmurną twarzą odwracałam się od niespokojnie snującego się domowika, a na trzeci... olałam to wszystko, i teraz melancholicznie śledziłam wzrokiem jego wędrówki z pokoju do pokoju.
No ci niby co, prawie dwadzieścia dwa lata i nie mam męża! Ha, a po co on komu! Skończę studia, to będę nad tym myśleć.
Piec, a raczej kuchenka? Przecież ja myłam!... Co prawda, przedwczoraj... No... A czyja to niby wina że wczoraj smażyłam ziemniaki... Patelnia się trafiła za mała... I oto wynik...
Śmieci? Jakie na grzyba śmieci! Myślałby kto, Bars wczoraj przewrócił fiołka na korytarzu. Kwiatek ostrożnie sprzątnęłam, a na podłodze tyle co trochę ziemi zostało....
I że niby co, tego biednego Barsa tyle nie kąpałam?! A to już przez rodziców! Wykarmili tego bydlaka przez ostatni miesiąc, tak że nie daje się brać na ręce, a widząc wannę syczy jak zdmuchujący się balonik i pluje jak wielbłąd! A ja mam go niby kąpać?! Już zaraz! Tylko sznurowadła uprasuję!

Skrzat nie odczepił się czwartego dnia. Ani piątego. Pod koniec tygodnia gotowa byłam go udusić byle tylko nie słyszeć tego nieprzerwanego mamrotania i jęczenia! Kuu-rrr-ka... I czemu zjawił się dopiero jak rodzice wyjechali na południe? Może im by się udało go uspokoić?
Tak że, zaczęłam przypominać sobie, co tu możnaby z nim zrobić. Byle tylko się odcepił. Panie, niech on się odczepi!
Nic nie przychodziło do głowy. Cała moja wiedza o skrzatach ograniczała się do obejrzanych w dzieciństwie kreskówek o Kuzi i Nafani. A oni się zachowywali przyzwoicie i na ludzi nie rzucali! Nie to co ten...
W końcu, nic nie wymyśliwszy, postanowiłam spławić skrzata przez niezwracanie uwagi. Żyć jakbym go nie widziała, nie słyszała, i w ogóle. Tym bardziej, że skrzat zwykle pojawiał się w mieszkaniu koło południa, ze trzy godziny po nim latał, a potem znikał tak samo nieoczekiwanie jak się pojawiał.

Bojkot został zerwany na drugi dzień, gdy skrzat jakimś cudem zdołał zamknąć drzwi do łazienki (która w życiu nie miała zamka po wewnętrznej stronie drzwi). W sumie nie pamiętam nawet czego ja w tej łazience potrzebowałam, ale następne pół godziny spędziłam waląc w drzwi pięścią i wrzeszcząc:
-Otwieraj, zarazo!!!
W końcu z łazienki dobiegł jakiś rumor, i rozczochrany skrzat, wychyliwszy sie na korytarz, zainteresował się pochmurnie:
-No i że co niby tak właściwie chce?
Uczciwie mówiąc, sama już zapomniałam “ no i że co niby tak właściwie chcę“, ale kochaną sprawę trzeba doprowadzać do końca! W końcu, przemaszerowałam obok skrzata do łazienki, zabrałam ze stolika toaletowego spinkę i wróciłam do salonu.
-Światła w łazience niech więcej nie zapala! - krzyknął za mną skrzat.
Już, lecę.

Od tego właśnie momentu, pomiędzy mną a skrzatem rozwiązała się niewypowiedziana “zimna wojna”. Gdy tylko włączałam lampkę, jak ten... ten... niedobry skrzat natychmiast ją wyłączał! Chociaż nie, “od tego właśnie momentu to za mocno powiedziane. Przez jakiś czas znosiłam to wszystko i nawet nie tak często włączałam światło... ale potem mi się to znudziło! Koniec końców, kto jest panem domu?! Ja czy ten kurdupel?!
Okazało się, że jednak kurdupel... Któregoś pięknego razu widocznie znudziło mu się gaszenie po mnie światła, i gdy po raz kolejny pstryknęłam wyłącznikiem, okazało się, że światło się nie zapala! Spoko...
-Kontakty się tego, nie stykowują! - złośliwie skomentował skrzat.
Okazało się, że lampka jest prawie zupełnie wykręcona z gniazda.

Od tej chwili zapalanie światła w łazience stało się jakimś rytuałem! Po prostu brak mi innych słów!
Włączałam światło, po raz kolejny przekonywałam się, że żyrandol się nie pali, szłam do kuchni po krzesło, wkręcałam lampkę... I tak bez końca... Koszmar! I za co mi takie męki? A jak komu powiem, to nie uwierzy!

W końcu skrzatowi chyba znudziło się wykręcanie lampki, i gdy po raz kolejny zdjęłam osłonę, moje palce prawie nadziały się na szkło.
-Pękła? - współczująco zapytał domowik. - A ty nie zapalaj!
Przez parę kolejnych dni musiałam chodzić do łazienki ze świecą...
Domowik zrobił się dobry i nawet (co w tym lesie zdechło?!), zamiast zwykłego jęczenia, z sympatią wymruczał:
-No nic, dzieweczko, będzie i na twojej ulicy święto! Znajdziemy ci narzeczonego...
Zakrztusiłam się niedojedzonym cukierkiem.

Oczywiście, wszystko ma swoje granice. W tym i moja cierpliwość. Odgrzebałam kombinerki ojca, z trudem wykręciłam lampkę w łazience, i postawiłam nową. Na sto watt.
Jaskrawe światło zalało zielonkawe płytki w krzykliwe różowe kwiatki... Jakie u licha kwiatki?! Jakie zielonkawe płytki?! Przecież od zawsze były niebieski!!!
Ściany łazienki oplatały karmazynowe kwiaty.
Gigantyczne pąki, rozmiaru mojej dłoni, na oczach więdły, nalewały się martwą czernią, i rozsypały w pył... Bogowie, co tu się dzieje?!
Domowik przemknął koło mnie jak kot z podpalonym ogonem i pstryknął przełącznikiem:
-Ty żeś co narobiła głupawo?!
-C-co się dzieje? - cicho wyjęczałam ja.
-Swoje szczęście spaliłaś dzieweńko, - smutno westchnął domowik. - Kwiatek paproci to był... Dzień mu zostawał rosnąć-kwitnąć... A potem... I narzeczony by był, biały łabędź. I dzieci, czerwone jagódki... Stara to magia, wszystkie ściany tu zasiałem, a ty niemyta kretynko wszystko spsułaś... Sadziłem go, chowałem, ale boi się jaskrawego światła... a ty... Nie ma dla ciebie szczęścia, zwiędło, osypało się... Chciałem ci, dzieweńko, pomóc, biedna jesteś, nawet zwierzątko cię nie kocha... a ty wszystko spsułaś...
I cicho wyślizgnął się z łązienki.

Noc spędziłam na rozgrzebywaniu wysypiska pod wanną. Świeca drżała, rzucając cienie, w rurach ktoś wył... Ale do rana na mojej dłoni leżał mały, wyciągnięty z dalszego kąta, tuż obok rury kanalizacyjnej, malusieńki karmazynowy kwiatek...
Następnego dnia, ledwie co smutny domowik zajrzał do mojego mieszkania, zaciągnęłam go do łazienki i wepchnęłam pod nos pąk, owinięty wilgotną chusteczką:
-Ono?!
Domowik, wyrwawszy mi kwiatek, zamruczał jak zadowolony kot.
Cichutko wyślizgnęłam się za drzwi.
Co on tam jeszcze mówił że do szczęścia trzeba? Kuchenkę umyć, śmiecie sprzątnąć, kota uprać?...
Przejdź na dół
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 18-08-2006, 21:07   

Grigoriewa Natalia Wasiliewna (pozwolenia brak, jak się skończą teksty to napiszę bo ma parę fajnych rzeczy)
Błękitne drzwi
http://zhurnal.lib.ru/g/grigorxewa_n_w/txt-1.shtml

Z punktu widzenia smoka...

Siwy smok patrolowy leciał co siły w skrzydłach, pragnąc dotrzeć do Głowy Rady Wstrząsające odkrycie. Na Zielonych Kontynentach mieszkają Ludzie. Wygląda na to, że te mityczne istoty nie wymarły miliony obrotów temu... Pojawili się znikąd, zdążyli wybudować miasta i drogi, jednym słowem – cywilizację. Podczas zeszłego patrolu Siwy niczego nie zauważył, czyli Ludzie musieli pojawić się w ciągu jednej chwili. Wychodzi na to, że są Wielkimi Magami, jak śpiewają w Legendarnych Balladach.
Dostał się o Głowy Rady bez żadnych opóźnień, gdy tylko poinformował, że jego wiadomość należy do Złotej kategorii.
Wykonawszy należyty salut, Siwy strzelił:
-Zanotowałem na Zielonych Kontynentach miasta Ludzi, drogi, ruch... Tu są kryształy z informacją.
-Dziękuję za służbę, Siwy. - Złoty Smok, Głowa Rady, pochylił głowę na znak wdzięczności. - proszę przyjąć ode mnie promocję: podnoszę Pana do rangi Obserwatora. Proszę przejść przez Błękitne Drzwi i napisać dokładny raport o swoim odkryciu na posiedzenie Rady.
Z dumy Siwy stracił oddech i prawie upadł. Głowa Rady zwrócił się do niego per Pan! Ogromny honor! Przywróciwszy sobie koordynację ruchów, dokładnie, jak na paradzie, Siwy Obserwator podszedł do Błękitnych Drzwi. Te otworzyły się przed nim, posłuszne bezdźwięcznemu rozkazowi Złotego. Wszedł, i zamknął je za sobą.
Rozległ się straszliwy łomot.
Do gabinetu Złotego zajrzał Brązowy, jego sekretarz.
-Znowu Błękitne Drzwi? - Zapytał ze zrozumieniem – Piąte w tym tygodniu, trochę dużo. Co tym razem?
-Amerykę odkrył, rozumiesz... - Ze zmęczeniem westchnął Złoty. - Niedługo mi zabraknie planet w galaktyce do wysyłania odkrywców. W dzisiejszym liście do Głowy Międzynarodowej Rady Ludzi poinformuj ich, że mają z tym coś zrobić. Bo prawie co dzień nowy film, opowiadanie czy horror o Smokach. Oczywiście że magiczna Zasłona nie wytrzymuje.
Brązowy kiwnął ze zgodą i udał się wypełniać polecenie szefa.
Złoty uśmiechnął się z zadowoleniem, i wyciągnął z biurka laptopa, oglądać przerwany film o elfach.
-Jaką jednak ci Ludzie mają bezgraniczną fantazję. - Z zazdrością pomyślał Głowa Rady. - Ja realistycznie wymyślone zostało coś, co się nie zdarza.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 20-08-2006, 17:30   

Dmitry Leonidowicz Szabalin (pozwolenie jest)
Księga Losu

Po raz pierwszy pudełko z proszkiem przyszło otworzyć jeszcze przed furtką – przeklęty mag obłożył zaklęciami wszystkie drzwi jakie były, i perymetr wysokiego płotu. Proszek powodował, że linie zaklęć stawały się widoczne, po czym można je było kroić specjalnym nożem. I proszek, i nóż i mapę złodziej otrzymał od zamawiającego, razem z zapewnieniami, że wszyscy, włączając w to istoty nadprzyrodzone, w tej chwili śpią. Niestety, nie snem umarłego, a swoim zwykłym. W związku z tym do wspomnianych istot raczej nie należy zbliżać się bardziej niż na metr. To samo zresztą tyczy się i śpiących ochroniarzy. Szczególnie, że ci śpią, wyciągnąwszy nogi na całą długość korytarza. Drzwi i okna oznaczone są jak zaczarowane, i pchanie się tamtędy nie było najlepszym pomysłem, szczególnie że noża miało starczyć jeszcze na osiem zaklęć.
Złodziej westchnął, i niesłyszalnymi krokami zbliżył się do ochroniarza, gotów przy najlżejszym poruszeniu tamtego wślizgnąć się z powrotem w cień z którym zleje się jego ciemne ubranie. Ochroniarz siedział na niziutkim stołku tuż przy pochodni, zalewającej tę część korytarza jaskrawym światłem. Jeśli ktokolwiek się już obudził...
Złodziej ostrożnie przekroczył jedną nogę ochroniarza. Potem drugą. Tamten zachrapał na całe gardło. Złodziej w myślach strząsnął pot z czoła i powoli ruszył dalej korytarzem, cicho stąpając po dokładnie dopasowanym do siebie deskom. Na końcu korytarza – schody na piętro, z których korzystają pokojówki i ochroniarze. Sam mag zwykle korzysta z paradnych, na której w tym momencie śpi bies. I to z tego właśnie powodu trzeba było poszukać drogi dookoła.
Na piętrze ochroniarz spał na stojąco, patrząc otwartymi mętnymi oczyma na kamienną ścianę przed sobą. Złodziej z łatwością pochylił sie trochę i prześlizgnął obok. Skręcił za róg, w kierunku sypialni maga. I zamarł, przeklinając w myśli.
Koło szerokiej, białej ze mikowymi wstawkami układającymi sie w piękny wzór, spał bies. Ładny młody człowiek o kompleksji atlety z nietoperzowymi skrzydłami rozrzuconymi po korytarzu kimał sobie, podłożywszy pod głowę ręce udekorowane długimi pazurami.
Przytulony do ściany złodziej patrzył na kolejną przeszkodę i po cichu klął na durnego biesa. Zgodnie z planem poprzednie drzwi prowadziły do wielkiej biblioteki. Z nie mniej wielkimi oknami. Jeżeli otworzyć to najbardziej z brzegu, to można po lepninie przejść do okna sypialni. Ale – minus trzy zaklęcia. A jest jeszcze wieża, o której nie wiemy nic.
Złodziej westchnął. I cichutko otworzył pudełko z proszkiem. Potem wziął szczyptę, i delikatnie zdmuchnął na drzwi. Najpierw nic sie nie działo. Ale potem, jakby z głębin drewna zaczęły pojawiać się karmazynowe nici zaklęcia. Jeżeli przeciąć jedną z nich, czar dezaktywuje się. Złodziej wykonał precyzyjne cięcie wzdłuż dziurki od klucza. W ten sposób rysa na drzwiach będzie po prostu niezauważalna. A że zaklęcie znikło, no to co, bywa.
Biblioteka robiła wrażenie. Gigantyczna sala, po której spokojnie możnaby galopować na koniu zastawiona szafami do samej góry wypchanymi książkami. Jeżeli przypomnieć sobie, że zwykła książka, napisana na kiepskim pergaminie kosztowała prawie pół złotego, to tu zgromadzony został niemały majątek. Kompletnie nieprzydatny dla kogoś, komu nie uda sie sprzedać tych ksiąg nawet za jedna dziesiątą ich wartości.
Jeszcze jedno zaklęcie padło pod ostrzem noża, i złodziej wydostał się na zewnątrz. Z łatwością czepiając się wszelakich ślicznych zakrętasów dotarł do okna sypialni. Zaczepił linę za jedna z ozdóbek, a drugi jej koniec przywiązał do pasa, i stojąc na nogach, lekko wykonał wszystkie niezbędne manipulacje przy oknie. Na szczęście okienny haczyk dawał się rzeczonym nożem podczepić w sposób trywialny, i tak samo łatwo dawał się odrzucić.
Za ciężkimi kotarami krył się wcale niemały pokój z gigantycznym łożem, na którym spał jak upadł siwowłosy mag. Ciemno-granatowy płaszcz uniósł się, obnażając chude nogi, cienkie ręce jak gdyby próbowały objąć nieobjęte łóżko, siwa broda wyglądała zza płaszcza. Klient mówił, że mag pracował pięć dób prawie bez snu. Tak że w tej chwili można z nim było robić cokolwiek, łącznie z krojeniem na kawałki.
Złodziej nie fatygował się by kroić, a zwyczajnie obrócił maga, zabierając z jego szyi ciężki amulet, otwierający wszystkie zaklęcia ochronne. A potem zobaczył niewielką szkatułkę, taką, w jakich zwykle przechowuje się klejnoty. Przez pół godziny przekopywał się przez pokój w poszukiwaniu małej ale cennej zdobyczy, która można byłoby zabrać nadplanowo. Na skutek tego, proszku zostało tyle co nic, a noża na dwa zaklęcia. Ale za to w kieszeniach złodzieja osiadła ogromna ilość biżuterii udekorowanej różnymi kamieniami, a w kilku pierścieniach siedziały jakieś zaklęcia, co natychmiast podnosiło ich cenę prawie trzykrotnie.
Droga do wieży zajęła tylko parę minut – budzące się istoty nadprzyrodzone odprowadzały ciemną figurkę, ściskającą przyciężki kamienny krąg z jakimś błyszczącym kamieniem po środku, mętnymi oczyma, po czym zasypiała znowu, nie chcąc atakować. Ale już wieża sprawiła trochę kłopotów – mag zamknął drzwi nie tylko zaklęciem, wpuszczającym właściciela amuletu, ale i zamkiem krasnoludzkiego wykonania. Odemknięcie sztywnych sprężyn schowanych w najmniej spodziewanych miejscach przy pomocy wytrychów zajęło chwilę. Za drzwiami przyczaiły się długie kręcone schody, prowadzące na samą górę. Złodziej rozpoczął ostrożne wchodzenie, dokładnie obserwując wszystko dookoła: czy przypadkiem gdzieś nie naciąga się drucik, uruchamiający pułapkę, czy przypadkiem gdzieś w ścianie nie ma otworu, z którego wylatuje strzała. Znalazło się całe pięć pułapek: trzy z nich, z wiszącymi u góry kolczastymi kulami złodziej obszedł po ścianie, jeszcze jeden drucik zobaczył na wysokości kolana, i z łatwością przeszedł nad nim. Ostatnia była na samej górze – jeden ze schodków zaczął nieoczekiwanie schodzić w dół, i złodziej, nie ryzykując powierzenia mu całego swojego ciężaru po prostu przekroczył niebezpieczną przeszkodę. Schody kończyły się drzwiami do górnej komnaty, laboratorium: “Na górze jest twój cel. Tam mag przeprowadza wszystkie rytuały, misteria, rzuca zaklęcia. Na dole, na pierwszych sześciu piętrach, powinny być biblioteka, magazyny ze składnikami, skład artefaktów, i, prawdopodobnie, warsztat dla pracy w kamieniu. To dość kurząca robota, tak że mag z pewnością wydzielił na nią osobny pokój” - opowiadał zamawiający. “Ale w domu juz jest biblioteka, po co jeszcze jedna” - zdziwił się złodziej. “W domu mag trzyma te księgi, które nawet jak będzie czytał, to na pewno nie przy pracy. A w Wieży – te których potrzebuje do swoich zajęć. Z recepturami, zaklęciami, schematami” - tłumaczył klient.
Mag wstawił w drzwi warsztatu aż dwa krasnoludzkie zamki, i nawet po ich otwarciu złodziejowi nadal nie udało się otworzyć drzwi. Wykorzystawszy ostatni proszek, i rozciąwszy oba zaklęcia, złodziej znów popchnął drzwi. Ale przyszło mu poszukać kolejnych zamknięć. Jedno z nich znalazło się na dole, pomiędzy drzwiami i progiem, drugie – na górze, pomiędzy drzwiami i futryną. I żadne nie chciało dać się przesunąć nożem. Ale za to, ścisnąwszy sztylet nogami z nożem w rękach udało się odsunąć oba na raz. I to tak łatwo i szybko, że nóż, zeskoczywszy z zatrzasku, przeleciał po ręce, zostawiając płytkie rozcięcie.
W ruchu zalizując krwawiąca ranę, złodziej wślizgnął się do laboratorium. Oświetlona palącymi się pochodniami, wyglądała tak, jakby została porzucona w pośpiechu, zostawiając za sobą palące się na podłodze świece, otwarte i przewrócone książki, rozrzucone tu i tam miseczki z nieznaną zawartością, pałętające się po kątach kawałki czegoś. Przy jednej ścianie – biurko, na którym na jedną kupę zwalone zostały wszelakie akcesoria, zostawiając tylko piętkę wolnego miejsca pod otwartą książkę, przełożoną metalową rurką. Przy drugiej – mnogość półek, na których niedbale rozrzucone różne różności, między innymi złote. I na wprost wejścia, przy ścianie, w kręgu zarysowanym niezrozumiałymi znaczkami, otoczona palącymi się świecami, leżała gruba księga w zwykłej prostej okładce ze złotym ciśnieniem liter: “księga losu”. Złodziej ostrożnie przekroczył świece, wziął księgę do rąk. I zaklął w myśli: krew z rany trafiła na okładkę. Chociaż, i tak natychmiast została wchłonięta, nie zostawiając śladu.
Ciekawe, czemu ta księga jest księga losu? Co będzie jeśli zajrzeć do środka...
Otworzył księgę gdzieś w połowie. I rozczarował się, widząc puste strony. Ale gdy chciał ją z powrotem zatrzasnąć, zobaczył słabo lśniące linijki. Złodziej prychnął i podniósł księgę bliżej oczu:
“Tej nocy właściciel oddał zamówione ale już zepsute magowi.
W dniu następnym właściciel świętował to, co zostało zrobione.
Wieczorem znalazł go rozwścieczony mag i zadał właścicielowi długą i bolesną śmierć”
Wniosek: nie oszukuj magów. Zwykle czarodziejskie ględzenie.
Złodziej ponownie prychnął i wyszedł z kręgu. A świece się niedługo przepalą. Miejmy nadzieję, że nie skończy się pożarem. Chociaż... A nawet jeśli, co jemu do tego?
Droga z powrotem zajęła niewiele czasu. Znacznie dłużej spędził na przeszukiwaniu wieży na przedmiot czegoś cennego. A i tak, otworzenie opatulonych magią skrzyń bez proszku zrobiło się zwyczajnie niemożliwe.
W drodze do tawerny, gdzie zostawił klienta, złodziej próbował skojarzyć, gdzie by można pozbyć się dobytku ciążącego mu po kieszeniach. Ale te myśli zostawiły go na amen, gdy w belę piany klient hałaśliwie i gromko ucieszył się z jego powrotu. Dorodny gość w niebyt bogatej kamizelce i skórzanych spodniach mógł być kimkolwiek, ale nie pianą świnią.
-O! No patrz jacy ludzie! - głośny okrzyk spowodował, że siedzący dookoła skrzywili się, i wrócili do własnych dzbanów. - A ja już przestałem czekać.
Złodziej skrzywił się – interesy z pianym to machanie czerwoną chorągiewką do władz. Szybko zbliżył się do groźnie wymachującego kuflami klienta.
-A ja tu siedzę, nudzę się, przypominam sobie was wszystkich. A mnie już szukają. I nawet nie wiedzą jak mi to wszystko tutaj jest wstrętne. A tam... tam cuda są, tam leszy kroczy po łańcuchu, wśród liści demon... czy rusałka [przekręcony cytat z początku “Rusłana i Ludmiły Puszkina – jest tego w ogóle polskie tłumaczenie?]? A, wsio jedno! Chodźmy stad przyjacielu.
Złodziej, podtrzymując kolesia, jakoś opuścił tawernę. Ciekawe czy gość rozumie co wyprawia.
-Masz księgę? - cichy i na dziwo trzeźwy szept spowodował, że złodziej drgnął.
-Tak – odpowiedział niepewnie.
-Następne drzwi są otwarte. Dom biedaków, nie pójdą za nami. Bo w te dwie godziny co ty poszedłeś po księgę, już zaczynami mi się przypatrywać. Karczmarz, zaraza, zarządzał opłaty awansem, a ja jak na złość nie miałem przy sobie niczego mniejszego od srebrnika...
-A więc ty jeszcze więcej...
-Tak – przyszedł kumpel, zabrał pianego kolegę. Iść za nimi jest już bardziej niebezpiecznie niż za jednym nie do końca trzeźwym.
Dwupiętrowy dom z niemalowanymi drewnianymi drzwiami, za którymi skrywał się długi korytarz kończący się schodami był mieszkaniem nawet jeśli nie biedaków, to rzemieślników, którzy nigdy nie mieli szczególnego bogactwa, ale za to posiadali cholernie twarde pięści, czym odbierał wszelaką chęć pchania się śladem. W ciemnym korytarzu światła nie było wcale, i gdy tylko drzwi się zamknęły, złodziej przestał cokolwiek widzieć.
Ale po chwili rozległo się pstryknięcie, i korytarz oświetlony został miękkim światłem, wydobywającym się z kieszonkowej latarki, wyciągniętej z kieszeni klienta. Ten ostatni zamknął szklane drzwiczki latarki, i powiesił go na haku, sterczącym ze ściany. W tej chwili niczym już nie przypominał pijanego.
-Księga.
Złodziej wyciągnął księgę z worka, pilnując się, by klient nie przyuważył innych złotych drobiazgów, uczciwie zabranych ponad opłatę.
Facet przekartkował księgę, dokładnie ją obejrzał i chyba był zadowolony z wyniku, gdyż wyciągnął skórzany woreczek.
-Tu jest dziesięć złotych. Możesz przeliczyć.
Rozumie się samo przez się, że złodziej nie omieszkał skorzystać z pozwolenia. Żółtych dysków okazało się równo dziesięć. Złodziej skinął i w pośpiechu opuścił towarzystwo tego dziwnego kolesia.
Rano udało mu się wymienić przeważającą część łupu na jeszcze półtora dziesiątka monet i garść srebra. Oczywiście, w ciągu dnia złodziej upił się, obchodząc udany wypad. Jednego włamania starczyło mu na trzy dni świętowania. W zasadzie starczyłoby i na więcej, ale czwartego ranka miał gości.
Drzwi, uczciwie zamknięte z wieczora, wyleciały razem z zawiasami, trafiły w ścianę przy łóżku i natychmiast spadły. O dziwo, wszystkie skutki spożycia zniknęły jak ręką odjął.
Pierwszy sztylet zatrzymał się w odległości dłoni od twarzy stojącego w drzwiach. Zatrzymał się sam, w oczywisty sposób trafiwszy w jakąś magiczną barierę. Drugi sztylet trafił w sufit, przecinając cienką linkę. Spadająca kłoda wyniosła maga z powrotem na korytarz.
-A tego nie przewidziałem – rozległ się do bólu znajomy głos.
Po czym kłoda rozpadła się na parę precyzyjnie ściętych polanek. Mag znowu wkroczył do pokoju. I dopiero w tej chwili złodziej poznał w nim niedawnego klienta. Natomiast skoczył w kierunku okna, licząc na to, że z łatwością rozbije cienką mikę i wyleci na ulice. Ale z jakiegos powodu został odrzucony z powrotem do pokoju.
-Wyobrażasz sobie, co narobiłeś? - zaczął wrzeszczeć na niego mag – Przy pomocy tej księgi mogłem żyć wiecznie, rządząc jeśli nie światem, to jego przeważająca częścią. A ty! Ty! JĄ! INICJOWAŁEŚ! NA! SIEBIE!
-A... ja... tego... jak mi się to udało?
-Napoiłeś księgę swoją krwią i otworzyłeś w godzinę, gdy planeta opiekuńcza znajdowała się w najwyższym punkcie niebios. Dziadek też niezły – zostawił działające zaklęcie. Chociaż, nie mogę go winić, nałożyłem zaklęcie snu w ostatniej chwili. Nie myślałem, że on zdecyduje się na inicjację w tym samym dniu gdy ją skończy. Tworzył tę księgę przez piętnaście lat. A ty!!!
Złodziej pozwolił sobie w duchu na westchnienie ulgi. Jeśli nie zginął natychmiast, to powinien przeżyć.
-Oddaj mi to, co znalazłeś wczoraj.
Wczoraj? Ale wczoraj chyba nic takiego specjalnego nie... a chociaż... ta buteleczka która tak zachęcająco wyglądała z torby alchemika i prosiła się do rąk...
-Trzymaj – byle tylko nie zabił.
Mag wyciągnął korek i powąchał ziele.
-Cóż, nie całkiem to, co zamawiałem, ale... Jeśli się nie mylę, to ziele odmłodzi mnie o jakieś dziesięć lat. Zakładając, że teraz mam ledwo co dwadzieścia, w tej chwili nie jest mi to za bardzo potrzebne. Teraz, tak. Gdy zobaczyłem co narobiłeś, straciłem zmysły. Przecież złamałeś wszystkie nasze umowy. Straciłem całe dwa lata na przygotowanie wszystkiego dla udanej kradzieży. Zrobiłem plan, rozrzuciłem senne kryształy które dawały się inicjować z daleka. I tu takie coś... ale póki tworzyłem psa-tropiciela, doszedłem do siebie. Żebyś wiedział, księga nie tylko pisze los człowieka. Ona nim steruje. Przy pomocy pewnych zaklęć można zmienić napisane. A, no i jeszcze wtedy, gdy księgę przeczyta jeden z bohaterów. Właśnie dlatego napisałem, że wczoraj znalazłeś ziele, przedłużające życie o dziesięć lat, a dziś zabiorę cię ze sobą. Bardzo mi się przyda złodziej-niewolnik. Bo teraz twój los jest w moich rękach.
Złodziej mógł tylko westchnąć ze smutkiem. Zostawało tylko mieć nadzieję, że któregoś dnia uda mu się wsadzić sztylet w plecy maga. Oczywiście, mówimy o dniu gdy ten będzie bez osłony.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 28-08-2006, 20:41   

Aleksandra Ruda
Egzamin z magii nakreślanej
http://zhurnal.lib.ru/a/aleksandra_r/ekzamen.shtml

Ciężko jest przetrwać w grupie (a raczej kłębowisku żmij) magów. Konkurencja jest spora, i wszystko zależy nie tyle od umiejętności ile od autorytetu. Dlatego tak lubię przypominać sobie i opowiadać innym tę historię. Was też proszę o jej wysłuchanie.
Tak więc, jej początek jest kompletnie prozaiczny – ja, studentka drugiego roku wydziału magii teoretycznej na stan połowy miesiąca kompletnie nie miałam pieniędzy. Rodziców mam zasadniczych – skoro powiedzieli że będą wysyłać określoną sumę raz na miesiąc, to znaczy że prośby o “chociażby jeszcze parę miedziaków” ich nie wzruszą.
Smutne rozmyślania na temat “i gdzie twoja głupia głowa wsadziła tę kasę???” i medytacja na kolekcję twardych jak kamienie sucharów nie pierwszej świeżości przerwane zostały pukaniem do drzwi.
-Kto tam? - postarałam się przydać swojemu głosowi nieco uprzejmości, co na pusty żołądek było dosyć skomplikowane.
-Potrzebujesz kasy? - padło z korytarza kompletnie zrozumiałe pytanie.
Żołądek zakrzyknął: Tak, oczywiście, dawaj, a-a-a! Chcę jeść!!! Mięsa!!! - ale na głos obojętnym tonem wymówiłam:
-A kto nie potrzebuje? Właź.
W drzwiach narysowała się blondyniasta postać.
-Jestem Stof Vernov, drugi rok wydziału Magii Praktycznej. Potrzebuję twojej pomocy z Magii nakreślanej.
Magia nakreślana jest rzeczą poważną. Spróbuj tylko pomylić się w rozmiarze rogów pentagramu albo kolejności rysowania run – i żegnaj, okrutny świecie. Już się nie spotkamy. Teoretycy mają ja przez dwa lata i znają o wiele lepiej od praktyków. Dzięki temu, że przyroda nadzieliła mnie niesamowitym talentem rysowania wyłącznie krzywych, znałam Magię nakreślaną najlepiej z całego wydziału – nikt więcej nie kreślił po nocach nieskończonych linii, walcząc o ich prostotę i polewając gorzkimi łzami. Jak się narysuje pentagram sto razy – nie zapomni się tego już nigdy i w żadnych okolicznościach. W związku z tym proszono mnie o pomoc dosyć często i prośba Stofa mnie kompletnie nie zdziwiła.
-Egzamin się zbliża – smutno powiedział Stof. - A ja się ciągle mylę w tych wszystkich kątach i runach.
-A jak planujesz ganiać nieżyć? - zainteresowałam się leniwie. Potrzebowałam nieco przeciągnąć czas – niech się pomartwi, może zapłaci więcej.
-Jestem magiem-wojownikiem. A do szatkowania ludzi mi pentagram niepotrzebny.
-I ile proponujesz za pomoc?
-Dziesięć złotych monet.
Miło! Moje stypendium (i co się z nim tak szybko stało?) wynosi pięć.
-Dobra, pomogę.
-Obiecujesz? - oczy Stofa błysnęły
Powinnam zwrócić uwagę na tę niezbyt dobrą radość, ale głodny żołądek nie pozwolił.
-Obiecuję – wyciągnęłam rękę, by przypieczętować umowę.
-Znaczy się tak – szybko doprecyzował Stof. - nie mam czasu przygotowywać się do egzaminu po nocach i rysować runy – mam obóz wojskowy. Dlatego postaraj się zrobić tak, żebym ten egzamin za dwa tygodnie jakoś zdał. Tu masz pięć złotych awansu.
Odciągając do tyłu chciwą rękę, która już wyciągała się po pieniądze, zainteresowałam się:
-I komu zdajesz ten egzamin?
-Befowi – radośnie odpowiedział Stof.
Ogromnym wysiłkiem woli powstrzymałam okrzyk zgrozy. Bef znany był z tego, że na jego egzaminach nie dawało się skorzystać ze ściągi.
Artefakty podpowiadające nie działały, zaczarowane pióra się łamały i tak dalej.
-Ale... - całkowicie spokojnie zaczęłam.
-Poprosiłem o pomoc. Zgodziłaś się. Po prostu opowiedziałem, na czym ma polegać pomoc, Czyż nie?
No nie da się ukryć. Oj głupia moja mózgownico (a ja jestem długo bez piwa i odmawiam współpracy w takich warunkach – odgryzła się mózgownica).
Miło się uśmiechnąwszy (w odpowiedzi udało mi się wymusić coś podobnego do wyszczerzenia), Stof oddalił się.
W knajpce, położonej najbliżej miasteczka studenckiego, zjadłam ogromną porcję ragout z kurczakiem, zamówiłam piwo i zamyśliłam się. Do sali z ulicy wpadł mój przyjaciel półkrasnolud Otto, strząsając z brody namarznięte kawałki lodu.
-Sesja zimowa to zło – wygłosił, spróbował mojego piwa i dodał – W sumie, letnia to też zło.
-Otto, potrzebuję pomocy, - wprowadziłam przyjaciela w problem.
-Tia, niezła łamigłówka. Odmów, pożyczę ci kasę na zwrot zaliczki.
-Nie mogę!
-Jeśli na egzaminie wykryją że mu pomagasz, wylecisz z Uniwersytetu.
Moja wyobraźnia narysowała niezbyt radosny obraz głodu i ubóstwa, oczekujące niedouczonego maga. Potrząsnęłam głową. Obraz przekształcił się w twarz matki, słyszącej że mnie wykopali. Łyk piwa polepszył sytuację.
-Otto! Dałam słowo że pomogę, - powiedziałam z powagą. - Jeżeli sie wycofam, to przestanę się szanować, ale jeśli uda mi się coś wymyślić, a raczej jeśli nam się uda...
-No dobrze, - szeroko uśmiechnął się Otto – Nie przyjaźnie się z tymi, kto nie spełnia obietnic.
Na początek potrzebowaliśmy zobaczyć sam proces egzekucji. Sprawdziwszy rozkład zajęć praktyków, dokonaliśmy poważnych przygotowań: ponieważ audytorium znajdowało się na drugim piętrze, trzeba było zdobyć drabinę (by nie tworzyć dodatkowych rozbłysków magicznych) i niezauważalnie, przed egzaminem, dając sprzątaczowi miedziaka, odsunąć z okna rąbek ciężkiej nieprzezroczystej portiery.
Na korytarzu przed gabinetem każdego studenta oglądała asystentka wykładowcy – młoda magiczka, która dopiero co otrzymała dyplom. Wszystkie podejrzane amulety i artefakty zdejmowano i składano na kupkę na stole. Nie mniej dokładnej obserwacji podlegały dozwolone przyrządy – linijki, kątowniki, cyrkle.
Gdy ostatni student był już w środku, Otto podszedł do stołu. Włączywszy na pełny regulator swój urok osobisty, zapytał dziewczynę:
-Jestem studentem z fakultetu magii rzemieślniczej. Tak dobrze radzi Pani sobie z artefaktami. Doskonale. Chyba musiała się Pani długo uczyć.
-Nie, wcale – zaśmiała się zarumieniona asystentka. Mam magiczny skaner.
-Ale widziałem, że niektóre artefakty Pani zostawia. Na jakiej zasadzie?
-Przedtem zdejmowało się wszystko. A teraz zostają tylko medyczne, monitorujące zdrowie. Mamy dość surowego wykładowcę, czasem studenci mdleją albo wpadają w histerię, a czasem i serce zaczyna wariować.
-Ale jestem pewien, że Pani nie jest aż tak delikatna i nerwowa – Otto zaczął prawić komplementy, złapał moje spojrzenie i się wycofał.
Po paru minutach stałam na schodach pod ostrym wiatrem i zaglądałam w okno sali tortur, w sensie auli egzaminacyjnej. Na dole cicho klął Otto, który musiał podtrzymywać drabinę. I oto wkroczył Bef, nakreślił na podłodze krąg kredą, postawił piramidkę na katedrze, i usiadł. Studenci na miękkich nogach popełzli po bilety. W chwili, gdy nie czułam już ani rąk ani nóg, do katedry podszedł pierwszy odpowiadający, biały jak kreda. Jego ręce drżały. Stanąwszy w kręgu zaczął coś opowiadać, gwałtownie przełykając ślinę, i od czasu do czasu kreśląc na podłodze jakieś symbole, co i rusz gubiąc kredę.
Wiedziałam już wszystko. Z trudem oderwawszy przymarzły do szkła nos, postanowiłam wrócić na ziemię. W połowie trudnej drogi na dół (musiałam siłą odrywać palce od schodków), usłyszałam gniewny okrzyk:
-Co to za wybryki?
W jednej chwili znalazłszy się na ziemi, przeliczywszy wszystkie pozostałe schodki własnymi żebrami, zobaczyłam nieznajomą profesorkę. Otto stał obok i w milczeniu ciągnął się za brodę. Trzeba było działać szybko – spotkanie z Dziekanem, do którego na pewno zaprowadzi nas rozwścieczona magiczka bynajmniej nie znajdowało się na liście moich planów na dziś. Naśladując spojrzenie mojej młodszej siostry “A co to takiego? To nie ja, a tak w ogóle to jestem biała i puchata”, zatrzepotałam rzęsami i z całym możliwym szacunkiem powiedziałam:
-Szanowna pani! - zastygłe na wietrze wargi prawie się nie słuchały – Proszę nam wybaczyć, ale naszym jedynym grzechem była ciekawość, i nic więcej! - wyszło bardzo żałośnie.
Profesorka obwiniająco pokiwała głową. Zrozumiałam, że burza odwołana, i kontynuowałam:
-Wie Pani, jak nas, teoretyków, praktycy gnębią! No i co że się boję zombi! - dodałam do głosu drżenia i obrazy – A oni się boją Befa i Geometrii nakreślanej, a ja nie! I chciałam zobaczyć jak im kolana drżą! - a teraz nutki proszące.
-Praktycy się boją nie tylko Magii Nakreślanej, - z poczuciem wyższości powiedziała magiczka. Chyba przypomniawszy sobie coś z okresu własnej młodości, uśmiechnęła się i powiedziała:
-Jeśli jeszcze raz złapię, odprowadzę do Dziekana!
Wybuchnęliśmy podziękowaniami (Otto w końcu puścił brodę), złapaliśmy schody i uciekliśmy się grzać.
-No i co mamy – nasza rada wojenna zasiadała w ciepłej przytulnej knajpce z grzanym piwem w ręku. - Gdy Bef aktywizuje piramidkę, cała magia na sali zastaje sprowadzona do minimum. Czarowanie jest możliwe tylko w granicach koła kredowego. Wniosek, wszystkie warianty ściąg odpadają.
-Magicznych ściąg – odpowiedziałam, obserwując jak przy sąsiednim stoliku łyżeczka sama miesza cukier w herbacie.
-Co masz na myśli?
-To, że wystarcza zwykłe ściągi.
-Myślisz że jesteś jedna taka mądra? - ze złośliwością spytał Otto. - Bef w jednej chwili wyczuje postronny przedmiot. I konfiskuje.
-Otto, jesteś geniuszem! - błyskotliwa myśl trafiła spadła mi na głowę ciężarem cegły. - To nie będzie postronny przedmiot.
Idea była prosta jak but – ściągą zostanie dozwolona linijka dla wykresów! Trzeba tylko nanieść na nią napis.
-Który zostanie wykryty przy pierwszym sprawdzeniu! - skomentował Otto.
-Wcale nie! Na niego naniesiemy powłokę maskującą.
-I jak on będzie ją zdejmował? Podczas egzaminu? Pod uważnym spojrzeniem wykładowcy?
-Jeszcze nie wiem. Chodź do biblioteki. Wiem tylko, że magia jest dla nas tak oczywista, że na jej mały wyciek piramidka po prostu nie zareaguje.
Wytężona praca w tej kopalni wiedzy w ciągu trzech dni doprowadziła do długo oczekiwanego wyniku: znaleźliśmy skład maskującej powłoki. Jak również aktywujący go artefakt. Został drobiazg – wprowadzić to wszystko w życie.
Na początek artefakt. Bierzemy klasyczny artefakt broniący właściciela przed niebezpieczeństwem, stroimy go (minus trzy złote w pracowni Magistrów Artefaktów, obrażona chciwość popłakuje w kąciku) i idziemy przeprowadzać pracę wychowawczą ze Stofem.
-Stof, powiedz, a co się stanie jeśli zawalisz egzamin i cię wyleją? - spytałam mimochodem, bojąc się przestraszyć ptaka szczęścia.
-Matka mnie zabije! - przestraszył się.
A ja się cieszyłam.
-Jeżeli chcesz żebym spełniła swoją obietnicę, to masz mi pomóc! Rozbieraj się!
Przerażony Stof wczepił się w kołnierz koszuli, i wlepił zaszczute spojrzenie w Otto.
-Przecież zapłaciłem! Co jeszcze?
Otto uśmiechnął się drapieżnie, wyciągając coś z torby.
-Nawet nie wiem, - zamyśliłam się, patrząc na drżącego Stofa – wydawało mi się, że nie podobają się nam blondyni.
-Nam? - Stofem zatrzęsło – Nam?
-No – Otto był wzorem uprzejmości – Czasem w ciemnych kopalniach jest bardzo samotnie, co zapoczątkowało tradycję.
-Nie chcę, - Stof drżał.
-No cóż, w takim razie ja nie mogę wykonać swojej strony umowy. Chodź, Otto. On nas nie chce. I awansu nie oddam, w końcu nie wypaliło nie z mojej winy.
-Stójcie! - Stof gwałtownymi ruchami ściągał koszulę. - Tylko niech to nie boli, dobrze? - I wziął się za spodnie.
-Nie trzeba – wymruczałam, biorąc do ręki szeroki nóż – Zaczniemy jak jest. Odwróć się i podnieś ręce.
-He-he-he – od śmiechu Otto nawet mnie zrobiło się nieswojo. Stof zaczął szczękać zębami.
Po jego plecach spływa strumyk potu.
-Lubię, gdy faceci się pocą – tępą stroną noża przeciągnęłam po skórze, zbierając krople w jedno miejsce, a Otto przyciskał do pleców studenta specjalny flakonik, żeby ani kropla się nie zmarnowała.
-Jest! Akurat co trzeba! Możesz się ubierać.
-Co to był za cyrk? - oho, wściekły mag bojowy, nawet początkujący, to rzecz poważna.
Szybciutko wyrzuciłam z siebie:
-Potrzebowaliśmy twojego potu, takiego wywołanego strachem. Dla aktywowania zaklęcia. Juz nie będziemy.
-Znaczy krasnoludy nie...
-Ciemne kopalnie zapoczątkowały tradycję trwałej przyjaźni. I tyle. Ola zaproponowała plan, a ja go poparłem.
Dwie noce wydrapywaliśmy igła na normalnych linijkach studenckich formuły i rysunki, w ciągu dnia próbując nie zasnąć na własnych egzaminach. Oczywiście, przeważnie pracował Otto – ja tylko zapewniłam materiał, ale z dokładną ręką i idealnym pismem grawera dziedzicznego rzemieślnika nie miałam się co równać. A potem nastała moja kolej. Nałożenie zaklęcia. Tak. Nałożenie warstwy maskującej. Połączenie tych dwóch przedmiotów. Zmniejszenie magicznego hałasu. Jest.
-Bądź ostrożny, - ostatnie wskazówki przed egzaminem, Artefakt przejdzie każdą kontrolę. - jest dozwolony jak medyczny. Gdy wyciągniesz bilet, pomyśl o tym, jak matka cię zabije, jak będzie na ciebie zła, jeśli zawalisz egzamin. Przestrasz się. Poszczękaj zębami. Niech spocą ci się dłonie w których trzymasz artefakt. On da lekki impuls, i warstwa maskująca z linijki zejdzie. Bój się dalej. Jak tylko się uspokoisz, maska wróci. Dlatego szybciutko odpisuj pod pozorem kreślenia linijką.
-I w imię Pustki, w żadnym wypadku nie dotykaj artefaktu podczas przeglądu! Jeżeli formuły pojawia się w niewłaściwej chwili, wszyscy wylecimy! - pochmurnie powiedział Otto.
Stof pokiwał i udał się na egzamin.
Oczekiwanie jest najgorsze. Siedzieliśmy w pokoju Otto. On bez radości patrzył, jak mróz rysuje kształty na oknach, a ja miotałam się po pokoju.
-Ola, siadaj! - wybuch Otto – Działasz mi na nery.
Siadłam. Stres potrzebował ujścia. Dlatego zaczęłam podskakiwać na łóżku. Łóżko wydało niedwuznaczny dźwięk.
-Jeśli moi sąsiedzi pomyślą, że ja tu z tobą... hm... dzieci robie, to własnoręcznie cię uduszę – wysyczał mój przyjaciel.
Z jakiegoś powodu stukające o stół palce również go nie zachwyciły. Ani bujanie się na boki. W związku z tym Otto musiał podzielić się ze mną zachomikowanym piwem. Po wypiciu przestałam się rzucać, ale zaczęłam zadawać pytania:
-Otto, jak myślisz, on nie wpadnie?
-To ty się z nim umawiałaś, nie ja. Trzeba było wcześniej myśleć.
-Otto, a on zrozumie wszystko co myśmy narysowali?
-Tak!
-Otto, jak..
Na dziesiątym pytaniu Otto wyryczał:
-Mam dość. Nie będę czekał aż nas wyleją za przygotowanie ściągi. Zabiję cię teraz. I wyleja mnie za morderstwo.
Spełnieniu tych krwiożerczych planów przeszkodziło pukanie do drzwi.
-Kto tam? - głos Otto zauważalnie drżał.
-Stof.
-Wchodź.
Wbiliśmy wzrok w Stofa, zamarłszy w oczekiwaniu. On podszedł do mnie i wyłożył pięć złotych.
-Zdałem na celująco. Tylko dzięki wam.
-No, - zakasłał Otto. - Jakbyś nic nie wiedział, to na celująco nie zdałbyś nawet z najlepszą ściągą. Tylko oddaj przyrząd i artefakt, zniszczymy, że tak powiem, w celu uniknięcia.
-Dzięki, koledzy. Jesteście uczciwymi ludźmi. Tu jeszcze macie, że tak powiem, premię, - położył na stole jeszcze pięć monet, instrumenty, i wyszedł.
Spadła na mnie niesamowita lekkość, jakbym właśnie uniosła się nad łóżkiem.
-Otto, zrobiliśmy to. Zrobiliśmy!!
On śmiał się razem ze mną, a potem chwycił na ręce i zakrążył po pokoju.

...Minęło parę dni. Przepijaliśmy resztkę ściągowego honorarium w knajpce, gdy obok naszego stolika zatrzymał się nieznajomy student i powiedział:
-Koledzy, powiedziano mi, że można na was polegać. Jestem z wydziału Magii praktycznej. Nie pomoglibyście mi?
Spojrzeliśmy po sobie.
-Autorytet to wielka rzecz! - z namaszczeniem poinformował mnie Otto i zwrócił się do klienta – Tak, jesteśmy tymi, kto wypełnia dane obietnice. Czego pan chce, i ile jest gotów za to zapłacić?
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 31-08-2006, 14:23   

Goldin Ina (już z pozwoleniem)
Bóg kocha Francję
http://zhurnal.lib.ru/h/hmelewskaja_i_j/dieuaime.shtml

Dziewczyna się bała. Bała się nie anioła. On był dobry i zmęczony, z miękkim głosem. Najbardziej bała się nie zrozumieć.
-Jestem głupia, messire – powiedziała – Ja nie wiem, czemu Najwyższy do mnie przemówił. Nie wiem, czemu teraz rozmawia ze mną Pan. Kim że ja jestem?
Wiosna spadła na Francję bez uprzedzenia. Trzeciego dnia wszędzie jeszcze leżał śnieg, i wiatr docierał przez ubranie i nową zbroję do samego serca. A potem – jak cios, za dwa dni otworzyła się i zazieleniała trawa, i jaskrawe chwasty wysypały się na polach jak ospa.
-Najwyższy ci ufa, - powiedział anioł, - I wcale nie jesteś głupia. Głupcowi nie udałoby się dotrzeć do króla.
Siedzieli na ogrzanym przez słońce wzniesieniu, niedaleko murów warownych. A raczej, ona siedziała a on zawisł. Pod murami zbierała się armia. Różnokolorowe sztandary zwisały w tym gorącu jak ozory zmęczonych psów.
-Niezbadane są Jego drogi. Często sami nie rozumiemy, czego On chce. Ale ty zrozumiesz. Obiecuję.
Dziewczynka patrzyła na niego okrągłymi oczyma. Siedemnastoletnie pisklę, na głowie czub, uszy sterczą – tutejszy cyrulik nie był przyzwyczajony do strzyżenia kobiet.
-Niedługo wyruszamy, powiedziała. Bez anioła zrobiło się pusto.


Archanioł Michał, już, zaraz. Michael Langloi, główny koder “Historiko” zamknął program i zdjął słuchawki. - Tyle – powiedział tonem, którym adwokat informuje klienta, że jego prośba o ułaskawienie została odrzucona. - Nie boi się. Jest gotowa nas wysłuchać. Proszę dzwonić... gdzie tam niby trzeba.
-Doskonale! - ucieszył się Braun – Zrobiliśmy to!
Pozostali milczeli. O'Casey wstał, wyciągnął z lodówki butelkę whiskey i puścił po kole.
-Gdyby tylko mieć pewność, że świat naprawdę stanie się lepszy, - westchnęła Sokołowa.
-Nie stanie, - powiedział Izrael Zimmerman. Langloi rozpoznał w jego głosie własną gorycz. “Boże, - pulsowało w jego głowie, - Boże, co narobiłem?”

Na pewno nie prosił się o zostanie Bogiem.
Projekt “Historiko” zaczął się od dydaktycznego programu, który student Langlua przygotowywał dla dyplomu. Proszę zmienić jedno wydarzenie i obliczyć zmiany historyczne. A co, gdyby matka Hitlera przeszła poronienie? A gdyby Kennedy nie zginął w Dallas? Jego stary profesor mówił – niech Pan nie zaczyna od Hitlera. Żeby odwrócić wstecz jeden mały drobiazg, już wymagane jest o wiele więcej czasu, niż przeznaczone jest na dyplom.
Langloi spalił dwa komputery, nocami siedząc nad algorytmem. Obliczasz po jednym kroczku od wybranego punktu w historii. Stawisz kursory tak, by nie przegapić ani jednej zmiany, nie chybić w czasie nawet na jedno westchnienie. Punkt najmniejszego wpływu – wirtualne wtrącenie się nie spowoduje nawet najlżejszego wahnięcia przeszłości. Punkt największego wpływu – naciskasz, i zmieniasz świat. I, jak widać, to wszystko daje się obliczyć. Jego, Langloi, programem. Nawet profesor był pod wrażeniem.
Dyplom obronił z gratulacjami od komisji, ale zrzucenie projektu z duszy nie wyszło. Siedział w kafejce niedaleko Shatle ze swoim expresso-chantillie, przerzucał kursory na schematach. Koledzy na konferencjach zaciskali wargi. Gdyby tylko jednym palcem ruszyć przeszłość. Ale wszyscy wiedza – podróż w czasie jest niemożliwa.
Okazało się, że wiedzieli nie wszyscy.
-Proste! - powiedzieli w Laboratorium. Nie przesunięcie oczywiście, projekcja wirtualna. Tylko trzeba do końca dopracować program – a właśnie po to zwrócili się do Langloi. I jeśli nie da się nic zmienić samemu, trzeba dawać na uszko rady właściwym ludziom. Przynajmniej, idealnie – a Laboratirium pracowało w poszukiwaniu ideału. I znowu się zaczęło: bezsenne noce, chantillie na klawiaturze, i poranki, gdy zapominał czytać “Monde”.
Tutaj, jak i w kosmosie, wybierano międzynarodówkę. I, jak i w kosmosie, wszystko chodziło za amerykańska kasę. “Historiko” instalowano teraz na wszystkich komputerach, ale główna maszyna, ta, co obiecywała podróż, była tylko u nich.
W końcu znaleźli ideał.
Wtedy Langloi już nie pracował dla “Historiko”. Próbował doskonalić projekcję do przeszłości. Wychodziło mu, ale do czasu go to nie przerażało. Nie wierzył, że to co błyska na ekranie jest prawdziwym życiem.
Już sądząc po tym, jak dzwonił głos O'Casey, po tym, jak odwrócił się on od ekranu, widać było – stała się rzecz nadzwyczajna. To co nazywają punktem milowym – w nauce czy czym tam jeszcze.
Świat doskonały okazał się bardzo prosty.
-Proszę zobaczyć, - Irlandczyk pokazywał schemat jak wódź mapę – Tu jest nasz punkt największego wpływu. Stąd się wszystko zaczęło. Gdyby Francuzi nie wygrali pod Orleanem, Anglia i Burgundia w końcu odniosłyby ostateczne zwycięstwo...
Rudy O'casej starał się. Urodził się w Belfaście, jego rodzice zginęli od protestanckiej bomby już po zjednoczeniu Irlandii.
-Proszę zobaczyć, co będzie w naszym wieku, - nakręcił wszystkich, i teraz zgromadzili się dookoła jego stanowiska jak kibice przy telewizorze w pubie – Zjednoczone Królewstwo zostaje, tylko na terytorium Francji, proszę zobaczyć – granice ze Szwajcarią i Prusską Republiką... Szkocja, Irlandia i Bretonia łączą się w Unię Celtycką... po obie strony kontytentu... Włochy prawie nie ruszone... Carstwo Rosyjskie.... Prosze patrzeć. Nie ma wojen napoleońskich... nie ma ZSSR... Nie ma Hitlera.
-A Ameryka? Co z Ameryką – chciwie zapytał Teksańczyk, John Brown.
Z Ameryką wszystko okazało się być w najlepszym porządku; na wirtualnej mapie O'Casey zachowało się prawie całe terytorium Stanów Zjednoczonych. Rewolucji nie było; angielskie kolonie otrzymały wolność w darze od króla. Statki dalej szły w morze, ale polityka kolonizacyjna nie skończyła się wojnami na wielką skalę i genocydami.
-Marzenie, - westchnęła Tatiana.
I wtedy Langloi zastygł. Wiedział – to juz nie było po prostu marzenie.
Może wszystko rozeszłoby się po kościach, gdyby nie Brown. Był dyrektorem Laboratorium i Amerykaninem, a za plecami miał prawie stulecie komiksów, w których jego krajanie zaprowadzali porządek w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.
-Panowie, - ogłosił – przeżywamy historyczny moment!
“Drogę O'Casey” długo sprawdzano – na maszynach w Tokyo, Harwardzie i Tel Aviwie. Przeliczali. I dostawali ten sam wariant z drobnymi odchyleniami. Gdyby tego majowego poranka Joanna nie poprowadziła swoje wojska na Orlean, świat żyłby w spokoju. Znaleziona została wojenka między Niemcami a Anglią w dziewiętnastym wieku o jedną z prowincji północnych, ale ilośc ofiar w niej była dużo mniejsza niż w którejkolwiek ze światowych.
Gdy przed człowiekiem otwierają się drzwi, on przez nie przechodzi. Cokolwiek by się nie znajdowało po drugiej stronie. To refleks. Dlatego Langloi się nie zdziwił, gdy góra powaznie powiedziała – kontynuujcie. W końcu mamy szansę na poprawę przeszłości, o cóż jeszcze można prosić. Ale Zimmerman go zadziwił – rzucił przepustkę na biurko, że niby dalej bez niego.
-Nie będzie Ściany Płaczu – przekonywał do Brown, - nawet nie będziecie musieli dzielić kraju z Palestyńczykami – proszę spojrzeć na mapę!
-Całe życie światu przeszkadzał jeden naród – powiedział Izrael – Co myśleli ludzie? Myśleli, zabrać ten naród, i wszystko się zrobi dobrze. A teraz przeszkadza im jeden kraj.
Ale został.
Oficjalnie Laboratorium było tajne. Nieoficjalnie – po każdym drobnym kroczku Sokołowa wybierała kod Rosji, a Brown nawet nie musiał nic wybierać. O projekcie dowiedział się świat. I się ruszył.

To nie mogło zajść aż tak daleko. Langloi nie wierzył. Nawet gdy na radę nadzwyczajną zebrali się wszyscy liderzy planety, i gdy w jednej chwili wychudły i posiwiały Prezydent republiki zwracał się do narodu z informacją że on nie ma prawa sprzeciwiać się... Że jeśli świat chce lepszego świata, to na niego zasługuje.
W telewizji leciała reklama. Młodzież wszystkich kolorów i rozmiarów, i jedna fraza we wszystkich językach: “Chcę lepszego świata!”. Potem inna: pokazywano wspólne groby pod Werdenem, piece Oświęcimia, Hiroshime, palące się bliźniacze wieże. “Chce, żeby tego nie było”, - powtarzał głos w tle. I koniec filmiku – przekreślony krzyżem pomnik Joanny na koniu.
-Z jakim entuzjazmem można propagować koniec świata! - kręcił głową Langloi. Obok wzdychał Izrael:
-Jakże ludzie muszą być zmęczeni tym światem...
Ale on nadal nie wierzył, zanim nie wezwano ich do Watykanu. Myślał – papież nie dopuści.
-Wasza świątobliwość, przecież nie chce Pan powiedzieć, że ona nie słyszała głosów? - prawie krzyczał – Oficjalnie – miała wizję! I pójdzie Pan przeciw Jego życzeniom?
Koniec końców, Langloi wyrzucono z Watykanu.
Ale on nie wierzył. Aż do ogólnoświatowego referendum. Zanim ogłoszono wyniki i z czerwonych telefonów zaczęły się dzwonki wprost do Laboratorium.
-Boże, co się dzieje! - stał na środku biura z gazetą w ręku i, nie wytrzymując darł się, - Czy oni nic nie rozumieją?!
-I co, tylko teraz do Pana dotarło? - zdziwił się Izrael – to czemu Pan wcześniej nie zapytał starego żyda? Jakby mnie Pan spytał, to bym odpowiedział: oni nigdy nic nie rozumieli.

Tego dnia, gdy planowano zmieniać świat, Langloi przyszedł do Laboratorium o świcie. Przez tylne wejście – przy głównym dyżurował wczesny tłum. Z plastikową bombą przy pasie. Pięcioletni chłopaczek w Iraku zrobiłby lepiej. Ale na maszynę starczy. Komputer był chroniony przed włamaniem przez setki haseł. Chroniony nawet przed koderami. Ale jak w tym starym kawale – nieskończenie pewna technika nie istnieje. Udowodniono trotylem.
Ochroniarze-jankesi nie chcieli go wpuszczać, i on rozwijał przed nimi długie wywody, modląc się, by Bóg się nad nimi zlitował, bo się teraz nie zatrzyma. Bóg się zlitował. Do elektronicznego consierge'a wstawił kartę Tatiany.
-Witam, profesor Sokołowa – powiedział automat.
-Dziękuję – pisnął Langroi. To wszystko od początku było komedią. I doktor nauk humanistycznych próbujący dostać się do własnej maszyny w pasie szachida – też komedia.

Joanno?
-Tak, messire, - maleńkie podrapane palce skubią stokrotkę – trochę – mocno – całym sobą... Bezużyteczne zajęcie. Spalą ją zanim zdoła kogokolwiek pokochać.
Wyłożył jej wszystko, co planowali opowiedzieć.
-Pan nie zawsze poświęca nas w Swoje plany. I tym razem nie wiemy, czego On tak naprawdę chce. Pamiętasz, co ci mówił?
Palce nerwowo ściskają łodygę.
-Tak, messire.
-Rozumiesz, że jeśli uratujesz Francję, zginie wiele ludzi, będą inne wojny...
Ona kiwa głową.
-Słuchaj siebie... Jego głosu. I gdy naprawdę zdecydujesz – nie słuchaj już nic. Nawet Jeśli głosy nazwą się aniołami. Ponieważ – słuchaj mnie uważnie, dziecko – ponieważ oni wszyscy będą od diabła.
-Już zdecydowałam – mówi ona ledwie słyszalnie – Proszę mi wybaczyć, messire, ale chyba wiem...
-I co wiesz?
-bóg kocha Francję, - Joanna odwraca się do niego, z jej oczu płynie światło, zalewając wszystko wokół, zmywając wszystkie wątpliwości. Oni jeszcze nie wiedzieli, czy ogłaszać ją świętą, myśli Langloi, co tu jest do niewiedzenia? To takie pełne światła spojrzenie skierowała na króla – i on dał jej wojsko. Tak patrzyła na żołnierzy – i żołnierze szli za nią.
Teraz patrzy na Langloi.
-Będą cię palić na stosie – mówi on. Dziewczyna jeży się, ale jej oczy już patrzą nad płomieniami.
Cóż... To przecież nie będzie długo. Bóg nie pozwoli by było długie. A potem wprost do nieba.

Langloi kręcił głową, strząsając przeszłość. Teraźniejszość została ta sama. Ochroniarze chyba zaczęli coś podejrzewać. Na korytarzu już rozbrzmiewały kroki, i przez drzwi było słychać, że są uzbrojeni.
-Michael Langloi! Jest Pan aresztowany za zdradę państwową!
Poważne głosy. FBI, albo i CIA. “I w co myśmy się przyjacielu wplątali” - spojrzał na komputer. Przeciągnął palcami po klawiaturze. Ciepła. No nic. To przecież niedługo. A potem wprost do nieba.
-Cofnijcie się – krzyknął w kierunku korytarza – Zaraz wybuchnie!
Szkoda mu było maszyny. “Lepiej byś pomyślał o milionach żydów. Lepiej byś pomyślał o Hiroszimie”.
-Langloi, proszę nie robić głupstw! - zza drzwi – Na wszystkich świętych, czemu?
Rozpiął kurtkę, ręka wyciągnęła się ku pasowi. Byle się nie pomylić. Za chwilę świat dookoła zamieni się w ognisko.
-Przecież wam mówią – Bóg kocha Francję!
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 08-09-2006, 22:34   

Aleksiejewa Jana (żeby nie było, już się nawet wystarałam o pozwolenie)
Praktyki z alchemii
Temat: “Podstawowe ziela i eliksiry mrocznych elfów”
http://zhurnal.lib.ru/a/alekseewa_j/prakticadoc.shtml

Rozdział 1

Jak to jest, kiedy w wieku piętnastu lat człowiek dochodzi do wniosku, że życie mu się kompletnie nie udało? Szczególnie jeśli jest przedstawicielką znanego i starego rodu, mającego prawa do tronów paru różnych królestw, wcale nie biednego ale za to całkiem potężnego. Chociaż... kto wie? Wszystko może się zmienić w jednej chwili, niezależnie od twoich życzeń a nawet wale wbrew im. I to właśnie przypadkowe myśli mają to paskudne przyzwyczajenie stawania się rzeczywistością.
Lina siedziała na pomoście, wybiegającym daleko w mroczne wody Zimnego jeziora i podziwiała odbicia w wodzie. Równo naprzeciw, nad lodowatymi o każdej porze roku wodami nawisały trzypiętrowe gmachy Wyższej Królewskiej Szkoły sztuk. A z tyłu, tonąc w hałasie, gwałcie i wybuchach petard w akademikach tejże Szkoły studenci drugiego roku wydziału alchemii i lecznictwa świętowali zakończenie kolejnej sesji.
Ale tu, na środku jeziora, były tylko cisza i odbicia w wodzie. Nie docierały tu ani wybuchy śmiechu, ani strzały fajerwerków. A mnie znowu nikt nie zaprosił, bezradośnie uśmiechnęła się Lina. Chociaż, studentko, komu ty tam jesteś potrzebna? Przecież wszyscy wiedzieli, że jej ojciec sporo daje za rok nauki. Tego nigdy nikt nie ukrywał. Płacących za wykształcenie zawsze było dosyć. Gorsze jest to, że ona jest kompletnym beztalenciem, nawet w alchemii, i po każdym zawalonym sprawdzianie wykładowcy demonstracyjnie zacierali ręce. Próba wrócić w ten sposób do domu zdecydowanie przegrała z głęboką kieszenią ojca, nie życzącego sobie oglądać swoich potomków. I zdecydowanie wyszła jej na złe. Tu nie lubiono zadufanych w sobie egocentryczek. A Lina musiała przyznać, że jest skazana na tę szkołę.
Na trzecim piętrze zabłyszczały nieznane ognie. Co to? Chyba ktoś korzystając z okazji grzebie po laboratoriach. Dziewczyna trwożnie spojrzała w okna. Końcem ucha słyszała, że artefaktorzy z czwartego roku chcieli się zabawić. Ogniki mrugały i skakały, kreśląc niezrozumiałe zygzaki. O oni tam wyprawiają? W tajemnicy aktywują amulet z nowych dostaw? Lina nigdy nie przyłączała się do tego typu wypraw, bo nie była zapraszana. A teraz nawet swoimi szczątkami zmysłów wyczuwała gęsta siłę, rozkręcającą się w laboratorium. Westchnęła, i ponownie zagapiła się w wodę.
Ta powoli rozchodziła się kręgami, zniekształcając odbicia księżyca i gwiazd. Majtając nogami, siedząca wprost na deskach Lina obserwowała falowania. Stop! To jezioro się nigdy nie rusza, jest magicznie zaczarowane!! Nieoczekiwanie woda zawrzała, wzbierając w niebo rozszerzającym się słupem. Zanim na jej głowę spadła połowa jeziora, dziewczyna zdążyła tylko wskoczyć w przestrachu. Pomost załamał się, i z głośnym trzaskiem runął w dół, pociągając ją za sobą.
A woda jest ziiiiiiimna, pomyślała Lina z okrzykiem zaskoczenia. Machinalnie spróbowała zaczepić się Macką za resztki pomostu, i zrozumiała, że sił drastycznie nie starcza. I zachłysnęła się krzykiem czując, jak wciąga ją wir portalu. Wśród wrzenia i szaleństwa wody próbowała wypłynąć, co nawet prawie wyszło, tylko że zabrakło umiejętności i powietrza. I gdy silna fala, odbita od brzegów zawsze spokojnego jeziora nakryła ją z głową, świadomość znikła. Bezwolne ciało zakrążyło się w wirze jeszcze szybciej. W pamięci zostało wrażenie nieskończonego lotu i cios o coś bardzo twardego, co wytrąciło z płuc resztki powietrza. Ostatnia myśl: Cholerni artefaktorzy!

Lina doszła do siebie z powodu zmarzniętych nóg. D-doskonale! Pojękując i wybijając zębami nieskomplikowany rytm, uniosła się na łokciach. Żebra bolały, było zimno i wybitnie niewygodnie. Zauważywszy, że jej nogi aż do kolana są zatopione w lodowatej wodzie, podniosła się na czworaki i powoli popełzła precz. I właśnie w chwili, gdy zamierzała stanąć prosto i zainteresować się miejscem pobytu, nieznana siła uniosła ją do góry za kołnierz i postawiła na nogach.
Sycząc z bólu, dziewczyna przekonała się, że ręce – nogi, a tym bardziej żebra znajdują się w całkowitym porządku. Podniosła oczy i zmieniła się w słup soli. Kompletnie oszałamiający widok. Była to gigantyczna tonąca w mroku jaskinia o kształcie doskonałej półkuli. Wzdłuż połyskujących ścian ciągnął się rząd palących się pochodni, naprzeciwko ciemniała wąska szczelina wejścia. A próbując się wygiąć zobaczyła z tyłu srebrzyste wody jeziora nie należącego do świata na górze i rękę, trzymająca ją prawie że w powietrzu. Blada delikatna dłoń ze srebrzystymi paznokciami. Zawiesiwszy na nich wzrok, jak zaczarowana prześledziła wygięcia i składki śnieżnobiałego jedwabiu rękawa, na chwilę zatrzymała się na czarnej zdobionej klamrze przy obojczyku, i, czując się zimno, utkwiła spojrzenie w niewyrazistych liliowych oczach.
Głośno czknęła...
Drow!

Dopiero gdy za Liną zatrzasnęły się drzwi, pozwoliła sobie na odrobinę luzu i z nerwowym chichotem spełzłą po ścianie. Długo prowadzoną ją poplątanymi korytarzami, czasem rozświetlonymi dziwacznymi żółtymi ogniami. Na próby wszczęcia rozmowy odpowiadali jednoznacznymi pchnięciami w plecy. Parę wystarczyło! Liliowooki prawie natychmiast gdzieś znikł, a ją otoczyli dość niewysocy jak na ludzkie standardy ubrani w kolczugi wojownicy o bladej skórze, z delikatnymi ostrymi rysami twarzy i bursztynowymi oczyma bez białek, wzbudzali niekontrolowany strach. Nie swoim wzrostem, wyżsi od Liny może o pół głowy? Nie wąskimi pionowymi źrenicami, nie drapieżnymi kłami, wyglądającymi na zewnątrz przy uśmiechu.
A swoją bronią!
To byli legendarni Zabójcy magów. Miecze, wykute w samym sercu gór, zdolne jednym dotknięciem wypić siłę maga! Całą, w jednej chwili! Dowolny atakujący czy obronny czar odbijał się albo rozpadał, nie szkodząc właścicielowi który zaklął klingę własną krwią. Lina samą skórą czuła ich warujące głodne aury, ślizgające się po plecach powiewami chłodu. Idealna inkarnacja drapieznika w metalu, gotowa pożreć jej i tak niewielkie siły.
Co ona wie o drow? Niewiele!! Najmniej liczna ze starszych ras, mieszkająca w górach Wielkiego grzbietu, ale najbardziej potężna. Na skutek niedbałego traktowania takich sentymentów jak uczciwość, honor i pomoc młodszym, zdobyli reputację zdradzieckich, krwiożerczych i nieprzewidywalnych. Odrzuciwszy Śmierć, mają wrodzone zdolności ku magii Mroku, ale niezbyt poważają nekromancję. Bardzo dbający o własnych interesy, nie opuszczą żadnego środka który może pomóc im w dotarciu do celu. Są znani z niebezpiecznej, egzotycznej urody i czarnego humoru.
W sumie, cała reszta się ich boi, szanuje i oddaje honor!
Czy w związku z tym należy marnować szansę zbadania tej od początku chaotycznej społeczności od środka? Lina nie znalazła w sobie strachu, który zginął niesławną śmiercią przy próbach ogrzania się, a jedynie głodną ciekawość!


Ostatnio zmieniony przez dnia 09-09-2006, 13:33, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 09-09-2006, 10:23   

2 polkrasnoluda (tego z randka) zabieram, chce sprobowac go dac do fahrenheita.


Ostatnio zmieniony przez dnia 16-09-2006, 11:50, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 16-09-2006, 11:50   

Rozdział 2

Władca drow się nudził. Ta wada istot prawie nieśmiertelnych i była powodem ich miłości do skomplikowanych intryg i wrednych, na granicy śmierci, żartów. Zajmując tron w ciągu ostatnich demony wiedzą ilu lat, Władca podlegał tej regule bardziej niż ktokolwiek inny. Kwestia doświadczenia! Sprawy do załatwienia sie skończyły, a nie wypadało po prostu siedzieć i czekać na następny zamach w wykonaniu co bardziej niespokojnych poddanych. Tak więc, czas zając się nieoczekiwanym gościem, zdecydował drow, oddając rozkaz teleportowania jej do Małej sali tronowej. Mimo wszystko, nie powinny się ludzkie młodociane wiedźmy kręcić po pałacu.
Oczywiście, nie spodziewał się żadnych kłopotów ze strony tego niedouczonego stworzenia. Tym bardziej nie powstały żadne problemy w wyjaśnieniu skąd się tu wzięła, wypadając z wiru portalu wprost w zapieczętowane jezioro. Zawsze był przeciwny brakowi ostrożności szarlataństwu w magii.
A póki co, bez szczególnych problemów podłączając się do magicznej lampki na Dolnym poziomie, postanowił dopilnować wykonywania rozkazów. Młodziutka ludzka wiedźma siedziała z podkulonymi nogami na kamiennym łożu i z apetytem zjadała coś z więziennych posiłków. Poprzednio Władca trafił na tok, jak skakała i aktywnie maszerowała po celi pięć na pięć kroków, próbując trochę się ogrzać. Albo chociaż wysuszyć spodnie ze lnu i luźną długa koszulę. Bez skutku! Koniec końców ten poziom znajdował się tuz przy Lodowym.
Niewysoka nawet jak na standardy drow figurka, delikatne ale silne ręce i nogi, krótkie, sterczące prawie czarne włosy na głowie, nierówne ruchy – typowa zakompleksiona nastolatka. Brązowe, szeroko rozstawione oczy i smagła skóra zdradzały Południowe pochodzenie. Pociągła (скуластое) twarz z upartym podbródkiem i trochę zadartym nosem nieoczekiwanie rozświetliło się uśmiechem triumfu. Jakie myśli żyją w tej główce?
Dziewczyna zebrała rozłożone w celu wyschnięcia papiery, dokładnie obejrzawszy każdy z nich, i schowała do torby. Coraz ciekawiej! Drzwi, a raczej płyta, odsunęły się, i, zdecydowanie skinąwszy głową własnym myślom z torbą na ramieniu panna skierowała się ku wyjściu.

Sala, na progu której zostawiono Linę, znajdowała się na szczycie góry, a raczej w szczycie. Mająca kształt idealnego stożka, przytłaczała swoją wyraźnie nieludzką doskonałością. W dążeniu do doskonałości gładkie ciemno-filetowe ściany pozbawione zostały zdobień, tak ukochanych przez resztę królów. Czarna marmurowa podłoga pokryta była szarym wzorem z misternie przeplatających się run życia i śmierci.
W równej odległości od siebie w grubych ścianach przebite były wąskie okna, zakryte różnokolorowymi witrażami. Jak dobrze jest móc zobaczyć słońce po dwóch dniach w półmroku magicznych ogni, pomyślała Lina, tonąc w karmazynowych i purpurowych odblaskach, rozświetlających salę. Światło powoli przepełzło na sąsiedni witraż, i tonąca wśród wieczornych obłoków wspaniałość załamała się, zmieniając w srebro. Przenikając mrok, promienie światła cienkim wzorem pokryły podłogę, czyniąc obraz przestrzennym, żywym.... Można było w nieskończoność podziwiać zmianę barw, i nie zobaczyć ani jednego powtórzenia. Słynne Lśniące witraże króla Ronii były tylko kiepską imitacją wypełnionej magią sztuki, panującej tu w swej pełnej doskonałości. Dziewczyna westchnęła z podziwem, oczyszczając rozum od myśli.
Nieoczkiwanie z tyłu rozległo się głuche DONG!! Podskakując na nieoczekiwanie zmienionych a galaretę nogach, Lina odwróciła się:
-Władca Tirata, Stróż Progu, Władca Pieczęci!! - Z niezauważalnych drzwi wyszła i przedefilowała obok grupa drow. Lina splunęła ze złością, przypominając sobie reguły zachowania przy dworze.
Na prostym kamiennym tronie zasiadł ten sam liliowooki elf który wyłowił ją z wody. W tej chwili, owinięty delikatną czarną szatą mało przypominającą ludzkie kubraki, z szafirową obręczą w śnieżnobiałych włosach, wyglądał znacznie bardziej impozantnie. Po prawej zamarła para złotookich z kolczugami na kubrakach i Zabójcami za plecami, a po prawej – jeszcze para, w czarnych szatach do podłogi.
Władca, z uwagą patrząc gdzieś obok Liny, wymówił:
-Chcemy wiedzieć, kim jesteś, jak się tu znalazłaś, i czemu na zapytanie służby granicznej nie otrzymano pewnej odpowiedzi?
Z jakiegoś dziwnego powodu Lina wyczuła w tym królewskim My znajomość odpowiedzi na te i wiele innych pytań. Tym nie mniej, pewnie zrobiwszy trzy kroki do przodu schyliła się w ukłonie i jak na egzaminie wyliczyła:
-Lady Linara Ejden, studentka drugiego roku Wyższej Królewskiej Szkoły Sztuk Ronii, uniżenie prosi o wybaczenie za nieoczekiwane wtargnięcie, naruszające wasze odosobnienie. Znalazłam się tu w wyniku aktywacji niepoprawne działającego artefaktu wodnego portalu, i liczę na zmiłowanie. - i ledwie słyszalnie odetchnęła. Wysoki styl to nie kłótnia ze sprzedawcami na bazarze!
-Kto może potwierdzić Pani słowa? - z niezadowoleniem burknął jeden z odzianych w szaty doradców.
-Obawiam się, że mogą tu wyniknąć pewne trudności, ponieważ tu nie ma specjalistów od magii pogody, a w Szkole po rozesłaniu studentów a praktyki prawdopodobnie nie pozostanie nikt dostatecznie wysoko postawiony ani uświadomiony by odpowiedzieć na wasze zapytanie! - prościej mówiąc, wszyscy powyjeżdżali na praktyki, dodała Lina w myślach, a nauczyciele... kto baluje, kto prowadzi życie towarzyskie. Do egzaminów wstępnych!
-No cóż, - to Władca. Ma lekko ochrypły i ciut zmęczony ale przyjemny głos. - Czy jest Pani zadowolona z warunków i traktowania? Czy nie ma Pani przypadkiem jakichś pretensji bądź próśb?
-Dziękuję, wszystko jest doskonale – Lina znowu zgięła się w dworskim ukłonie. - czy dostanę pozwolenie na zwrócenie się z petycją?
Drow lekko przechylił głowę, i Lina gotowa była przysiąc, ze w jego oczach mignęło lekko ironiczne zainteresowanie.
-Ja, Linara Ejden, uniżenie proszę o pozwolenie na odpracowanie praktyk letnich z podstaw alchemii w mieście mrocznych elfów Tiricie! - i szybko wyciągnąwszy z torby potrzebny papier, ugięła kolano, wyciągając go przed sobą. Na zaczarowanym pergaminie powoli pojawiały się słowa. Lina ze stygnącym sercem podniosła oczy na Władcę. No zgódź się!!!
Mroczni wyglądali na oszołomionych, na kamiennych twarzach widoczne było zdumienie. A Władca, przygasiwszy zadowoloną iskrę w oczach kiwnął przyzwalająco.
-Ja, Władca Tirita, Stróż Progu, Władca Pieczęci, udzielam pozwolenia na odbycie praktyki o specjalności alchemia Linarze Eiden, studentce Kólewskiej Szkoły Sztuk, Kierownikiem praktyki wyznaczam T'eor del Soler'Nian.
Obecni drow w niezrozumiałym przerażeniu zapatrzyli się na swego władcę.
Hurra!!
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 16-09-2006, 11:51   

Rozdział 3

Zuchwały pomysł odbycia tu praktyki okazał się strzałem w dziesiątkę, kombinowała Lina, idąc śladem po prostu modelowego czerwonookiego drow. Dokładnie takiego jak na obrazu w podręczniku z ras rozumnych. Co prawda, jak już się okazało, w podręczniku tym widniały spore luki. Dziewczyna była na tyle pochłonięta powiększaniem swego bagażu wiedzy, że nawet nie zastanowiła się, z jakiej racji jej prośba została spełniona w zasadzie natychmiast.
T'eor del Soler'Nian okazał się dość wysoki, na parę palców wyższy nawet od Władcy. Póki Lina ze zdziwieniem gapiła się na niebiesko-smagłego elfa, karmazynowo-zółte przymrużone oczy badały ją z chłodnawym poczuciem wyższości. W miarę tego jak słuchał rozkazu, gęste srebrzyste brwi podnosiły się coraz wyżej, a cienkie wargi wykrzywiał uśmiech. Kurtuazyjnie ukłonił się:
-Jak rozkaże mój Władca!! - szkoda, że Lina nie zrozumiała ani słowa z tej syczącej śpiewnej mowy. - Idziemy!! - krótko rzucił w jej kierunku, i, nie oglądając się, ruszył precz z sali.
I poszli. Lina aktywnie kręciła głową. Wszystkie bajki o mrocznych i przerażających podziemiach okazały się przesadą, i to spora. Co prawda, i takowe prawdopodobnie gdzieś by się znalazły, ale wszystkie na które zdążyła spojrzeć były po pierwsze, oświetlone (chociaż jej zdaniem trochę za słabo), a po drugie – piękne! Wszędzie, gdzie tylko było można, gospodarze łączyli naturalne piękno kamienia z minimalną obróbką. Wychodziło coś oburzająco zachwycającego i tak bardzo niezgodne z reputacją...
Minęli kryształowy i ametystowy korytarze, zawijające się długą spiralą w dół i wyszli na stalagmitowy. Stamtąd, z niezwykłego stacjonarnego teleportu w kształcie ośmiokąta skierowali się do dolnego miasta.

Jedyne miasto drow okazało się mieć dwa poziomy. Górny wycięty był wprost w górach, i, wyglądając przez jedno z okien można było zobaczyć jak nad bezdenną przepaścią ciągną się delikatne lekkie mostki, których człowiek boi się nawet dotknąć palcem, nie mówiąc o stawianiu na nich nogi. A słońce w zenicie błyszczało w mnogości witraży w skałach naprzeciwko, rozszczepiając sie na tysiące złamanych tęcz. Podziemne dolne miasto leżało w niezmiernie wielkiej jaskini, na niepoddającej się rozumowi głębokości, gubiącej się w mroku poza możliwościami oka dziewczyny. Po wyjściu zza wyrytych kolumn sali Lina zobaczyła chaotyczne zgromadzenie budynków i wież, wykonanych przez kogoś z kompletnie nieludzkimi pojęciami o pięknie i harmonii.
Wszystkie odcienie czerni zlewały się pod jej spojrzeniem w niewysokich arkach, wyciętych wieżyczkach, wąskich uliczkach i niewyobrażalnie wysokich kolorowych szpilach z rodowymi sztandarami i proporcami. Lina tylko westchnęła z zachwytem, przyśpieszając by nadążyć za szybkimi krokami elfa.
-Tirit'ta'Rit – wymówił ten, nie odwracając się – tłumaczy się jako Tirit podgórny albo jaskiniowy.
Wydawało się, że jest zadowolony ze swojej podopiecznej.
Jeden z domków na obrzeżach, oświetlony żółtawym magicznym światłem, mający niewyobrażalny pogięto-owalny kształt i jak gdyby pokryty ciemno-fioletową rybią łuską, ż żółtym szpilem i proporcem z paskudnym stworkiem okazał się właśnie tym, do którego zdążali.

Stali na środku ciemnej i pustej sali w kształcie półksiężyca. Lin krańcem oka zerknęła na zamyślonego elfa i westchnęła ze smutkiem. Była juz mokra jak mysz z konieczności stale podtrzymywać zaklęcie nocnego widzenia.
-Widzę, że są pytania? - nieoczekiwanie ocknął się drow.
-Tak, - Lina zacięła się na chwilę, a potem spytała zupełnie o co innego niż zamierzała – Czemu odcień Pańskiej skóry tak wyraźnie odróżnia się od koloru skóry reszty Pańskich współplemieńców?
-Ponieważ dopiero co wróciłem z patroli stepowych, - niecierpliwie rzucił mistrz.
-No ale... - Lina poruszyła palcami
-A czemu ludzie na słońcu się opalają? A teraz – kilka zasad, - drow zrobił się poważny.
-No fakt, czemu niby? - cichutko wyzłośliwiła się Lina – No jakżeby bez nich, rodzimych...
Z wyższością zignorowawszy niniejsze zdanie, czerwonooki kontynuował:
-Z domu beze mnie nie wychodzisz, nie pchasz bez pytania nosa w zamknięte drzwi, nie eksperymentujesz w laboratorium! - robiąc szczególny akcent na ostatnim zdaniu, uśmiechnął się lekko mrocznie.
-I to tyle?! - sennie zdziwiła się dziewczyna – a czemu nie wychodzić?
-Ponieważ bardzo niewiele tutejszych ludzi mówi w ludzkich językach, a nie znając naszego możesz łatwo zakończyć drogę swojego życia. A ja mam wielkie szanse na otrzymanie oficjalnej nagany.
-I co, mam spędzić dwa miesiące w zamknięciu? - rozsądnie spytała dziewczyna
Drow niedbale machnął ręką i skierował się w głąb holu.
-Problemami się zajmiemy później!! I nie stój w progu, ignorantko!!! - doniosło się do Liny.
W umiejscowieniu komnat nie było nic skomplikowanego z braku komnat jako takich. Od na wół pustego holu z misternie ukrytymi niszami na lewo znajdowało się laboratorium i na prawo – laboratorium. Na piętrze oprócz bogatej zbrojowni i pustej przestrzeni, stanowczo przeznaczonej dla treningów zabijania sobie podobnych, znajdowało się coś w rodzaju stołówki. Na trzecim – dwie ogromne... chyba sypialnie. I to wszystko w mrocznej niezamieszkałej pustce.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 20-09-2006, 21:50   

Aleksiejewa Jana (żeby nie było, już się nawet wystarałam o pozwolenie)
Praktyki z alchemii
Temat: “Podstawowe ziela i eliksiry mrocznych elfów”
http://zhurnal.lib.ru/a/alekseewa_j/prakticadoc.shtml

Rozdział 1 (poprawiony)

Dlaczego czasem tak bywa, że w wieku piętnastu lat człowiek nieoczekiwanie dochodzi do wniosku, że życie mu się nie udało? Szczególnie jeśli człowiek ten jest przedstawicielką znanego i starego rodu, mającego prawa do tronów paru różnych królestw, a do tego całkiem potężnego i wcale nie biednego. Cóż... któż to wie? Ale wszystko może się zmienić w jednej chwili, niezależnie od twoich życzeń a nawet kompletnie wbrew im. Bo to właśnie przypadkowe myśli mają ten wredny zwyczaj spełniania się.
Lina siedziała na wybiegającym daleko w mroczne wody Zimnego jeziora pomoście i śledziła odbicia w wodzie. Dokładnie na wprost niej, nad zawsze lodowatymi falami wyrastał trzypiętrowy gmach Wyższej Królewskiej Szkoły sztuk. A z tyłu, tonąc w okrzykach, hałasach i wybuchach petard, w akademikach tejże Szkoły studenci drugiego roku wydziału alchemii i lecznictwa świętowali zakończenie kolejnej sesji.
Ale na środku jeziora były tylko odbicia w wodzie i cisza. Nie docierały tu ani wybuchy śmiechu, ani strzały fajerwerków. Znowu mnie nikt nie zaprosił, bez szczególnej radości uśmiechnęła się Lina. Chociaż, studentko, komu ty tam jesteś potrzebna? Wszyscy wiedzieli, że jej ojciec sporo łoży za rok nauki. Tego typu rzeczy nikt nie ukrywał - płacących za wykształcenie nigdy nie brakowało. Gorzej z tym, że ona jest kompletnym beztalenciem, nawet w alchemii, i po każdym zawalonym sprawdzianie wykładowcy demonstracyjnie zacierają ręce. Próba wrócić w ten sposób do domu definitywnie przegrała z głęboką kieszenią ojca, nie życzącego sobie widzieć na oczy swoich potomków. A do tego zdecydowanie wyszła jej na złe. Tu nie przepadano za zadufanymi w sobie egocentryczkami. A Lina musiała w końcu przyznać, że jest skazana na tę szkołę.
Na trzecim piętrze zabłysły nieoczekiwane ognie. Co to? Chyba ktoś korzysta z okazji i buszuje po laboratoriach. Dziewczyna z niepokojem spojrzała w okna. Krańcem ucha słyszała, że artefaktorzy z czwartego roku planowali się zabawić. Ogniki mrugały i skakały, kreśląc niezrozumiałe zygzaki. Co oni tam wyprawiają? W tajemnicy aktywują amulet z nowych dostaw? Lina nigdy nie przyłączała się do tego typu wypraw, nikt nigdy nie wpadł na to by ją zaprosić. A teraz nawet swoimi szczątkami zmysłów wyczuwała gęsta siłę, rozkręcającą się w laboratorium. Westchnęła, i ponownie zagapiła się w wodę.
Ta powoli rozchodziła się kręgami, zniekształcając odbicia księżyca i gwiazd. Majtając nogami, siedząca wprost na deskach Lina obserwowała falowania. Stop! To jezioro się nigdy nie rusza, jest magicznie zaczarowane!! Nieoczekiwanie woda zawrzała, wzbierając w niebo rozszerzającym się słupem. Dziewczyna zdążyła tylko wskoczyć w przestrachu, i już na jej głowę spadła połowa jeziora. Pomost załamał się, i z głośnym trzaskiem runął w dół, pociągając ją za sobą.
A woda jest ziiiiiiimna, pomyślała Lina z okrzykiem zaskoczenia. Machinalnie spróbowała zaczepić się Macką za resztki pomostu, i zrozumiała, że sił ewidentnie nie starcza. I zachłysnęła się krzykiem czując, jak wciąga ją wir portalu. Wśród wrzenia i szaleństwa wody próbowała wypłynąć, co nawet by się udało, gdyby nie brak umiejętności i powietrza. I gdy silna fala, odbita od brzegów zawsze spokojnego jeziora nakryła dziewczynę z głową, świadomość zgasła. Bezwolne ciało zakręciło się w wirze jeszcze szybciej. W pamięci pozostało wrażenie nieskończonego lotu i cios o coś bardzo twardego, co wytrąciło z płuc resztki powietrza. Ostatnia myśl: Cholerni artefaktorzy!

Lina doszła do siebie czując zmarznięte nogi. D-doskonale! Pojękując i wystukując zębami nieskomplikowany rytm, uniosła się na łokciach. Żebra bolały, a do tego było jej zimno i wybitnie niewygodnie. Zauważywszy, że nogi aż do kolana leżą w lodowatej wodzie, podniosła się na czworaki i powoli popełzła precz. I właśnie w chwili, gdy zamierzała w końcu stanąć prosto i zainteresować się miejscem pobytu, nieznana siła uniosła ją do góry za kołnierz i postawiła na nogach.
Sycząc z bólu, dziewczyna przekonała się, że ręce – nogi, a tym bardziej żebra znajdują się w całkowitym porządku. Podniosła oczy i zmieniła się w słup soli. Kompletnie oszałamiający widok. Znajdowała się w gigantycznej tonącej w mroku jaskini o kształcie doskonałej półkuli. Wzdłuż połyskujących ścian ciągnął się rząd palących się pochodni, na wprost ciemniała wąska szczelina wejścia. A wyginając się do tyłu zobaczyła srebrzyste wody jeziora nie należącego do świata na górze i rękę, trzymająca ją praktycznie w powietrzu. Blada delikatna dłoń ze srebrzystymi paznokciami. Zawiesiwszy na nich wzrok, jak zaczarowana prześledziła wygięcia i składki śnieżnobiałego jedwabiu rękawa, na chwilę zatrzymała się na czarnej zdobionej klamrze przy obojczyku, i, czując się bardzo nieswojo, utkwiła spojrzenie w niewyrazistych liliowych oczach.
Głośno czknęła...
Drow!

Dopiero gdy drzwi celi zatrzasnęły się na dobre, Lina pozwoliła sobie na odrobinę luzu i z nerwowym chichotem spełzłą po ścianie. Długo prowadzono ją poplątanymi korytarzami, czasem rozświetlonymi dziwacznymi żółtymi ogniami. Wszelkie próby wszczęcia rozmowy spotykały się z jednoznacznymi pchnięciami w plecy. Parę wystarczyło! Liliowooki prawie natychmiast gdzieś znikł, a ona została otoczona przez straż. Całkiem niewysocy jak na ludzkie standardy ubrani w kolczugi wojownicy o bladej skórze, z delikatnymi ostrymi rysami twarzy i bursztynowymi oczyma bez białek, wzbudzali niekontrolowany strach. Nie swoim wzrostem, tylko o jakieś pół głowy wyżsi od Liny. Nie wąskimi pionowymi źrenicami, nie drapieżnymi kłami, wyglądającymi na zewnątrz przy uśmiechu.
A swoją bronią!
To były legendarne Zabójcy magów. Miecze, wykute w samym sercu gór, zdolne jednym dotknięciem wypić siłę maga! Całą, w jednej chwili! Dowolny atakujący lub obronny czar odbijał się albo rozpadał, nie czyniąc szkody właścicielowi, który zaklął klingę własną krwią. Lina na gołej skórze czuła ich oczekujące głodne aury, ślizgające się po plecach powiewami chłodu. Idealna inkarnacja drapieżnika w metalu, gotowa pożreć jej i tak niewielkie siły.
To co ona wie o drow? Niewiele!! Najmniej liczna ze starszych ras, mieszkająca w górach Wielkiego grzbietu, ale za to najbardziej potężna. Na skutek nieco niedbałego traktowania takich sentymentów jak uczciwość, honor i pomoc słabszym, zdobyli reputację zdradzieckich, krwiożerczych i nieprzewidywalnych. Odrzuciwszy Śmierć, posiadają wrodzone zdolności ku magii Mroku, ale niezbyt poważają nekromancję. Bardzo dbają o własnych interesy, nie pogardzą żadnym środkiem w drodze do celu. Są znani z niebezpiecznej, egzotycznej urody i czarnego humoru.
W sumie, cała reszta się ich boi, szanuje i oddaje honor!
Czy w związku z tym należy marnować szansę zbadania tej od podstawy chaotycznej społeczności od środka? Po namyśle, Lina nie znalazła w sobie strachu, który zginął niesławną śmiercią przy próbach ogrzania się, a jedynie głodną ciekawość!
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 21-09-2006, 18:29   

Terin Maksim Władimirowicz
Dziennik stróża towarzystwa ogródków działkowych “Skała”
http://zhurnal.lib.ru/t/terin_m_w/storogdoc.shtml

15.05
Przewodniczący zaproponował, że skoro i tak tu mieszkam na stałe, to mogę dorobić sobie jako stróż. Pomyślałem chwilę. Zgodziłem się.
16.05
Obejrzałem powierzone mi działki. Określiłem co gdzie rośnie. Koło tych z rzodkiewką i cebulą postawiłem parę butelek po wódce z domieszką środka przeczyszczającego.
18.05
Działki pokryte są równomiernie rozprowadzonym nawozem organicznym w dużych ilościach.
20.05
Butelek nikt już nie rusza, póki co, warzyw też nie.
21.05
Powiesiłem ogłoszenia, że rzodkiewki będą badane pod kątem nadmiernego promieniowania. Parę sztuk pomalowałem fosforyzującą farbą.
23.05
W miejscowej knajpie z satysfakcją słuchałem opowieści o tym, że “Skała” znajduje się na miejscu porzuconego sarkofagu jądrowego. Wpakowałem sie do rozmowy i naopowiadałem, że na dodatek mieszka tam siła nieczysta.
25.05
Poszedłem do ojca Spiridona. Odniósł się do problemu ze zrozumieniem i w kolejnym kazaniu poruszył temat obrony duszy przy spotkaniu z siłą nieczystą.
28.05
Rok szkolny się skończył. Poszedłem do nauczyciela i pożyczyłem szkielet – w końcu i tak stoi bez pożytku w wakacje.
29.05
Wpakowałem szkielet i syrenę na grządce z poziomkami naszego skarbnika.
30.05
Zadziałało. Złodziej wpakował się na czubek trzydziestometrowej gruszy na którą się nigdy nikt nie wspinał i kategorycznie odmawia zejścia.
3.06
Przyjechał skarbnik, zarysowałem mu sytuacje. Definitywnie odmówił spiłowania czubka gruszy, to jego najwyższe drzewo. Pałki nie dolatują, za wysoko, tak więc zbicie cierpiącego się nie udaje. Trzeba pokombinować.
6.06
Uprzedziłem klienta, że tej nocy jest pełnia, i na polowanie wyjdą wilkołaki. Nadal nie złazi. No dobra...
6.06, noc
Pomalowałem mojego pieska na psa Barkerwilli i puściłem na działkę skarbnika. Nie no, ten gość to powinien w cyrku występować a nie łazić po cudzych działkach, nigdy żem nie widział takich skoków i salt.
13.06
Od tygodnia żadnych gości. Staruszki, idące do kapliczki cmentarnej ostrożnie robią znaki krzyża. Wpadli nauczyciel i o. Spiridon, wypiliśmy trochę, a potem długo dyskutowaliśmy o przydatności i szkodliwości przesądów.
16.06
Z działki Marii Pietrowny zniknęły kapusta i marchewka. Komuś się zupa warzywna zamarzyła, czy co?'
17.06
Okazuje się, że w porzuconym domku na drugim końcu wioski zakwaterowali się bezdomni. Pożyczyłem od żony stara perukę, i tak już jej nie potrzebuje.
18.06
Założyłem perukę i kostium, pożyczony od stracha na wróble z działki Mikołaja Siergiejewicza, wypiłem trochę z bezdomnymi i opowiedziałem, że to niebezpiecznie, siły nieczyste na wolności, ludzie znikają. Udałem że zasypiam, poczekałem aż odejdą, potem rzuciłem parę kości z baraniej klatki piersiowej, perukę, i zalałem to wszystko trzema litrami świeżej krwi z ubojni.
19.06
Przychodził dzielnicowy, pytał się, czy to nie ja nastraszyłem bezdomnych. Zapytałem o co chodzi, on opowiedział, że czekał na nich nad ranem by sprawdzić dokumenty, ale oni weszli do chatki i natychmiast wyskoczyli z krzykiem, osiągając taką prędkość, że nie nadążył za nimi na motorze. Odpowiedziałem, że nic nie wiem.
23.06
Od Maryśki ze sklepu pożyczyłem parę manekinów co to zbierały kurz na składzie, rozwiesiłem po wiśniom i morelom.
24.06
Staruszki na targu opowiadają, że w “Skale” pojawiła się sekta satanistów, i że owi sataniści w nocy przeprowadzają rytualne kaźnie. Przy okazji, na targu nie ma ani wiśni ani moreli. Ciekawe czemu?
30.06
Przyjechał Pawlik z kumplami, przywiózł obiecaną maskę. Jakbym nie wiedział co u niego zamawiałem, to sam bym sie zes... przestraszył. Mówi, że wybrał najlepszą, a w ciemności jest jeszcze lepsza, bo się świeci. Wypiliśmy.
1-3.07
Póki brat siedzi tu, patroluję działki w masce i jego rogatym hełmie metalowca. Miejscowe staruszki mówią, że po “Skale” spaceruje sam Szatan, i naciskają Spiridona i dzielnicowego by coś z tym zrobili. Ciekawe skąd wiedzą co się tu dzieje jeśli są aż tak modelowymi obywatelami?
4.07
Odprowadziłem Pawlika
7.07
Doszedłem do siebie po pożegnaniu Pawlika. Odkryłem, że przez ten czas nie karmiłem Połkana. Biedactwo. Wypuściłem go wieczorem żeby poszukał jakiegoś żarcia.
8.07
Nigdy nie myślałem, że człowiek może wspiąć się na gładką ceglaną ścianę na wysokość pierwszego piętra. Okazało się, że może. Wisi plecami do dołu, trzymając się rękoma i nogami za karnisz. Chyba na początku się darł jak opętany, potem ochrypł (wszystkowiedzące staruszki skarżyły się Spiridonowi, że bywają u mnie jakieś upiory, a potem się przez całą noc drą). Połkan na dole melancholijnie przeżuwa drugi but, i ze smutkiem ogląda tylną część ciała wspinacza. Ja krzyczę: “Idioto, rzucaj co tam masz jadalnego”, a on odpowiada, że jadalnego nic nie ma, zdążył tylko ściąć dwa irysy, tam leżą.
9.07
Doczekałem przyjazdu właściciela, a wspinacz odzyskał głos. Przywabiłem Połkana kawałkiem kiełbasy, na co ten wbrew sobie zostawił jednak swoją prawowita zdobycz. Właściciel kazał alpiniście kopać piwnicę, jak to określił, w charakterze kompensacji za siedzenie na górze. Mając wybór między kopaniem piwnicy a kontynuacja znajomości z moim pieskiem miłośnik kwiatów wybrał piwnicę.
12.07
Koło działek znowu kręcą się obcy ludzie. Skonsultowałem z właścicielami ogródków, że będą w nocy trzymać bramy i furtki zamknięte, a wypielone chwasty położą na drodze.
13.07
Za butlę bimbru na tydzień pożyczyłem od wioskowego pastucha jego podopiecznych. Przez dwie godziny przykręcałem pentagramy do kozich rogów.
20.07
Zwróciłem pastuchowi jego dosyć utuczone stado. Kozły skutecznie zeżarły wszystkie chwasty. Gdy piętnastego w nocy jakieś głupy przyjechali ciężarówką po ogórki, na ich drodze stanął kozioł Michej, czarny i z metrowymi rogami. Grupa zbieraczy plonu zwiewała przed nim tyłem, jakby był diabłem, na wyjeździe trafili tyłem w zgniłą śliwkę, a potem rzucili się do Spiridona z prośbą uwolnić od złego. Ten nie rżnął głupa, przyjął spowiedź, wyznaczył pokutę – opowiedzieć o wszystkim dzielnicowemu. W wyniku czego o. Spiridon dostał podziękowania, ja parę butelek wódki od komendanta, a złodzieje – minimalne wyroki. Za dobrowolne przyznanie się. Staruszki mówią, że “Skała” znajduje się na Łysej górze, i akurat trwa sabat.
24.07
Na osiemnastu jeepach przyjechał na swoja działkę nowy ruski. Do tej pory nie wiem jak się nazywa. Całe ogródki obstawione jego ochroniarzami, nikogo obcego nie wpuszczają, tak że można odpocząć.
30.07
Nowego ruskiego nawiedzili kumple. Dziwne, piramida z pustych butelek i puszek po piwie wciąż rośnie, ale wrażenie takie jakby oni nic nie jedli. Połkan już ledwo się rusza, ma brzuch większy niż nogi. I patrzy na mnie tak że czuję, że oprócz czerwonego kawioru i szaszłyku to on w życiu już nic do pyska nie weźmie. Ale chociaż zapakowałem lodówkę od podłogi po dach, nie zamierzam mu fundować urozmaiconej diety.
4.08
Nowy ruski z kumplami wybili. Wydaje mi się, że za kierownicą przedniego samochodu siedział ichni datski dog. Chociaż, byli tak zawiani że to nie powinno się w żaden sposób odbić na bezpieczeństwie przejazdu.
12.08
Wszyscy okoliczni menele zamiast kraść warzywka i owoce wywozi do punktów skupu puszki i butelki. Póki co im nie przeszkadzam.
13.08
Znowu trzynastego, znowu się trzeba brać do pracy. Kupiłem od o. Spiridona przecenione świeczki z upływającym terminem ważności.
14.08
Cały wieczór spędziłem na przykręcaniu świeczek do pałąków, do których przywiązane są pomidory. Plus sznur zapalny, akumulatory, przełącznik...
15.08
Dziki krzyk i jakaś figura biegnie, nie patrząc na drogę. A rano na targu rozmowy tylko o tym że siostrzeńca Pietrowny próbował ukraść nieczysty. Najpierw zwabił do bogiem przeklętej “Skały”, a potem próbował otoczyć ścianą piekielnego płomienia. Ale kłamią! Na targu prawie nie ma pomidorów. Dodatkowo postawiłem magnetofon z jakąś jękliwą grupą za którą przepada mój syn.
17.08
Przychodził nauczyciel. Zabrał szkielet, wypiliśmy, pogadaliśmy. W nocy przychodził do niego jeden mechanizator, pytał, jak można pomalować nieoczekiwanie posiwiałe włosy na czarny kolor, bo musi chodzić w czapce narciarskiej.
20.08
Umówiłem się z ojcem Spiridonem by zrobił procesję na nasze działki. On nic przeciwko nie ma, szczególnie zważywszy na spory napływ wiernych tego lata. W mieście kupiłem resztki zeszłorocznych fajerwerków. Prawie za darmo.
23.08
Ojciec Spiridon uroczyście poprowadził owieczki do “Skały”, co by wygnać Nieczystego. Gdy przechodzili obok kompostu Piotra Mikołajewicza, zapaliłem to wszystko co tam było zakopane. Efekt niesamowity. Wszystkie starowinki biegły z taką prędkością, że możnaby je zapisać do drużyny zespołu lekkoatletek. O. Spiridon został, wypiliśmy trochę, a potem we wsi mówiono, że batiuszka sam walczył z nieczystym. Co prawda bez skutku.
29.08
Umówiłem się z naczelnikami jednostki wojskowej ****, że przeprowadzą ćwiczenia na terenie ogródków. Z właścicielami umówiłem się o pomocy rodzimemu wojsku.
31.08
Przed dwa dni żołnierze maskowali się wśród krzaków pomidorów i kopali okopy w tych miejscach, gdzie właściciele planowali składować kompost. Pomidorów zjedli nie więcej niż było umówione, i nawet nic nie wydeptali. Ale za to gdy w nocy z miasta przyjechali niezapowiedziani goście, to spotkała ich przykra niespodzianka. Żołnierze, jak to bywa, dostali pewną ilość ślepych naboi, i po rozproszonej brygadzie zbieraczy-amatorów otwarty został gęsty ogień maszynowy. Oni rzucili się w kierunku samochodów, a jeden z nich źle się określił w terenie, i na centralnym placu trafił wprost na czołg. Załoga czołgu potem mówiła, że nigdy przedtem nie widziała gazeli stającej dęba.
4.09
Z jednostki wojskowej przyszło podziękowanie od dowództwa i list od żołnierzy. Dostali zaliczenie i pisali, że nigdy nie mieli takich wesołych ćwiczeń. Napisałem odpowiedź do dowódcy, zarzuciłem wędkę odnośnie pomocy przy zbieraniu ziemniaków.
15.09
Ani jednego złodzieja. Nudno. Przyszła odpowiedź od dowódcy. Za dziesięć procent plonów się zgadzają.
17.09
Złożyłem propozycję odnośnie ziemniaków na ogólnym zebraniu. Wszyscy się zgadzają.
24.09
Bez szczególnego hałasu zebrano wszystkie ziemniaki. Na moją prośbę żołnierze metodycznie przenieśli całość liści na nieużytek, którego nikt nigdy nie kopał. Zdjąłem ochronę, czekam.
28.09
Najpierw było trochę hałasu, potem głuche warczenie, potem dość ostre przekleństwa pod adresem głupich działkowiczy którzy nawet nie potrafią wyhodować ziemniaków, sama zieleń.
29.09
Podziwiałem świeżo skopany nieużytek
30.09
Na zebraniu ogólnym wyrażono mi podziękowania za dobra pracę i zaproponowano kolejną umowę za rok. Zgodnie z propozycją przewodniczącego połowa nieużytku dodana została do mojej działki.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 24-09-2006, 13:48   

http://zhurnal.lib.ru/t/terin_m_w/delo.shtml
Sprawa 1632-5-32-F-11

Sala sądowa sądu rejonowego Frunzeńskiego rejonu Saratowa. Publiczności prawie nie ma, tym bardziej dziennikarzy.
Pozwany – inteligentnie wyglądający człowiek, niezbyt wysoki, czarnowłosy, dość szczupły, w okularach. Ewidentnie jest myślami gdzie indziej.
Pozywający – gorylopodobne stworzenie, które ewidentnie właśnie wyszło z jakiejś katastrofy. Ma obandażowaną dolną część głowy, a ze szczęki wystaje mu niklowany pręt. Prawa ręka znajduje się na temblaku, o barierkę opierają się kule. Gdy zwraca się do swojego prawnika, widać, że brakuje mu większości zębów.
Wchodzi sędzia i przysięgli. Wszyscy wstają a potem siadają z powrotem.
Sekretarz:
-Na rozpatrzeniu sprawa 1632-5-32-F-11, z oskarżenia obywatela Libermana Borysa Waleriewicza w przekroczeniu dopuszczalnych granic samoobrony, naniesieniu uszkodzeń ciała i traumy moralnej obywatelowi Pliskinowi Andriejowi Juriewiczowi.
Sędzia:
-Pozywający, proszę.
Prawnik pozywającego popycha tego ostatniego. On wstaje:
-A-y-y-u-o-u, bwy-y-f-f-y-o-i-u-o-o-gg.
Sędzia:
-Co?
Prawnik pozywającego:
-Mój klient chciał powiedzieć, że pozwany napadł na niego, bestialsko okaleczył, a na skutek tego wszystkiego odeszła od niego konkubina.
Sędzia:
-Chciał pan powiedzieć, żona?
Pozywający:
-E-i-i-y-y-a.
Prawnik pozywającego:
-Nie, włąśnie konkubina.
Sędzia lekko wzrusza ramionami i po kolei odwraca się do obu przysięgłych. Ten po prawej nie wykazuje najmniejszego zainteresowania, a ten po lewej również lekko wzrusza ramionami.
Sędzia:
-Pozwany?
Prawnik pozwanego:
-Panie sędzio, mój klient uważa, że jest niewinny, a wszystkiemu winne jest przykre nieporozumienie.
Sędzia:
-No dobrze, strona pozywającego, proszę zaczynać.
Prawnik pozywającego:
Wysoki sądzie, 10 listopada 2001 roku mój klient przyszedł do pozwanego z prośbą o pomoc materialną. Należy zauważyć, że mój klient dopiero co wrócił do domu po tym, jak spędził sześć lat na państwowym utrzymaniu. Jeszcze nie ma pracy, ponieważ po zbadaniu jego referencji pracodawcy bardzo długo zastanawiają się nad sprawą zatrudnienia. Ale niech pan sam osądzi, czy w naszym mieście jest dużo miejsc gdzie mój klient mógłby znaleźć pracę w zawodzie, a mianowicie jako krawiec kurtek watowych albo drwal?
Jednak, mój klient musi codziennie coś jeść i mieć w co się ubierać. Mało tego, przyzwyczajony jest do codziennego wprowadzania do swojego organizmu środków polepszających surową rzeczywistość, a to nie jest tanie. Nic dziwnego więc, że zwraca się do wielu ludzi z prośbą o pomoc. Większość z nich ze zrozumieniem traktuje jego skromne potrzeby. Ale nie ten człowiek!
Prawnik pozywającego robi gest wskazujący w kierunku pozwanego.
Pozywający:
-U-a-a, y-y-o-o-a-a f-o-o-o!
Prawnik pozywającego półszeptem:
-Nie powinien pan tak mówić, a już na pewno niech panu nie przyjdzie do głowy jeszcze raz użyć przymiotnika “żydowska”.
Normalnym głosem:
-Panowie, mój klient jest bardzo zasmucony nieadekwatną reakcją pozwanego. Zamiast tego by jak wszyscy ludzie oddać pieniądze, naniósł mojemu klientowi kilka ciosów w głowę patelnią, rzucił w niego żelazkiem i szafką ścienną, zadał kilka ciosów widelcem w okolice brzucha, nałożył na nos włączony toster i pozbawił go zdolności reprodukcyjnych.
Prawnik pozwanego:
-Proszę wybaczyć, kolego, czy próbuje pan nas przekonać, że mój klient wykonał to wszystko w celu naniesienia szkód szanownemu pozywającemu?
-Oczywiście.
-Proszę wysoki sąd o nie branie pod uwagę tego zapewnienia mojego szanownego kolegi, ponieważ nie zostało ono udowodnione.
-Chce pan powiedzieć, że pozwany nie bił mojego klienta patelnią?
-Oczywiście.
-Czyli, próbuje pan dowieść, że wszystkie te traumy Andriej Juriewicz naniósł sobie sam?
-Oczywiście że nie. Po prostu nie zgadzam się z pańskim sformułowaniem. Gdyby powiedział pan, że patelnia, będąca własnością mojego klienta, weszła w kontakt z głową pańskiego klienta, i przekazała tej głowie pewną ilość energii kinetycznej, która została przyjęta poprzez plastyczną deformację czołowych kości czaszki, to na pewno bym się z panem zgodził. A to co pan opowiedział, nie zostało udowodnione.
Sędzia:
-Obrońcy! Panie prokuratorze, niech pański klient zreferuję wydarzenia.
-Panie sędzio, po niesprowokowanym ataku w wykonaniu pozwanego...
-Sprzeciw, nie zostało to udowodnione!
-Proszę zmienić sformułowanie.
-Hm... Po komunikacji z pozwanym mój klient stracił możliwość jasnego wyrażania swoich myśli. Stracił siedemnaście zębów, w tym wszystkie przednie i kły, oraz ma złamaną szczękę. Na dodatek, ma opuchnięty język.
-A pisemnie?
-Panie sędzio, widzi pan, mój klient nie jest zbyt dobry w epistolarnym planie. I jest bardzo wyczulony na żarty. Proszę obejrzeć początkowy tekst oświadczenia o popełnieniu przestępstwa, własnoręcznie przez niego napisany.
Prawnik przekazuje sekretarzowi kilka kartek papieru. Sekretarz pobieżnie je przegląda i zaczyna się gwałtownie czerwienić. Powstrzymując się od ogłuszającego śmiechu przekazuje papiery sędziemu. Ten zaczyna czytać; jego usta rozciągają się w szerokim uśmiechu, a z oczu ciekną łzy. W miarę jak czyta, przekazuje kartki przysięgłym. Ten po prawej powoli spełza pod stół, a ten po lewej po przeczytaniu półtorej strony wyskakuje z sali. Zza zatrzaśniętych drzwi dobiega absolutnie niestosowna salwa śmiechu.
Pozywający z wściekłością ogląda obecnych. Sędzia:
-Panie sekretarzu, poproszę o kopię tego dokumentu.
Prawy przysięgły, krztusząc się śmiechem pokazuje trzy palce. Sędzia, zauważając błagalne spojrzenie sekretarza:
-Albo lepiej cztery. Panie oskarżycielu, a jak zamierza pan wprowadzić sąd w istotę sprawy?
-Będę referował zajścia, a mój klient będzie potwierdzał moje słowa skinieniem głowy.
Pozywający energicznie kiwa.
-Czy obrona ma zastrzeżenia?
-Nie.
-To proszę zaczynać.
-8 listopada roku 2001 mój klient brał aktywny udział w świętowaniu dnia zgody i pokoju. Po czternastu godzinach świętowania rozmowa zeszła na pieniądze, i jeden z gości, o ksywie Liosza Czarny powiedział, że nauczyciel fizyki z trzynastej szkoły, Liberman Borys Waleriewicz ma dość szerokie poglądy i nigdy nie odmawia pomocy, szczególnie jeśli go ładnie poprosić. Zgadza się?
Pozywający kiwa.
-9 listopada mój klient nie mógł odwiedzić pozwanego, ponieważ nie czuł się najlepiej, i bał się że zrobi złe wrażenie. 10 listopada zebrał swoje rzeczy i pojechał do Październikowego parowu, gdzie mieszka pozwany, by wyłuszczyć swoją prośbę.
Pozywający kiwa.
-By nie zmuszać pozwanego do zwiększonych wydatków na elektryczność, zapukał do drzwi. Okazało się, że te są zwyczajnie oparte o futrynę. Mój klient o tym nie wiedział, i drzwi wpadły do środka mieszkania. Delikatnie opierając drzwi o ścianę, Anrdriej Juriewicz wszedł do mieszkania i zaczął poszukiwania pana Libermana.
Pozywający parę razy energicznie kiwa.
-Pana Libermana nie było ani w szafie na ubrania, ani w szufladach bieliźniarki, ani w sekretarzyku, ani w serwantce? Ani...
Pozywający:
-Y-y-e.
-Tak, w spłuczce klozetowej tez go nie było. Koniec końców mój klient znalazł go w kuchni, gdzie ten udawał że robi śniadanie. Andriej Juriewicz wyłożył swoja prośbę. Jednak zamiast tego by ją spełnić i tym samym dać człowiekowi środki do utrzymania, pan iberman zaczął moralnie poniżać mojego klienta, próbując dowieść mu swej przewagi intelektualnej. Mój klient, który bardzo potrzebował pieniędzy, ścierpiał to wszystko i wtedy pozwany go zaatakował.
Pozywający:
Y-y-a-e-y-y, u-u-a-a a-a-a, a-e-e a-a-u-u!
Prawnik pozywającego:
-Tak, do tego zmierzamy! Tak więc, najpierw pan Liberman naniósł mojemu klientowi nieoczekiwany cios w głowę patelnią. Mój klient upadł. Wtedy pozwany rzucił w niego żelazkiem i kilkoma widelcami. Nie zatrzymawszy się na tym, pozwany zwalił na głowę mojego klienta wiszącą szafkę z metalowymi urządzeniami. Widząc, że Andriej Juriewicz nie wstaje, pozwany w sadystycznym amoku nadepnął na jego genitalia, na których stał przez półtorej godziny. Dopiero wtedy pozwany wezwał milicję, i przez te cztery godziny w ciągu których mój klient oczekiwał na przyjazd grupy śledczej, jeszcze kilka razy bił patelnią po głowie.
Pozywający energicznie kiwa:
-U-U-i-i- a-a-y-y.
-Tak więc, w ramach kompensacji szkód prosimy o odszkodowanie w rozmiarze tych dziesięciu tysięcy dolarów, o które prosił mój klient, i o kolejne dziesięć tysięcy w ramach refundacji wydatków na leczenie.
Pozywający:
-A-a-a.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 24-09-2006, 16:55   

Sędzia:
-Rozumiem. Pozwany?
Adwokat pozwanego:
-Mój klient sam opowie, jak to było. Proszę, Borysie Waleriewiczu.
-10 listopada 2001 wstałem późno, ponieważ chciałem się wyspać. Koło jedenastej skierowałem się do kuchni, by przygotować śniadanie. Po jakichś piętnastu minutach usłyszałem koszmarny hałas, na który nie zwróciłem uwagi, gdyż w ten sposób sąsiedzi na górze zwykle rozwiązują swoje problemy rodzinne. Postawiłem patelnię na ogniu i sięgnąłem do lodówki po jajka. Po wyprostowaniu się zauważyłem, że nie jestem w kuchni sam. Znajdował się w niej również pozywający. Powiedział mi, że chciał by dostać ode mnie dziesięć tysięcy czegoś zielonego. W charakterze alternatywy zaproponował umieszczenie tej części mojego organizmu, która znajduje się pomiędzy plecami a nogami na pewnym insekcie, dość zresztą ładnym. Jeszcze coś mówił o jakiejś żytniej mordzie ale dokładnego sensu nie zrozumiałem.
Prawnik pozwanego:
-Proszę wyjaśnić sądowi, czemu nie wszystko, co powiedział pozywający było dla pana zrozumiałe.
-Widzi pan, w bloku naprzeciwko już od trzech dni świętowano 7 listopada, w związku z czym grała muzyka. W wyniku tego słowa były trudne do zrozumienia. W związku z tym, spytałem pozywającego, co stanie się w przypadku gdy umieści mój... hm... na insekcie. Gdyby było tych insektów wiele, i były zamknięte w pewnej wspólnej powłoce, to wtedy... A tak żadnego sensu. Tu pozywający z jakiegoś powodu się zmartwił i zaczął krzyczeć, że w tej części społeczeństwa w której on ma honor się obracać, zdanie to jest idiomem i oznacza szybkie wprowadzenie skutecznie naostrzonego metalowego przedmiotu wewnątrz organizmu. Zainteresowałem się, jakie pozytywne skutki może mieć takie działanie, na co pozywający się kompletnie przejął i zaczął machać rękoma.
Pozywający:
-Y-y-f-i, e-e.
-Próbowałem określić, co tak zmartwiło pozywającego ale zobaczyłem, że patelnia się już rozgrzała, tak więc w widoczny sposób zmartwiła go groźba pożaru. Chwyciłem patelnię i spróbowałem przenieść ją do zlewu, by ochłodzić. Niestety, na trajektorii ruchu patelni znalazła się głowa pozywającego, która odleciała do ściany razem z cała reszta organizmu. Oczywiście, na początku doniosłem patelnię do zlewu, a potem sprawdziłem, co się stało.
-Zanim będzie pan kontynuował, proszę opowiedzieć, jakie ma pan ściany w kuchni.
-Dobrze. Mam w kuchni dwie ściany, na których można coś powiesić. Jedna z nich ma taką twardość, że pobedytowe wiertła kruszą się po dziesięciu sekundach wiercenia. Druga natomiast składa się przeważnie z piasku. Tak więc, pozywający poleciał właśnie w kierunku tej ściany. Na niej właśnie wisiała wspomniana już szafka. Gdy obróciłem się, jeden z podtrzymujących go bolców już wyleciał ze ściany, i z niego zleciało żelazko, trafiając w miękkie tkanki ramienia. Póki obmyślałem sytuację, na pozywającego zleciały widelce, stojące na górze, a potem i sama szafla. Próbując pomóc ofierze, zepchnąłem ze stołu toster, który nadział się na nos pozywającego. Toster zauważyłem dopiero wtedy, gdy wydał charakterystyczny trzask.
-Co było dalej?
-Dalej? Postanowiłem zadzwonić do znajomego prawnika, czyli pana, i skonsultować się, co robić dalej. Ale pozywający leżał tak, że mogłem podejść do telefonu tylko stawiając nogi tuż przy nim. Możliwe, że przypadkiem nadepnąłem na genitalia pozywającego, ale nie zauważyłem tego.
-Panie sędzio, proszę o przyłączenie do listy dowodów opinii medyków o małych wymiarach liniowych reprodukcyjnych organów pozywającego.
Sędzia przegląda zaświadczenie, patrzy na pozywającego z klinicznym współczuciem. Przysięgli chichrają, sekretarz podpina zaświadczenie, złośliwie patrząc na pozywającego.
Adwokat pozwanego:
-Proszę kontynuować.
-Zamiast pana do telefonu podeszła pańska teściowa, Roza Jalowlewna. Już od dawna pragnie ona mnie ożenić, w związku z czym musiałem przedyskutować z nią cztery nowe kandydatury. Po godzinie czterdziestu minutach...
Prawnik pozywającego:
-A czemu nie przerwał pan rozmowy?
-Właśnie to zrobiłem, bo inaczej rozmowa trwałaby osiem-dziesięć godzin.
Pozywający łapie za to, co ucierpiało w wyniku opisywanej rozmowy telefonicznej.
-U-u-u-m.
-Gdy w końcu oddała panu słuchawkę, to doradził mi pan wezwanie milicji i powiedzenie im, by wezwali karetkę. To właśnie zrobiłem. Jednak po kolejnych czterdziestu minutach znowu zrobiłem się głodny – w końcu jeszcze nie jadłem śniadania. Wyciągnąłem patelnię ze zlewu i poniosłem w stronę kuchenki, ale okazało się, że pozywający doszedł do siebie i znowu umieścił swoją głowę na drodze patelni. Ponieważ szafka już leżała na dole, nic więcej na niego nie spadło. Roztopiłem na patelni masło, ale w tym momencie za moimi plecami rozległ się jakiś hałas. Odwróciłem się i znowu trafiłem pozywającego patelnią, przy czym masło wylało się na niego.
Pozywający pokazuje prawie biodro.
-Y-u-a-a, u-u.
-Właśnie, masło wylało się na jego lewą nogę. Jeszcze raz podstawił głowę po półgodzinie, gdy chciałem umyć patelnię. W końcu, po dwóch godzinach oczekiwania przyjechała milicja. Okazało się, że nie wezwali karetki, ponieważ chcieli na miejscu przekonać się, czy nie żartuję. Po kolejnej godzinie przyjechała karetka, lekarz której udzielił pozywającemu pierwszej pomocy.
-Czy funkcjonariusze milicji coś panu pokazywali?
-Tak, pokazali mi wielki młotek, dziwacznie wygięty łomik i cztery różne noże. Interesowało ich, czy to nie moje. Oczywiście, to nie były moje rzeczy, o czym ich poinformowałem.
Adwokat pozywającego:
-A teraz, jeśli wysoki sad pozwoli, skończę. Pan Pliskin został miesiąc temu osądzony za próbę włamania z bronią w ręku. Znaleziony na miejscu zdarzenia dwudziestokilogramowy młot, przy pomocy którego pukał do drzwi mojego klienta, jak również komplet fińskich noży, również przemawiają na korzyść tej tezy. Ale w tej chwili rozpatrujemy kwestie ewentualnego przekroczenia granic obrony koniecznej. Moim zdaniem, i myślę, że sad się ze mną zgodzi, obrony nie było w ogóle, tak że pozwany nie miał czego przekroczyć. To uczciwy obywatel, który próbował z rana zjeść śniadanie. To nie jego wina, że powierzchnia jego kuchni wynosi tylko cztery metry, na których znajdują się kuchenka, lodówka, szafa, zlew i stół. Proszę o dołączenie planu kuchni pozwanego do materiałów sprawy.
Oddaje wykres sekretarzowi, a wraz z nim jakieś pudełko.
-Przy okazji proszę dołączyć do dowodów rzeczowych pudełko z domowymi pantoflami, które znajdowały się na nogach mojego klienta. I wnioski ekspertyzy, głoszące, że człowiek może poczuć przez te podeszwę wyłącznie przedmiot nie mniejszy niż trzy centymetry. Podczas gdy uszkodzony organ pozywającego jest cztery razy krótszy.
Przekazuje kolejną kartkę. Na sali śmiech.
Pozywający podskakuje.
-A-a-u-y-u-a, u-o-y-y u-e-y.
Jego prawnik próbuje posadzić go na miejsce, przypominając, że nie wolno przeklinać w sądzie. Sędzia:
-Cisza na sali! Proszę kontynuować.
W związku z czym uważam, że sprawa powinna zostać zamknięta, ponieważ tramy otrzymane zostały na skutek złego przygotowania zawodowego pozywającego i niedoocenienia przez niego ryzyka zawodowego.
Sąd wychodzi na obrady, pozywający próbuje pokazać pozwanemu pięść, ale bez skutku, z dwóch przyczyn. Po pierwsze, ma uszkodzoną rękę, a po drugie, jego wysiłki pozwanego nie interesują. Z sali narad dolatują urywki śmiechu.
Sąd wraca. Jeden z przysięgłych po cichu ociera łzy, uśmiechając się pełną gębą.
-Sąd zarządza oddalenie zarzutów w stosunku do obywatela Libermana Borysa Waleriewicza, ponieważ pozywający sam winien jest powstałych na skutek jego własnego braku ostrożności urazów. Odejście konkubiny również nie może być uznane za skutek działań pozwanego, a ponad to, sąd zdziwiony jest, że nie zrobiła tego wcześniej. Koniec końców, nie można rozmawiać o obrazach w sytuacji, gdy pozywający nie może adekwatnie określić co jest obrazą, a co nie. Sprawa zamknięta.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 30-09-2006, 22:47   

Aleksiejewa Jana
Praktyki z alchemii
Temat: “Podstawowe ziela i eliksiry mrocznych elfów”
http://zhurnal.lib.ru/a/alekseewa_j/prakticadoc.shtml


drow v3 (po mojej korespondencji z autorka i korekcie/redakcji tekstu i paru naniesionych przez nia zmianach)

Rozdział 1

Dlaczego czasem tak bywa, że w wieku piętnastu lat człowiek nieoczekiwanie dochodzi do wniosku, że życie mu się nie udało? Szczególnie jeśli człowiek ten jest przedstawicielką znanego i starego rodu, mającego prawa do tronów paru różnych królestw, a do tego całkiem potężnego i wcale nie biednego. Cóż... któż to wie? Ale wszystko może się zmienić w jednej chwili, niezależnie od twoich życzeń, a nawet kompletnie wbrew im. Bo to właśnie przypadkowe myśli mają ten wredny zwyczaj spełniania się!
Lina siedziała na wybiegającym daleko w mroczne wody Zimnego Jeziora pomoście i śledziła odbicia w wodzie. Dokładnie na wprost niej, nad zawsze lodowatymi falami wyrastał trzypiętrowy gmach Wyższej Królewskiej Szkoły Sztuk. A z tyłu, tonąc w okrzykach, hałasach i wybuchach petard, w akademikach tejże Szkoły studenci drugiego roku wydziału alchemii i lecznictwa świętowali zakończenie kolejnej sesji.
Ale na środku jeziora były tylko odbicia w wodzie i cisza. Nie docierały tu ani wybuchy śmiechu, ani strzały fajerwerków. Znowu mnie nikt nie zaprosił, bez szczególnej radości uśmiechnęła się Lina. Chociaż, dziewczyno, komu ty tam jesteś potrzebna? Wszyscy wiedzieli, że jej ojciec sporo płaci za rok nauki. Tego typu rzeczy nikt nie ukrywał - płacących za wykształcenie nigdy nie brakowało. Gorzej z tym, że zapracowała sobie na opinię kompletnego beztalencia, nawet w alchemii, i po każdym zawalonym sprawdzianie wykładowcy demonstracyjnie zacierali ręce. Próba powrotu do domu metodą wylecenia ze studiów definitywnie przegrała z głęboką kieszenią ojca, nie życzącego sobie widzieć na oczy swoich potomków. A do tego zdecydowanie wyszła jej na złe. Tutejsi studenci nie przepadali za leniwymi i zadufanymi w sobie egocentryczkami, starannie unikającymi wesołego towarzystwa. A Lina musiała w końcu przyznać, że jest skazana na tę szkołę.
Na trzecim piętrze nieoczekiwanie rozbłysły jakieś ogniki. Co to? Chyba ktoś korzysta z okazji i buszuje po laboratoriach. Dziewczyna z niepokojem spojrzała w okna. Przypadkiem usłyszała, że artefaktorzy z czwartego roku planowali się zabawić. Ogniki mrugały i skakały, kreśląc niezrozumiałe zygzaki. Co oni tam wyprawiają? W tajemnicy aktywują amulet z nowych dostaw? Lina nigdy nie przyłączała się do tego typu wypraw, nikt nigdy nie wpadł na to, by ją zaprosić. A teraz nawet swoimi szczątkami zmysłów wyczuwała gęstą siłę, gromadzącą się w laboratorium. Westchnęła i ponownie zagapiła się w wodę.
Ta powoli rozchodziła się kręgami, zniekształcając odbicia księżyca i gwiazd. Majtając nogami, siedząca wprost na deskach Lina obserwowała falowania... Stop! To jezioro się nigdy nie rusza, jest magicznie zaczarowane!! Nieoczekiwanie woda zawrzała, wzbierając w niebo rozszerzającym się słupem. Dziewczyna zdążyła tylko skoczyć na równe nogi i już na jej głowę spadła połowa jeziora. Pomost załamał się i z głośnym trzaskiem runął w dół, pociągając ją za sobą.
Ale jest ziiiiiiimna woda... , pomyślała Lina z zaskoczeniem. Machinalnie spróbowała zaczepić się Macką za resztki pomostu i zrozumiała, że sił ewidentnie nie starcza. Zachłysnęła się krzykiem czując, jak wciąga ją wir portalu. Wśród wrzenia i szaleństwa wody próbowała wypłynąć, co nawet by się udało, gdyby nie brak umiejętności i powietrza. I gdy silna fala, odbita od brzegów zawsze spokojnego jeziora nakryła ją, świadomość zgasła. Bezwolne ciało zakręciło się w wirze jeszcze szybciej. W pamięci pozostało wrażenie nieskończonego lotu i cios o coś bardzo twardego, co wytrąciło z płuc resztki powietrza. Ostatnia myśl: Cholerni artefaktorzy!

Lina doszła do siebie czując zmarznięte nogi. D-doskonale! Pojękując i wystukując zębami nieskomplikowany rytm, uniosła się na łokciach. Żebra bolały, a do tego było jej zimno i wybitnie niewygodnie. Zauważywszy, że nogi aż do kolana leżą w lodowatej wodzie, podniosła się na czworaki i powoli odpełzła. I właśnie w chwili, gdy zamierzała w końcu stanąć prosto i zainteresować się miejscem pobytu, nieznana siła uniosła ją do góry za kołnierz i postawiła na nogach!
Sycząc z bólu, dziewczyna przekonała się, że ręce, nogi, a tym bardziej żebra znajdują się w całkowitym porządku. Podniosła oczy i zmieniła się w słup soli. Kompletnie oszałamiający widok. Znajdowała się w gigantycznej tonącej w mroku jaskini o kształcie doskonałej półkuli. Wzdłuż połyskujących ścian ciągnął się rząd palących się pochodni, na wprost ciemniała wąska szczelina wejścia. A wyginając się do tyłu zobaczyła srebrzyste wody jeziora nie należącego do świata na górze i rękę, trzymająca ją praktycznie w powietrzu. Blada delikatna dłoń ze srebrzystymi paznokciami. Zawiesiwszy na nich wzrok, jak zaczarowana prześledziła wygięcia i fałdki śnieżnobiałego jedwabiu rękawa, na chwilę zatrzymała się na czarnej zdobionej klamrze przy obojczyku, i, czując się bardzo nieswojo, utkwiła spojrzenie w nie wyrażających niczego, liliowych oczach.
Zatchnęło ją...
Drow!

Dopiero gdy drzwi celi zatrzasnęły się na dobre, Lina pozwoliła sobie na odrobinę luzu i z nerwowym chichotem osunęła się po ścianie. Długo prowadzono ją poplątanymi korytarzami, czasem rozświetlonymi dziwacznymi żółtymi ogniami. Wszelkie próby wszczęcia rozmowy spotykały się z jednoznacznymi pchnięciami w plecy. Parę wystarczyło! Liliowooki prawie natychmiast gdzieś znikł, a ona została otoczona przez straż. Całkiem niewysocy jak na ludzkie standardy ubrani w kolczugi, bladzi jak cienie, z delikatnymi ostrymi rysami twarzy i bursztynowymi oczyma bez białek, wzbudzali niekontrolowany strach. Nie swoim wzrostem, byli tylko o jakieś pół głowy wyżsi od Liny. Nie wąskimi pionowymi źrenicami, nie drapieżnymi kłami, wyglądającymi na zewnątrz przy uśmiechu.
A swoją bronią!
To były legendarne Zabójcy magów. Miecze, wykute w samym sercu gór, zdolne jednym dotknięciem wypić siłę maga! Całą, w jednej chwili! Dowolny atakujący lub obronny czar odbijał się albo rozpadał, nie czyniąc szkody właścicielowi, który zaklął klingę własną krwią. Lina na gołej skórze czuła ich oczekujące głodne aury, ślizgające się po plecach powiewami chłodu. Idealna inkarnacja drapieżnika w metalu, gotowa pożreć jej i tak niewielkie siły.
Co ona w ogóle wie o drowach? Niewiele!! Najmniej liczna ze starszych ras, mieszkająca w górach Wielkiego Grzbietu, ale za to najbardziej potężna. Na skutek nieco niedbałego traktowania takich sentymentów jak uczciwość, honor i pomoc słabszym, zdobyli reputację zdradzieckich, krwiożerczych i nieprzewidywalnych. Odrzuciwszy śmierć, posiadają wrodzone zdolności ku magii Mroku, ale niezbyt poważają nekromancję. Bardzo dbają o własnych interesy, nie pogardzą żadnym środkiem w drodze do niezrozumiałych, a czasem i daleko nie słusznych celów. Są znani z niebezpiecznej, egzotycznej urody i czarnego humoru.
W sumie, cała reszta się ich boi, szanuje i oddaje honor!
Czy w związku z tym należy marnować szansę zbadania tej od podstawy chaotycznej społeczności od środka? Po namyśle, Lina nie znalazła w sobie strachu, który zginął niesławną śmiercią przy próbach ogrzania się, a jedynie głodną ciekawość!
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 30-09-2006, 23:12   

Rozdział 2

Władca drow się nudził. Ta wada istot prawie nieśmiertelnych i była powodem ich miłości do skomplikowanych intryg i wrednych, na granicy śmierci, żartów. Zajmując tron w ciągu ostatnich demony wiedzą ilu lat, Władca ulegał temu uczuciu bardziej niż ktokolwiek inny. Kwestia doświadczenia! Sprawy do załatwienia sie skończyły, a nie wypadało po prostu siedzieć i czekać na następny zamach w wykonaniu tych bardziej niespokojnych poddanych. Tak więc, czas zając się nieoczekiwanym gościem, zdecydował drow, oddając rozkaz teleportowania jej do Małej sali tronowej. Mimo wszystko, nie powinny się ludzkie młodociane wiedźmy kręcić po pałacu.
Oczywiście, nie spodziewał się żadnych kłopotów ze strony tego niedouczonego stworzenia. Tym bardziej nie powstały żadne problemy w wyjaśnieniu skąd się tu wzięła, wypadając z wiru portalu wprost w zapieczętowane jezioro. Ronijscy magowie, ze wstrętem pomyślał Władca. Nieodpowiedzialni szarłatani, którzy opanowali początkowe poziomy Sztuki i nie potrafią nawet upilnować własnych uczniów! Zawsze był przeciwny nieprofesjonalizmowi, w szczególności w magii.
A póki co, bez szczególnych problemów podłączając się do magicznej lampki na Dolnym poziomie, postanowił dopilnować wykonywania rozkazów. Dziewczyna siedziała z podkulonymi nogami na kamiennym łożu i z apetytem zjadała coś z więziennych posiłków. Poprzednio Władca trafił na tok, jak skakała i aktywnie maszerowała po celi pięć na pięć kroków, próbując trochę się ogrzać. Albo chociaż wysuszyć spodnie ze lnu i luźną długa koszulę. Bez skutku! Koniec końców ten poziom znajdował się tuz przy Lodowym.
Niewysoka nawet jak na standardy drow figurka, delikatne ale silne ręce i nogi, krótkie, sterczące prawie czarne włosy na głowie, nierówne ruchy – typowa zakompleksiona nastolatka. Brązowe, szeroko rozstawione oczy i smagła skóra zdradzały Południowe pochodzenie. Pociągła (скуластое) twarz z upartym podbródkiem i trochę zadartym nosem nieoczekiwanie rozświetliło się uśmiechem triumfu. Jakie myśli żyją w tej główce?
Dziewczyna zebrała rozłożone w celu wyschnięcia papiery, dokładnie obejrzawszy każdy z nich, i schowała do torby. Coraz ciekawiej! Drzwi, a raczej płyta, odsunęły się, i, zdecydowanie skinąwszy głową własnym myślom z torbą na ramieniu panna skierowała się ku wyjściu.

Sala, na progu której zostawiono Linę, znajdowała się na szczycie góry, a raczej w szczycie. Mająca kształt idealnego stożka, przytłaczała swoją wyraźnie nieludzką doskonałością. W dążeniu do doskonałości gładkie ciemno-filetowe ściany pozbawione zostały zdobień, tak ukochanych przez resztę królów. Czarna marmurowa podłoga pokryta była szarym wzorem z misternie przeplatających się run życia i śmierci.
W równej odległości od siebie w grubych ścianach przebite były wąskie okna, zakryte różnokolorowymi witrażami. Jak dobrze jest móc zobaczyć słońce po dwóch dniach w półmroku magicznych ogni, pomyślała Lina, tonąc w karmazynowych i purpurowych odblaskach, rozświetlających salę. Światło powoli przepełzło na sąsiedni witraż, i tonąca wśród wieczornych obłoków wspaniałość załamała się, zmieniając w srebro. Przenikając mrok, promienie światła cienkim wzorem pokryły podłogę, czyniąc obraz przestrzennym, żywym.... Można było w nieskończoność podziwiać zmianę barw, i nie zobaczyć ani jednego powtórzenia. Słynne Lśniące witraże króla Ronii były tylko kiepską imitacją wypełnionej magią sztuki, panującej tu w swej pełnej doskonałości. Dziewczyna westchnęła z podziwem, oczyszczając rozum od myśli.
Nieoczkiwanie z tyłu rozległo się głuche DONG!! Podskakując na nieoczekiwanie zmienionych a galaretę nogach, Lina odwróciła się:
-Władca Tirita, Stróż Progu, Władca Pieczęci!! - Z niezauważalnych drzwi wyszła i przedefilowała obok grupa drow. Lina splunęła ze złością, przypominając sobie reguły zachowania przy dworze.
Na prostym kamiennym tronie zasiadł ten sam liliowooki elf który wyłowił ją z wody. W tej chwili, owinięty delikatną czarną szatą mało przypominającą ludzkie kubraki, z szafirową obręczą w śnieżnobiałych włosach, blady jak duch, wyglądał znacznie bardziej impozantnie. Po prawej zamarła para złotookich z kolczugami na kubrakach i Zabójcami za plecami, a po prawej – jeszcze para, w czarnych szatach do podłogi.
Władca, z uwagą patrząc gdzieś obok Liny, wymówił:
-Chcemy wiedzieć, kim jesteś, jak się tu znalazłaś, i czemu na zapytanie służby granicznej nie otrzymano pewnej odpowiedzi?
Z jakiegoś dziwnego powodu Lina wyczuła w tym królewskim My znajomość odpowiedzi na te i wiele innych pytań. Tym nie mniej, pewnie zrobiwszy trzy kroki do przodu schyliła się w ukłonie i jak na egzaminie wyliczyła:
-Meil'airie Linara Ejden, studentka drugiego roku Wyższej Królewskiej Szkoły Sztuk Ronii, uniżenie prosi o wybaczenie za nieoczekiwane wtargnięcie, naruszające wasze odosobnienie. Znalazłam się tu w wyniku aktywacji niepoprawne działającego artefaktu wodnego portalu, i liczę na zmiłowanie. - i ledwie słyszalnie odetchnęła. Wysoki styl to nie kłótnia ze sprzedawcami na bazarze!
-Kto może potwierdzić Pani słowa? - z niezadowoleniem burknął jeden z odzianych w szaty doradców.
-Obawiam się, że mogą tu wyniknąć pewne trudności, ponieważ tu nie ma specjalistów od magii pogody, a w Szkole po rozesłaniu studentów a praktyki prawdopodobnie nie pozostanie nikt dostatecznie wysoko postawiony ani uświadomiony by odpowiedzieć na wasze zapytanie! - prościej mówiąc, wszyscy powyjeżdżali na praktyki, dodała Lina w myślach, a nauczyciele... kto baluje, kto prowadzi życie towarzyskie. Do egzaminów wstępnych!
-No cóż, - to Władca. Ma lekko ochrypły i ciut zmęczony ale przyjemny głos. - Czy jest Pani zadowolona z warunków i traktowania? Czy nie ma Pani przypadkiem jakichś pretensji bądź próśb?
-Dziękuję, wszystko jest doskonale – Lina znowu zgięła się w dworskim ukłonie. - czy dostanę pozwolenie na zwrócenie się z petycją?
Drow lekko przechylił głowę, i Lina gotowa była przysiąc, ze w jego oczach mignęło lekko ironiczne zainteresowanie.
-Ja, Linara Ejden, uniżenie proszę o pozwolenie na odpracowanie praktyk letnich z podstaw alchemii w mieście mrocznych elfów Tiricie! - i szybko wyciągnąwszy z torby potrzebny papier, ugięła kolano, wyciągając go przed sobą. Na zaczarowanym pergaminie powoli pojawiały się słowa. Lina ze stygnącym sercem podniosła oczy na figurę na tronie. No zgódź się!!!
Mroczni wyglądali na oszołomionych, na kamiennych twarzach widoczne było zdumienie. A Władca, przygasiwszy zadowoloną iskrę w oczach kiwnął przyzwalająco.
-Ja, Władca Tirita, Stróż Progu, Władca Pieczęci, udzielam pozwolenia na odbycie praktyki o specjalności alchemia Linarze Eiden, studentce Kólewskiej Szkoły Sztuk, Kierownikiem praktyki wyznaczam T'eor del Soler'Nian.
Obecni drow w niezrozumiałym przerażeniu zapatrzyli się na swego władcę.
Hurra!!

Meil'airie – tytuł, nadawany starszym córkom książąt krwi, książąt i niektórych innych wysoko postawionych osób. Wywodzi się od elfijkiego Maijlaardi, “najstarsza siostra w rodzie”. Nie jest stosowany w mowie powszedniej, częściej używany w Wysokim Stylu dworskim dla przedstawiania i przy nieosobistym uprzejmym zwracaniu się.
Powrót do góry
Wyświetl posty z ostatnich:   
Strona 4 z 12 Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5 ... 10, 11, 12  Następny
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików
Możesz ściągać załączniki
Dodaj temat do Ulubionych


Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group