Ogłoszenie |
Forum archiwalne, nie można zakładać nowych kont.
|
Zamieszczone na Czytelni |
Wersja do druku |
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 30-09-2006, 23:24
|
|
|
Rozdział 3
Zuchwały pomysł odbycia tu praktyki okazał się strzałem w dziesiątkę, kombinowała Lina, idąc śladem kompletnie nie modelowego czerwonookiego drow. Na obrazkach w podręczniku z ras rozumnych mroczni elfowie podobni byli do bezcielesnych duchów, i dotychczas napotkani przez nią przedstawiciele tej rasy faktycznie pochwali się mogli ową szlachetną bladością. Ale teraz się okazało, ze w podręczniku tym widniały spore luki. Tak więc teraz dziewczyna była na tyle pochłonięta powiększaniem swego bagażu wiedzy, że nawet nie zastanowiła się, z jakiej racji jej prośba została spełniona w zasadzie natychmiast.
T'eor del Soler'Nian okazał się dość wysoki, na parę palców wyższy nawet od Władcy. Póki Lina ze zdziwieniem gapiła się na niebiesko-smagłego (a nawet raczej czarnoskórego) elfa, karmazynowo-zółte przymrużone oczy badały ją z chłodnawym poczuciem wyższości. W miarę tego jak słuchał rozkazu, gęste srebrzyste brwi podnosiły się coraz wyżej, a cienkie wargi wykrzywiał uśmiech. Kurtuazyjnie ukłonił się:
-Jak rozkaże mój Władca!! - szkoda, że Lina nie zrozumiała ani słowa z tej syczącej śpiewnej mowy. - Idziemy!! - krótko rzucił w jej kierunku, i, nie oglądając się, ruszył precz z sali.
I poszli. Lina aktywnie kręciła głową. Wszystkie bajki o mrocznych i przerażających podziemiach okazały się przesadą, i to sporą. Co prawda, i takowe prawdopodobnie gdzieś by się znalazły, ale wszystkie na które zdążyła spojrzeć były po pierwsze, oświetlone (chociaż jej zdaniem trochę za słabo), a po drugie – piękne! Wszędzie, gdzie tylko było można, gospodarze łączyli naturalne piękno kamienia z minimalną obróbką. Wychodziło coś oburzająco zachwycającego i tak bardzo niezgodne z reputacją...
Minęli kryształowy i ametystowy korytarze, zawijające się długą spiralą w dół i wyszli na stalagmitowy. Stamtąd, z niezwykłego stacjonarnego teleportu w kształcie ośmiokąta skierowali się do dolnego miasta.
Jedyne, o ile Lina mogła wnioskować z lekcji geografii, miasto drow okazało się mieć dwa poziomy. Górny wycięty był wprost w górach, i, wyglądając przez jedno z okien można było zobaczyć jak nad bezdenną przepaścią ciągną się delikatne lekkie mostki, których człowiek boi się nawet dotknąć palcem, nie mówiąc o stawianiu na nich nogi. A słońce w zenicie błyszczało w mnogości witraży w skałach naprzeciwko, rozszczepiając sie na tysiące złamanych tęcz. Podziemne dolne miasto leżało w niezmiernie wielkiej jaskini, na niepoddającej się rozumowi głębokości, gubiącej się w mroku poza możliwościami oka dziewczyny. Po wyjściu zza wyrytych kolumn sali Lina zobaczyła chaotyczne zgromadzenie budynków i wież, wykonanych przez kogoś z kompletnie nieludzkimi pojęciami o pięknie i harmonii.
Wszystkie odcienie czerni zlewały się pod jej spojrzeniem w niewysokich arkach, wyciętych wieżyczkach, wąskich uliczkach i niewyobrażalnie wysokich kolorowych szpilach z rodowymi sztandarami i proporcami. Lina tylko westchnęła z zachwytem, przyśpieszając by nadążyć za szybkimi krokami elfa.
-Tirit'ta'Rit – wymówił ten, nie odwracając się – tłumaczy się jako Tirit podgórny albo jaskiniowy.
Wydawało się, że jest zadowolony ze swojej podopiecznej.
Jeden z domków na obrzeżach, oświetlony żółtawym magicznym światłem, mający niewyobrażalny pogięto-owalny kształt i jak gdyby pokryty ciemno-fioletową rybią łuską, ż żółtym szpilem i proporcem z paskudnym stworkiem okazał się właśnie tym, do którego zdążali.
Juz prawie minutę stali na środku ciemnej i pustej sali w kształcie półksiężyca. Lin krańcem oka zerknęła na zamyślonego elfa i westchnęła ze smutkiem. Była juz mokra jak mysz z konieczności stale podtrzymywać zaklęcie nocnego widzenia.
-Widzę, że są pytania? - nieoczekiwanie ocknął się drow.
-Tak, - Lina zacięła się na chwilę, a potem spytała zupełnie o co innego niż zamierzała – Czemu odcień Pańskiej skóry tak wyraźnie odróżnia się od koloru skóry reszty Pańskich współplemieńców?
-Ponieważ dopiero co wróciłem z patroli stepowych, - niecierpliwie rzucił mistrz.
-No ale... - Lina poruszyła palcami
-A czemu ludzie na słońcu się opalają? A teraz – kilka zasad, - drow zrobił się poważny.
-No fakt, czemu niby? - cichutko wyzłośliwiła się Lina – No jakżeby bez nich, rodzimych...
Z wyższością zignorowawszy niniejsze zdanie, czerwonooki kontynuował:
-Z domu beze mnie nie wychodzisz, nie pchasz bez pytania nosa w zamknięte drzwi, nie eksperymentujesz w laboratorium! - robiąc szczególny akcent na ostatnim zdaniu, uśmiechnął się lekko mrocznie.
-I to tyle?! - sennie zdziwiła się dziewczyna – a czemu nie wychodzić?
-Ponieważ bardzo niewiele tutejszych ludzi mówi w ludzkich językach, a nie znając naszego możesz łatwo zakończyć drogę swojego życia. A ja mam wielkie szanse na otrzymanie oficjalnej nagany.
-I co, mam spędzić dwa miesiące w zamknięciu? - rozsądnie spytała dziewczyna
Drow niedbale machnął ręką i skierował się w głąb holu.
-Problemami się zajmiemy później!! I nie stój w progu, ignorantko!!! - doniosło się do Liny.
W umiejscowieniu komnat nie było nic skomplikowanego z braku komnat jako takich. Od na wół pustego holu z misternie ukrytymi niszami na lewo znajdowało się laboratorium i na prawo – laboratorium. Na piętrze oprócz bogatej zbrojowni i pustej przestrzeni, stanowczo przeznaczonej dla treningów zabijania sobie podobnych, znajdowało się coś w rodzaju stołówki. Na trzecim – dwie ogromne... chyba sypialnie. I to wszystko w mrocznej niezamieszkałej pustce. |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 15-10-2006, 19:29
|
|
|
Aleksandra Ruda
Niezła balanga
http://zhurnal.lib.ru/a/aleksandra_r/popojka.shtml
...Nie opowiadałam wam przypadkiem o moim Pierwszym Wielkim kacu? Niezła historia, z morałem. Co mówicie? Nie, oczywiście że nie zamierzam was pouczać. Morał jest tylko jeden – wszystko jest dobre z umiarem. I każdy powinien wiedzieć, czego nie powinien pić.
Tak więc, zaczęło się wszystko od tego, że szłam długim korytarzem akademika. Czułam się melancholijnie, życie wydawało się szare i nikczemne, nic mnie nie cieszyło. Powrót do pokoju nie wchodził w grę – mieszkała tam moja przyjaciółka, która w tym momencie znajdowała się w krańcowo pozytywnym nastroju – zakochała się, przy czym z wzajemnością. A ja nie miałam najmniejszej ochoty patrzeć na jej lśniącą twarz, szczególnie że sama odczuwałam pełnie paskudności życia.
Trzeba było coś robić. Potrząsnęłam sakiewką. Brzęknęło parę monet – tych, co wydzieliłam sobie na te tydzień. Do stypendium zostawały jeszcze dwa. Na horyzoncie nie majaczyły żadne inne wpływy finansowe. Brud, smród i korniki.
“Ola, otrząśnij się, - probowałam przekonać samą siebie. - W końcu jesteś prawie magiem-teoretykiem, nie powinnaś tonąć w depresji, kochanie!”
Autotrening nie pomógł.
Monetki zabrzęczały radośnie i zapraszająco. Ostatnio prześladowała mnie myśl, że mistrzowie specjalnie rzucają na monety stypendium zaklęcie, by zapraszająco brzęczały, popychając studentów do wydatków. I tak mogliśmy je wydać tylko w kompleksie uniwersyteckim albo na terytorium kontrolowanym przez profesorów (oj, to wy nie wiecie że wszystkie pobliskie knajpy należą do dziekanów i innych Wyższych magów albo, jeżeli ktoś uważa że posiadanie knajpy jest poniżej Profesorskiej godności, do ich krewnych?). Całkiem nieźle się urządzili – Uniwersytet nauk magicznych zwraca sobie całość wypłacanego stypendium, czasem nawet z procentami (jeśli rodzice się akurat czują hojnie i podrzucą komuś parę srebrników). Tego szczególnie wrednego miedziaka z odgryzionym brzegiem widzę już czwarty raz. I jak ona kocha się wydawać!
No cóż, w takim razie zostaje jedno wyjście.
Postanowiłam zdać się na los i poszłam gdzie nogi niosą. One kroczyły tylko w kierunku knajp, ale trzeba było jeszcze wybrać, w którym studentka drugiego roku Uniwersytetu nauk magicznych Olgerda Liaha zostawi swój tygodniowy budżet.
Co, zachwyca was moje pełne imię? Proszę, nie trzeba! Nienawidzę go. Tak, właśnie ponieważ tak zwano wielu bohaterów przeszłości. I tak, nie cierpię tej idiotki Gerdy, która rzuciła się za swoim niewiernym ukochanym przez pół świata. Facet wolał doświadczenie od młodości, no i kij z nim, szukaj innego. Nie, koniecznie trzeba było cierpieć, męczyć się, walczyć o niego z tą trzecią (której, tak właściwie, ja osobiście współczuję – biedactwo miało ostatnią szansę jakoś urządzić sobie życie osobiste).
Wiem, wiem, jest taki wielki bohater Olgierd, który zwyciężył kupę wrogów, dał naszemu krajowi wolność i napłodził kupę bękartów. No ale ja nie jestem przedstawicielem męskiej heroicznej płci.
W sumie, osiemnaście lat temu moi rodzice, jeszcze owiani romantyzmem młodości i gwałtowną żądzą, uszczęśliwili w ten sposób swoje pierwsze dziecko. Moje młodsze rodzeństwo ma prostsze imiona.
Proszę wybaczyć tak długi monolog – jestem w paskudnym nastroju...
No to szłam, i szłam, i trafiłam na wspaniałą knajpkę, maleńka, hałaśliwą, z tłumami ludzi. Akurat to co trzeba dla poprawy nastroju. Może nawet się załapię na jakąś bójkę.
Po sekundzie spędzonej w środku zrozumiałam, że powietrza tam nie ma – dym nie to nawet że się kłębił, można go było ciąć jak ciasto weselne. Wyglądało na to, że to miejsce ukochali sobie studenci z wydziału Rzemiosł magicznych, większość których jest krasnoludami. A czym jest krasnolud bez fajki? To albo krasnolud-niemowlę albo młoda krasnoludka. Mówią, że ich się nawet chowa z ukochaną fajką w zębach i zapasową w kieszeni.
Zamówiłam pół litra piwa imbirowego u melancholijnego krasnoluda za kontuarem, i dosiadłam się do stolika samotnego krasnoluda z poczochraną grzywą niebieskawo-czarnych włosów. On obrzucił mnie pełnym tęsknoty spojrzeniem i nic nie powiedział. Chyba mój sąsiad też był w dołku – zwykle spinają włosy srebrnymi klamrami, a brodę zaplatają w warkocze.
-Życie jest do kitu, - wygłosił krasnolud po dłuższym milczeniu podczas którego każde z nas pogrążone było we własnych smutkach.
Zgodziłam się.
Trąciliśmy się kuflami i wypiliśmy.
Krasnolud dolał do mojego kufla czegoś z własnej butli, rozcieńczając resztki piwa. Oj, mam nadzieję, że nie wódki, bo nie powinnam się upijać, robie się zbyt wesoła i rozrabiam.
-I jak uczciwy krasnolud może żyć w takich warunkach? - z namaszczeniem spytał krasnolud.
Niewyraźnie wzruszyłam ramionami, wąchając zawartość swojego kufla.
Krasnolud pomilczał chwilę, robiąc wielkie łyki ze swojego gigantycznego kufla, i nagle entuzjastycznie wrzasnął:
-Wypijmy za to, by wszyscy ci, co życzą nam źle, zdechli w straszliwym męczarniach!
Toast mi się zdecydowanie spodobał, więc wypiłam. I, jakie dobre! Płynny ogień mający posmak imbiru przebił się do mojego żołądku, zostawiając po sobie posmak przypraw. A jednak wódka!
Po jeszcze kilku tostach tego typu, treść których zawierała opisy męczarni krasnoludzkich nieprzyjaciół, zamówienia jeszcze imbirowego piwa i wódki dla zmieszania, pomiędzy nami wywiązała się aktywna rozmowa. Dowiedziałam się, że ostatnimi czasy krasnoludowi krasnoludowi nie dają żyć jacyś dranie.
-Matka mnie tak wychowała, że nie powinienem się nikomu skarżyć jak nie daję rady sam. W zasadzie to wszystko jest drobiazgiem, ale jak paskudnie, jak smutno! - tłumaczył mi krasnolud, waląc kuflem o stół.
Widać było, że duma młodego krasnoluda została poważnie zraniona – samemu nie starczało mu sił (i to raczej moralnych) na poradzenie sobie z napastnikami, a uczucie “juz sam jestem dorosły” nie pozwalało poskarżyć się starszym współplemieńcom.
-Jeszcze pić! - zażądał krasnolud.
Melancholijny barman nawet nie drgnął, ale ktoś przy sąsiednim stoliku zauważył:
-Otto, ty i twoja dama macie już dosyć.
-Niech wam będzie - obraził się gnom, niezdarnie gramoląc się zza stołu. - Idziesz?
Skinęłam, chociaż wcale nie byłam pewna, że uda mi się zrobić nawet parę kroków. Musiałam sobie przypomnieć, że w końcu jestem studentem-teoretykiem, wytężyć się i prawidłowo wymówić formułą oczyszczenia krwi od alkoholu. W głowie zadzwoniło, a w ciele pojawiła się niesamowita lekkość i radość. Chciałam wypić jeszcze.
Na to zaklęcie trafiłam przypadkiem w bibliotece podczas tej sesji?i postanowiłam zapamiętać – a nuż! Cały pierwszy kurs teoretycy mieszkają jak w kazarmie, ucząc się całej masy zaklęć, podstaw najrozmaitszych nauk, praktyk i rzemiosł. Teoretycy nie są magami-praktykami, którzy walczą z nieżycią i wszelakimi przeciwnikami; to nie uzdrowiciele (wiadomo czym się zajmują); nie rzemieślnicy, zajmujący się wykonywaniem artefaktów, broni i urządzeń magicznych; i już na pewno nie prorocy i nie sędziowie. Teoretycy powinni wiedzieć coś o wszystkim, jesteśmy tymi, kto pcha magię do przodu, badając i wprowadzając do użytku nową wiedzę, tymi, kto nie pozwala magii zapomnieć tego, co zostało juz wypracowane, trzymając solidny fundament ogromnej wiedzy magicznej. Niektórzy teoretycy pracują jeszcze jako translatorzy magii, kierując potoki Energii w potrzebne łożyska. Podczas pierwszego roku jest największy odsiew, a potem mistrzowie po prostu wymuszają pełne zrozumienie i pamiętanie otrzymanej wiedzy.
O, teraz mnie pociągnęło na filozofię. Efekt “porozmawiamy?” był stałym działaniem ubocznym wytrzeźwiającego zaklęcia (ale uprzedzam, to tylko u mnie, u was może wywołać inny efekt!) - ono nie uwalniało od alkoholu całkowicie, i zjadało przy tym wszystkim masę sił.
Ja i Otto zataczaliśmy się wzdłuż ulic, aż trafiliśmy do knajpy “Pij więcej”. Wyglądało na to, że właściciel odniósł się do nazwy knajpy pragmatycznie, ziszczając w niej marzenia zarówno pijących jak i sprzedawców napitków.
-Wiesz co, dobrze wymyśliłaś mieszać wódkę i piwo imbirowe – z namysłem zauważył Otto, przeliczając pozostałe pieniądze.
-To ty wymyśliłeś, - zaprzeczyłam ze smutkiem
Ne, trzeźwienie stanowczo nie było dobrym pomysłem – zapas energii się znacznie zmniejszył, a depresja atakowała z nowymi siłami.
-Nie smuć się – pokrzepiająco stwierdził krasnolud – Zaraz będzie nam wesoło.
Popatrzyliśmy na ceny. Hurra, knajpa z tych tańszych, można świętować! Co prawda to towarzystwo! Mamusiu kochana! W sensie – ja to dobrze, mamusiu, że nie widzisz, w jakich miejscach spędza czas twoja najstarsza córka.
On zamówił mielonej kawy, wódki i soku z jagód.
Bardzo pożyteczna rzecz, i witaminy, i rześkość – dywagował Otto, mieszając to wszystko razem. - Ludzie nie umieją robić przyzwoitych koktajli, i dlatego psują swoje zdrowie. No, zdrówko.
Wypiłam Było smaczne, gorzkawo-kwaśne. Faktycznie orzeźwia. Po zakończeniu napoju nagle zrozumiałam, że krasnolud mnie obraził – powiedział że ludzie nie umieją robić koktajli!
Wytrząsnęłam ostatnie monetki i poczęstowałam kompana Krwawą Mary. Krasnolud uśmiechnął się z wyższością, ale wypił.
Potem był wściekle kwaśny koktajl cytrynowy.
Dalej wzięłam kredyt od właściciela. Cukier, słodkie czerwone wino, konfitury malinowe, nastój na truskawkach.
Dalsze wydarzenia gromadziły się w mojej głowie w jedną wielką plątaninę. Wiedziałam jedno – używam sobie. Coś z wypitego okazało się dla mnie katalizatorem magicznym – wszystko wewnątrz kipiało i żądało ujścia.
Aha, wypiliśmy jeszcze raz. Potem przyszli jacyś goście i najechali na Otto. Potem szłam do domu. Nie, najpierw wysłałam tych gości gdzie dalej przy pomocy całej posiadanej w zapasie energii magicznej. Goście sobie poszli, dosyć niezadowoleni. Potem szłam do domu. A raczej Otto robił za podpórkę dla mnie, bo bym daleko nie zaszła.
O, twarz maga dyżurnego. Chyba czyta mi jakieś morale, stary nudziarz. Oj, mdli mnie...
...Ból głowy wdarł się do mojego postrzegania świata nieoczekiwanie, jak cegła spadająca znikąd. Takie uczucie, jakbym cała składała się z jednej gigantycznej i bardzo bolącej głowy.
W resztkach mózgu kręciło się tylko jedno zdanie “trzeba mniej pić, pić trzeba mniej”. Pogratuluj sobie, Ola, to pierwsza w twoim życiu Niezła balanga i kac.
Zmysły wracały powoli. Zrobiło mi się zimno. Potem zrozumiałam, że w ustach mam taki posmak, jakbym zjadła kocią toaletę (chociaż, nie za bardzo mam z czym porównywać, w życiu nie jadłam kocich toalet). Potem zmaterializowała się lewa ręka i noga z tegóż boku. Zdrętwiały, a do tego maszerowały po nich tłumy mrówek.
Zapach ogniska. Doskonale. Zaraz, skąd w moim pokoju ognisko? I czemu jest mi tak niewygodnie?
Musiałam otworzyć prawe oko. Lewe z uporem godnym lepszej sprawy otwierać się nie chciało.
Widok, który ukazał się moim oczom, mnie zszokował – majtająca nad ogniskiem ara gołych pięt.
-Że co?! Wychrypiałam, rozumiejąc, że jest mi daleko do Białych myszek, i nie przypominając sobie, by w traktatach o pijaństwie było coś o Czerwonych piętach.
Duży palec prawej nogi podrapał lewą piętę. Ne, nie pięty, stopy.
-To przeciw komarom, - wyjaśnił głos z nieznanego źródła.
Sytuacja bynajmniej się nie wyjaśniła.
Wędzę je nad dymem, żeby komary nie gryzły – powiedział Otto – żyjesz?
-Nie jestem pewna.
W milczeniu przekazał mi flaszkę. Od zapachu alkoholu mnie zemdliło.
-Wstawaj i chodź się myć.
-Nie – odparłam. Było mi bardzo źle.
-Trzeba.
Pomyślałam chwilę.
-Otto, jest tu gdzieś moja torebka do pasa? Jakbyś mógł mi z niej wyciągnąć lusterko.
-Baby – mruknął Otto, dając mi lustro – jeszcze oczu nie zdążyła otworzyć, a już – lusterko.
Biedny chłopak! Nie wiedział, że lustro jest wielką siłą motywacyjną, która zadziałała i tym razem, wystarczyło bym zobaczyła chociaż jednym okiem moje zmaltretowane, opuchnięte i brudne oblicze z rozmazanym makijażem.
Przeklinając własną głupotę i brak umiaru w alkoholu, podniosłam się na czworaki. Potem, przy pomocy Otto, wyprostowałam się i ruszyłam w kierunku wody. Okolica powoli stawała się bardziej znajoma – to był Zakochany Gaj, niewielki lasek koło Uniwersytetu, w którym studenci większości placówek edukacyjnych miasta w praktyce opanowywali energetyczny potencjał miłości.
Bardzo chciało mi się pić. Głowa pękała. Czułam, że mózg wrzątkiem wycieka mi uszami, oczami, nosem i ustami. Do tego, całkiem zauważalnie się chwiałam.
-Otto – wyjęczałam. - Nie masz kaca czy co?
-Mam – poinformował krasnolud – Ale, po pierwsze, jestem bardziej odporny na alkohol, a po drugie, obudziłem się wcześniej niż ty, i nawet zdążyłem się opłukać w strumieniu, po trzecie, łyknąłem sobie trochę w ramach kuracji a ty odmówiłaś, a po czwarte, wczoraj się wyłożyłaś do końca, i będzie tobą trzęsło jeszcze przez parę dni.
Jedyne światełko nadziei zgasło (jak wiadomo, świadomość że kto inny ma gorzej przynosi ulgę).
-Idź się wykąp – poradził Otto.
Poczułam się skrępowana. Nie na długo. Zimna woda strumyka wabiła, rozpadający się arbuz mojej głowy żądał ulżenia. Olałam konwenanse (dobrze, że mama jest daleko!) i zaczęłam się rozbierać. Okazało się, że krasnolud nie był zainteresowany moimi kościstymi wdziękami, zapytał tylko czy sama dam radę wrócić, i udał się robić kawę.
Gdy wlokłam się z powrotem, ciesząc się że życie wraca do normy, i zacząwszy w końcu zauważać komarów, spotkałam Irgę. To mnie zatrzymało. Irgę często widywano w zgrai Blondyna, najpaskudniejszej istoty w całym Magicznym Uniwersytecie.
Blondyn Lim był synalkiem zastępcy głowy stolicy, faceta chytrego i podstępnego, jak wszyscy politycy. Po matce Lim odziedziczył malutki dar magiczny, i ojciec oddał syna na wydział Pytii i Sędzi, planując dla niego karierę polityczną. W wyniku czego młodzieniec był solą w oku wszystkich wykładowców, którzy nie mogli go wywalić (bo lepiej czy gorzej, ale sie uczył, do tego płatnie), ani ukarać za znęcanie się nad innymi studentami (Blondyn był na tyle mądry, by nie dać się złapać na gorącym uczynku).
Lim zebrał sobie niewielki chórek, niezbyt silnych magów, przytakiwaczy i miłośników pańskich ochłapów. I z tym milutkim towarzystwem (nazywaliśmy ją watahą szakali) terroryzowali moralnie i magicznie słabszych studentów. Watahy się bano – jej przeważająca część, stoliczna złota młodzież, miała wysoko postawionych protektorów – i ją nienawidzono.
Dzieki wszystkim Żywiołom, teoretyków wataha prawie nie ruszała – ci z młodszych lat na początku rzadko pojawiali się na zewnątrz, a ci ze starszych byli tak wciągnięci przez swoje badania, że w ogóle mało co dookoła zauważali. Atakowano więc przeważnie tych z drugiego do czwartego roku. Na naszym roku mieliśmy jednego szakalika, który próbował nie pluć do studni od której odpisywał, więc nas los obiektów dokładnej uwagi watahy ominął. Chociaż parę razy słyszałam od ogonków Blondyna komentarze odnośnie mojego ubioru, nie udało im się mnie obrazić – daleko im do mojej konserwatywnej rodzicielki!!!
Irga, wysoki, sympatyczny, czarnowłosy gość z piątego roku, z tego co głosiły słuchy, całkiem utalentowany nekromanta, uśmiechnął się do mnie z ironią. Spróbowałam nie dać po sobie znać że go zauważyłam, i zamierzałam spokojnie przejść obok, gdy on nagle ukłonił się, i stwierdził:
-Twoje męstwo budzi mój zachwyt.
Zamarłam. Że to niby miała być nowa forma znęcania się?
Irga wyciągnął z powietrza karmazynową różę na długiej łodydze, i podał mi.
Opadła mi szczęka. Szakal się podejrzanie uśmiechał. Zamrugałam, mając nadzieję, że to widziadło kacowe, i nie wiedząc co by tu wymyślić, gdy nagle mój organizm wydarł się: “kawy!!!”
-Dziękuję, ale nie lubię róż, - ryknęłam, i rzuciłam się w kierunku z którego dochodził pociągający zapach tego doskonałego napoju (Otto jest cudotwórcą!).
Uspokoiwszy głowę i żołądek, opowiedziałam o Irdze i spytałam:
-Czegoś tu nie rozumiem?
-A raczej nie pamiętasz – uśmiechnął się Otto – pamiętasz tych gości których pogoniłaś?
-Jak przez mgłę.
-Tak myślałem. Słuchaj. Tylko nikomu – rozumiesz – nikomu nie powtarzaj.
Otto został dla watahy szakałów sezonowym obiektem szczucia. Poszło o to, że mój nowy znajomy był półkrasnoludem. Prawdopodobnie, gdzieś wewnątrz Otto mieszkało niezadowolenie ze swojego pochodzenia, i raz nacisnąwszy na odcisk wataha już nie chciała zostawić ofiary w spokoju.
Powoli gromadziła się w nim obraza i złość na samego siebie za brak umiejętności do stawienia agresorom dostojnego oporu. Obraza ta wylała się w depresję, w samym środku której nasze drogi się przecięły.
Po tym, jak zdrowo podnieśliśmy zawartość procentów w organizmie w “Pij więcej!”, zjawiła się tam wataha Blondyna. Oczywiście, nie mogli przegapić takiej imprezy...
...Riak, najbliższy współpracownik Blondyna i jego najpoważniejszy argument siłowy, radośnie zakrzyknął na całą knajpę:
-Patrzcie, ten półkrasnoludzki wypierdek znalazło sobie ludzką dziewczynę! A co, krasnoludki cię nie chcą?
Otto zwyczajowo wciągnął głowę w ramiona, czując się koszmarnie. Po prostu nie władał językiem na tyle dobrze, by właściwie odgryźć się natrętowi. Nagle Ola, jego nowa znajoma, potrząsnęła włosami i poprosiła:
-Posadź mnie na stole.
Otto się zdziwił, ale pomógł jej wspiąć się na mocną dębową konstrukcję. Ola przeczyściła gardło i rzekła tak, że usłyszeli wszyscy klienci:
-Współobywatele! Widzicie tych młodych ludzi? No popatrzcie na nic! - Ola depnęła nogą w stół. - Zaraz będzie ciekawie.
Klienci, zaciekawieni darmowym przedstawieniem, zacichli, i odwrócili sie w kierunku watahy. Właściciel knajpy wyćwiczonym ruchem aktywował amulet – Tarcza, zgadł Otto na podstawie ruchu zaklęcia – i również przygotował się do uważnego obserwowania, by skorzystać z możliwości delektowania się bójką, jak również obliczenia poczynionych szkód.
-Ci młodzieńcy połączyli się w watahę, - kontynuowała Ola dobrze postawionym głosem. - I krzywdzą słabych. Robią paskudne rzeczy. Strzelają, że tak powiem, zza rogu. Ola obrzuciła publikę oceniającym spojrzeniem. Zmieszana wataha milczała – Blondyna, mózgowego centrum, zabrakło, a Riak usilnie myślał: czy już należy walnąć impertynencką pannę w pysk, czy jeszcze nie? Klienci słuchali z zaciekawieniem. Ola rozpięła parę guzików na koszuli, wywołując ożywienie przy stolikach trolli i, robiąc przywołujący gest ręką w ich kierunku, stwierdziła:
-O, popatrzcie, tam siedzi dostojne towarzystwo! O możliwości być z nimi marzyła by każda dziewczyna. Ponieważ oni nie biją zza rofu!
-Irr, lider grupy trolli – najemnych morderców, który uważał cios w plecy zza rogu za najwłaściwszą rzecz na świecie, wyprostował się. Czuł się mile połechtany. Pulchna blondynka zza sąsiedniego stolika spojrzała na niego z zaciekawieniem, i za to, Irr, który nie śmiał nawet marzyć o takim szczęściu, gotów był zrobić wszystko dla panny na stole.
-Czemu niby jej słuchamy! - oburzył się ktoś z watahy. - Znam ją, to teoretyk z drugiego roku. Nic szczególnego, chodźcie czymś w nią walniemy.
Ola błyskawicznie odwróciła się, zachwiała (Otto zdążył przywrócić jej pion, zanim zaczęła spadać) i wydarła się:
-Gdy ja mówię, reszta milczy! - i rzuciła w watahę ładunek czystej Energii. Studentów rozrzuciło po knajpie. - Na czym to ja stanęłam? Aha, te podłe bydlaki krzywdzą mnie, małą bezbronną dziewczynkę!
Bywalcy milczeli, próbując powiązać ze sobą rozrzuconą watahę i “małą bezbronną dziewczynkę”.
Ola rozeszła się na całego. Zniżywszy głos do poufałego szeptu, spytała publiczności:
-A wiecie, czemu krzywdzą słabych? - wszyscy z zaciekawieniem przesunęli się bliżej. - Bo dziewczyny ich nie lubią! To sami wiecie co szuka wyjścia.
-Trolle ryknęły śmiechem jako pierwsze. Ludzie trochę później, ale bardziej złośliwie. Osłaniając twarz, skromnie prychało kilka przypadkowo obecnych w tym pstrokatym towarzystwie elfów.
Riak podniósł się z podłogi i rzucił w Olę błyskawicami. Trzy odbiła Tarczą (i kiedy tylko zdążyła ją postawić?), zachwiała się, i ostatnia błyskawica przepaliła jej obszerną spódnicę. Ola ze smutkiem obejrzała dziurkę i krzyknęła:
-Kto pomści moją sponiewieraną spódnicę? Kto chce otrzymać darmowy kufel piwa?
Trolle, przepychając się, rzuciły się w kierunku watahy. Ta jakoś zebrała się w sobie, i odbiła pierwszy atak, a potem zaczęła się banalna przepychanka, w której, jak się okazało, chcieli wzią udział wszyscy obecni. Nieporuszona Ola siedziała na stole i konsumowała piwo. Otto ciągnął ją za rękaw:
-Chodź, bo będziemy płacić za szkody.
-Nie mogę! - chlipnęła dziewczyna – Nogi mi nie chodzą. I mdli mnie.
-Otto westchnął i wziął ją na ręce...
-Potem zemdliło cię na Dyżurnego Maga, a twoja sąsiadka razem z kimś zajęła pokój. Zdecydowałem, że póki noce są jeszcze ciepłe, można się podelektować przyrodą.
Siedziałam, objąwszy głowę rękoma. Pode mną otwierała się przepaść – można było nie wątpić, że wataha się na mnie zemści. A do tego bałam się nawet wyobrazić sobie, co usłyszę w dziekanacie.
-Skończy się karą na dwa stypendia albo kilkoma tygodniami prac społecznych. Nie pierwszy raz dla Dyżurnego Maga, - wymówił nad moją głową czyjś głos.
Zerknęłam w bok i zobaczyłam Irgę.
-Przecież o tym myślałaś? - spytał on, niedbale machając różą. - Chciałem zapytać, jak zdążyłaś postawić Tarczę?
-Stawiam ją automatem, bardzo szybko, - wyjaśniłam pochmurnie. - Mieliśmy w Liceum nauczyciela z Zaklęć obronnych, który znał tylko to jedno zaklęcie. I przez rok wbijał w nasze głowy.
-I retoryki się uczyłaś w Liceum?
-Jakiej retoryki?
-Przecież zaczęłaś bitkę w knajpie wyłącznie siłą słowa.
-Po prostu wypiłam nie to co trzeba, i mnie poniosło.
-Wspaniale! - zachwycił się Irga – No więc, macie problem: co zrobić ze wściekłą na was watahą?
-A ty sam jesteś z nich, to czemu tu siedzisz? - ze złością zapytał Otto.
-Ja, szanowny panie, po prostu sprzedaję im moje usługi. Tak samo sprzedałbym wam, jakbyście mieli pieniądze i potrzebę.
-Nie mamy pieniędzy, spadaj.
-A ja nieodpłatnie. Byłem wczoraj w knajpie, i spodobało mi się przedstawienie. Jeśli wataha was pokaleczy, mogą mnie pozbawić przyjemności zaobserwowania czegoś podobnego w przyszłości. Otto, radziłbym ci zwrócić się o pomoc do krasnoludzkiej wspólnoty – chodzi o twoje i Oli życie. Jeżeli wasz Starszy porozmawia z Rektorem, nikt was nie ruszy palcem – nawet ojczulek Lima pomyśli jeszcze raz zanim zwiąże się z krasnoludami.
Otto zamyślił się, targając się za brodę. Przepaść pod moimi nogami zwęziła sie do malutkiego rowku. Kac powoli odpuszczał.
-Miło było spędzić z wami poranek, - Irga ukłonił się elegancko, położył różę na moich kolanach i poszedł sobie.
-Nigdy więcej się tak nie upiję – obiecałam przestrzeni wokół.
....Krasnoludzka wspólnota dość ostro przejęła się problemem naszej nietykalności – nie wiem, co ten Otto im naplótł. Zaprzyjaźniliśmy się z nim. Ojciec Lima zapłacił za wszystkie szkody. Wataha próbowała stworzyć mi jakieś problemy, ale ironiczne ukłony Irgi na korytarzach Uniwersytetu powstrzymały ich przed aktywnymi działaniami – nekromanta bywa groźniejszy niż krasnoludy.
....A obietnicę złamałam, chociaż święcie przestrzegałam trzeźwości przez całe dwa miesiące... |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 20-10-2006, 23:54
|
|
|
Wygnany Mag
Ktoś zapukał w okno. Głośno, z paskudną satysfakcja z siebie. Tylko ptak mógł pukać w okno wieży na poziomie około piątego piętra. Czyli posłaniec.
Posłaniec był krukiem. Ważny czarny ptak wleciał w okno, usiadł na ciężkim solidnym dębowym biurku i, ze wstrętem wypluwając zwój z delikatnej cielęcej skóry, głośno zakrakał:
-Doigr-r-rałeś się?
Niecierpliwie biorę pergamin, rozwijam. “Wyższa rada magiczna ple-ple-ple życzy ple-ple-ple. W trakcie dochodzenia ple-ple-ple. Wyrok: obniżenie do piątego stopnia, wliczające: pozbawienie wszystkich posiadanych amuletów magicznych, eliksirów, artefaktów, zaklęć. Złamanie różdżki i rozbicie laski. Wygnanie do jaskini Dominika (aha, że niby dalej od ludzi)”.
-Słuchaj, może chociażby ty rozumiesz, jak perspektywiczny kierunek magii w ten sposób grzebią?
-Bzdur-r-ra! - Otwiera dziób posłaniec – Zasłużyłeś!
-No dobra. Zasłużyłem to zasłużyłem. Ale ty mi lepiej powiedz: jak to jest spędzić pół setki lat pod postacią kruka?
Posłaniec się obraził. Był słabym magiem, koło trzeciego stopnia, maksimum drugiego. Znalazł jedyny sposób długowieczności, zmianę postaci. Najdłużej żyją kruki. A potem trafił w ręce arcymaga. Teraz lata z posłaniami.
Póki ja stałem i się uśmiechałem, posłaniec roztrzaskał różdżkę, stłukł szklane retory z zielami, zrzucił w to paskudztwo laskę, która natychmiast zajęła się płomieniem, a następnie zwalił do ognia całą moją kolekcję amuletów i artefaktów. Potem zgarnął skrzydłem wszystkie moje księgi magiczne. Dałbym sobie rękę uciąć, że nie trafiły w ogień, kruk też nie ma gdzie schować, a na półce pustka. Znaczy, zgarnął. A dokąd – cholera go wie. Kruk przeleciał się dookoła, obejrzał ten chaos z góry, i, kraknąwszy na pożegnanie, wyleciał przez okno. Ja miałem się natychmiast spakować i udać w drogę.
Czy stary człowiek potrzebuje wiele? Ksiąg nie ma, zapasów nie ma, amuletów nie ma. Czyli wrzucam do worka trochę jedzenia, pieniądze, niewielki łuk myśliwski i w drogę.
Na podróży po zakurzonych drogach zszedł mi nie jeden dzień. Jaskinia Dominika znajduje się w takiej głuszy że ho-ho. Daleko od wszelakich możliwych szlaków handlowych, w okolicy jedna malutka wioska w odległości pół dnia drogi. Ale i okolice – przepiękne. Niestraszone zwierzęta chodzą po leśnych ścieżkach, morze jagód, grzyby pod każdym drzewem – zrywaj ile chcesz! I do takiego oto małego raju trafiłem. Po drodze zrywam gałązki, zbieram kamyczki, grzybki jagódki, wycinam kawałki dziczyzny. Trzeba będzie to wszystko skonsumować w ciągu paru dni, albo zapach mnie zabije.
Jaskinia świętego Dominika jest malutką norą, na wysokość człowieka, szeroka na pięć kroków. Kiedyś chciano tu robić kopalnię, żyła biegła po powierzchni. Ale nie. Piętnaście kroków – i koniec, najmocniejszy bazalt, którego niczym nie zmęczysz.
Ostrożnie badam jaskinię, warstwę ziemi, która zastępuje podłogę. Mało to podobne do czegokolwiek mieszkalnego. Ale to nic, zobaczymy co się da zrobić.
Rozpakowuje worek, wyciągam zebrane zapasy. W sumie trochę dziwnie: pozbawili mnie wszystkich sił magicznych i zdecydowali, że będę je regenerował przez lata. Coś w tym jest – zrobienie laski zajmie nie jeden rok. A i z różdżką nie poradzę sobie za mniej, niż sześć miesięcy. Ale amuleciki, artefakciki...
Kreślę na ziemi koło. W nim rysuję Gwiazdę Dawida. Rozstawiam runy. A potem zaczynam tworzyć ze swoich zapasów kostkę. Taką niezbyt poważna kostkę, powinna się rozpaść prawie natychmiast – jakieś tam kamyczki, kawałki mięsa, jagódki, trawki, grzybki, piórka, łuski. W sumie, to wszystko co zebrałem podczas wędrówki. Ale dość prędko moja kostka zaczyna dochodzić mi do kolana. Odchodzę, czytam zaklęcie. Linie gwiazdy zapalają się karmazynem, potem puszczają dym. A gdy dym sie rozsiewa, podnoszę kostkę i stawiam przy ściance. Niechaj sobie stoi. Jest w niej około pięciu zaklęć. Ale, niestety, sama kostka jest razowego użytku – jeden czar, i rozpada się w proch.
Jedno źle: nie zostało zapasów. Trzeba pójść do lasu i do zmroku zająć się polowaniem i zbieraniem. Jedna polanka mnie naprawdę wmurowała w ziemię: tuz obok siebie rosły kamień-trawa i rozryw-trawa, a do tego jeszcze sen-trawa. Pud tuzin jakichś pomniejszych.
Wieczorem, gdy siedziałem w jaskini i smażyłem mięso świeżo upolowanego zająca, pojawił się gość. Rozumiałem, że tak łatwo mnie nie zostawią, i pełnej swobody nie dostanę. Ale liczyłem, że przynajmniej pierwszego dnia się ikt nie zjawi. Nie powinienem był obrażać posłańca.
Teraz on z namysłem oglądał moją kostkę.
-Ar-r-rtefakt! Krr-a! Nie wolno! Zabr-r-ronione! - Zakrakał w końcu.
I splunął gdzieś do środka kostki. Gdyby kruk pojawił się jutro, to by dość mocno oberwał... a tak... Tylko odrzuciło na bok, zdążył nawet wyhamować.
-Krr-a! - Kruk wyraził swoje oburzenie.
I zamienił się w człowieka. Rzadkie włosięta ledwo pokrywały wielką głowę. Wypukłe oczy robiły wrażenie, że zaraz wyjdą z orbit. Niemrugające spojrzenie, ptasie przyzwyczajenia na współ z niskim, pulchnym ciałem nadawały mu takie podobieństwo do ptaka, że nie wytrzymałem i się uśmiechnąłem. Posłaniec wyszczerzył zęby ze złością, włożył rękę za pazuchę i wyciągnął amulet. I to nie jakiś prościutki, kościany czy skórzany, metalowy! Siedem warstw różnych metali, gęsto upstrzony najprzeróżniejszymi kamieniami – od diamentów i pereł do granitu i bazaltu, pokreślony wieloma liniami. Siedem metali, dwadzieścia trzy kamienie, trzydzieści siedem linii. Oj mamusiu! Szybko zamknąłem oczy, i spróbowałem wyobrazić amulet. Otworzyłem, porównałem z rzeczywistością, i jeszcze raz.
Myślałem, że posłaniec po prostu wyczerpie moc artefaktu – co robi się dość łatwo z przedmiotem, który jeszcze nie nasiąkł mocą, ale nie, on zrobił coś głupszego. Położył swój amulet na moim artefakcie i z całej siły walnął w kostkę. Ta rozsypała się w miałki kurz. A amulet stracił jakąkolwiek przydatność na jakieś pięćdziesiąt lat. Oczywiście, jeśli go nie naładować.
Kruk parsknął z zadowoleniem, znowu zmienił się w ptaka i odleciał. A ja zacząłem w pośpiechu, póki jeszcze coś pamiętałem, kreślić zwykłym węglem na ścianie schemat amuletu. Zrobię sobie taki sam. A potem poszedłem w las – wabić ptaki. Na moje wołanie natychmiast zareagował dzięcioł. Leśny ptak, który z całego serca nie lubi miast, no ale nic, na raz się nadasz. Włożyłem w niego moje wspomnienia o wizycie posłańca i skierowałem do jednego z członków Rady. A do łapki przywiązałem zwój (poszła na niego ostatnia skóra!), w którym zawarłem skargę na nieuzasadnione działania posłańca. A nuż się jakiś niedobry człowiek pojawi? Czy dzikie zwierze? I podpisałem się: wygnany mag piątego stopnia.
O dziwo, odpowiedź przyszła już następnego wieczoru. Mój dzięcioł powinien był dotrzeć dopiero w południe. Lot orła – kolejne trzy godziny. Znaczy, że moja skarga została bezzwłocznie rozpatrzona i decyzja zapadła natychmiast. Biedny posłaniec! Ta skarga mu się pewnie odbiła solidnie!
W zwoju znajdowała się tylko jedna linijka: “Niniejszym pozwala się na posiadanie amuletów (artefaktów) o przeznaczeniu obronnym”. I podpis z pieczęcią.
Albo ja żem się główką uderzył, albo posłańcowi nie dali dość do słowa. Nie przypomniał Radzie, że dali mi piąty stopień z drugiego. Co znaczy, że mogę zrobić taki artefakt! Tym bardziej, że ograniczeń nie ma. A pod aktywną obronę można podciągnąć cokolwiek. A co najweselsze – ograniczeń na ilość tez brak.
Oczywiście, wykorzystałem dane mi carte blanche najlepiej jak się dało. Przez dwa miesiące konstruowałem sobie łoże – gigantyczny artefakt, zbierający siłę, i chętnie się nią dzielący. Oczywiście, jeżeli wypić go do dna, natychmiast rozsypie się w proch. Potem zacząłem zaglądać do wioski, gdzie chętnie przygotowywałem najprzeróżniejsze ziela, robiłem amulety. Starszym – od bóli, młodzieży – na miłość, mężczyznom – dla szczęścia w polowaniu. I po cichu smaliłem cholewki do kowala, którego musiałem namówić na wykonanie bardzo skomplikowanej pracy.
Nic dziwnego, że w ciągu jakiegoś półtora roku wieści o tym, że w tej głuszy pojawił się całkiem niezły mag, obleciała całą masę wiosek, i pracy miałem aż nadto. I z tego tytułu skumplowałem się z kowalem. Jego rzemiosło jest bliskie magii: tez potrzeba wiedzy i umiejętności, cierpliwość i dokładność, zaciętość i pracowitość. A to, że korzystamy z różnych sił, to nawet i dobrze: nie rodzi niechęci. Właśnie dlatego, gdy zwróciłem się do kowala z prośbą o wykucie bardzo skomplikowanego amuletu, siedmiowarstwowego, z innym metalem w każdej warstwie, kowal sie nie zdziwił. Tylko zamruczał coś w zachwycie i poskrobał się w potylicę: trafiło się nie lada ciekawe zadanko. A potem przyniósł wykute. Z miłością pogłaskał dysk, ostrożnie zapytał o kamienie, o linie. Próbowałem wyjaśnić, ale tu trafiła kosa na kamień: kowal widział świat po-swojemu, a ja inaczej. I nie chciały się te dwa spojrzenia na siebie nałożyć.
Tak sobie żyłem wcale nie najgorzej, po cichu strugałem laskę, przygotowywałem różdżkę i artefakty. Zaprzyjaźniałem się ze zwierzętami i kupcami. Na zimę załatwiłem sobie mocne drzwi, zbudowałem piec i przygotowałem zapasy.
Na jesieni miałem kolejna wizytę. Dopiero co miałem zamiar się bać za stare, gdy zadziałała moja linia ochronna, nastawiona na magów. A potem drzwi się otworzyły, i, prawie że zahaczając wysoko podniesioną głową o sufit, do jaskini wkroczył arcymag. Znaczy się osobiście. Zerknął na moje łoże, pokiwał głową z uznaniem, zobaczył amulet na łańcuszku, w zamyśleniu podrapał się w brew. A gdy zobaczył rysunek na ścianie, po prostu chwycił się za głowę.
-A ja myślałem, że będziesz potrzebował z pięć lat żeby się zregenerować. A ty się tak zabunkrowałeś, że i mag pierwszego stopnia odstąpi. Amulet podejrzałeś u posłańca?
-U niego właśnie – Odparłem, przyjmując zaproponowany ton. - Głupi jest niemożebnie.
-Jaki jest – Krzywi się arcymag.
Wysoki starzec w udziwnionym płaszczu, wyszytym gwiazdami, wyglądał raczej na szarlatana, przebranego za maga, niżeli na najpotężniejszego z magów.
Po kiego mu gwiazdy na płaszczu? O-do-licha!
-Niezły płaszczyk. Zrobię sobie taki sam. - Mówię, przyglądając się na przeplatające się po wewnętrznej symbole. Teraz gwiazdy znajdowały się dokładnie w środkach najprzeróżniejszych kombinacji.
-Wiedziałem że nie należy do ciebie przychodzić w podobnym ubranku, ale co tam. Oderwali mnie od ważnego doświadczenia, mówią: mag taki a taki się znowu wziął za stare. A ponieważ ma tam niezłą fortecę, to czemu ty nie miałbyś do niego wpaść? Pomyślałem chwilę, i ruszyłem natychmiast. Nieco za stary jestem na zmiany postaci, ale co tam, nie po raz pierwszy.
Tia. Ja póki co o zmianie postaci mogę sobie tylko pomarzyć. Ale wystrugam laskę, i wtedy zobaczymy.
-A ja się tu zastanawiam: czy ty chociażby rozumiesz, czym się może skończyć twój najmniejszy błąd? - Arcymag przechodzi do sedna. - Losy ludzi są bardzo delikatna materią, zawiążesz supełek nie tam gdzie trzeba, i zamiast tego by zdechnąć o wyznaczonej porze, człowiek spłodzi wojownika, czyj pochód umyje krwią cały świat. Właśnie dlatego losami zajmują się tylko wróżki, które mogą zobaczyć kawałek, ale nie rozumieją całości obrazu, i arcymagowe, którzy widzą kompletne płótno, wiedzą do czego może doprowadzić najmniejszy błąd, i liczą skutki na dwadzieścia wieków do przodu. Dlatego proszę: zrezygnuj z tego co zaplanowałeś.
-Moja babka była wróżką. To ona nauczyła mnie podstaw. A ja nie jestem aż takim durniem, by nie rozumieć co mogę narobić. I tak jestem potrójnie ostrożny, a po Pana słowach będę stokrotnie.
-No i dobra, mówi arcymag, zwracając się do pieca. Dobrze zrobiłeś piec. Jeśli co, to będziesz i ogień miał pod ręką.
Jak i wszystko inne w moim mieszkaniu, piec była artefaktem, zbierającym siłę ognia.
-A ja już chyba sobie pójdę. Nie przekonam cię ani się nie wykłócę. Dobrze przynajmniej, że wyleciałeś z miasta. Tu konsekwencje nie będą aż tak straszne. Coś z miasta potrzebujesz?
-Chciałbym z powrotem moje książki, i trochę szlachetnych kamieni. - Mówię impertynencko.
Arcymag kiwa, odwraca sie i kieruje do wyjścia.
I to wszystko?!! Nie mógł z takim prostym ostrzeżeniem wysłać posłańca?
-A mój posłaniec już od dziesięciu lat nie żyje. - Arcymag odwraca się w progu.
Jeszcze stałem z otwarta gębą, gdy z progu wzniósł się w powietrze ten sam czarny kruk.
Jeżeli odrzucić niemożliwości, to wszystko robi się bardzo proste... Jeżeli nie ma się do czynienia z arcymagiem. Po co on jednak przylatywał? No dobra, po pierwsze, żeby pokazać, że jest na bieżąco ze wszystkimi moimi sprawami. Po drugie, by... by... Cholera! Oczywiście! Przyleciał, pokazał płaszczyk, podrzucił mi nowy pomysł. A przy okazji, jeśli posłaniec i arcymag to to sama osoba, to i w wieży był on. Przyleciał, rozwalił wszystko i odesłał gdzie dalej od ludzi. A ledwie co złamałem zakaz, pojawił się znowu, barbarzyńsko wszystko zdemolował, a przy okazji pokazał amulet i sprowokował mnie do napisania listu do Rady, gdzie mnie natychmiast poparł i wybił pozwolenie na amulety i artefakty, a gdy znowu pojawiło się zagrożenie, przyleciał i uprzedził, żebym był ostrożniejszy. No to macie tu, panocku, najgroźniejszego wroga, który mnie uczy, broni i ochrania.
Przez parę miesięcy się przygotowywałem: znowu zmieniłem schemat przyszłego artefaktu, zrobiłem sobie taki sam płaszcz jak miał arcymag, ale z innymi cechami, skończyłem różdżkę, zdobyłem srebra i kwarcowego piasku.
Chciałem zrobić lusterko koło pieca, naprzeciwko rysunku Krosen Losu.
Gdy zaczął ciec roztopiony kamień, hojną ręką wrzuciłem roztarte na kurz srebro, właściwym zaklęciem skorygowałem tak, żeby surówka była równiutka, i zalałem to wszystko roztopionym szkłem. A następnego dnia mogłem już podziwiać swoje odbicie w lustrze.
Oczywiście, lusterko kombinowałem nie dla odbicia, a by móc zobaczyć się z arcymagiem. I bliżej wieczora, gdy już narysowałem właściwe pentagramy, lusterko zmętniało (i tak wyszło kiepskawe, falami, krzywe. Brrr), zamrugało, i przede mną, za cienką linią pojawił się arcymag.
-Dziękuję za książki. Ale jakbym jeszcze mógł prosić pracę Lonsta Mądrego “Jedyne drogi”. A i kamieni dostałem trochę za mało.
Arcymag oderwał spojrzenie od papierku, zobaczył schemat. Żeby nie przeszkadzać, odszedłem n boczek, przysiadłem na łoże i zacząłem czekać. Po jakiejś pół godzinie od lustra dobiegło:
-Nieźle to wykombinowałeś! Ja bym się nie domyślił.
Poszedłem do lustra i zobaczyłem zadowolonego arcymaga.
-Mówisz że ile potrzebujesz kamieni?
-Pól setki pereł, ze dwa tuziny diamentów, i po piętnaście sztuk reszty.
Sporawo. Jakieś książki? Oprócz “Jedynych dróg”?
-”Wielcy tego świata” Georgija, “Zostań sobą” Muracami, “Koronkowe płatki” Pankracyja, “Słowo o działaniu” Kopengarena i “Rozmyślania nad konstrukcją świata naszego” Fomy Astrańskiego.
-Będą, niedługo ktoś przyniesie. Ale “Rozmyślania się dopiero kopiują. Sam rozumiesz, książka rzadka, dla siebie też taką chcę. Ale, jak pewnie wiesz, będziesz odpowiadać za wyniki.
-Tak mistrzu, powiem jak tylko zrobię i sprawdzę.
-Już od dawna nie miałem uczniów.
Mistrzu? Czemu mnie Pan chroni? Tylko proszę mi nie opowiadać o Krosnach Losu. Pany one przecież po nic.
-Ponieważ wiedzy i umiejętności nie zabierzesz. Ponieważ, w odróżnieniu od magów Rady rozumiem, że powstrzymać naprawdę pochłoniętego praca maga jest bardzo trudno. Już lepiej trochę go poobserwować. A przy okazji zapewnić bezpieczeństwo ludzi dookoła. Ponieważ, jeśli mag wykazał się nadprzeciętnymi zdolnościami, nie można go po prostu zniszczyć i o całej sprawie zapomnieć. Czyli pracuj spokojnie, ja popilnuje pleców.
-Dobrze mistrzu, dziękuję. |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 30-10-2006, 23:09
|
|
|
Rozdział 4
T'eor del Soler'Nian, mistrz alchemik zajmował stanowisko młodszego dworskiego alchemika już od ponad pięćdziesięciu lat. Jego dalszej karierze skutecznie przeszkadzały doświadczenia, które wolał przeprowadzać w polu. Wszystkie życzenia drow koncentrowały się na wiedzy, w związku z czym intrygi dworu niezbyt go ciekawiły. Najczęściej po prostu je ignorował, z braku czasu na chociażby próby zrozumienia. A rodzaj zajęć, jak i niezdrowe, nawet jak na drow, poczucie humoru, czyniły z niego nie najlepszy obiekt żartów.
W odpowiedzi na słowa Liny, o tym że wszystkie drow mają perwersyjne poczucie humoru, ten konkretny egzemplarz zachmurzył się na chwilę, a potem dziko roześmiał, odrzuciwszy głowę do tyłu. Tak że, mimo wspólnej dla wszystkich Starszych ras maniery patrzenia na wszystkich z góry, wyraźne zdolności w kierunku Mrocznej magii i pewnych nielogiczności w zachowaniu, T'eor okazał się niezłym czło... drow. Do tego wniosku Lina ostatecznie doszła podczas pierwszego posiłku, jak się okazało, kolacji. Zaklęcie nocnego widzenia zdechło definitywnie, i dziewczyna znalazła się w kompletnej ciemności akurat w chwili, gdy drow, przybrawszy natchniony wyraz twarzy, materializował na długim stole ciąg dań.
Z zaskoczenia upuszczając szklany mgliście-zielony kieliszek, Lina fantazyjnie zaklęła, z frustracją obmacując stół w poszukiwaniu skorup. Nie stłukł się!
-No co tam jeszcze? - rozległo się z ciemności zmęczone
-Nocne widzenie... się skończyło!
-Hm, zupełnie zapomniałem, że wy, ludzie, nie potraficie się poruszać w ciemności, - zniżył się do złośliwej odpowiedzi gospodarz i pstryknięciem palców zapalił blado-żółte ogniki naokoło jadalni.
-Ale trzeba z tym coś zrobić, albo pożytek z ciebie będzie marny... - i zamilkł.
Obiecując sobie w myśli, że ta wyniosła istota nie doczeka się od niej żadnego pożytku, dziewczyna spróbowała sałatek, win i zakąsek. Dwudniowy post upominał się o swoje.
-Skończyłaś?
-Aha, - Lina z żalem odsunęła od siebie paterę z nieznajomym mięsem. Ta natychmiast znikła z lekkim pstryknięciem, ale sił na zdziwienie już nie było.
Dziewczyna zmęczonym krokiem podreptała za mistrzem do laboratorium, gdzie w żółtym świetle lamp na stelażach gromadziły się flakony, czasze, butle... Nisze, zastawione artefaktami, były zawieszone ciemnymi atlasowymi portierami. W czasie, gdy Lina rozglądała się dookoła, elf błyskawicznie przeczesał kolekcję i znalazł delikatny diadem-obręcz. I kazał przymierzyć.
Prościutki pasek metalu i dwa oszlifowane moriony w srebrnej oprawie ewidentnie krasnoludzkiej roboty. Pasował idealnie, i studentka, ściskając skronie, resztkami sił aktywowała artefakt. Od razu zrobiło się jaśniej, magiczne światło już nie skakało po ścianach, dziwacznie zniekształcając przedmioty. Wieczna noc niechętnie odstąpiła od zmęczonej dziewczyny w środku na wpół pustej sali. A ona uśmiechnęła się z zadowoleniem do swoich poetyckich myśli.
-No więc, mieszkać będziesz tu, bez pozwolenia nigdzie nie łaź, bo zostanie z ciebie... mało co. Ja najczęściej nocuję w Górnym mieście... w pałacu.
-Chwila, - natychmiast obruszyła się Lina – jeżeli pan w pałacu, to czemu ja mam sterczeć tu?! I to jeszcze nie wyściubiając nosa na dwór?! Ja mam praktyki, powinnam pracę pisać, zbierać dane!
-Jakie jeszcze dane? - T'eor zrobił się ostrożny.
-O! - Lina podetknęła m pod nos oficjalny papier. - Podstawy zieli alchemicznych i eliksirów oraz ich zastosowanie.
Burcząc od nosem coś niecenzuralnego o zbyt dobrej pamięci pewnych niedouczonych osóbek, drow wziął się za studiowanie papieru, dosłownie przypominając sobie rozkaz Władny i żegnając się z nadzieją pozbycia się tego upierdliwego ciężaru. A Lina odważnie zaproponowała:
-Może ja też będę mieszkać w pałacu, obiecuję nie przeszkadzać!
-To ma szansę być nieco bardziej skomplikowane niż oczekiwałem, zmartwił się drow. - ale znacznie bardziej zajmujące i wesołe. No dobrze, - kontynuował z cieniem groźby w głosie, - ale nie odchodzisz ode mnie na krok!
Lina wbrew woli rozpłynęła się w uśmiechu, i to dosyć złośliwym, nie zauważając dziwnego spojrzenia drow i rozpalającego się fanatycznego zainteresowania. Intrygi i przygody jednak były dość poważną częścią jego natury.
-Ale, musisz poznać mroczna mowę! Zaraz przeprowadzimy eksperyment – wysyczał drow z zamyśleniem i zadowoleniem.
-A może nie trzeba! - wykręcała się zmartwiona dziewczyna, próbując wyrwać się z żelaznego chwytu. Ale mogła tylko przebierać nogami po drodze z sypialni trzeciego piętra z powrotem do laboratorium.
T'eor nie słuchał jej krzyków, ogarnięty gorącym entuzjazmem badawczym. Nadaremno wzywając do jego rozumu, Lina próbowała jednak wyślizgnąć się z chwytu, ale jej nogi nieposłusznie zamarły na środku pokoju. Drow jednym ruchem unieruchomił ją, zamierzając przetestować na dostępnym materiale parę zaklęć ze Szkoły Rozumu. Wspomniawszy przodków, dziewczyna zdecydowała się przecierpieć. Ale potem...
Drow postanowił skorzystać, z zaklęcia darującego rozum i mowę wybranej rasy zwierzętom. Zamknąwszy wkurzoną dziewczynę pod niebieskim kokonem, zaczął w skupieniu korygować parametry, by nie pozostawić małoletniej wiedźmy kompletnie bez rozumu. Dobrze, że ma niezbyt wielką rezerwę, to nie przeszkadza, a i przeklina całkiem zabawnie. Tak... w zażenowaniu, inteligentnie dobierając słowa. Czuć dość ostre braki w praktyce. Wyciągnąwszy ręce, wypuścił formułę.
Linę najpierw nakryła zimna fala, a następnie gorąca, niebieskie światło taflą lodu skuło ciało, a w skroniach dziewczyna poczuła dotkliwy ból. Gdy odrętwienie ustało, ostrożnie obmacała pękającą z bólu głowę i zrobiwszy parę niepewnych kroków, chwyciła alchemika za kubrak.
-Ja nie jestem królikiem doświadczalnym, mistrzu!! - wysyczała z nieoczekiwaną wściekłością.
-To nic, najważniejszy jest rezultat, - flegmatycznie odezwał się elf, ze wstrętem odrywając jej ręce. - A teraz trzeba cię ubrać, albo moja reputacja ostatecznie legnie w gruzach.
Życząc, by legło mu cos innego, Lina nagle zrozumiała, że nieznajome syczące słowa mrocznego narzecza lekko i pewnie z głębi rozumu i trafiają na język. Na chwilę zastygła, a potem kontynuowała:
-Eksperymentator podziemny, alchemik niedorobiony...
Kiwając głową z niesamowitą pewnością siebie, drow nie zechciał nawet wysłuchiwać kontynuacji, a kazał jej iśc za nim.
Rozdział 5
Po paru dniach, Linara Ejden patrzyła w ciemne lustro nie bez zadowolenia, zdecydowawszy, że wygląda znacznie lepiej niż poprzednio. Oczywiście, z lustra cały czas patrzyła na nią niezbyt wysoka dziewczyna o brązowych oczach, ale w czarnej ze srebrnym wzorem szacie bez rękawów, z bliżej nieznanego powodu nazywanej kubrakiem, z rozcięciami po bokach i stojącym kołnierzem, odbicie wyglądało znacznie bardziej solidnie. Ciemno-niebieska luźna koszula, obcisłe spodnie i krótkie skórzane buty dopełniały obrazu. A do tego torba przez ramie w tym samym nienatrętnie eleganckim stylu.
Jednak męskie ubranie jest wygodniejsze. Miałą okazję obejrzeć sobie tutejszą modę. Odzienia srebrzyste, złociste i w innych niejasnych kolorach, połączone skomplikowanym systemem łańcuszków, pierścionków i bransoletek. I jak ofiary ofiary tejże mody spacerowały delikatnymi drobnymi kroczkami po ulicach, również widziała. Co prawda, elfkom to pasowało, ale siebie stanowczo nie wyobrażała w czymś podobnym. Można było mieć pewność, że na pierwszym kroku zaplącze się i zupełnie nie elegancko grzmotnie o kamienie.
I właśnie dlatego w pierwszych dniach na propozycję T'eora załatwić sobie coś podobnego, w sposób kompletnie niewychowany wytrzeszczywszy oczy na przechodzące obok cudo, ryknęła:
-Raczej się przejdę nago po Sali tronowej!
-I będzie to dostojnym zakończeniem mojej kariery! - grobowym głosem dokończył dosyć rozbawiony jej reakcją elf. Spojrzawszy po sobie, rozśmieli się.
Jako kompromis, został na nią całkiem zgrabnie skrócony uniform młodszego sługi, których, tak przy okazji, pośród drow prawie nie było, ponieważ ich niezmierzona pycha nie pozwalała zniżać się do służenia komukolwiek. Lepiej z głodu umrzem, ale pracować jako służący nie bedziem!! Praktycznie tak. Co prawda, póki co jeszcze nikt nie umarł, ponieważ wszystkie co do jednego elfy były magami, i nawet najsłabszy z nich mógł materializować sobie skromny obiad, albo kolację.
Przylepiając po lewej pod ramieniem okrągłą blaszkę z wyrytym czarnym potworem o dosyć wrednym pysku, Lina zeszła na dół. Na pytanie o ozdobę alchemik wyjaśnił, że to znak rodowy. Każdy drow taki ma, a dany konkretny należy do niego, i z racji ostrego braku członków rodu i sług okazał sie wolny i przekazany jej w wieczyste użytkowanie. Co za zwierzątko? Podziemny sliss...
Zmierzali do pałacu. A swojej groźby nocowania w górnym mieście ciemny w końcu nie spełnił, praktycznie cały czas spędzając w domu. I cierpliwie odpowiadając na pytania!!
-Mistrzu, czemu pana amulet jest niebieski a mój – czarny?
-Ponieważ ten jest znakiem młodszego sługi, a mój jest amuletem krwi, należącym do głowy rodu. Co prawda, twój jeszcze zmieni kolor, - cicho mruknął T'eor.
-Tylko młodszy sługa? - prawie obraziła się Lina.
-Z czego jesteś niezadowolona, wiedźmo??! zostałaś przyjęta do Rodu! Zaraz zamknę na trzecim piętrze i odejdę!
Lina zamilkła, bo jednak mógł faktycznie zrobić... koniec końców to drow. Poruszając się o krok z tyłu i z lewej dziewczyna bez trudu nadążała za mrocznym, ponieważ na ulicach panował niezrozumiały tłok. Elfy w czarnych, niebieskich, purpurowych i srebrzystych odzieniach, krasnoludy, a nawet trolle! I wszyscy pewnie poruszali się w różnych kierunkach. Dziwne, wcześniej tak nie było, na ulicach panowała zupełna pustka. Ktoś nie zwracał uwagi, ktoś polewał lodowatą wyższością, jak wiadrem deszczowej wody. A Linie było wszystko jedno, śpieszyli się do pałacu.
A, przy okazji, czarny i srebrny ewidentnie były ulubionymi kolorami drow.
Teleporty stacjonarne znajdowały się w centrum miasta, w wielkim okrągłym budynku ze złocistym szpilem, rzecz oczywista, czarnym, z wysokimi smukłymi arkami wejścia. A same teleporty były po prostu białymi okręgami bez znaków rozpoznawczych w pustej na wpół ciemnej sali. Kierując się do centralnego, natrafili na... kolejkę! Co niby mają ci wszyscy lu... elfy robić w pałacu?!
-Mistrzu, - zwróciła się Lina do drow, - czy nie mógłby pan mi wyjaśnić...
-Czego? - mruknął ten z niezadowoleniem, kierując się ku końcowi kolejki. W tym momencie Lina zrozumiała, że pytanie postawione w ten sposób narusza reguły etykiety, ale było już za późno by się wycofać.
-Czemu kolor pańskich oczu tak różni się od tradycyjnego, a Władca w ogóle ma liliowe?
-Ponieważ Rody są różne, - wysyczał drow, - cissszzzzej!
-Jakie rody? - uparcie pytała dziewczyna, ignorując pierwszą oznakę irytacji.
T'eor westchnął, rozumiejąc, że ciekawość w tym stworzeniu jest póki co silniejsza niż strach. Wpakowali mu na głowę to... tę... wiedźmę. Kolejka poruszała się powoli, teleport przeładowany czy jak?
-Kolor oczu drow to oznaka wyróżniająca niektóre rody – zależy od predyspozycji do konkretnego rodzaju magii, powiedzmy, że od zdolności. - zmęczonym tonem zaczął elf. - Bursztyn spotyka się najczęściej – to magia Mroku, czerwony bursztyn – to władający jeszcze i Chaosem pierwotnym, czarny bursztyn – mający zdolności do magii Krwi, jej leczącej strony...
-A czy czarny bursztyn się zdarza? - cicho wyszeptała dziewczyna, a Władca?
-Rod władcy znany jest ze zdolności do dowolnej magii, ale nikt nie wie, co dokładnie potrafią. Żywych świadków zwykle nie zostaje. Zadowolona?? - ze złością wyrzucił z siebie elf, ledwo co nie pękając z wściekłości. |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 19-11-2006, 02:49
|
|
|
Rozdział 6
Obserwując napotkanych drow, spieszących gdzieś w swoich sprawach, dziewczyna doszła do wniosku, że z punktu widzenia ludzkich standardów zwyczaje mrocznych elfów były niezbyt zwyczajne. A tutaj chyba nikogo nie dziwiły osobniki, nagle zastygające na środku korytarza, mag, wykonujący dziwne pasaże pod ścianą, ani para krasnoludów, która namiętnie, z użyciem rękoczynów, kłóciła się o kilka leżących na podłodze obok amuletów.
Dlatego też Lina, nie zwracając uwagi na swojego kierownika naukowego, wyciągnęła notes i magiczne pióro. Znowu pokrywając strony szybkimi gryzmołami, mogła się tylko dziwić. We wspomnianym notesie było już dość informacji z podstawowych eliksirów na pracę zaliczeniową. I to ledwo co za pół tuzina dni! Po raz pierwszy w życiu ciekła jej ślinka, i dobrawszy się do źródła naprawdę interesującej wiedzy, nie licząc się z własnymi siłami wyciągała je z cierpliwością pszczoły. Już teraz cieszyła ją myśl o pracy dyplomowej za trzy lata. Ponieważ była pewna unikalności swoich zapisków jak nigdy wcześniej: przed nią nikt nie ryzykował pchania się do Mrocznych z ciekawskimi pytaniami. A o siebie Lina się kompletnie nie martwiła: gdyby T’eor mógł, zabiłby ją jeszcze pierwszego dnia, ale się powstrzymuje. Rozkaz!
Wspólnota dro’in’atr (władców głębin) urządzone jest w sposób bardzo prosty, ale niezwykle efektywny. Istnieje Władca, najpotężniejszy, którego rozkazy wykonywane są bez słowa sprzeciwu. Jest ród z dokładną tradycją rank, gdzie silniejszy ma władze nad słabszymi, niezależnie od tego, czy jest mężczyzną czy kobietą. Im więcej członków ma ród, tym jest potężniejszy i bardziej wpływowy. Wszystko dokładnie tak samo, jak i u innych starszych i młodszych ras.
Ale jest coś szczególnego, co odróżnia wspólnotę mrocznych elfów i leży u podstaw niezrozumiałego poczucia wyższości tej rasy. Kodeks kręgów komunikacji. Dosłowne tłumaczenie tego tekstu, którego drowy uczą się w zasadzie od urodzenia jest niemożliwy z powodu ogromnej ilości archaimzów, ale jego sens jest następujący: istnieją trzy kręgi komunikacji – zewnętrzny, wewnętrzny i osobisty. Do zewnętrznego należą wszyscy inni, obcy i cudzy. Należy wykazywać im wyższość, powagę i dumę, i nie zniżać się do ich poziomu. Do wewnętrznego należą wszyscy twoi krewni i krewni wrogowie: im pokazywać należy siłę i mądrość, lecz nie powierzać im swojej krwi. Do kręgu osobistego dopuszczeni są twoi towarzysze i bracia w broni, co strzegą twej krwi. Pokaż im swoje myśli i duszę.
Dalszy tekst został utracony, ale nie budzi wątpliwości, że właśnie te zachowane wersy w przeważającym stopniu określają zasady zachowania tej niezbyt licznej rasy.
Nawet idąc korytarzami pałacu, wyciętymi wprost w skałach, Dziewczyna kontynuowała smarowanie w notesie, nie wyobrażając sobie nawet, jak dziwacznie wygląda ze strony, jak na sznurku podążając za młodszym alchemikiem. I odprowadzały ich spojrzenia zdziwione raczej niżeli oburzone.
Nagle Linara natknęła się na plecy nagle zamarłego drowa, i, złapawszy wściekłe spojrzenie, szybko schowała notes. Podniósłszy głowę, trafiła na zimne wyobcowane oczy. Liliowe! Doskonała, delikatnie wiotka elfka o wąskiej twarzy, ubrana w białą suknię rzuciła:
-Soler’Nian, teraz zajmujesz się hodowaniem zwierząt? – Cedziła słowa z pogardliwym syczeniem, obrzucając dziewczynę spojrzeniem z góry.
-Nie, gaenerii, to rozkaz, - z szacunkiem pochylił głowę alchemik. I w tym miejscu Lina się wtrąciła, olewając wszystkie sugerujące ostrożność sygnały podświadomości, reagujące wiadomo na co.
-Pani pozwoli, że się przedstawię, Linara Ejden, praktykantka Królewskiej Szkoły Sztuk, jeżeli pani nie wie, - co prawda, to ostatnie wymruczała ledwie słyszalnie.
-O, a ono jeszcze mówi, - fałszywie zdziwiła się drowka i przychylnie skinąwszy głową, - zobaczymy się w Sali, - podjęła swą podróż czarno-białą mozaiką korytarza.
Gwałtownie się odwróciwszy, Mroczny spoliczkował Linę:
-Nigdy nie wtrącaj się w rozmowy starszych!!
Lina zachwiała się i chwyciła się za policzek, sycząc ze złością:
-A nie poszła by ta gaenerii ze swoimi uwagami na... bagno!!! A cała reszta impertynenckich drani z przerostem ego... za nią!!
Drow na chwilę zatkało, i nawet zamachnął się jeszcze raz, ale zamarł, oceniająco wpatrując się w Linę. Nieoczekiwanie roześmiał się i opuścił rękę, a dziewczyna odetchnęła z ulgą i wyprostowała się z pozycji „ciągle spadam, i spadam”.
-Cóż, dawno już należało wysłać S’enę – skrzywił się wyraziście, - na bagno. Musimy się pospieszyć do Sali, albo otrzymamy oficjalna naganę od Mistrza!
Tak więc pośpieszyli po wypolerowanym jak tafla lustrzana płytom, nie zwracając uwagi na to, jak odsuwają się od nich wszyscy napotkani drow. Co prawda, T’eor parę razy uśmiechnął się marzycielsko.
Gaenerii – zwrot, oznaczający szacunek a nawet poszanowanie, stosowany dla drow w kręgu zewnętrznym. Stosuje się pomiędzy równymi z pochodzenia albo przy adresowaniu się młodszego do starszego
W ogólności, Lina dziwiła się sama sobie. Zawsze równo olewała wszystko i wszystkich, zresztą, przy całkowitej wzajemności ze strony otoczenia. A tu nieoczekiwanie obudzona ciekawość zaiskrzyła się nieznanymi barwami, wbrew woli wyciągając dziewczynę ze skorupy, w której spędziła praktycznie całe swoje życie. Magiczne piękno otoczenia powoli przebijało się przez smętne fortece obojętności.
A poza tym, zupełnie się nie bała. Nawet spędziwszy dwa dni w zimnej, kompletnie izolowanej magicznie celi, nie czuła ani kropli irracjonalnej paniki, znanej częstym gościom Izolatki szkolnej. Również izolowanej magicznie. A, otrzymawszy wyrozumiałego (jak na drow) przewodnika i doskonałą znajomość Mrocznej mowy, kompletnie zatraciła jakiekolwiek poczucie ostrożności.
No i jak miała się nie wtrącić w obraźliwy monolog wysoko urodzonej elfki. Co prawda, nieoczekiwanie obudzony zmysł ostrożności ostrzegał, że gaenerii S’ena jest rozwścieczona i potrafi przysporzyć sporych problemów. Ale i ta myśl wywołała tylko niezdrowe ożywienie i blask w oczach. Pociąg wiedzy jest znacznie bardziej brzemienny w konsekwencje niż pociąg do gry.
No i co niby wymyślisz, pani? |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 12-12-2006, 02:35
|
|
|
Nie do publikacji (jeszcze), bo to kawalek ze srodka
Studenckie śniadanie
http://zhurnal.lib.ru/a/alekseewa_j/svetdoc.shtml
Dyrektor kontynuował pokątną obserwację studentki Ejden, tłumacząc się planami napisania poważnej rozprawy psychologicznej. Zmiany w jej zachowaniu, raczej pozytywne niż wzbudzające trwogę, faktycznie mogły posłużyć za temat. Z ignorowanego ze wstrętem przez cały rocznik zamkniętego w sobie lenia zmieniła się w istotę nie mniej zamkniętą w sobie, ale niesamowicie wręcz nakierowaną na cel. Tak samo ignorowaną. Tylko że teraz nie miała czasu by to zauważać, jak również zamartwiać się swoim mizernym losem.
Dyrektora ciekawiły również nie znane bliżej tajemne dale, w kierunku których skierowane było spojrzenie Liny. W ciągu pierwszych lat nauki na trzecim roku okazało się, że zrobiła się niesamowicie pilna, i zaczęła odwiedzać wszystkie wymagane zajęcia i wykłady. Oprócz, co prawda, grupowych treningów (ogólne fizyczne przygotowanie). Ale na tym dawali się złapać również myśliwi, którzy woleli indywidualne ćwiczenia pod okiem mistrzów-myśliwych. Cały czas wolny natomiast dziewczyna spędzała poza Szkoła, co wieczór bez problemu umykając przed wścibskimi oczami do stolicy. Jednak, wracała zwykle przed nocą, zmęczona, spocona i zadowolona.
Po mistrzowskiej obronie pracy rocznej magister Lesnid, który zmuszony został do straszenia studentów i wykładowców wściekle zielonym kolorem skóry w ciągu dwóch tygodni, rozpoczął zimną wojnę. Dodatkowe pytania, najtrudniejsze zadania, najmniej przyjemne polecenia, nieplanowe nocne dyżury w kostnicy, comiesięczne zaliczenia... Ale dziewczyna po prostu tego nie zauważała, umiejętnie ignorowała problemy, zaliczając wszystko w terminie i doskonale wywiązując się ze wszystkich poleceń. Nawet podsumowanie półrocza, na które zjawiła się z uprzejmym, doprowadzającym magistra do wściekłości uśmieszkiem, nie zmąciło jej spokoju. Po prostu obrzuciła zebranych nieobecnym wzrokiem i dosłownie zacytowała trzy rozdziały „Alchemii ogólnej” z adnotacjami.
Tej zimy zastępca szefa wydziału wyglądał jak wielki leniwiec, który połknął żabę myśląc, że to pomarańcza.
Absolutnie przypadkiem (wierzymy!) dyrektor Ajran został pierwszym świadkiem pojawienia się dziewczyny w szkolnej stołówce. Jego skromnym zdaniem zaszokowało ono wszystkich, zaczynając od kucharzy i kończąc na przypadkowych sąsiadach ze stołu obiadowego.
Owa szacowna placówka mieściła się na pierwszym piętrze korpusu mieszkalnego, a prościej mówiąc, akademika, w związku z czym nie było szczególnie często odwiedzane przez wykładowców. Przede wszystkim dlatego, że na lwią część menu składały się kasza owsiana i placki kukurydziane. Tym razem dyrektor, trzymając za ucho rugał z trudem złapanego doktoranta-elementalistę, który zapomniał zamknąć laboratorium. W wyniku tego błędu drugie piętro akademika, na którym mieszkał pierwszy rok, nawodniony został zmaterializowanymi koszmarami... i koszmarkami. Zębate, pazurzaste puszyste zwierzątka wszystkich możliwych kolorów pełzały, skakały, latały wzdłuż korytarzy, atakując każdego, kto trafił w ich pole widzenia. Póki co obeszło się bez ofiar, ale sprzątaczkę trafił atak serca, a para panienek ze starszych lat straciła swoje modne fryzury. Pisk był dość porównywalny do wycia atakujących ich pasiastych demonów.
Nie wydawało się, żeby udało się określić, kto wychlał pełen dzbanek ziela, przeznaczonego dla alchemików i mającego zwalczać koszmary nocne. Ale cała trudność polegała na czym innym. Ktokolwiek nie stworzył te konkretne koszmary, włożył w swoich podopiecznych jedną jedyną metodę powrotu do świata snów. A ponieważ właściciel nie śpieszył się z pojawieniem, sposób zniszczenia tych potworków o rozmiarze małego melonika nadal nie został znaleziony. Ani pioruny, ani zaklęcia dematerializacji, ani tak ukochany przez nekromantów niebieski płomień nie wyrządzały im najmniejszej krzywdy... jak i próby spalenia, oblania wodą, kwasem i wszelakimi dostępnymi truciznami. W wyniku tych wszystkich prób drugie piętro zaczęło przypominać pole bitwy – ślady kwasu, który rozpuścił kawałki podłogi, sadza na ścianach i wypaczony parkiet. No dobra, po paru dniach potworki znikną same albo przynajmniej się trochę udomowią, jeżeli okaże się, że koncentracja ziela byłą zbyt duża i nie uda się zapakować ich z powrotem do świata snów. Ale akademik będzie wymagał remontu generalnego.
Tak więc dyrektor dotarł właśnie do kawałka o odpowiedzialności, którą poniesie roztrzepany doktorant, gdy hałas za jego plecami podejrzanie ucichł i w jednej chwili wznowił się na poprzednim poziomie.
Nic szczególnego. W drzwiach stołówki z nosem w książce stała studentka Ejden w koszuli i spodniach z płótna, niczym nie różniąc się od setek innych bywalców tego ubogiego przybytku. Na chwilę oderwawszy się od lektury, obiegła wzrokiem zastawione stołami i ławkami pomieszczenie z niskim jasnym sufitem, szyderczo skrzywiła wargę i z szacunkiem skinęła dyrektorowi. Znowu opuściła oczy w książkę, przeszła obok wąskich okien do lady, za którą chowali się kucharze. W sensie dosłownym, bo czasem studenci, wzburzeni szczególnie przesadną torturą żołądkową, zaczynali zmasowany ostrzał pojawiających się nad ladą białych czapek.
Lina niedbale zgarnęła ze stosu tacę. Z racji na wczesną godzinę odwiedzających nie było dużo i brakowało hałaśliwej, wykłócającej się kolejki. Dlatego na jadącym wzdłuż długiego stołu artykuł gospodarstwa domowego natychmiast wylądował talerz dość wątpliwie wyglądającego czegoś, co nazywano owsianką. Zielonkawo-szara masa z pływającymi w niej strzępkami jakiejś trawy nie budziła apetytu. Jak i sałatka ze zwiędłych przedwczorajszych warzyw, i te pomyje noszące dumne imię kompot.
Póki dziewczyna balansowała tacą na koniuszkach palców, nieśpiesznie krocząc w kierunku najbliższego stołu, połowa sali próbowała zgadnąć, upuści czy nie? Upiekło się.
Nie zwracając uwagi na sąsiadów, którzy śpiesznie odsunęli się od niepewnej konstrukcji, spadającej na stół, Lina zaczęła posiłek. Ale nie znalazła ani jednego przyboru stołowego, ani w okolicy ani przy kotłach z mało apetyczną paćką, a ponieważ nie była przyzwyczajona jeść palcami... Zachmurzyła się i odłożyła książkę. Śmiesznie potarła nos, bez wyrazu patrząc w przestrzeń. Na jej twarzy odmalowała się dość wyraźna niechęć do wstawania, pójścia do kucharzy i walczenia o brakujące na miejscu łyżki... lenistwo jest jednak motorem wynalazku!
Nieoczekiwanie wiedźma podniosła rękę, w wymyślny sposób pstryknęła palcami i jednym okiem spoglądając w książkę. Dyrektor poczuł słaby ruch pola magicznego. Przez chwilę nic się nie działo, a potem na stół z melodyjnym dzwonem spadł deszcz przyborów stołowych. Noże, tasaki, chochle, trójzębne, dwuzębne i dwustronne widelce, stołowe, deserowe i herbaciane łyżki...
W zamyśleniu spoglądając na rząd wcale ostrych noży, które wetknęły się w stół, ogradzając dosyć pobladłego sąsiada naprzeciwko swoistym płotem, Lina wymruczała:
- Przesadziłam, - i w niezmąconym nastroju zabrała się do jedzenia, nie odrywając się więcej od ciekawej lektury. Cóż, przynajmniej powinno to było trochę odciągnąć jej uwagę od smaku pochłanianej papki.
Sąsiad, pięcioroczniak z ognistych, rzucił jakimś cichym przekleństwem i rzucił się do wyjścia ze stołówki.
Dyrektor, który mimo swojego wieku miał doskonały wzrok, doskonale widział nie tylko nazwę książki („Teoretyczne podstawy teleportacji i pracy z przestrzenią” magister Vrinii, kurs lekcji dla doktorantów psi-katedry), ale i znaki na rączkach nieoczekiwanej niespodzianki. Nefrytowy bazyliszek wyglądał całkiem dobrze na czarnym wypolerowanym obsydianie, cienką inkrustacja dopełniały wygrawerowane na srebrnych ostrzach wzory z pazurów i kłów. Najlepszy zakład złotniczy Tirit-ta-Rita, dostarczająca przedmioty gospodarstwa domowego w conajmniej setkę Domów mrocznych elfów, wliczając oczywiście i ten najwyższy.
Nie czekając na zakończenie śniadania dyrektor porzucił zakład masowego żywienia.
- Dyrektorze Ajran, niech Pan puści ucho!
- No nie, z tobą, - podkreślił ostatnie słowo – jeszcze nie skończyliśmy!
Później dyrektor dowiedział się, że chochle, tasaki i nóż do konserw oddane zostały oszołomionym kucharzom, z dość przekonująco wyrażonym życzeniem sukcesów w dziedzinie zapewniania bezpieczeństwa państwa metodą trucia największych jego wrogów. A łyżki, widelce i reszta inwentarza stołowego co jakiś czas wypływa u paserów we wschodnich slumsach, i w ciągu jednej chwili osiada u kolekcjonerów.
Czy warto wspominać o znacznym polepszeniu jakości podawanych jednej konkretnej studentce obiadów i kolacji?
Gdzieś w podziemiach Titra.
- Kochanie, a gdzie są... – z niezrozumieniem nachmurzył się siedzący przy długim stole smagły złotooki elf w czarnym kubraku.
- Co? Piękna czerwonooka elfka w białej wydekoltowanej sukni oderwała się od marzycielskiego podziwiania sufitów.
- Przybory stołowe!
Elfka spojrzała na stół, nakryty zgodnie z kanonami najwyższej sztuki, i również się zachmurzyła. Talerze z niebieskiego szkła, delikatne kryształowe kielichy, pełne gęstego wina, aromatyczne pieczyste w głębokich ceramicznych miseczkach, faszerowane zielenią skorupki ślimaków... ale na śnieżnobiałych koronowych serwetach nie ma ani widelców ani noży. Elfka w skupieniu zwróciła się do zaklęcia, wbudowanego wprost w stół. Takie błędy nie zdarzały się jej od bardzo bardzo dawna... i nic się nie stało
- Dziwne, - mruknęła, podnosząc się zza stołu i szybkim krokiem podchodząc do niszy, przykrytej czarno-złotym materiałem pod kolor ścian, - wydaje się, że... – piękność dotknęła półki palcem, zajrzała...
- Szzzsssss, - elf obrócił się na niezrozumiałe syczenie małżonki, którym zwykle zastępowała najbardziej soczyste przekleństwa ze swojego arsenału.
Wyściełana aksamitem nisza była zdecydowanie i absolutnie pusta.
- Złodzieje, - obojętnie rzucił elf, szczerze żałując, że delektowanie się pieczystym z nóżek welskiej jaszczurki zostało odłożone w czasie. Wzruszył ramionami, ze stoickim spokojem gasząc dłonią wino w kielichu, które właśnie buchnęło płomieniem.
- Tu jeszcze nigdy... – z długim wściekłym szlochem kobieta rzuciła się ku oknu, otwierając na oścież witrażowe okna, - czegoś takiego nie było! Straż! – krzyknęła, i to tak wyraziście, że kielichy na stole zawtórowały jej żałobnym dzwonem. – I się nie powtórzy, bo osobiście urwę głowę temu, kto to zrobił! – dodała nieco ciszej.
Elf w końcu wstał, powoli podszedł do niej, objął za plecy i szepnął:
- Czy to wypada, by tak piękna osoba wpadała w tak niekontrolowaną wściekłość?
Ona tylko wzruszyła ramionami. Tylko pomyśleć, pierwszy od dziesięciu lat romantyczny wieczór z małżonkiem, który wrócił po półrocznej nieobecności! I taka klapa! Chociaż, jeśli sobie przypomnieć, poprzednio było nie mniej tragicznie...
Z comiesięcznego sprawozdania, wysłanego do stolicy z magicznym kurierem.
... odnośnie nieprzyjemnego wypadku w posiadłości Solan’Raven. Wezwany przeze mnie mag określił, że zniknięcie nieustalonej ilości przyborów magicznych spowodowane zostało przypadkowym zakłóceniem pola magicznego, wywołanym bliskością ludzkich osad. Nie wydaje się prawdopodobne, że uda się określić, czyje działania spowodowały te skutki, gdyż wszystkie śladowe prądy magiczne rozproszyły się pod wpływem czasu. Można założyć, że wypadek nastąpił z przyczyny niedoświadczonego ludzkiego maga, który próbował zaklęcia teleportacji martwej materii.
(nasz garnizon musiał włożyć trochę wysiłku w powstrzymanie nieprzemyślanego rajdu na terytorium suwerennego państwa Ronia Vierannę del Solan’Raven)
Z poszanowaniem, komendant wschodniego fortpostu S’ergran del Ha’Iss |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 16-12-2006, 21:37
|
|
|
Nocny dyżur
http://zhurnal.lib.ru/a/alekseewa_j/svetdoc.shtml
Rzecz oczywista, kostnica znajdowała się w piwnicy Gmachu laboratoryjnego. Droga do niej prowadziła w dół niezbyt zauważalnymi schodami na końcu długiego mrocznego korytarza. Po owych schodkach szli właśnie gęsiego schodzili nerwowo się rozglądający studenci-alchemicy. Naliczywszy dwadzieścia dwa nierówne stopnie, Lina cichutko stanęła w kąciku zatłoczonego przedpokoju, by nie zostać zdeptaną przez tych co bardziej słusznej postury studentów.
Wnętrze było odpowiednie. Drżący płomień jedynej lampy oświetlał zaciągnięty koronkową pajęczyną sufit i parę drzwi. Na jednej z nich, ciężkiej, obitej żelazem, widniały duże krzywe litery: „Praktyki z nekromancji. Wstęp wzbroniony.” Dolatywały zza niej tęskne jęki i, raz na jakiś czas, głuche rytmiczne stęknięcia. Obrazu dopełniała ciężka zaczarowana zasuwa z drewna żelaznego.
Drzwi naprzeciwko i ściany pokryte były maślanymi zaciekami i wyraźnie podejrzanymi plamami. Za cienką dyktą ze skromną tabliczką „Kostnica” kryło się jasne pomieszczenie, wyłożone białymi płytkami. Na środku długiego pokoju stał szeroki stół z zatrzaskami, a w pojemnikach wzdłuż ścian rozłożono dość przerażająco wyglądające instrumenty. Skalpele, piły, kleszcze i toporki. Całą półkę z odczynnikami dekorował duży czarny napis: „Trucizna”. Nisza w dalekim dogu zawieszona była cienką tkaniną. Na niepewny okrzyk wykładowcy, Sergiusza, wyjrzał stamtąd drobniutki staruszek:
- Kto tu jest? – zmrużył oczy jak krótkowidz, - A, studenci... witam! Macie zajęcia?
- T-tak, - niepewnym chórem odpowiedzieli studenci, skromnie zebrani w rogu.
- Zaraz, zaraz, - zakręcił się staruszek, wywożąc wózek, przykryty szarą płachtą, - niech no który pomoże staremu człowiekowi...
- Magistrze Melar, niech pan nie udaje, jeszcze Pan nas wszystkich przeżyje – blado uśmiechnął się Sergiusz, pomagając przerzucić na stół nieruchome skostniałe ciało. Płachta opadła i alchemicy równocześnie zadrżeli na widok mnogości ran, pokrywających pomoc naukową.
- Bliżej, bliżej proszę, - przyjaźnie zawołał ich magister. – Jestem tutejszym kustoszem, magister nekromacji Melar, można bez magistra. Dziś mamy najemnika z rana mi ciętymi, - uzbroiwszy się w długi skalpel, wskazał spore dobrze zbudowane ciało z wyraźnie orczymi rysami twarzy – Rany powierzchowne naniesiono krótkim sztyletem – krisem, i łatwo je uleczyć. A przyczyną śmierci stała się utrata krwi z powodu głębokiej przenikającej rany w lewym boku, prawdopodobnie naniesionej długą cienką szpadą. Proszę zwrócić uwagę na charakterystyczny trójkątny kształt otworu przenikającego. To rzadkość, na upartego możnaby nawet zaleźć właściciela tego rzadkiego antyku...
- Khem, magistrze, mamy dziś praktykę z szycia... – cicho zauważył Sergiusz.
- Co? – oderwał się od pasjonującej opowieści nekromanta – anatom.
- Oczywiście, oczywiście, - zakręcił się wokół własnej osi, - proszę mi podać materiały do szycia... mam wrażenie, że rozcięć starczy dla wszystkich.
Obrzucił ostrym spojrzeniem smutne towarzystwo. Na suchej pokrytej zmarszczkami twarzy pod gęstymi siwymi brwiami chowały się nieoczekiwanie mądre czarne oczy. I, czekając na swoją kolej by nałożyć na skostniałe ciało krzywy szew, Lina zdecydowała, że obraz niezbyt bystrego rozkojarzonego staruszka był tylko maską. I łysa lśniąca czaszka, w której odbijało się światło wielu lamp, i niezbyt czysta szata, pokryta malowniczymi krwawymi pasami, i cichy, lekko zachłystujący się z zachwytu nad czymś wybitnie wstrętnym, głos... Do całości nie pasowały pewne gesty zadbanych rąk, francowate wysokie buty z jedwabnymi frędzlami ani gibkie kocie gesty.
Ale swoją pracę magister wyraźnie kochał. Gdy wszystko było już skończone, i nikt nie zemdlał, chociaż parę osób zbladło od złośliwych komentarzy typu „równiej, równiej ten szew prowadź, przecież nie chcesz by jutro się do ciebie zgłosił z pretensjami”, magister zatarł ręce:
- No i kto dziś zostaje na dyżur?
Sergiusz zajrzał do listy:
- Ejden, Lina...
Anatom spojrzał w kierunku skromnie stojącej w kącik panny. Słysząc wiadomość, podniosła brązowe oczy na wykładowcę i prychnęła:
- Ależ oczywiście – Sergiusz aż się wzdrygnął od wrażenia niezasłużenie obrażonej niewinności, wprost wylewającej się z tego wyrazistego spojrzenia. No cóż, jak mawiał magister Lesnid, za „popatrzeć” do karceru nie trafisz, bo...
- Wpadnij koło zachodu, dziecinko...
Lina posłusznie skinęła.
Już wychodząc z prosektorium usłyszeli radosny głos magistra:
- ... a już jak się będą cieszyć moi doktoranci gdy będą cię kochany takiego połatanego jak te stare portki podnosić...
Kto by pomyślał, że dyżur w tak ciekawym miejscu okaże się aż tak nudny?! Zjawiwszy się o właściwym czasie pod właściwymi drzwiami, zastała błyskawicznie pakującego się magistra. W drodze do drzwi wyrzucił z siebie instrukcje, które sprowadzały się do krótkiego: „niczego nie ruszaj, siedź cicho i nie wpakuj się za drzwi naprzeciwko”, po czym błyskawicznie zniknął...
Zgasiwszy światło w prosektorium Lina przeszła w głąb pomieszczenia. Z ciekawością obejrzała skrzynie zapakowane suchym lodem, i ustawione rządkiem wzdłuż szarej kamiennej ściany. Z paru tuzinów ustawionych jak na szachownicy grobów zajęte tylko dwa: znany już najemnik i nieco wysłużona topielica z pętlą na szyi. Niezbyt bogato.
W dalekim, oświetlonym jedną świecą rogu znalazł się drewniany sekretarzyk, napakowany dziwnie wyglądającymi pudłami. Zajrzawszy do jednej z nich, dziewczyna zobaczyła zasuszone ludzkie oczy, pedantycznie ułożone w przegródkach. Dalej wolała nie patrzeć.
Wstrząsnąwszy się, przysiadła w zapadniętym i oblazłym fotelu, i wyciągnęła zakurzony foliant, znaleziony w bibliotece. „Mchy, trawy i krzaki, rosnące w Górach Błocistych, i przylegających do nich mokradłach” z przepięknymi trójwymiarowymi ilustracjami w skali naturalnej. Mieszkający na tychże mokradłach trawnik nie zadał sobie trud opisania trzech setek gatunków, włączając te, które zmutowały po wielu magicznych bitwach. Koniec końców, został zabity przez jeden z nich, kłując zatruta igłą, podczas gdy zielarz zajęty był przeliczaniem rozgałęzień na szczeblu trującej jemioły. Po chwili podziwiania centymetrowych kolców owego krzaczka, pełnowymiarowo demonstrujące głupotę prób nawiązania z nim bliższej znajomości, Lina zamknęła księgę.
Przekartkowała praktyczny poradnik do trepanacji czaszki, który wpadł pomiędzy pudła kartoteki. Obejrzała dokładnie swoich milczących towarzyszy niedoli – truposzy. Powtórzył cały kompleks ćwiczeń z cieniami, który próbował wbić do jej mięśni mistrz Romasz.
Nuu-u-uudy... aromatyczna letnia noc właśnie weszła w swoja drugą połowę, bezksiężycową. Co by tu porobić?
Oczywiście, Lina nie wytrzymała. Tym bardziej, że zasuwa na drzwiach naprzeciwko i tak nie była zamknięta. Otworzywszy ciężkie skrzydło, dziewczyna znalazła za nim niezbyt wielki mroczny pokoik z kamiennymi ścianami. Purpurą świeciły się skomplikowane linie heksagramu z małoznajomymi runami. Wydało jej się, że w dalekim dogu wykreślonej na podłodze figury coś się poruszyło.
-Kto tu? – zapytała ożywający mrok.
Na słabe światło w środku heksy wyszedł tutejszy mieszkaniec. Nieco naciągając fakty, możnaby go nazwać człowiekiem... Ale szara skóra w kolorze popiołu, lśniące szmaragdowym światłem skośne oczy zajmujące pół twarzy, długi cienki łuskowaty ogon z igłą na końcu i czarny, połyskujący perłowo strój, zdradzały w nim mieszkańca Dolnych planów.
- Czego? – wysyczał niezadowolony demon. Niezbyt wyraźna dykcja była dość łatwo wytłumaczalna przez fakt obecności w jego ustach dwóch rzędów śnieżnobiałych kłów.
- Kim jesteś? – opierając się o futrynę spytała dziewczyna. Nie bała się. Koniec końców, co może zrobić demon siedząc w potężnym zatrzymującym heksie.
- Łowca dusz – odpowiedziała istota, przyjemnie zdziwiona faktem, że niespodziewana wizytorka nie ucieka z histerycznym wrzaskiem jak ta wczorajsza aspirantka.
- Ten łowca dusz? – zachwyciła się Lina, wychylając się do przodu, - wysłannik boga Śmierci, przeprowadzający umarłych do piekieł? Niezbyt podobny, - dodała sceptycznie.
- Do czego? – nieco obraził się demon.
- Do naszych obrazów kanonicznych...
Demon się wyraźnie zmieszał:
- To Ronia? Któregoś razu pojawiłem się w obliczu bojowym przed jednym klerykiem... i oto skutek... – wzruszył ramionami, błyskając długimi brylantowymi pazurami.
- Karać? – Lina pewnym tonem kontynuowała przesłuchanie.
- A gdzie tam, wyciągnął mnie modlitwą z obchodów na cześć władcy Śmierci, więc nie strzymałem. Chwila, - skojarzył demon, - a kim ty właściwie jesteś by mnie wypytywać?
Lina nachmurzyła się i surowo wyrzekła:
- Dyżurna w kostnicy, - niewyraźnie poruszyła palcami, - czemu hałasujesz podczas ciszy nocnej?
W tej manierze zwykle przemawiała starsza komendant akademika.
- Nie twoja sprawa, - słabo odgryzł się potwór, - po co się zjawiłaś?
- Nuu-u-udno, - Lina przeciągnęła się i ziewnęła.
- Nuuuuudno, - przedrzeźnił demon, - a ja tu siedzę piąta dobę! Jak niby się mam czuć? – z irytacją okrążył rysunek od wewnątrz, - robota stoi, plan się pali!
- Biedak, - współczująco rzuciła Lina, - a jak tu trafiłeś?
- Wasi nekromanci niedouczeni coś skopali w rysunku i zamiast zagubionego ducha przyciągnęli mnie. A ponieważ wpakowali do heksa tyle siły ile tylko im się udało, nie mogę ani wyjść ani przerwać! Nigdy nie rozumiałem, co pan widzi w was, niedouczonych ludzkich magach? – retorycznie spytał Łowca, wznosząc ręce do nieba. – Nie możesz mnie przypadkiem stąd wypuścić?
- Żebyś mnie ze sobą zgarnął? Wielkie dzięki!
- Głupoty, zabieramy tylko tych, czyj czas już nadszedł a ty... – demon zmrużył oko i przeszył dziewczynę spojrzeniem, - długo jeszcze będziesz po tej waszej ziemi dreptać.
- Co nie może nie cieszyć, - z rękoma na biodrach wymruczała wiedźma, - sam na pewno nie potrafisz?
- Zbyt mocny wyszedł heks, - śmiesznie podciągnął brwi demon, - gdzie się nie ruszę, natychmiast przyciąga z powrotem.
- A magistrzy?
- A co magistrzy? Przychodzili, patrzyli, ale bali się ruszyć kontur, mówią że zbyt mocne sprzężenie zwrotne... Jeszcze czego! O swoje paskudne duszyczki się boją, że jestem wściekły!
- Tia, smutne... a za jakieś dwa tygodnie oswoją się na tyle że zaczną eksperymentować...
Łowca się wyraźnie wczuł. Lina w zamyśleniu zatarła ręce. I kto by pomyślał, Łowca dusz jak zwykły duszek utknął w szkolnym heksagramie. Ciekawe, dyrektor wie?
- A jeśli się wyrwiesz, będziesz się mścił?
- Jakie interesujące pytanie, - demon usiadł na podłodze, krzyżując nogi, - chciałbym, ale komu? A i nie powinienem. W tej gestii zawarto określone umowy... wszyscy uczestnicy dostaną za swoje po śmierci.
No cóż, na ich miejscu Lina nie śpieszyła by się do tego lepszego świata! W głosie demona była taka pewność i spokojna obietnica policzyć się za wszystko co dobre ze wszystkimi krzywdzicielami. Skupiwszy się, wiedźma poczuła słabą pulsację siły. Faktycznie, nawet jej słabe zdolności potwierdzały obecność wewnątrz rysunku ogromnego natężenia. Gdyby zetrzeć chociaż linię, sprzężenie zmieli dziewczynę na miazgę, razem ze sporą częścią gmachu. Chyba przyrodnicy się postarali! Ale przecież można nie zrywać a przerzucić most! Lina pstryknęła palcami. A to jest jakiś pomysł!
- Proszę posłuchać, Łowco dusz, jest Pan zupełnie pewien że dziś nie jest mój dzień? – niespodziewanie dla siebie przeszła na oficjalny ton.
Demon pytająco podniósł głowę.
- Nie dzień mojej śmierci? – sprecyzowała dziewczyna.
- Uhm, - ponuro burknął więzień, znowu zagapiając się w podłogę.
- A jeśli pomogę Panu opuścić heks, czy zgodzi się Pan pomóc mi w odpędzeniu nudów, dotrzymując mi towarzystwa do świtu, do którego niewiele już zostało?
- Czego tylko sobie Pani zażyczy! – demon gwałtownie skoczył na nogi, krwiożerczo klackając zębami.
- O, - z wesołym prychnięciem przeciągnęła wiedźma, - proszę nie rzucać takimi obietnicami, bo nie tak wspaniałomyślna istota jak ja mogłaby skorzystać z okazji.
- Ale jak tobie... pani się uda? – ze zdziwieniem zaczął demon, wpatrując się w jej aurę. – pani siły nie starczy nawet na Przekłucie!
Lina uśmiechnęła się miękko.
- Jako alchemik, mistrz praktycznej nauki, wolę proste rozwiązania, - dziewczyna złapała stojącą w kącie miotłę, przeznaczoną do czyszczenia podłóg z wyników eksperymentów magicznych, i bez obaw wyciągnęła ją do środka rysunku, tworząc pokonując słaby sprzeciw Mocy. Długości akurat starczyło, by rękojeść dotknęła kamieni wewnątrz heksa, tworząc coś na kształt mostu.
- Zaprasza! – wymówiła uroczyście, robiąc wolną ręką szeroki gest.
Demon z niedowierzaniem wzniósł się nad pałkę i wąskim paskiem szarej mgły ślizgnął się wzdłuż rękojeści. Chwilą później, stojąc obok dziewczyny, wyszeptał:
- Zadziwiające...
Mocno opaloną miotłę Lina postawiła z powrotem do kąta. Karmazynowe linie dalej świeciły się lekko.
- Całkowicie się zgadzam! Strasznie mnie dziwi że nikt wcześniej nie wymyślił tak prostego rozwiązania problemu. Sugeruję opuścić ten smutny przybytek...
Wyszli, i lina ostrożnie przymknęła drzwi. Łowca dusz nadal poruszał się nad podłogą. Teraz, gdy zniekształcenia heksa nie zagłuszały jego obecności, dookoła czuć było lekką mroźną aurę.
- Dolny świat jest Twym dłużnikiem, meil'airie Linaro Eiden... nie dziw się, Znamy wszystkie Imiona i wszystkie istoty żywe świata który nam podlega. Nasz dług nie jest duży, ale nie zasługuje na zapomnienie...
Wydawało się, że jego głos rozlegał się wprost w głowie. Dotknąwszy na chwilę pazurem czoła dziewczyny, na chwilę otworzył swoją siłę. Pojawiło się i znikło lodowate tchnienie śmierci, które dotknęło włosów Liny.
- A teraz, - demon wyszczerzył w uśmiechu całą setkę kłów, - co powiesz na partyjkę kart?
Lina wstrząsnęła się, jak gdyby strząsając niewidoczny ciężar, a jej wargi rozchyliły się w drapieżnym uśmiechu. W dłoni demona materializowała się wysłużona, sfatygowana talia kart.
Gdyby świtem nowego dnia ktoś zajrzał do kostnicy, to zastałby tam obrazek dosyć szokujący dla każdego posiadacza słabych nerwów.
Na stole w prosektorium, gdzie nie tak dawno przeprowadzano sekcję, w zapamiętaniu grali w karty demon, studentka, i para niezbyt świeżych truposzy.
Okazało się, że gra w karty na dwie osoby nie jest szczególnie ciekawa. I demon bez żenady zajrzał do sąsiedniego pokoju, gdzie leżały ciała. Zakrzyknąwszy z radością, że to orzecie jego klienci, bez trudu i wątpliwości podniósł oboje, wyciągając z piekła pierwsze z brzegu dusze. Z tępymi zombi, jak wyjaśnił, można grać tylko w „dogoń mnie, strzało”. A z gośćmi na Dolnych planach demony regularnie urządzają turnieje.
- Tylko na czas gry, - uprzedził studentkę Łowca, widząc jak z ciekawością ogląda niebieską topielice, próbującą wykonać przysiad.
- Jeszcze mi tylko brakowało, by to towarzystwo szwendało się tu w dzień! – zgodziła się Lina, siadając na umytym od krwi stole, - rozdawaj!
Skostniały najemnik zajął miejsce naprzeciwko, demon po prostu lewitował w pozie lotosa, a topielicy, jak jedynej damie, ściągnęto fotel. Pianie potrącając futrynę, wylądowało przy stole. Nóżki podejrzanie chrupnęły, ale wytrzymały.
Ruszyło.
- Przełóż, - wychrypiała topielica, wyciągając talię ku Linie. W tej partii znowu rozdawała ona, ponieważ najemnik zbyt skostniał i palce go nie słuchały.
- Pas, - z irytacją odrzucił rozdane karty.
- Jeszcze dwie – wyciągnął pazurzastą łapę demon.
- Podnoszę do pięciuset! – zapamiętale krzyknęła dziewczyna, - nie zapominając krańcem oka pilnować aury demona. Parę razy już złapała go na próbie oszustwa.
Wypłatę długu gwarantował niepalny pergamin, na którym wypalano wyniki każdej partii.
Trzeba powiedzieć, że grali na pośmiertne tortury. Znaczy na czas pobytu w łapach boga Śmierci na Dole. Dla dwójki graczy, którzy już się tam znajdowali i Liny, która wcale nie planowała odejścia do klasztoru w celu toczenia tam świętobliwego życia, był to temat dość aktualny. Wszystkie zebrane punkty przeliczano na lata i odejmowano. Czyli im więcej wygrasz, tym wcześniej się odrodzisz. Dla Łowcy dusz, który raczej próbował nie pozwolić wygrać przeciwnikom niż próbował wygrać sam, byłą to najlepsza waluta. Musiał tez przyznać, że z wiedźmą niespodziewanie dobrze się grało. Niezależnie od posiadanej właśnie kombinacji wściekle się targowała, podwajała stawkę i blefowała, dosłownie promieniując szczęściem. Ani na twarzy ani w myślach i emocjach demon nie zobaczył śladu fałszu. Nawet przegrywała z chytrym śmieszkiem.
Lina faktycznie nie martwiła się przegraną, chociaż dwa wygrane tysiące przyjemnie grzały duszę. Póki co, to wszystko było zbyt abstrakcyjne, pochłoną ją sam proces gry, i nawet towarzystwo nie powodowało dyskomfortu. Ile jeszcze czekać tej śmierci? Poza tym, ciała i tak nie będzie obchodzić co się stanie z duszą, jak już je zakopią we wspaniałym grobie aż półtora metra pod ziemią.
Najemnik, będący na głębokim minusie, próbował chmurzyć brwi ze zmartwienia. Najlepiej radziła sobie topielica, która zebrała już trzy tysiące lat. Dusza, siedząca w niej, już zbierała się w dalszą drogę, z zadowoleniem błyskając wszystkimi kolorami tęczy.
Demon nieoczekiwanie nastroszył się:
- Szybko, otwieramy karty i kończymy... zagalopowałem się.
- A... – zdziwiła się Lina.
- Już dawno jest dzień, i właśnie zdąża tu pierwsza grupa studentów! – w prosektorium na chwilę podniósł się lodowaty wiatr, gasząc lampy pod sufitem i zwijając pergamin z wynikami. – Tego przypilnuję! – usłyszała Lina, która musiała zmrużyć oczy.
Gdy je otworzyła, zupełnie nie zdziwiła się, stwierdziwszy że siedzi w fotelu przy kantorku. Obok, w grobach z suchym lodem leżeli śpiesznie przywróceni na miejsce gracze. Nic nie przypominało o surrealistycznej nocy w towarzystwie Łowcy dusz. Chociaż... Lina otworzyła dłoń i zobaczyła wytartą talię kart. Z górnej mrugnął do niej szaroskóry joker.
„Na pamięć! Do nieprędkiego zobaczenia!” |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 17-12-2006, 11:16
|
|
|
Aleksandra Ruda
Polowanie na wampira.
Wampir biegł, przeskakując przez góry śmieci, czepiając się gałęzi i co i rusz prawie upadając. Jego nocne widzenie i umiejętność zamiany w nietoperza gdzieś zanikły, a ich miejsce zajęła panika, która wydawała się pochłaniać całą jego istotę.
- Tędy pobiegł! Chłopaki, szybciej!
Wampir wciągnął głowę w plecy, obejrzał się i zwinnie wspiął na wielgachne drzewo.
- Okrążaj!
Spokojnie, spokojnie! Gdyby wampir był człowiekiem, powiedziałby, że jego serce próbuje wyskoczyć z piersi. Tak, rozluźniamy się, spokojnie, zwalniamy oznaki życia.
- Sprawdzaj, tu jest czy pobiegł dalej, - prześladowcy hałaśliwi oddychali na dole.
- Chyba nie ma, pewnie pobiegł dalej.
- Przed nami nie ucieknie, przeklęty krwiopijca. Naprzód!
Poczekawszy, aż tupot nóg oddali się na przyzwoita odległość, wampir ostrożnie zlazł z drzewa. Nie, jednoznacznie, należy uciekać z tego miasta. Nie da się tu normalnie żyć i jeść!
W myślach oburzając się nad zwyczajami dzisiejszej młodzieży wampir zamienił się w nietoperza i ciężko uderzając skrzydłami – bieg przez park dawał o sobie znać – odleciał.
Lenczyk, fizyk z szóstego piętra akademika, na popijawie z okazji Dnia młodzieży zaproponował:
- Chodźcie, złapiemy wampira!
- Złapiemy! – hałaśliwie ucieszyli się doktoranci i wznieśli toast plastikowymi szklaneczkami.
- Nie no, poważnie mówię!
- Nauka głosi, że wampiry nie istnieją, - powiedziała Łaryska, botanik z trzeciego piętra.
- Nauka niczego nie może być pewna! – obruszył się chemik Wania. – Taka ilość opowieści ludowych nie mogła powstać z niczego! Spytajmy Irę.
Ira na chwilę oderwała się od krojenia kiełbasy.
- Jako filolog mogę powiedzieć, że Wania ma rację. A jako człowiek – może jednak wysłuchamy co Lenia ma do powiedzenia?
Lenczyk w natchnieniu zakreślił kółko ogórkiem.
- Wiem, że wampiry istnieją. Jestem zupełnie pewien, że mieszkają w Kijowie. Nawet mam przyrządy. Po prostu potrzebuję pomocy w samym procesie polowania!
- Zrobimy sobie zdjęcie pamiątkowe... – marzycielsko przeciągnęła Laryska.
- Wampiry ci nie wyjdą, - zauważyła Ira.
-A skąd masz sprzęt? – spytał Wania.
- W sklepie z second-handem natowskim. Tam można wszystko co chcesz kupić, nie tylko buty i kamuflaż. Trochę dopracowałem na podstawie istniejących teorii.
- Oho, wszystko jest tak poważne!
- Oczywiście! – połechtany Lenczyk odpowiedział uśmiechem.
Już od pół roku Leonod był pilnym doktorantem, laborantem w jednym z wielu oddziałów instytutu fizyki – nudne pomiary, eksperymentu dla habilitacji prowadzącego – i dopiero wieczorem cała zebrana wiedza zużywana była do tworzenia przyrządów do śledzenia i łapania wampirów. Teorie uzyskał z kolekcji książek, poświęconych mistyce i magii. Zobaczywszy bibliotekę Leni, członkowie ruchów magicznych, sataniści i cała reszta czcicieli szatana po prostu udławiłiby się z zazdrości.
- Wampiry mają obniżone wydzielanie ciepła, - opowiadał Lenczyk słuchaczom. – Mają zupełnie inna przemianę materii. Dlatego możemy zobaczyć wampira przy pomocy spektrometru, który reaguje właśnie na ciepło ciał. Wszystkie molekuły promieniują na pewnych częstotliwościach, jedna z których jest dominująca. Częstotliwości te zależą od temperatury, czyli cieplejsze i zimniejsze molekuły. W tym przypadku, przyrząd reaguje właśnie na ciepło wampirzych molekuł – eksperymentowałem z obniżoną temperaturą ciała gadów.
- Co, wsadzałeś żaby do lodówki? – nie wytrzymał Wania.
- Prawie, - olał go badacz. Zatrzymamy wampira przy pomocy kajdanek z srebrnym napyleniem.
- Czekaj, żeby utrzymywać wampira, trzeba go jeszcze znaleźć!
- I do tego potrzebna mi wasza pomoc. Będziemy polować na żywca!
- Na żywca, - zachichotała Łaryska, a potem zauważyła skierowane w swoją stronę spojrzenia i się przeraziła. – Chłopaki, ale nie chcecie powiedzieć że to ja mam być przynętą?
- Zwykle wampiry wolą w charakterze posiłku dziewczyny, a nie chłopaków.
- Ale Ira...
- Nie wiem, czy mój mąż będzie zachwycony, - ostrożnie zauważyła Ira.
Faktycznie, nikomu nie chciało się zadzierać z jej mężem, facetem słusznej postury o różowych policzkach – było to niezłą metodą na zepsucie sobie pokojowego życia.
- A i po co komu w ogóle ten wampir, - spróbowała odmówić Łaryska.
- Dla nauki! Widziałaś kiedy film „Wywiad z wampirem”? Przecież wampir jest niesamowitym źródłem wiedzy. A z punktu widzenia nauki! Przecież prawie nic o nich nie wiemy, tylko legendy i domysły. Zbadamy ich przemianę materii i przedłużymy ludzkie życie. A zamiast krwi będziemy jest soję – całkiem niezły substytut.
- Nie martw się, Łaryso! Będziemy czujni. – uspokoił dziewczynę Wania.
Zapadła decyzja, by łapać wampira na górze zamkowej. Trudno było o bardziej mistyczne miejsce – centrum Kijowa, miejsce „gdzie zrodziła się Ruś”. Góra była gęsto porośnięta drzewami, a poza tym, znajdował się na niej stary cmentarz, na górze na polance świątynia jakichś pogan, a u podnóża – starożytny monaster. Potężna energetyka!
- Chodź, Łaryś, nasmarujemy cię krwią! – zaproponował Lenczyk.
- Odbiło ci do reszty!
- Dla przynęty. No chodź, nie daj się prosić, co?
- Nie za przynętę robi moja młoda krew, nie zepsuta wrednymi przyzwyczajeniami – odcięła się Łaryska. – I tak ubrałam się jak prosiłeś.
Leonid dopiął swego i nie tylko szyja ale i weny na zgięciach rąk i pod kolanami były widoczne – Łaryska założyła wydekoltowaną bluzkę z krótkim rękawem i głupią spódnice mini, zapożyczoną od współlokatorki.
Spacerowanie w ciemności po opuszczonym cmentarzu było dosyć niewyraźne. Łaryskę pocieszało tylko jojczenie w krzakach, które znakowało poruszenia Wani i Leni, którzy ze wszystkich sił próbowali być niezauważalni, ale kurs podręcznik przetrwania nie był częścią programu studiów doktoranckich.
Po dwudziestu minutach, gdy Łaryska w pełni odczuła zimne nocne, chociaż i letnie, powietrze, narysowała się przed nią figura w czarnym długim płaszczu.
„Oddałby damie płaszcz!” – pomyślała Łaryska.
- Pani fama? – zapytał przyjemny ale nieco sepleniący męski głos.
- Jedna, - westchnęła Łaryska – szukam przygód na swoje weny.
W krzakach Lenczyk wzniósł oczy ku niebu w niemym błaganiu.
- To mnie fufasz, flifna! – młody człowiek błysnął we mroku uśmiechem z dodatkiem kłów i wyciągnął ku Łarysce rękę z długimi czarnymi paznokciami.
- Wampir! – odskoczyła.
- Włafnie on, - z zachwytem stwierdził pan kły. – Fodź do mnie, daj mi spróbować tfojej krfi!
- Aaa!
-Trzymaj go! – z krzaków wyskoczyli myśliwi. – Wykręcaj ręce, ręce, drań drapie.
- Srebrem go, bo zaraz ucieknie.
- Kretyni, puście mnie, kopał wampir. – Dranie, zaraz milifię zafołam!
Lenczyk sprawdził osobnika w płaszczu swoimi przyrządami.
- To przecież człowiek!
- Ofywifcie że fłowiek, barany! Pufcie mnie.
- Ma zęby, - powiedziała Łaryska. – I czarne paznokcie.
- Got jestem, k...
Zmieszany Wania zdjął z gota kajdanki. Ten wyciągnął sztuczną szczękę z kłami i obrażonym tonem powiedział:
- Czego się rzucali?
- A czego udawałeś wampira? – ze złością spytał Lenczyk, niezadowolony z klapy wielkiego planu.
- Przecie gotem jestem, chciałem sprawdzić, jak to jest – być wampirem. Mrocznym, czarnym, gotyckim. Zęby trzymałem z zeszłego halloweenu. Płaszcz mi zniszczyli, idioci, rok w nim chodziłem, - got prawie płakał.
W Łarysce obudził się instynkt macierzyński. Got był taki drobniutki, taki obrażony, a do tego młodszy od nich – pierwszo albo drugoroczniak.
- Daj zaceruję. Wpadniesz do mnie, wypijemy herbaty, poznam cię z sąsiadkami.
- nie trzeba – got dumnie otulił się płaszczem. – Nie ma tu waszych wampirów. Są tylko goci, metalowcy i poganie dalej po prawej.
- Nie mogłeś sprawdzić jeszcze z krzaków, - Łaryska napadła na Lenię. – Rzucasz się na ludzi.
- Spektrometr nie działa na dużej odległości od obiektu, - kajał się zmieszany Leonid.
- Co za młodzież! – oburzał się Lenczyk po powrocie do pokoju. – Udają wampiry.
- A gdzie szukaliście wampirów? – spytał sąsiad.
- Na Zamkowej.
- Amatorzy, - z poczuciem wyższości powiedział sąsiad. – Wampir będzie polował w miejscu, gdzie jest mniej ludzi i milicji nie ma. Znaczy nie w centrum. I żeby obok nie było monasteru. Myśleć trzeba.
Sąsiad Lenczyka był najmądrzejszy w całym akademiku, z którego to powodu było z nim strasznie ciężko – każdego przytłaczał intelektem. Ale mózg geniusza czasem produkował rzeczy bardzo potrzebne zwykłym śmiertelnikom.
Słuch o łapaniu wampira już rozpełzł się po akademiku, tak więc następna narada przebiegała już w większym gronie.
- Gdzie może polować?
- Czytałam w Internecie, że niedawno do pokoju jednego chłopaka wpadł nietoperz. Ledwo co go wygonili, - powiedziała sąsiadka Łaryski.
- To on – natchnął się Lenczyk. – Normalne nietoperze tak nie robią!
- A dużo widziałeś normalnych nietoperzy? – sceptycznie spytał mąż Irki.
Lenia nie zwrócił na krytyka uwagi.
- Gdzie to było?
- Gdzieś na Gołosiejewce.
- Tam jest porzucony park, - przypomniała sobie Łaryska. – Wiosną tam byliśmy, chronić przebiśniegi chronić przed kłusownikami. Dzikie miejsce! Krańcem chodzą matki z wózkami, a głębiej nikt nie wchodzi.
- Akurat! – towarzystwo zaczęło się entuzjastycznie zbierać.
...
Wampir zbierał się na nocne polowanie. Był w paskudnym nastroju. Tydzień temu przywołano go na słaby ale ciekawy rytuał w głębi parku Gołosiejewskiego. Z ciekawości ( a nie z powodu siły wzywających, bo nawet pentagram mieli dość krzywy) pojawił się. I został zaskoczony krzykami na wpół nagich panien, żądających, by wypił ich krwi. Oczywiście, w każdej epoce znajdowali się chętni do wiecznego życia z racji ukąszenia, ale jeszcze nie napotkał sytuacji, gdy rozebrani grożący gonili wampira przez park, dodając do żądań ukąszenia groźby. A już zupełnie nie miał ochoty na krew, nieźle przyprawioną marichuaną i alkoholem. Zmienił się w nietoperza, ale wredni wzywający zdołali trafić go mocnym zaklęciem, i stracił orientację przestrzenną. Potem prawie zatłuczono go na śmierć szmata do podłogi w czyimś mieszkaniu, a potem trafiono z procy.
Apetyt poszedł się kochać na cały następny tydzień.
Wampir pamiętał stare dobre czasy. Spokojne! I młodzież była nie taka powariowana, i życie miała zdrowsze – nic tylko pić i się delektować. Na początku 90-ch wampir wpadł w śpiączkę, mając nadzieję na przeczekanie czasów głodnych i złych. A po obudzeniu nie poznał rodzimego miasta, w którym żył i pił krew prawie że trzysta lat. Na wampirzych zlotach słyszał plotki, że w małych miasteczkach wszystko jest tak samo ciche i pokojowe jak pod koniec 80-ch, tylko bez milicji i z dużą ilością bandytów. Jedz ile chcesz – nikt nie będzie przeszkadzał. Wampira inicjowano na zachodzie jego ludzkiego życia i jego losem od zawsze była zazdrość w stosunku do młodych, energicznych i nie znających strachu wampirów, rzucających się w każdą drakę.
Myśli o przeprowadzce zaczęły nawiedzać wampira od momentu, gdy jego wygodną piwniczkę wykupiła pod biuro jakaś maleńka firemka. Przeciągając grób do sąsiedniego bloku stary mieszkaniec Kijowa próbował zgadnąć, ile tam pomieszka do pojawienia się nowych właścicieli. I ciężko wzdychał.
Wieczorem w parku było cicho. Aktywnie pożądających ukąszenia nie było widać, więc wampir się nieco rozluźnił.
Na ławeczce siedziała pochmurna samotna dziewczyna. Wampir przysiadł obok.
- Przyjemna noc, - powiedział, zwracając się do niej.
Obrzuciła go spojrzeniem i skinęła.
...
Łaryska siedziała na ławeczce i się wściekała. Przy takiej ilości chętnych zapolować nie było nikogo chętnego na rolę przynęty. Tak więc znowu w króciutkiej spódnicy (przy całej swojej miłości do dżinsów) siedzi na ławce i na coś czeka. Jeszcze dobrze że nikt nie każe jej spacerować – Lenczyk postawił posterunki we wszystkich zakamarkach parku, utrzymując kontakt z myśliwymi przez komórkę. Sam inicjator polowania na obiekt badań zasiadł z Wania w krzakach bezpośrednio za krzywa ławką, by nie upuścić obiektu polowania.
Koło Łaryski przysiadł starszy mężczyzna o szacownym wyglądzie. Emeryt na przechadzce zdrowotnej. Kostium dawno wyszedł z mody. Uprzejme spojrzenie. Łaryska zdecydowała się nie podtrzymywać rozmowy – bo jeszcze zostanie na pogaduszki i przepłoszy wampira.
...
Dziewczyna ewidentnie była sama, inaczej nie czułaby się aż tak obrażona. Akurat na dzisiejszą kolację. Spokojna, sympatyczna. Nie zalatuje papierosami ani alkoholem. Piękna! W krzakach ktoś sapie z podekscytowania. Wampir powąchał pot – para facetów. Tfu, pederaści. Trzeba stąd zabrać kolację i zjeść w spokoju.
...
Lenczyk z zachwytu i podekscytowania prawie wypuścił z rąk spektrometr.
- To on! – zachwycał się szeptem.
Wania wydarł fizykowi przyrząd. Jego oczy błyszczały jak oczy psa Baskerwillów.
- Być nie może! O-o-o! Fakt!
Doktoranci pośpiesznie gramolili się z krzaków.
...
- Niech Pani pozwoli odprowadzić się do domu, - zaproponował emeryt – Ciemno już.
- Nie chcę.
- Niech się Pani nie boi, nic złego Pani nie zrobię, tylko odprowadzę do drogi. Wsiądzie Pani w trolejbus i pojedzie do domu spać.
Głos mężczyzny był tak przekonujący i delikatny, że Łaryska wstała by pójść z nim. Niech oni tam sami w minispódnicach łapią te swoje wampiry. Po paru krokach obcas utknął w szczelinie w asfalcie.
- Pani pozwoli, - towarzysz sprawnie uwolnił uwięzioną nogę.
- Jakie pan ma zimne ręce!
- Zakłócenie przemiany materii, - powiedział mężczyzna. – Wie Pani, starość.
Przemiana materii. Zimne ręce. I gdzieś prowadzi. Wampir! Prawdziwy wampir! Lenia, gdzieś ty? Zjedzą i nie zauważą!
Trzeba było działać szybko. Łaryska zamachnęła się torebką i walnęła wampira po głowie. A nogą, jak pokazywali w telewizji, w życiowo ważny organ.
- Trzymaj, draniu! – pudło. To wcale nie takie proste jak by się mogło wydawać. Ale przeciwnik złożył się wpół i zajęczał.
- Z co... y-y-y.
W tym momencie zadzwoniła komórka Łaryski. Nie spuszczając oczu z pokonanego wroga, odpowiedziała.
- Łaryska, gdzie jesteś? – komórka przemówiła głosem jednego z myśliwych. – My tu mamy gada, już nasi za nim biegną. Po prawej stronie jeziora, pośpiesz się.
Po prawej... A ona w ogóle nie jest koło jeziora!
- Bardzo Pana przepraszam! – rzuciła Łarysa w stronę skulonego emeryta, i, sprawdziwszy że nie ucierpiał zbyt poważnie, pobiegła w kierunku jeziora.
...
Gdy tylko wampir dotknął wargami cienkiej skóry na szyi, ich przyjemna samotność przerwana została przez tych właśnie pederastów z krzaków. Ostro zalatywało od nich podekscytowaniem i radością.
- Łap go!
Tego tylko brakowało. Wampir nigdy nie był zwolennikiem seksu z mężczyznami, więc szybko ruszył ścieżka, rzucając pożegnalne spojrzenie na niebyłą kolację. Ale para też przyśpieszyła. Wampir odwrócił się, i nagle zrozumiał z pełna jasnością że wcale nie są pederastami, a myśliwymi, polującymi na niego, szanującego się wampira.
...
Krwiopijca spróbował zamienić się w nietoperza. A już ci! Wania zwinnie wystrzelił w niego silnym strumieniem z pistoletu na wodę. Nie lenił się, poszedł po wodę do cerkwi. Przeciwnik wydarł się i zaczął uciekać ścieżką. Pogoń za ofiara rozpoczęta.
...
Wampir starannie próbował zwalczyć panikę. Myśliwi przygotowali się porządnie – święta woda (pali!, taka ilość srebra że poczuje nawet ktoś całkowicie pozbawiony węchu, u kolejnej pary w kieszeniach paskudnie śmierdziały hostie. Uciekać, chować się. Wampir skręcił na najbardziej nieuczęszczaną ścieżkę, ale tam już na niego czekano. Trzeba więc było biec przez krzaki i dalej lasem.
...
Najsłabsi doktoranci odpadli jako pierwsi. Ale przeważająca część wesoło biegła za Lenczykiem, który trzymał się ofiary jak pies myśliwski i śledził jej ruchy przy pomocy przyrządu.
- Stój, draniu! – Darł się Wania, tracąc oddech od szybkiego biegu. – Tylko pogadać chcemy! Stój!
...
Tylko pogadać! To coś nowego. W takim razie po co tak prześladować? Już by raczej chcieli by ich ukąsić. Wampir przyśpieszył kroku.
...
Pierścień myśliwych się zaciskał
- Nie ucieknie!
...
Zmęczenie i tygodniowa abstynencja dawały o sobie znać. Wampir zaczął się potykać. Regularnie chodził na seanse wieczorowe i zrozumiał, że śledzą go przy pomocy ciepła. Zostawała jedyna szansa na ratunek – trzeba było zamrzeć, sprowadziwszy wszystkie procesy przemiany materii do minimum, i ostygnąć.
- Tędy pobiegł! Chłopaki, szybciej!
Wampir wciągnął głowę w plecy, obejrzał się i zwinnie wspiął na wielgachne drzewo. Spokojnie, spokojnie! Gdyby wampir był człowiekiem, powiedziałby, że jego serce próbuje wyskoczyć z piersi. Tak, rozluźniamy się, spokojnie, regulujemy temperaturę ciała w zgodności z temperaturą otoczenia.
- Sprawdzaj, tu jest czy pobiegł dalej, - prześladowcy hałaśliwi oddychali na dole.
- Chyba nie ma, pewnie pobiegł dalej. – główny prowadził przyrządem na strony.
- Przed nami nie ucieknie, przeklęty krwiopijca. Naprzód! – dźwięki dobiegały wampira jak przez watę.
Poczekawszy, aż tupot nóg oddali się na przyzwoita odległość, wampir ostrożnie zlazł z drzewa i z trudem się zregenerował, zamienił w nietoperza i odleciał.
- To nic że nie złapaliśmy dziś, w tygodniu zapolujemy jeszcze raz, - mówiła do słuchawki śliczna panienka na ścieżce.
„Już jutro zbieram grób i przenoszę się na jakąś zapadłą prowincję – zdecydował wampir – albo nie, dziś!”
Skręcił w kierunku dworca i poleciał, czasem tylko nurkując nosem ku ziemi, za biletami na najbliższy pociąg. |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 17-12-2006, 21:30
|
|
|
http://zhurnal.lib.ru/b/bashtowaja_k_n/muzxe.shtml
Moje muzowstwo
Pochmurny jesienny wieczór ze smutkiem zaglądał przez okno. Nudno... Co by nie mówić, nudno. Wszystkie książki przeczytane ze sto razy, nic ciekawego w telewizji... Nudno...
- Patrzcie Państwo, ona się nudzi, - wrednie zadźwięczał za plecami cieniutki głosik. – Nie ma co czytać! To weź i napisz! Sama się rozerwiesz, a może i coś ciekawego wyjdzie!
Powoli się odwróciłam, - na półce z książkami siedziało coś małego, w okolicy dziesięciu centymetrów, w dżinsach i białej koszuli, z czarnymi nażelowanymi włosami.
- Ktoś jest?
Poprawna odpowiedź mogła być tylko jedna. Schizofrenia.
- Muzem jestem!
- Że kim?!
- Muzem! Pisarze mają muzy, nie? Więc pisarki – muziów i myziaków!
Po takim stwierdzeniu się rozkaszlałam.
- Ale nie jestem pisarką!
- Wszystkie tak mówicie, - machnął ręką. – „Nie jestem pisarką, jestem grafomanką!”. A ja mam zamówienie. Tak że klawiaturę w łapki, i arbeiten, arbeiten please!
Powoli opadłam na krzesło:
- A... co mam pisać?...
- Hm... – smutno westchnął on. – Bidula nie klient... No dobra, jesteś początkująca, więc skorzystamy z już gotowego materiału. Co ci się podoba? Amber? Komp chodzi? To jedziemy! „Spadałem do bezdennej przepaści. Moje ubranie się paliło...”
- Tego... A kto jest narratorem? – zaciekawiłam się ostrożnie.
- Bog-gowie! – wzniósł oczy ku niebu muz. – I z kim ja musze pracować!... Przecież ci się Brand podoba, no więc piszemy w jego imieniu... No czego się rozsiadła? Na co czeka?
W ciągu jakiegoś tygodnia powstało epokalne dzieło, noszące dumną nazwę „Duchy Drogi”. Muz przejrzał plik, prychnął sceptycznie i wydał z siebie”
- Cóż, do Zelaznego masz jeszcze jak stąd do Cephiro... Ale na pierwszy raz może być. Jutro zaczynamy ciąg dalszy. A do tego... Co tam jeszcze... Przerobimy fabułę Demona Lermontowa... Bo u niego tam wszyscy umarli... Przykre...
„Jutro” nie przyszedł. Bezskutecznie gapiłam się w ekran komputera, z wysiłkiem próbowałam wymyślić chociażby cokolwiek, gdy z tylu ktoś delikatnie zakasłał:
- Khem... Przepraszam najmocniej, to na Panią przyszło zamówienie?
Podskoczywszy z zaskoczenia i prawie że przewróciwszy na klawiaturę kubek herbaty, gwałtownie się odwróciłam. Za moimi plecami stał wysoki niebieskooki blondyn (no dobra, koniec z romansidłami!) i, nerwowo miętoląc czerwoną wiązaną teczkę, ostrożnie rozglądał się na boki.
- A pan to? – tylko tyle zdołałam wyrzec, podejmując twardą decyzję niczemu się nie dziwić.
- No.. eee... znaczy... muz. To przecież na Panią przyszło zamówienie, prawda?
- Jak-kie zamówienie?!
- No... – chłpak nerwowo przestępował z nogi na nogę. – Zwykłe... Na utwór literacki... Małą prozę...
- Czego?!
- No... Opowiadanie...
- E... nie wiem... – tylko na to mnie starczyło.
- Ale jak to! – chłopak prawie płakał. – Mam tu, o! – szybko rozwiązał teczkę i zaczął szeleścić papierami. – Zamówienie! Na nazwisko Wesiołkinej Angeliny Fiodorowny... Proszę siadać przy komputerze, będę dyktował...
Wzruszyłam ramionami i otworzyłam Worda. Zdecydowałam się nie zdradzać, że nie mam pojęcia kto to ta cała Wesiołkina...
Opowiadanie okazało się być malutkie i kończyło się czymś a-la „no to wszyscy umarli”. Gdy poinformowałam muza, że takie rozwiązanie mi się nie podoba, wzruszył ramionami i powiedział, że to nie do niego. Zamówienie jest – jest. Wykonanie jest – jest. A co się tam z kim dzieje... A w ogóle, to jutro będziemy pisać powieść, w której umrą wszyscy bohaterowie! Będzie to bardzo smutne, ciekawe i romantyczne!
I rozpłynął się w powietrzu.
Cóóóż... A co najważniejsze – optymistyczne...
- Witaj śliczna! – wesoło rzucił chudy ciemnowłosy chłopak, wsadzając głowę przez ścianę. – Gotowa do napisania arcydzieła?
- A gdzie ten... – nie do końca jeszcze doszłam do siebie, więc stać mnie było tylko na nieokreślony gest ręką, - ...blondynek?
- E tam, zbył mnie gość, całkowicie wchodząc do pokoju, - zapomnij o tym śmieciu! Pewnie dyktował to co zwykle? Panieńskie smarki, mil pardon, łzy, niewinnie zamordowana miłość... I cała reszta tych paskudztw. Zaraz napiszemy taaaaaaaaaaaaką powieść! Arcydzieło literatury światowej! Tołstoj ci będzie zazdrościł! Humorystyczna fantastyka – to jest to! Z prostą fabuła co by nie kombinować. Ona trafia do równoległego świata, spotyka księcia na białym koniu... A, i jeszcze dodamy wampirów do kompletu! Niechaj się światła nie boja, ale krew piją! Naprzód!
Nowy muz, mimo wrednego charakteru, okazał się pracowity i niespokojny... Po jakiejś chwili napisana została nie tylko pierwsza, ale i druga część nieśmiertelnego dzieła, godnego trafienia do programu szkolnego (aha, a jaka ja skromna jestem), ale... Historie się kończą. Postawiona ostatnia kropka, bohaterowie się hajtneli, poślubili, i w ogóle niech sobie dalej radzą sami, ale... co ja mam niby robić? O czym pisać?
Zabawne, wyglądało na to, że słowa pierwszego muza o grafomanii okazały się prorocze... Ale o czym ja mam teraz pisać?! Kompletny brak pomysłów...
- A co powiesz o historii o słowiańskim koniu i carewiczu, który nie chce zostać carem? – poważnie zapytał wysportowany młody człowiek w czarnej skórzanej kurtce, na której telepało się jakieś żelastwo (chłopcze, a motor to gdzie?!).
- Fe, jakie to prostackie! – wyrzekł delikatny chłopaczek z uwodzicielsko podkreślonymi oczyma. – Będziemy lepsi! Historia o dziewczynie, która piętnaście lat temu uratowała pewnego tian-shi...
- No nie, banał! - obruszył się czarnowłosy gość, podobny równocześnie do Nicolasa Rogersa, Vito Morgensena i Johny Deepa. – Tian-shi, Pian-shi... Głupie! A co powiesz na historię młodej wiedźmy, której nic nie wychodzi? A jeszcze ma białego gadającego kruka o imieniu Morgensztern, albo po prostu Morgik. Ale nie będziemy się staczać do tych wszystkich magicznych szkół i uniwersytetów... To było wałkowane już tyle razy...
- Co?! Wkurzył się chłopak z długimi białymi włosami, wyraźnie czujący się jak w domu na mojej kanapie. – Wałkowane?! Co ty niby wiesz?! Tu masz historię dziewczyny, która uczyła się zaocznie w uniwersytecie magicznym i spróbowała przywołać salamandrę...
- Brednie – olał...
- Że co?!...
- O wiele lepiej...
- Proponuję...
- CISZAAAAAA! – nie strzymałam. – Kim wy w ogóle jesteście?!
Cały tłumek (jakieś siedemdziesiąt osób, nie mniej, i jak się tylko zmieścili w pokoju?) jak jeden mąż zamrugała niewinnymi (prawie że niebieskimi) oczyma i nie mniej jednogłośnie poinformowała mnie:
- Muzami jesteśmy!
Zakrztusiłam się niewypowiedzianym krzykiem w temacie „a może byście tak spadali” i cicho spytałam:
- I co tu niby chcecie?
- Jak to co?! – prychnął drobny chłopak koło piętnastki. – Żebyś napisała książkę! Zobacz ile każdy ma pomysłów! A przy okazji, Sława jestem!
- A ja Roman!
- A ja – Sebastian!
- A ja...
- A ja...
Nie wytrzymałam:
- Ale co ja mam do tego?!
- Jak to co? Przecież możesz tworzyć, pisać – no więc pisz!
- Aha, wciął się siwy, - Na przykład o salamandrze, który...
- Czemu o salamandrze?! O jakiejś jaszczurce?! O tain-shi!...
- O złodzieju!
- O jakim złodzieju?! O złodziejce!...
- O...
Nie wiem kto tam i co pierwszy zrobił, ale w którymś momencie ten siwy nie wytrzymał i przywalił bajkerowi w oko, a tamten się oburzył, rozmachnął i przypadkiem trafił pięścią w nos nastolatka, który...
I po chwili w pokoju na dobre trwała bitwa...
Z ręką na sercu powiem, że próbowałam ją przerwać, próbowałam wezwać do sumień muzów (czy muziów, ciekawe?)... a potem, machnąwszy ręką na cały ten tłum, siadłam przy komputerze, wlepiwszy smutne spojrzenie w monitor...
- Hej, rudy, dawaj no, z całych sił, tamtym wazonem!... Czarnulku, blondyn zachodzi od tyłu!... Nie kręciołku, nie do ciebie mówie!...
Obejrzałam się ze zdziwieniem: na szafie, energicznie ruszając nogami siedział obrośnięty chłopak z trzydniowym zarostem. Złapawszy moje spojrzenie, wesoło mrugnął, zeskoczył na podłogę i podszedł do komputera:
- No co? Co myślisz o tym, by napisać historię o parze nieudaczników, którzy po spożyciu się stali wampirami? O, to słuchaj i notuj – „O szóstej rano telewizor...” |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 17-12-2006, 23:37
|
|
|
Dziennik orka Gyrsza
http://zhurnal.lib.ru/t/terin_m_w/dnevnik2doc.shtml
12.01.1376
Do obozu przyszła trójka elfów. Jeden, z łukiem, stał na skraju polany, a reszta długo tłumaczyła nam, czemu mamy się wynosić z lasu. Gdy nasz wódz po tym tłumaczeniu koniec końców zdołał się podnieść, z jakiegoś powodu spytał, czym tak bardzo przeszkadzamy. Wtedy wyjaśnili jemu osobiście, że bezcześcimy las samą swoją obecnością. I jeszcze powiedzieli, że wybite zęby nieźle wstawia zielarz w wiosce Złota Dolina.
14.01
Wódz koniec końców doszedł do siebie. Zwijamy obóz.
17.01
Wynieśliśmy się do innego lasu. Bardzo chce się jeść. Herszt wysłał Zwińka i Chudego by wyjaśnili, czy w okolicy nie ma elfów.
18.01
Zwinek i Chudy wrócili, elfów brak, ale w okolicy jest niewielka wioska. Trzeba tam zakosić coś do jedzenia.
19.01
W nocy zwinęliśmy kozę. Dobra koza, pulchniutka. Tylko drobna.
19.01, wieczór
Z wioski przyszedł staruszek, właściciel kozy, z dzieciakami. Dzieci, sześć wielgachnych kolesi, przez jakieś dwie godziny opowiadali nam jak bardzo smucił się ich tatuś z powodu nieplanowej śmierci swojej kozy. Łysemu zabrali bransoletkę. Zwinek mówi, że moje plecy dojdą do siebie po tygodniu, a oko będzie widzieć nie wcześniej, niż za tydzień.
28.01
Stwierdziliśmy, że postawimy samostrzały na okolicznych ścieżkach.
29.01
Złapałem w lesie królika, usmażyłem i zjadłem.
30.01
W nocy od strony wioski dolatywały bardzo brzydkie słowa w orczym. Ciekawe, skąd tam orkowie?
30.01, wieczór.
Już wiemy, skąd orkowie. Inna banda próbowała zrobić nalot, ale jej zwiadowca trafił na nasz samostrzał i teraz dość długo nie będzie mógł usiąść. Spróbowaliśmy uniknąć wyjaśnień, ale ich było więcej, w związku z tym zrobili z nami wiele tego, o czym mówili o świcie.
2.02
Na światło naszego ogniska wyszedł handlarz. Pokazał nam, jak można upiec bulwy, które kradliśmy z pola i jedliśmy na surowo. A jeszcze wprawił Łysemu skręconą rękę. Daliśmy mu wódki.
3.02
Stwierdziliśmy, że porwiemy w wiosce pannę i zażądamy okupu.
4.02
Porwaliśmy panienkę, która planowała za tydzień wyjść za mąż. Do wioski podrzuciliśmy liścik, że oddamy dziewczynę za dziesięć złotych.
5.02
Ugurg i Chudy pilnowali pieńka, pod którym mieli złożyć kasę. Najpierw przyszli rodzice i coś tam włożyli. Ugurg spojrzał o to. Okazało się, że dwadzieścia złotych i liścik. Pisało, żeby nie przyszło nam do łbów odprowadzać panienki z powrotem do wioski. Ugurg poszedł do obozu a Chudy został. Słusznie. Przyszedł narzeczony i też coś tam włożył. Tym razem dwadzieścia pięć złotych i notkę o tej samej treści co poprzedniej. Tylko ta jeszcze mówiła, że jeśli przyprowadzimy jego narzeczona z powrotem, to będziemy biedni. I nawet jeśli tu zostaniemy, to będziemy biedni. Zwinęliśmy obóz.
6.02
Gdy panna dowiedziała się, że wieziemy ją nie do a od narzeczonego, zaczęła się drzeć. Łysy powiedział, że chyba lepiej żebyśmy byli biedni, i chyba ma rację.
9.02
Da kretynka się nadal drze. I jak jej starcza powietrza? Nawet nie możemy jej utłuc, bo gdy tylko ktoś z nas się zbliża, zaczyna się drzeć jeszcze głośniej.
10.02
Chudy rzucił w nią kamieniem, i trafił w potylicę. Można trochę pospać.
11.02
Gdy Gurdrun doszła do siebie, powiedzieliśmy jej, że to nieładnie tak hałasować, i że możemy się wkurzyć. Odpowiedziała, że jeśli nie znajdziemy jej innego narzeczonego, wdrapie się na drzewo i będzie się tam drzeć. A potem będzie za nami iść i się drzeć. Wódz powiedział, że jeśli zamilknie, spróbujemy jej kogoś znaleźć.
12.02
Przygotowała obiad. Niechby się lepiej darła.
13.02
Herszt ze Zwinkiem poszli kogoś tropić. Bardzo chce się jeść.
13.02, popołudnie
Przybiegł Zwinek, mówi, że drogą idzie gnom z taczką, sam. Zasadziliśmy się, założyliśmy mu worek na głowę i razem z taczką wpakowaliśmy do jamy. Zaczął się drzeć, o wiele gorzej niż Gurdrun. Niezła by była para.
14.02
Gnom darł się do świtu, a potem zamilkł. Zasnęliśmy, co było błędem, bo okazało się że wykopał wyjście z jamy i uciekł ze wszystkimi rzeczami. Zostawił tylko liścik, w której przyzwoite były tylko słowa „... dlatego więc...”, a cała reszta była nieprzyzwoita. Przyszedł wódz i długo tłumaczył mi i Chudemu, że nie należy wsadzać gnoma do jamy razem z jego narzędziami. Chudego wysłał do wioski po jakieś jedzenie. Mnie nie wysłał, bo póki co nie mogę chodzić.
15.02
W nocy Chudy próbował uprowadzić krowę ze stada wioskowego, ale z jakiegoś powodu byk był przeciw. Pogonił za Chudym i by go doścignął, gdyby tamten się nie wdrapał na drzewo. Wtedy byk podprowadził całe stado pod drzewo i zaczął czekać.
16.02
Przyszli ludzie z wioski, dowiedzieć się gdzie stado. Zobaczyli Chudego na drzewie, długo się śmiali. Trawa na polance im się spodobała, więc zdecydowali się stada nie zabierać.
16.02, popołudnie
Herszt mówi, że wie jak zdjąć Chudego, ale trzeba poczekać do wieczora.
16.02, po zachodzie słońca
Wódz przyprowadził Gurdrun do tej polanki, i powiedział jej, że nie będziemy jej szukać chłopa. Ona zaczęła protestować, ale wódz zawczasu zatkał uszy drewienkami, a gdy stado w panice uciekło, powiedział jej że żartował. Potem wytłumaczył Chudemu, że banda nie może tracić dwu dni na orka, który nie ma dość mózgu nawet na to, by uprowadzić jedną malutką krówkę.
18.02
Spadł śnieg, nie mamy co jeść.
20.02
Złapaliśmy woźnicę. Pokazaliśmy mu nasze jatagany. On nam pokazał swój dyszel. Potem się rozgadaliśmy. Okazało się, że wiezie dzbanki. Odprowadziliśmy do polanki, a on nam dał chleba.
26.02
Panna trzeci dzień gotuje. Dziś zrobiłem w pasku nowa dziurkę.
28.02
Herszt mówi, że dziś się kończy zima. A ja bym nie powiedział. Zwinek zaproponował podrzucić do wioski list, że banda orków w lesie trzyma w niewoli piękną dziewczynę. Łysy powiedział, że chociaż nie ma nic przeciwko kłamstwom, chyba powinniśmy wykreślić tę „piękną”.
1.03
Zwinek podrzucił list. Poobserwowaliśmy wioskę. Koło południa z dwóch końców na centralnym placu zebrały się dwa tłumy i zaczęły dowodzić sobie nawzajem, że nie mają racji. Ucieszyliśmy się, że ludziom dobrze. Zawsze jest się z czego cieszyć gdy są zajęci sobą a nie nami. Potem przyleciał Zwinek i powiedział, że na plac wyskoczyła jakaś starucha i się wydarła, że najpierw trzeba wyb... (zakreslone) przegonić orków z lasu i uwolnić pannę, a już potem wyjaśniać kto będzie mężem. Gdy zobaczyliśmy te tłum, to zrozumieliśmy że czas szukać innego miejsca. A Łysy powiedział, że Gurdrun powinna pójść z nami, bo jesli ją wezmą za orka, to dopiero się najemy wstydu.
4.03
Rozbiliśmy obóz. Panna mówi, że pilnie potrzebuje męża. Po co?
5.03
Zwinek poszedł do wioski, wyjaśnił, że jest tam jeden chłop, który potrzebuje żony. Podrzuciliśmy mu list. Gdy pobiegł z rodzina ratować pannę, rzuciliśmy ją związaną w obozie, a sami uciekliśmy. Potem, gdy już ją zabrano, szybko się spakowaliśmy i sobie poszliśmy.
12.03
W końcu się zatrzymaliśmy. Mam nadzieję, że nas nie znajdą, bo będziemy biedni.
15.03
W okolicy pracują jacyś drwale. Ugurg zaproponował, by ich otruć. Dodał do wódki wywary z jałowca, jemioły i pokrzywy. Butelki zostawił tam gdzie pracują drwale. Zobaczymy co dalej.
16.03
Butelek brak, drwale żyją. Pewnie za mała dawka. Może są mocniejsi niż goblini? Chyba tak, tej butelki by starczyło na dziesiątkę orków. Ugrurg przygotował kolejną butelkę.
17.03
Drwale śpiewali jakieś barbarzyńskie piosenki. Ugrurg podłożył jeszcze jedną butelkę i jutro będzie obserwował.
18.03
Drwale zobaczyli butelkę, a potem zaczęli przeszukiwać okolice. Znaleźli Ugurga, ucieszyli się. Mówią: akurat nam brak trzeciego. Okazuje się, że chcieli go torturować. Wlali w niego trochę wódki, a potem patrzyli, jak pokrywa się najpierw żółtymi, potem zielonymi, a potem czerwonymi plamami. Potem mu powiedzieli, żeby im codziennie przynosił taką butelkę.
20.03
Próbowaliśmy uciec, ale złapali nas i długo tłumaczyli, że to nieładnie tak uciekać, nie podawszy przepisu na napój. Potem zmusili nas do jego picia.
29.03
Ugrurg zrobił wielgachną beczkę tej trucizny, w końcu nas puścili. Może trzeba było zostać, koniec końców karmili?
4.04
Zwinek mówi, że w wiosce Złota Dolina potrzebują pary pastrzy.
7.04
Uciekliśmy z bandy
12.04
Jaki wredny ork powiedział mi, że będąc bandyta można nieźle zarabiać? Tu będą mi płacić na miesiąc dwadzieścia sztuk srebra, karmić, i jeszcze chatę dadzą. Dobę będę pasł ja, dobę – Zwinek. Trzeba będzie tu przywieźć żonę. |
|
|
|
|
|
Avellana
Lady of Autumn
Dołączyła: 22 Kwi 2003 Status: offline
|
Wysłany: 18-12-2006, 10:32
|
|
|
Kotowersja przerobiona na wersję Avellanową:
http://zhurnal.lib.ru/b/bashtowaja_k_n/muzxe.shtml
Moi muzakowie
Pochmurny jesienny wieczór smętnie zaglądał przez okno. Nudno... Czego by nie mówić, nudno. Wszystkie książki przeczytane ze sto razy, nic ciekawego w telewizji... Nudno...
- Patrzcie państwo, ona się nudzi - zadźwięczał za moimi plecami wrednie cieniutki głosik. – Nie ma czego czytać! To weź i napisz! Sama się rozerwiesz, a może i coś ciekawego wyjdzie!
Powoli się odwróciłam - na półce z książkami siedziało coś małego, jakieś dziesięć centymetrów, w dżinsach i białej koszuli, z czarnymi, nażelowanymi włosami.
- A ty co za jeden?
Prawidłowa odpowiedź mogła być tylko jedna. Schizofrenia.
- Muzak jestem!
- Że kto?!
- Muzak! Pisarze mają muzy, nie? A pisarki – muzaków i muzarzy!
Aż się zakrztusiłam.
- Ale ja nie jestem pisarką!
- Wszystkie tak mówicie - machnął ręką. – „Nie jestem pisarką, jestem tylko grafomanką!” A ja mam zamówienie. Więc klawiaturę w łapki i arbeiten, arbeiten, please!
Powoli opadłam na krzesło.
- A... Co mam pisać?
- Raaany... – westchnął smutno. – Ofiara, nie klientka... No dobra, jesteś początkująca, więc skorzystamy z już gotowego materiału. Co ci się podoba? Amber? Komp chodzi? To jedziemy! „Spadałem do bezdennej przepaści. Moje ubranie płonęło...”
- Zaraz... A kto jest narratorem? – zaciekawiłam się ostrożnie.
- Bogowie! – wzniósł oczy ku niebu muzak. – Z kim ja muszę pracować! Skoro ci się Brand podoba, to piszemy w jego imieniu... No, czego się tak rozsiadła? Na co czeka?
W ciągu jakiegoś tygodnia powstało epokowe dzieło, noszące dumny tytuł „Duchy Drogi”. Muz przejrzał plik i prychnął sceptycznie.
- Cóż, do Zelaznego masz jeszcze jak stąd do Cephiro... Ale na pierwszy raz może być. Jutro zaczynamy ciąg dalszy. No i dobra... Co tam jeszcze... Przerobimy fabułę „Demona” Lermontowa... Bo u niego tam wszyscy umarli... Przykre...
„Jutro” nie przyszedł. Bezskutecznie gapiłam się w ekran komputera, z wysiłkiem próbując sklecić cokolwiek, gdy z tyłu ktoś delikatnie zakasłał.
- Khem... Przepraszam najmocniej, to na panią przyszło zamówienie?
Drgnęłam z zaskoczenia i prawie przewróciwszy na klawiaturę kubek herbaty odwróciłam się gwałtownie. Za moimi plecami stał wysoki niebieskooki blondyn (no dobra, koniec z romansidłami!) i nerwowo miętoląc czerwoną wiązaną teczkę ostrożnie rozglądał się na boki.
- A kim pan jest? – wykrztusiłam, twardo obiecując sobie, że niczemu się nie będę dziwić.
- No.. eee... znaczy... muzak. To przecież na panią przyszło zamówienie, prawda?
- Jakie zamówienie?!
- No... – chłopak nerwowo przestępował z nogi na nogę. – Zwykłe... Na utwór literacki... Małą prozę...
- Co takiego?!
- No... Opowiadanie...
- E... nie wiem... – tylko to mi przyszło do głowy.
- Ale jak to? – chłopak prawie płakał. – Mam tu, o! – szybko rozwiązał teczkę i zaczął szeleścić papierami. – Zamówienie! Na nazwisko Wesołkiny, Angeliny Fiodorowny... Proszę siadać przy komputerze, będę dyktował...
Wzruszyłam ramionami i otworzyłam Worda. Postanowiłam nie zdradzać, że nie mam pojęcia, kim jest ta cała Wesołkina...
Opowiadanie okazało się być króciutkie i kończyło się czymś w stylu „no i wszyscy umarli”. Gdy poinformowałam muza, że takie rozwiązanie mi się nie podoba, wzruszył ramionami i powiedział, że to nie do niego. Zamówienie jest – jest. Wykonanie jest – jest. A co się tam z kim dzieje... A w ogóle, to jutro będziemy pisać powieść, w której umrą wszyscy bohaterowie! Będzie to bardzo smutne, ciekawe i romantyczne!
I rozpłynął się w powietrzu.
Cóż... Grunt to optymizm...
- Witaj, śliczna! – wesoło rzucił chudy ciemnowłosy chłopak, wsadzając głowę przez ścianę. – Gotowa do napisania arcydzieła?
- A gdzie ten... – nie do końca jeszcze doszłam do siebie, więc stać mnie było tylko na nieokreślony gest ręką, - ...Blondynek?
- E tam – zbył mnie gość, wchodząc do pokoju. – Zapomnij o tym śmieciu! Pewnie dyktował to, co zwykle? Panieńskie smarki, pardon, łzy, niewinnie zamordowana miłość... I cała reszta bredni. Zaraz napiszemy taaaaaaaaaaaaką powieść! Arcydzieło literatury światowej! Tołstoj ci będzie zazdrościł! Humorystyczna fantastyka – to jest to! Z prostą fabułą, żeby nie kombinować. Ona trafia do równoległego świata, spotyka księcia na białym koniu... A, i jeszcze dodamy wampiry do kompletu! Niechaj się światła nie boją, ale krew piją! Naprzód!
Nowy muz, mimo wrednego charakteru, okazał się pracowity i niespokojny... Niebawem napisana została nie tylko pierwsza, ale i druga część nieśmiertelnego dzieła, godnego trafienia na listę lektur szkolnych (aha, a jaka ja skromna jestem), ale... Historia się kończy. Postawiona ostatnia kropka, bohaterowie się hajtneli, ustatkowali i w ogóle niech sobie dalej radzą sami, tylko...Cco ja mam niby robić? O czym pisać?
Zabawne, wygląda na to, że słowa pierwszego muzaka o grafomanii okazały się prorocze... O czym ja mam teraz pisać?! Kompletny brak pomysłów...
- A co powiesz na słowiańskie fantasy o koniu i carewiczu, który nie chce zostać carem? – poważnie zapytał wysportowany młody człowiek w czarnej skórzanej kurtce, na której dzwoniło jakieś żelastwo (chłopcze, a motor to gdzie zgubiłeś?!).
- Fe, jakie to prostackie! – wyrzekł delikatny chłopaczek z uwodzicielsko podkreślonymi oczami. – Będziemy lepsi! Opowieść o dziewczynie, która piętnaście lat temu uratowała pewnego tian-shi...
- No nie, banał! - obruszył się czarnowłosy gość, podobny równocześnie do Nicolasa Rogersa, Vito Morgensena i Johnny’ego Deepa. – Tian-shi, Pian-shi... Idiotyzm! Co powiesz na historię młodej wiedźmy, której nic nie wychodzi? I która ma białego gadającego kruka o imieniu Morgensztern, albo po prostu Morgik. Tylko nie będziemy się staczać do tych wszystkich magicznych szkół i uniwersytetów... To już było wałkowane tyle razy...
- Co?! – wkurzył się chłopak z długimi białymi włosami, rozwalony na mojej kanapie jak u siebie. – Wałkowane?! Co ty nie powiesz?! Tu masz historię dziewczyny, która uczyła się zaocznie na uniwersytecie magicznym i spróbowała przywołać salamandrę...
- Brednie.
- Że co?!...
- O wiele lepiej...
- Proponuję...
- Cisza!!! – nie wytrzymałam. – Kim wy w ogóle jesteście?!
Cały tłumek (co najmniej siedemdziesiąt osób – jak się zmieścili w pokoju?) jak jeden mąż zamrugał niewinnymi (omal że niebieskimi) oczami i jednogłośnie poinformował:
- Jesteśmy muzakami!
Stłumiłam okrzyk „a możcie byście tak spadali”.
- I czego tu niby chcecie? – spytałam cicho.
- Jak to czego?! – prychnął drobny chłopak koło piętnastki. – Żebyś napisała książkę! Zobacz, ile każdy ma pomysłów! Przy okazji, Sława jestem!
- A ja Roman!
- Ja – Sebastian!
- A ja...
- A ja...
- Ale co ja mam do tego?! – nie wytrzymałam.
- Jak to co? Przecież możesz tworzyć, pisać – no więc pisz!
- Aha – wciął się siwy. - Na przykład o salamandrze, która...
- Czemu o salamandrze?! O jakiejś jaszczurce?! O tian-shi!...
- O złodzieju!
- O jakim złodzieju?! O złodziejce!
- O...
Nie wiem kto i co pierwszy zrobił, ale w którymś momencie ten siwy nie wytrzymał i przywalił bajarzowi w oko, a tamten się oburzył, rozmachnął i przypadkiem trafił pięścią w nos nastolatka, który...
Po chwili w pokoju na dobre wrzała bitwa...
Z ręką na sercu powiem, że próbowałam ją przerwać, próbowałam przemówić do sumień muzaków (czy może muzarzy?)... A potem, machnąwszy ręką na cały ten tłum, siadłam przy komputerze i wlepiłam smętne spojrzenie w monitor...
- Hej, rudy, dawaj no, z całych sił, wazonem!... Czarny, blondas zachodzi od tyłu!... Kindziorowaty, nie do ciebie mówię!...
Obejrzałam się ze zdziwieniem: na szafie, energicznie machając nogami, siedział długowłosy chłopak z trzydniowym zarostem. Złapawszy moje spojrzenie wesoło mrugnął, zeskoczył na podłogę i podszedł do komputera.
- No co? Co myślisz o tym, by napisać historię o parze nieudaczników, którzy po pijaku stali się wampirami? No, to słuchaj i notuj – „O szóstej rano telewizor...” |
_________________ Hey, maybe I'll dye my hair, maybe I move somewhere... |
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 02-01-2007, 19:52
|
|
|
Wiatr zmian
http://zhurnal.lib.ru/p//perwuhina_a_w/weterperemen-2.shtml
Prolog
Różnokolorowe cienie skakały po ścianach roboczego gabinetu Imperatora. Głośna brawurowa muzyka przenikała nawet przez zagłuszacze. Wszystkie znane rody Imperium tysiąca słońc świętowały kolejne radosne wydarzenie. Co prawda, większość z nich nawet pod groźbą powolnej śmierci nie przypomniałaby sobie, co to za wydarzenie. Po prostu Imperator zażyczył sobie święta. I to było wystarczającym powodem każdej uroczystości. Tak więc nad pałacem łopotały różnokolorowe proporce z drogiego szalisskiego jedwabiu, a dworacy w skomplikowanych strojach hołdowali ulubionym grzechom, które za czasów rządów Imperatora Noroma III przyjęło się nazywać „zabawą”. Bardzo uważnie nie zauważano faktu, ze większość tych tak zwanych „zabaw” kodeks karny nazywał mniej sympatycznym słowem – przestępstwo. Szlachta dawno już postawiła się nie tylko nad pozostałymi ludźmi, ale i nad prawami Imperium, tak więc na dworze Imperatora obficie pleniły się wszelakie kluby zainteresowań, gdzie utytułowani przestępcy torturowali, gwałcili, brali narkotyki i brali udział w bardziej nawet wymyślnych zdarzeniach w nieskutecznych próbach odegnania panującej tu wielkoświeckiej nudy. Święto akurat rozkręciło się na dobre, niepowstrzymana uciecha złapała w swoje szpony otumanionych narkotykami i alkoholem dworzan, popychając ich do wykonywania coraz bardziej bezmyślnych kroków.
Jednak, sam imperator był w nastroju dalekim od radosnego. Nachmurzone brwi Jego Wysokości obiecywały wielkie nieprzyjemności naukowcowi, który zamarł przed nim w głębokim pokłonie.
- Twierdzisz więc, że znowu odniosłeś porażkę? - głos Imperatora wypełniał sobą całą przestrzeń gabinetu i spowodował, że naukowiec zadrżał.
- Wasza wysokość! Na pewno wykonamy Pana rozkaz! Ale mamy trudności z materiałem! Moje odkrycie, bezsprzecznie, pozwoli Panu na uzyskanie najlepszego strażnika osobistego z tych, którzy kiedykolwiek istnieli, jednak konieczność uzyskania jego całkowitego oddania Panu powoduje trudności. Udało nam się uzyskać niesamowicie wysoki poziom identyfikacji swego pana ale jest go wciąż za mało dla stuprocentowej gwarancji uniknięcia błędu!
- I co stoi na przeszkodzie tym razem?
- Wasza Wysokość! – naukowiec zaciął się, bojąc się reakcji władcy na to, co właśnie zamierzał powiedzieć. – Wasza Wysokość, potrzebujemy materiału, powiązanego z Panem więzami pokrewieństwa. Im bliższe tym bardziej prawdopodobny jest sukces.
- Czy dziecko się nada?
- Wasza wysokość. - Naukowiec znowu się zaciął. - Pańskie dziecko byłoby wariantem idealnym. Przy tak bliskim pokrewieństwie udałoby nam się rozwinąć jego wyczucie krwi do niesamowitych granic.
- Doskonale. Moja żona poinformowała mnie dzisiaj, że nosi pod sercem nasze drugie dziecko. Wydam rozkaz, by natychmiast dostarczono ją do laboratorium.
- Wasza Wysokość! – naukowiec z trudem pokonał zdziwienie i teraz ze wszystkich sił próbował wykoncypować, jak możliwie delikatnie poinformować Imperatora, że jego doświadczenia są dosyć niebezpieczne. – Wasza Wysokość! Muszę powiadomić Pana, że moje badania są dosyć niebezpieczne. Pańska żona może nie przeżyć urodzenia zmienionego dziecka.
- Wiem.
Imperator zmierzył zimnym spojrzeniem zamarłego przed nim człowieka, wypędzonego z najbardziej znanego uniwersytetu inżynierii genetycznej za zbyt szalone odkrycia, które nawet naukowcy, którzy widzieli i wiedzieli swoje, uznali za zbyt potworne, i skrzywił wargi w uśmiechu.
- Jeżeli wypełnisz swoja obietnicę, pewnie nie będę zaostrzał na tym uwagi. A teraz wynocha!
Uczonego wyniosło za drzwi. Imperator skinął głowa z zadowoleniem. – „Boja się. A jeśli się boją, znaczy że czują jego wielkość. Tak i powinno być”. Imperator wstał zza stołu i podszedł do lustra, które zajmowało jedną ze ścian w jego gabinecie. Z wypolerowanej powierzchni spojrzał na niego wysoki mężczyzna w pełni wieku. Pojawiające się tu i ówdzie w gęstej czuprynie siwe włosy tylko podkreślały arystokratyczną regularność rysów silnej twarzy, na której, co prawda, zaczęły się już pojawiać ślady słabości Jego Wysokości, ale póki co można je było zamaskować makijażem. Z niezadowoleniem spojrzawszy na czerwone żyłki, pojawiające się na nosie i policzkach, Norom III zanotował w myśli, że po święcie trzeba będzie koniecznie położyć się do bioregeneratora i przebyć kurs leczenia w celu podreperowania wyglądu. A póki co Imperator z zadowoleniem obrzucił spojrzeniem swoją suchą wysoką figurę, umiejętnie podkreśloną błękitnym kubrakiem i poczuł zadowolenie z tego, co widział. "Pozostała ta ostatnia kreska w wyglądzie i można schodzić, - pomyślał zadowolony z siebie Władca tysiąca słońc" – Poddani na pewno wyczekują już z niecierpliwością wyjścia swojego Imperatora”. Norom chwycił z celowo ustawionego koło lustra stolika Małą Koronę Imperium i skierował się ku drzwiom, za którymi oczekiwali ochroniarze, by towarzyszyć swemu panu na bal.
Człowiek, który właśnie podpisał wyrok śmierci na swoją żonę i skazał na jeszcze gorszy los swe jeszcze nienarodzone dziecko, śpieszył się by dołączyć do święta i wzbudzić zachwyt poddanych kolejnym kostiumem, wartość którego była zbliżona do wartości niewielkiej planety.
Kobieta krzyczała już droga dobę. W urządzonej zgodnie z ostatnimi nakazami techniki gigantycznym laboratorium, umiejscowienie której pozostawało nieznane nawet przez większość tych, który w nim pracowali, krzyki odbijały się od ścian, wielokrotnie się potęgując i powodowały, że profesor żałował, że nie domyślił się na zainstalowanie w swoim miejscu pracy zagłuszaczy. Jego projekt zbliżał się ku końcowi, ale niektóre efekty uboczne czasem niesamowicie wręcz go irytowały.
Profesor wyszedł z kącika, w którym urządził sobie miejsce dla pracy i odpoczynku i podszedł do mocnej szyby, oddzielającej pokój urodzeń od reszty laboratorium. Rodząca znowu zaczęła rzucać się na sterylnym metalowym stole, do którego uprzedzająco przywiązano ją przy pomocy mocnych rzemieni, i zaczęła krzyczeć. Profesor zmarszczył się z niezadowoleniem – krzyki kobiety dawno już zatraciły wszelkie podobieństwo do ludzkich, zmieniając się po prostu w zwierzęce ryki bólu. To wbrew woli odciągało ludzi od pracy. Profesor wyprowadził na monitor ostatnie dane o stanie płodu i skinął z zadowoleniem. Wszystko szło jak i było planowane, tylko z jakiegoś powodu poród się przeciągał. Gdyby profesor nie bał się uszkodzić dziecka, na pewno kazałby przyśpieszyć je za pomocą lekarstw, albo nawet i przeprowadzić operację wyciągnięcia płodu, ale nie mógł z pewnością powiedzieć, jak wtrącenie się w naturalna kolej rzeczy wpłynie na zdolności istoty, która miała lada chwilę pojawić się na świat. I kompletnie nie chciał ryzykować, doskonale rozumiejąc, że od sukcesu jego projektu zależy nawet nie tyle jego dobrobyt, ile samo życie. Dlatego musiał czekać. A czekania profesor bardzo nie lubił, chociaż niestety w danej sytuacji nie miał innego wyboru.
Kobieta znowu zaczęła krzyczeć i się rzucać, ale pochyleni nad nią ludzie nie zwracali na te krzyki żadnej uwagi. Bardziej ciekawiło ich dziecko, które powoli acz pewnie przebijało sobie drogę na zewnątrz. Profesor skinął z aprobatą, pochwalił siebie a doskonały dobór asystentów i pośpieszył do pokoju rodzącej, gdyż, o ile się nie mylił, poród wszedł właśnie do swej ostatniej fazy.
Nie mylił się. Koniec końców ukazała się zakrwawiona główka, i jeden z asystentów natychmiast umieścił na niej medyczny indykator. Profesor z troska przejrzał wszystkie dane, które natychmiast pojawiły się na niewielkim monitorze, ustawionym w pobliżu stołu, i przekonał się, że póki co z dzieckiem wszystko w porządku. Pochylił się nad rodzącą. Ku jego zdziwieniu, mała istota, która nie do końca jeszcze pojawiła się na świecie, patrzyła na niego dość rozsądnie i... z głodem. Odganiając od siebie myśli, nie przystające do naukowca, profesor wyciągnął ręce by przyjąć niemowlę, i ledwo powstrzymał krzyk bólu – malutkie kły wpiły się w jego dłoń. Mężczyzna z trudem powstrzymał się od rzucenia krwiożerczą istotą w najdalszy kąt laboratorium, a spróbował ostrożnie uwolnić rękę z jego zębów. Przepełniał go niepokój, ponieważ nie liczył na takie zachowanie przyszłego ochroniarza Imperatora, i koniecznie trzeba było sprawdzić...
Kobieta znowu krzyknęła, ale człowiek, który zabrał jej dziecko, nawet nie odwrócił głowy w jej kierunku. Pośpiesznie niósł noworodka do wielkiego skanera medycznego, i prawie wszyscy obecni udali się za nim, rozglądając się trwożnie a nawet szeptem wymieniając uwagi. Wynik ich eksperymentu okazał się zbyt nieoczekiwany. Tylko dwójka asystentów pozostała przy umierającej matce. Kobieta już nie krzyczała. niesamowitym wysiłkiem odwróciła głowę w kierunku, w którym zabrano jej dziecko. Jej czerwone od spękanych naczynek oczy próbowały znaleźć tego, za czyje pojawienie na świat zapłaciła tak wysoka cenę. Bez skutku. W końcu porzuciwszy puste próby kobieta bezsilnie zamarła na twardym łożu. Jej wargi zauważalnie zadrżały i ledwie słyszalny szept utonął w triumfalnych okrzykach.
- Wielki Saanie, władco życia i śmierci, zlituj się nad moim dzieckiem... |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 03-01-2007, 00:06
|
|
|
Poseł Zjednoczenia wolnych planet Lotan Sel z przepełnioną wstrętem ciekawością obserwował niewysoką istotę w luźnych czarnych szatach, które nieruchomo zastygło przy prawym podłokietniku tronu Imperium tysiąca słońc. Do ciekawości i wstrętu mieszała się solidna doza strachu. O tym całym nowym ochroniarzu Imperatora chodziły po prostu przerażające słuchy. I chociaż jak i dowolny dyplomata tego poziomu, poseł potrafił wyciągać z niezbyt świeżych zawałów plotek drogocenne okruchy prawdy, w tym przypadku niezbyt mu się to udawało. Zbyt nieprawdopodobne wydawały się dane, przekazywane z ust w usta w kuluarach dworca Cesarskiego. Zbyt dziwne i straszne. Ale, ambasador uśmiechnął się w duchu ze zmęczeniem, w czasie rządów Noroma III najobrzydliwsze słuchy mogły okazać się prawdą. Ale w danej konkretnej chwili myśli te były dla niego zbyteczne. Utrata koncentracji na Imperatorskim przyjęciu mogła okazać się brzemienna w skutki.
Ambasador zmusił się do skupienia uwagi na tym, co działo się w Sali tronowej, doskonale rozumiejąc, że każdy niewłaściwy ruch może kosztować go życie. W Imperium tysiąca słońc pojęcie „nietykalności dyplomatycznej” po prostu nie istniało. Zastępowała go wola Imperatora, która miała tendencję do zmiany dziesięć razy dziennie. I dziś czekał go kolejny wyraźny dowód tej smutnej tendencji - w głównej sali pałacu planowane były sąd i kaźń kolejnego wroga Korony. Lotan westchnął, przewidując kilka nieprzyjemnych godzin. Nigdy nie lubił krwawych widowisk, a po dwu latach pracy w charakterze posła przy dworze Imperatora Imperium tysiąca słońc czuł do nich jeszcze większy wstręt. Zbyt często miał tu okazje do ich podziwiania. Pozostawała nadzieja, że wszystko skończy się szybko, ale z jakiegoś powodu Sel niezbyt w to wierzył. Imperator znany był z okrucieństwa i krwiożerczości. Oczekiwanie w gigantycznym tłumie uperfumowanych dworaków robiło się po prostu nieznośne, i poseł nieoczekiwanie złapał się na tym, że z niecierpliwością oczekuje początku uroczystości, która, koniec końców, była nieprzyjemną ale jednak alternatywą temu bezmyślnemu dreptaniu w miejscu w wielkim dusznym pomieszczeniu pod obiektywami czujników obserwujących.
Tu Imperator podniósł berło, życząc sobie doprowadzenia do Sali tronowej wroga korony, dla którego zebrano dziś w Cesarskim pałacu wszystkich dworaków i dyplomatów. Głównodowodzący floty cesarskiej został oskarżony o zdradę przez samego Imperatora, i teraz czekała go zasłużona kara. Ambasador wetknął. Wątpił, by choć jedna osoba z zebranych na Sali wierzy w winę najlepszego dowódcy swoich czasów, ale w tym zwariowanym państwie nie miało to żadnego znaczenia.
Bezszelestnie otworzyły się gigantyczne udekorowane złotem drzwi Sali tronowej, i strażnicy w ceremonialnych mundurach wciągnęli do pomieszczenia wysokiego opalonego człowieka, zakutego w kajdany, zrobione, co ze zdziwieniem zauważył poseł, z lirytu, który był jednym z najmocniejszych znanych materiałów. Co prawda, były one raczej na pokaz niż z konieczności, gdyż nawet mając na sobie pełne uzbrojenie korpusu specjalnego przestępca nie zdołałby nawet dotknąć Imperatora. Dbał o to najdoskonalszy system obronny w galaktyce, zdolny do zneutralizowania dowolnej groźby życia i zdrowia Imperatora, i pułk dobrze wyszkolonych ochroniarzy.
Imperator obiegł salę spojrzeniem, przekonał się, że uwaga wszystkich zebranych skupiona jest na nim, wyprostował się na tronie i przepitym głosem wykrakał:
- Oskarżony jesteś o zdradę i zamach na Naszą świętą osobę! Ale jesteśmy litościwi! Nie zostaniesz stracony jak zdrajca! Z uwzględnieniem twoich poprzednich zasług, skazaliśmy cię na bardziej miękką karę. Twoja rodzina zostanie stracona jako przykład dla innych, a ty służbą bez skazy zmyjesz plamę zdrady ze swojego honoru.
Dworacy wydawali okrzyki dziękczynne, a skazany zaczął się rzucać, próbując rozerwać pętające go łańcuchy. Jego twarz zniekształciła szalona desperacja. Imperator podniósł rękę i na salę wprowadzono piękną młodą kobietę w odświętnej sukni, za którą szła dwójka dzieci. Czternastoletnia dziewczynka i sześcioletni chłopczyk. Kobieta ze strachem spoglądała na męża, ale nie zdążyła powiedzieć ani słowa. Ochroniarz Imperatora, jak gdyby posłuszny słyszalnemu tylko sobie rozkazowi, zerwał się z miejsca, i zanim ktokolwiek cokolwiek zrozumiał, znalazł się obok skazanych na śmieć. Z cichym sykiem z pochwy na plecach wyślizgnęła się wąska klinga, i chłopiec padł na bezcenny marmur podłogi, zalewając go swoją krwią. Ambasador dopiero po chwili zrozumiał, że dziecko jeszcze żyje. Ochroniarz naniósł bez wątpienia śmiertelną ranę, ale śmierć będzie długa i wcale nie bezbolesna. Zrozumiawszy co się dzieje, dziewczynka rzuciła się do ucieczki w bezskutecznej próbie ratowania się. Malutka figurka odwróciła się od śmiertelnie rannego chłopca i tu, próbując ratować swoje dzieci, na małego potwora z desperackim krzykiem rzuciła się matka. Ochroniarz Imperatora nawet nie odwrócił się na jej krzyk. Cienka, wyglądająca na delikatną ręka wyślizgnęła się z fałd szaty, w która zawinięty był potwór, I czarne nieludzkie pazury niedbale pogłaskały kobietę po brzuchu. Skazana upadła jak stała, przyciskając ręce do śmiertelnej rany, a ochroniarz rzucił się za dziewczynką. Dogonił ją w połowie drogi do drzwi, i krótkim pchnięciem zwalił z nóg. Dziewczynka krzyknęła desperacko, gdy sztylet, potrafiący ciąć metal, wszedł jej pod żebra, otwierając klatkę piersiową, i rzuciła się w przedśmiertnych drgawkach.
Ambasador niepewną ręka otarł pot z czoła, cała egzekucja zajęła nie więcej niż minutę, i natychmiast podskoczył z zaskoczenia. Skazany, do tego momentu w milczeniu walczący z żołnierzami, krzyknął, Z szalonym wyciem zrzucił z siebie trzymających go strażników i jednym skokiem pokonał rozdzielającą ich odległość, całą swoją wagą spadł na delikatna figurkę ochroniarza. Istota chyba nie spodziewała się ataku, więc nie zdążyła zareagować. Kaptur i chusta, skrywające jego twarz, spadły, odsłaniając sztywne czarne włosy, zaplecione w gruby warkocz, a głównodowodzący zdążył zarzucić na szyję przeciwnika swój łańcuch. Ambasador wbrew woli pochylił się do przodu, by możliwie lepiej obejrzeć sobie tę tajemniczą istotę, i, jak uczciwie przyznawał się sam przed sobą, z przyjemnością zobaczyć, jak małe monstrum zdechnie. Jednak to, co stało się w następnej chwili, zmusiło posła do odmówienia modlitwy odpędzającej zło do Saana.
Ochroniarz, nawet nie zachwiawszy się pod ciężarem dorosłego człowieka, który spadł na nim całym swoim ciężarem, wygiął szyję pod kątem, który ewidentnie nie był przewidziany przyrodą, i nagle wpił się niewiadomo skąd powstałymi kłami w rękę, która trzymała łańcuch zaciskający się na jego gardle. Człowiek krzyknął ze zdziwienia i bólu, ale nie puścił swojej pętli, dalej zaciskając ja na chudziutkiej szyi. Ludzie dookoła pochylili się do przodu, delektując się nowym okrutnym widowiskiem, i ambasador ledwie zdołał zamaskować swój wstręt do rozgrywającego się dramatu. W następnej chwili w tłumie dworaków rozległy się przerażone i pełne niezrozumienia okrzyki, - głównodowodzący, który, jak się wydawało, już zemścił się za śmierć rodziny, nagle zachrypiał i spadł na podłogę, wijąc się w agonii. Na jego poczerniałą wykrzywioną twarz aż strach było patrzeć. Ludzie cofali się do tyłu, desperacko próbując znaleźć się byle dalej od małego monstrum.
Potwór, będący z kaprysu Imperatora jego ochroniarzem, nie zwrócił na panikę wokół żadnej uwagi. Wyprostowało się i uwolniło z łańcuchów, które teraz skuwały już trupa, i spokojnym krokiem ruszyło w kierunku tronu swego pana. Ambasadorowi nie udało się pohamować drżenia, gdy go mijało. Zbyt dzikie wydawało się połączenie zmęczonej dziecięcej twarzyczki z gigantycznymi żółtymi oczyma, które bardziej pasowałyby do jakiegoś węża, i ostrymi widocznymi spod włosów uszami, przywodzącymi na myśl nietoperze albo jakieś inne nocne zwierzęta.
Istota zamarła przed tronem i bez mrugnięcia zagapiła się na Imperatora. Ambasador spodziewał się czegokolwiek, ale nie tego, co stało się w następnej chwili. Imperator przez kilka sekund patrzył na swego ochroniarza, a potem zaryczał z wściekłości i z pełnego zamachu uderzył go w twarz batem energetycznym. Ambasador drgnął. Takimi batami na niezbyt rozwiniętych planetach poganiano bardzo gruboskórne i nieodczuwające czegokolwiek zwierzęta. Ambasador nawet nie mógł sobie wyobrazić, że to barbarzyńskie narzędzie może zostać użyte przeciw istocie humanoidalnej. Ale, ku jego zdziwieniu, ochroniarz nijak nie zareagował na uderzenie, i nawet nie próbował chronić się przed następnymi, które gradem spadały na jego głowę i ramiona. Imperator wpadł w szał i chłostał bez zatrzymania. Od takiej ilości ciosów nawet godory, dla których był przeznaczony ten bat, jak najbardziej mogły zdechnąć od szoku bólowego, a ochroniarz nawet nie okazał, że odczuwa ból. Po prostu, gdy Imperator stracił oddech i spadł na tron, nie potrafiąc już kontynuować egzekucji niewolnika, który naruszył jego rozkaz, z twarzą bez wyrazu zajął swe miejsce przy prawym podłokietniku, i zamarł nieludzko nieruchomy, patrząc w nigdzie. Ambasador na chwilę zamknął oczy, próbując dojść do siebie i zastanowić się nad tym, co się stało. Nie chciała go opuścić pewność, że koniecznie musi przesłać wiadomość o tym wydarzeniu do departamentu wywiadu. Ta istota mogła w przyszłości stać się poważnym problemem. A intuicja jeszcze ani razu posła nie oszukała.
Imperator umierał. Ani pola siłowe, chroniące wszystkie rezydencje cesarskie; anie specjalne promieniowanie, blokujące procesy chemiczne, umożliwiające działanie wszystkich rodzajów nowoczesnej broni; ani najlepsza w oswojonym wszechświecie ochrona, uzbrojona w miecze, potrafiące ciąć nawet najmocniejsze stopy, a po odłączeniu blokady zdatne do użycia w charakterze miotaczy promieni (ich klingi bez trudu stawały się superdokładnymi fokusującymi soczewkami) nie potrafiły uratować życia ego Cesarskej wysokości Noroma III. Najlepsi lekarze, których tylko można było kupić za pieniądze okazali się bezsilni przed miłością Imperatora do zbytków. Najnowocześniejsze komory regeneracyjne nie zdołały poradzić sobie ze skłonnością Imperatora do samodestrukcji. Imperator umierał. I przy nim w apartamentach sypialnych znajdowali się jedynie jego syn, który ku swojej wyjątkowo dokładnie skrywanej radości nagle okazał się władcą jednego z najsilniejszych mocarstw zbadanego kosmosu i ochroniarz, jak zwykle bez uczuć patrzący na drżącą ruinę, w która zmienił się jego pan. Imperator z trudem odwrócił głowę w stronę swojego dziedzica, który pośpiesznie skoczył na nogi, by ojciec mógł go lepiej widzieć. Norom ledwie słyszalnie wyszeptał, gdyż sił na mówienie głośno już nie miał:
- Jesteś mojej krwi, i Efa teraz należy do ciebie. Słyszysz, Efo, wypełniaj wszystkie jego rozkazy! – ochroniarz niczym nie zdradziła, że słyszała ostatnie słowa Imperatora, ale wszyscy zebrani w komnacie wiedzieli, że teraz będzie wypełniać rozkazy swego nowego władcy. Dostała rozkaz. Reszta jej zupełnie nie interesowała. |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 15-01-2007, 01:43
|
|
|
Wiatr, Rozdział 1 (1/4 albo cos tak)
Reit, diuk Ottori i jeszcze dwunastu systemów gwiezdnych, był w paskudnym humorze, i miał ku temu dosyć solidne podstawy.
Niewczesna śmierć Imperatora zniweczyła wszystkie jego plany i zmusiła do wleczenia się przez pół Imperium do Świata Tronowego, by złożyć przysięgę wierności kolejnemu wielkiemu zeru, które posadziło tylną część swojego ciała na tronie. Z wielką chęcią opuściłby uroczystości z okazji koronacji nowego Imperatora, Noroma IV. Jak i cała jego rodzina, Reit nie przepadał za orgiami i krwawymi igrzyskami, ale pozycja zobowiązywała i przez trzy tygodnie musiał rżnąć głupa, całym sobą wyrażając zachwyt z tego co widzi, nawet jeśli akurat zbierało mu się na mdłości na widok kolejnej perwersji, która przyszła do głowy nowego Imperatora. Przysięga wierności dla jego rodziny nigdy nie była pustym dźwiękiem. Niestety.
Tak więc w tej chwili, mając już za sobą wszystkie nieprzyjemne chwile pobytu w stolicy, ze zmęczeniem opadł na oparcie swojego ukochanego krzesła i, ciągnąc najlepsze wino Imperium, produkowane w jego winiarniach na Ottori, pozwalał sobie na drogocenne chwile spokojnego odpoczynku. We własnej rezydencji można było się rozluźnić i na parę chwil stać się samym sobą... Ale nie udawało mu się na dobre zapomnieć o wszystkich nieprzyjemnościach. Coś uwierało. Coś było nie tak, ale nawet swoim wyczulonym na niebezpieczeństwa zmysłem nie mógł odgadnąć przyczyny swojego naprężenia. Reit na chwilę przymknął oczy, próbując skupić się i określić, skąd pochodzi niebezpieczeństwo. Ale bez skutku. W pokoju nie było nikogo, ledwie słyszalnie trzaskały pola siłowe, syczały detektory ruchu. Nic nie zwiastowało, że cokolwiek mu zagraża....
Nawet nie zrozumiał, skąd wzięła się ta istota, Jeszcze chwilę temu był w pokoju sam, a teraz stało jakiś metr od niego, bez mrugania patrząc na niego swoimi żółtymi zwierzęcymi oczyma. Reit bez ruchu przyglądał się cesarskiemu ochroniarzowi, który zamarł przed nim z wyciągniętym mieczem. Nie wiedział, jak istota przedostała się przez ochronę jego rezydencji, ale doskonale rozumiał, że w obecnej sytuacji niewiele uda mu się zrobić, jeśli mały potwór zdecyduje się zaatakować. Po prostu nie zdąży. Widział tę istotę w akcji i nie pochlebiał sobie odnośnie własnych możliwości.
Efa przyglądała się zamarłemu przed nią celowi i próbowała określić, co budzi w głębi jej istoty taki protest przeciwko zabiciu tego właśnie osobnika. Koniec końców ledwie słyszalnie zasyczała, wywoławszy z głębin pamięci uczucie podobne do tego, które odczuwała w tej chwili, stojąc przed diukiem Ottori. Tak samo czuła swojego pana. W żyłach ofiary płynęła krew władcy. A jej się wydawało, że po śmierci swojego pana nigdy już nie doświadczy tego uczucia. Znaczy, myliła się. Tym lepiej. Czuła pewien dyskomfort służąc osobie, z którą nie czuła żadnych więzi krwi. Teraz można było to naprawić. Ale jak?!! Trzeba wykonać rozkaz pana bez wahania, ale wszystkie je instynkty wymagały posłuszeństwa w stosunku do tego, w czyich żyłach płynęła bliska jej krew. Nieprzyjemny dylemat. ‘Jednak... – nowa myśl spowodowała, że jej uszy poruszyły się ze zdziwienia. – Słuchała pana do samej chwili jego śmierci i wykonywała jego ostatni rozkaz do tej chwili, ale teraz pojawił się nowy pan. – Efa bezgłośnie syknęła, postawiona przed dosyć skomplikowanym wyborem. – Kogo powinna słuchać w tej chwili? Swojego pierwszego pana, który już nie żyje, czy nowego, który jeszcze nie wie o prawie jej rozkazywać? Od momentu urodzenia nieskończonymi treningami wbito w nią odruch bezwarunkowego wykonywania wszystkich rozkazów pierwszego pana, ale nie było ani jednego treningu odnośnie tego co robić gdy stary rozkaz wchodzi w konflikt z jej podstawowym instynktem – słuchać pana jednej ze sobą krwi. Nigdy jeszcze nie miała takiego problemu, ponieważ pan był tylko jeden, a teraz...’ Świadomość zwijała się z straszliwego bólu – dwa podstawowe instynkty walczyły ze sobą, używając go w charakterze pola walki. – ‘Co wybrać? Przeszłość... czy przyszłość... Nie! Nie tak! Wysiłek woli spowodował nową falę bólu, ale w końcu udało jej się złamać jeden z instynktów, włożony w nią przez twórcę. Jeżeli ma wykonywać rozkazy, to niech będą to rozkazy istoty, patrząc na którą nie będzie stale czuła chęci mordu. Posłuszeństwo w stosunku do jednego z tych, którzy są jej zdobyczą?! Nie! Nawet na rozkaz pana!’
Efa schowała miecz i nieuchwytnym ruchem opadła na podłogę koło nóg diuka, demonstrując swoją gotowość słuchać jego rozkazów.
Reit podskoczył z zaskoczenia, i zszokowany zagapił się na nieruchomą figurę przy swoich stopach. Przez parę chwil obserwował ją w milczeniu, próbując zrozumieć, co na Saana się dzieje, i jakiej „przyjemnej” niespodzianki powinien spodziewać się w następnej chwili. Ku jego zdziwieniu, istota nadal nie okazywała żadnej wrogości, i nawet nie patrzyła na niego, zastygła w dosyć, na jego oko, niewygodnej pozycji. Reit poruszył się ostrożnie. Dziwny gość zupełnie nie zareagował. Cóż, diukowi nie pozostało nic innego, niż tylko kontynuować eksperymenty.
- Co robisz? – odpowiedział było milczenie. Cesarski ochroniarz nawet nie podniósł oczu. Reit poczuł, że zaczyna się wkurzać. - Odpowiadaj, niech cię Saan weźmie! Po co tu przyszedłeś?
- By Pana zabić-ć-ć. - Wysyczał dziwny, kompletnie odarty z emocji głos przybysza.
- A czemu nie zabiłeś? – spokojnie spytał diuk. Jak na jeden dzień był już zbyt zmęczony by dziwić się żartom losu.
- Jesteś-ś-ś moim Panem. Nie mogę cię zabić-ć-ć.
- Bo? – głupio zapytał Reit, gdyż takiej odpowiedzi po nocnym gościu się zdecydowanie nie spodziewał. Wydawało mu się, że znalazł się w jakimś zwariowanym koszmarem, nawianym przez jeden z tych syntetycznych narkotyków, które ostatnio stały się tak bardzo modne na Dworze. Na parę chwil zwątpił nawet w swój rozsądek.
- Tak mnie s-s-stworzono. – Nierozumiała odpowiedź, i diuk zdecydował, że nie będzie skupiał uwagi na tym problemie. Przynajmniej w tej chwili. Doskonale rozumiał, że od śmierci uratowało go cudo, i nie zamierzał tracić podarowanej przez los szansy. Co oznaczało, że należało zniknąć możliwie dalej od świata tronowego zanim nowy Imperator połapie się, że zamach się nie udał. Ale co niby teraz zrobić z niedoszłym zabójcą? Reit już od dawna nie żywił iluzji. Jeżeli Imperator dowie się, że jego ochroniarz odmówił wykonania rozkazu, śmierć istoty, która z jakichś sobie tylko wiadomych powodów podarowała diukowi życie, będzie straszna. Ale zabranie jej ze sobą oznaczało, że Imperator dowie się, że Reit wie o zamachu, i, co gorsza, o pechu, który stał się udziałem Jego Cesarskiej Mości. A w takim przypadku to wielkie nic w koronie nie uspokoi się, póki go nie zniszczy. Najlepszą taktyką było udać, że nic o niczym nie wie i spokojnie wrócić na swoje włości. Sądząc z oznak, Imperator nie należy do posiadaczy szczególnie długiej pamięci do drobiazgów, do których, bez najmniejszych wątpliwości, zaliczy to wydarzenie. Pozostawało tylko zdecydować, w jaki sposób przekonać Imperatora o swojej kompletnej nieświadomości odnośnie całej sprawy, a jednocześnie zachować przy życiu tę dziwną istotę. Reit ze zmęczeniem pokręcił głową. Niczego sobie zadanko. A może...
- Słuchaj. A przy okazji, jak się nazywasz?
- Efa.
- Co?
- Efa.
- To twoje przezwisko?
- Nie, imię. Nazywam się tak s-s-samo, jak wąż na ces-s-sarskim herbie. - Reit wzdrygnął się. Nie to, żeby szczególnie dziwiło go okrucieństwo Imperatora. Ale pomysł nazwania istoty rozumnej tak samo, jaj jeden z elementów dekoracyjnych wydała mu się potworna.
- No dobrze. Mamy dosyć poważny problem. Należy ukryć fakt, że wybrałaś mnie na swojego pana, albo... – Reit przygotował się do długich wyjaśnień, ale Efa tylko skinęła.
- Rozumiem. Czy dos-s-stanę pozwolenie na zajęcie s-s-się tym problemem?
- A wiesz, co należy zrobić w takiej sytuacji?
- Tak. – Krótka, pewna siebie odpowiedź. Gdyby pochodziła od człowieka, diuk uspokoiłby się, i pozwolił temu działać tak, jak uzna to za stosowne. Ale ponieważ chodziło o kompletnie niezrozumiałą istotę, Reit postanowił się zabezpieczyć. Spokojnie, starając się nie sprowokować Efy do ataku, kto wie co może uznać za obraźliwe, diuk się zaciekawił:
- Dobrze. Ale jednak opowiedz, co zamierzasz zrobić.
- Mojego kodu genetycznego nikt nie zna, zadbał o to mój poprzedni pan. Rozpoznanie mnie w przypadku poważnych obrażeń będzie możliwe tylko na pods-s-stawie pierś-ś-ścienia władzy. – Efa błyskawiczym ruchem wyciągnęła z fałd swojej szaty sztylet i oszczędnym ruchem odcięła sobie przy samej podstawie palec serdeczny na prawej ręce. Reit wbrew woli rzucił się, próbując jej przeszkodzić, ale był za wolny. Zszokowany mógł tylko patrzeć, jak Efa spokojnie chowa odcięty palec z powrotem w fałdach szaty, równocześnie opowiadając mu resztę swojego planu.
- Należy odnaleźć pas-s-sujący trup i rozegrać moją śmierć. Nie będzie to zbyt trudne, ponieważ Imperator wie, że po raz pierws-s-szy opuś-ś-ściłam pałac, a nie zna mojego poziomu przygotowania do działań w nieznanej s-s-sytuacji.
- dobrze. Reit spróbował ukryć swój szok. Nie co dzień na jego oczach istota rozumna odcinała sobie palec nawet się nie zmarszczywszy. – Działaj zgodnie z wybranym planem, ale najpierw zatamuj krew i pójdź do lekarza. Musisz zregenerować palec.
- Nie trzeba. Regeneracja niewielkich us-s-szkodzeń dokonuje s-s-się bez ingerencji medycznej. Mam pozwolenie na wykonanie zadania?
Reit mógł już tylko skinąć. Efa bezgłośnie dopadła drzwi i znikła zanim zdążył zarejestrować fakt, że już nie ma jej w pokoju. Diuk przez chwilę w milczeniu patrzył na miejsce, gdzie przed chwilą siedziała, a potem sięgnął do komunikatora i zaczął wydawać rozkazy. Trzeba było jak najszybciej opuścić Świat tronowy. |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 15-01-2007, 20:49
|
|
|
Wiatr-1-1 2/4
Efa szybko przeliczyła różne scenariusze własnej śmierci. I żaden jej się nie spodobał. Jeszcze raz sprawdziła, czy odcięty palec znajduje się w kieszeni i z nadludzką szybkością skierowała się w stronę miejskich slumsów. Była to jej pierwsza samodzielna operacja, ale nie wątpiła w sukces. Jej twórcy odwalili kawał dobrej roboty przy edukacji podopiecznej. Wszystko, co było powiązane z wojną, tajnymi zadaniami, usunięciami, i dowolną inną działalnością, wymagająca planowania, strategicznego i taktycznego myślenia, było dla niej tak samo naturalne jak oddychanie. Tym razem kluczowym elementem sprawy była konieczność całkowitej likwidacji ciała. Nie kłamała, rozmawiając ze swoim nowym panem, Imperator faktycznie nie miał jej kodu genetycznego. Jednak przemilczała, że pomylenie jej z człowiekiem było niemożliwe, co zostało jej dosyć dobitnie uświadomione. Pozostawał jeden dosyć ryzykowny wariant, ale do niego potrzebowała człowieka swojej kompleksji. I to człowiek, którego przy żadnym rozkładzie nikt nie będzie szukał. Kogoś takiego dawało się znaleźć w slumsach, ale jak przetransportować go do nieźle chronionej elitarnej dzielnicy? Oczywiście, ona była niezauważalna dla większości czujników ochronnych, ale zwykły człowiek już nie. Problem wymagał niestandardowego podejścia. Ale póki co, można go było odłożyć na później.
Efa rozejrzała się uważnie, zauważając, że hologramy nie przekazują niektórych cech charakterystycznych slumsów i ich mieszkańców. W szczególności, zapachu. Wyczulony, nieludzki węch Efy protestował przeciw takim torturom, ale zwyczajowo stłumiła wszystkie nieprzyjemne odczucia i zaczęła poszukiwania tego, co sprowadzało ją do tych niezbyt przyjemnych okolic. Poszczęściło jej się. Praktycznie natychmiast zobaczyła wychodzącą z drzwi jakiejś noclegowi zaniedbaną istotę mniej-więcej swojego wzrostu i kształtów. Efa rzuciła się do niej i jednym dokładnym ciosem w ośrodek nerwowy wyłączyła przytomność mieszkańca slumsów. Nie zdecydowała się na zabicie go. Nieźle znała system ochrony pałacu, ale nie miała pojęcia, czy czujniki zewnętrznej ściany wyłapują biorytmy organizmu. A sprawa była nieco zbyt poważna by ryzykować. Załadowawszy swoją zdobycz na ramię, Efa odwróciła się szybko i ruszyła w kierunku pałacu, przezornie trzymając się najmniej oświetlonych części ulic.
Dostanie się po pałacu okazało się znacznie prostsze, niż oczekiwała. Wystarczyło tylko uprowadzić flyer ze szlacheckim herbem na drzwiczkach, i wszystkie służby pałacowej ochrony wolały z szacunkiem nie zauważyć, że w jego salonie znajduje się nieprzytomne ciało, a kierowca starannie chowa twarz przed kamerami. Wtrącanie się w sprawy szlachcica dla prostego człowieka mogło łatwo zakończyć się przedwczesną śmiercią, tak więc ochroniarze z uporem godnym lepszej sprawy udawali, że wydarzenia ich kompletnie nie dotyczą.
Porzuciwszy flyer w pobliżu centralnego placu, Efa zarzuciła nieprzytomne ciało na ramię, i biegiem ruszyła do trzymetrowej granitowej ściany, otaczającej pałac. Uważnie śledziła, by nie dostać się w pole widzenia jakiegoś czujnika ochronnego jednego z wielu pałacyków, otaczających plac. Było to niezbyt prawdopodobne, ale chciała uniknąć przypadków. Wcale ale to wcale nie widziało jej się zawalenie swojego pierwszego zadania i wylądowanie w przyjaznych pomieszczeniach więzienia cesarskiego. Nie to żeby bała się bólu czy śmierci, ale bardzo nie lubiła przegrywać. A tym bardziej przegrywać istotom, które jej instynkty uznawały za prawowitą zdobycz.
Ciało włóczęgi okazało się wcale nie być ciężkie, i nie krępowało ruchów, jednak unosząca się nad nim gęsta woń niemytego ciała skutecznie uniemożliwiała Efie wykorzystanie węchu, zagłuszając wszystkie zewnętrzne zapachy. To poważnie przeszkadzało jej w skupianiu się, ale zwyczajowo stłumiła swoją słabość, nie pozwalając sobie ani na chwilę oderwać się od wykonania podstawowego zadania.
Zapobiegliwie wyłączone przed wypadem do diuka zewnętrzne czujniki bezpieczeństwa pozwoliły jej dostać się do pałacowego ogrodu, nie powiadamiając o tym nikogo ze spore ochrony, ani biologicznej, ani mechanicznej. Teraz pozostawała rzecz najbardziej skomplikowana. Ręczne przeprogramowanie generatorów pól, zakładając, że do tej pory było to uznawane za niewykonalne. Co prawda, jej twórcy mieli na tę akurat sprawę swój punkt widzenia, nieco różniący się od oficjalnego. Schowawszy ciało włóczęgi w krzakach w pobliżu dekoracyjnego kamiennego murku, otaczającego ogród, Efa bezszelestnie ruszyła oświetlonymi przez księżyc ścieżkami w kierunku bunkra, w którym znajdował się generator pól, kontrolujący interesujący ja kawałek ściany.
Zamek poddał się niesamowicie łatwo. Efa cichutko otworzyła drzwi i wślizgnęła się do środka. Niewielkie pomieszczenie pokryte było wieloletnią warstwą kurzu, jednak pulpity sterownicze były w jak najlepszym porządku. Ostrożnie, próbując nie poruszyć niczego, czego nie musiała, dziewczyna wprowadziła kod dostępu, wewnątrz maszyny coś piknęło, i na pulpicie zapaliła się zielona lampka. I tyle. Pozostało tylko zmienić ustawienie z ochronnego na bojowe, o której pewnie nie podejrzewali nawet inżynierowie, obsługujący ten cud techniki. Daleki przodek obecnego Imperatora ustawił ten program na wypadek oblężenia pałacu, i za te wszystkie tysiące lat, które minęły od tamtej chwili, ani razu nie został on wykorzystany. Oczywiście, jeżeli świadectwa współczesnych, zachowane przez dworskich kronikarzy, nie kłamały.
Efa dokładnie sprawdziła wskaźniki przyrządów i skinęła z zadowoleniem. Naruszenie pracy programu wyglądało absolutnie naturalnie. Po prostu wynik długiego używania urządzenia. niekontrolowane włączenie trybu bojowego na trzy sekundy z następującym po nim pełnym awaryjnym odłączeniem niesprawnego urządzenia. Ujdzie. Cichutko wyślizgnąwszy się z bunkra, Efa wyciągnęła włóczęgę z gęstych krzaków i zamarła, obliczając chwile. Jest! Mocnym pchnięciem rzuciła nieprzytomne ciało przez barierę. Krótki błysk – i bojowe promieniowanie rozpyliło go na molekuły. Efa przekonała się, że błysk zarejestrowany został przez sensory pasywne, i poruszając się najszybciej jak tylko mogła, porzuciła teren pałacu. Tak. Doskonale słyszała ruch zbliżających się ochroniarzy. Jak i planowała, zadziałał alarm. Efa rzuciła palec na ziemię przy samej ścianie i wycofała się w cień, dokładnie oglądając uzyskany obraz. Do pełnego prawdopodobieństwa czegoś brakowało. Czego? Efa przewinęła w głowie obraz wydarzeń tak, jak powinni go byli zobaczyć ludzie. Cesarski ochroniarz z jakimś tajnym poleceniem przekraczał perymetr bezpieczeństwa pałacu w niedozwolonym miejscu. W chwili przekraczania bojowego pola siłowego zadziałał stary program bojowy. Z ochroniarza został jeden palec, po którym w przyszłości go zidentyfikowano... Stop! Jest. Dla ludzie niezbyt charakterystyczne jest takie położenie dłoni, przy którym w pole rażenia mogły trafić wszystkie palce oprócz serdecznego. Co prawda, ona nie jest człowiekiem, ale mało prawdopodobne, że zostanie to wzięte pod uwagę. Koniec końców jej pochodzenie nadal jest utajnione. Czyli, ludzie, prowadzący śledztwo, mogą mieć niepotrzebne pytania. A tego należy uniknąć. Efa szybko wyjęła sztylet i odcięła mały palec, który rzuciła obok pierwszego. Jeszcze raz obejrzała otrzymaną scenę i doszła do wniosku, że teraz wygląda znacznie bardziej prawdopodobnie. I tak Imperator nie pozwoli dokładnie zbadać jej 'smętnych resztek'. Najpewniej rozkaże je natychmiast spalić. Przecież nawet pobieżna analiza krwi i tkanek wyda najważniejszą tajemnice Imperium - eksperymenty na ludziach w celu pozyskania superwojowników. Eksperymenty udane. Jeżeli informacja o tym wydostanie się na zewnątrz, na Imperatora ruszą wszystkie państwa Galaktyki.
Wnioskując z dźwięków, ochrona była już bardzo blisko. Czas znikać.
Reit w milczeniu wysłuchał raportu swojego kapitana o stanie przygotowania statku do dalekiego lotu. Cały czas odczuwał niepokój. Jeżeli Efa zostanie złapana, zginie, a jego życie znajdzie się w poważnym niebezpieczeństwie. Niech ją Saan! Gdzie się podziewa przez tyle czasu?! Zabrzmiał sygnał trwogi. Mięśnie same się naprężyły. Zewnętrzny dzwonek o tej porze dnia nie mógł oznaczać nic prócz nieprzyjemności. Narzuciwszy szlafrok na codzienne ubranie, diuk włączył wizję i zaspanym głosem zapytał:
- Kogo Saan sprowadza o tej porze?
- Reit! – wydarł się markiz Mitar, z jemu tylko samemu znanych przyczyn zaliczający się do bliskich przyjaciół Reita i stale to okazujący w bardziej i mniej odpowiednich chwilach. – Taka wiadomość a ty śpisz!
Diuk westchnął ze zmęczeniem. Większego plotkarza niż Mitar nie było w całym Imperium. I, jak podejrzewał Reit, nie było również bardziej niezręcznego szpiega.
- Wiadomości to twoja broszka – Odburknął, uważnie zachowując uprzejmy ton głosu. Zbyt go korciło, by wysłać ego przygłupa gdzie dalej. Ale trzeba było cierpieć by nie wywoływać niepotrzebnych podejrzeń. Zmusiwszy się do skupienia, narysował na twarzy oczekiwane zainteresowanie. - I co się niby stało?
- Nie uwierzysz! – Mitar zachłystywał się rozpierającą go sensacją.– Zginął cesarski ochroniarz! Znaleźli ledwie co dwa palce! Wyobrażasz sobie, pole siłowe zadziałało w trybie bojowym! A nikt nawet nie podejrzewał, że takie coś jest w ogóle możliwe!
Po plecach Reita pociekł strumyk zimnego potu. Czy Efie się jednak udało? Próbując nie wywołać podejrzeń w człowieku, który, jak podejrzewam, został podstawiony do niego przez Imperatora jako szpieg, diuk udał zszokowanie i przez około godzinę wypytywał o kompletnie go nie ciekawiące szczegóły. Koniec końców udało mu się spławić niechcianego rozmówcę i śpiesznie oddać rozkaz natychmiastowego wylotu do domu.
W czasie gdy słudzy w pośpiechu zanosili spakowane wczoraj rzeczy do kutra bagażowego, Reit miotał się po opustoszałych pokojach w oczekiwaniu na Efę. Już wiedział, jak niezauważalnie przenieść ją na statek, ale plan miał jedną dziurę. Do tego żeby przenieść cesarskiego ochroniarza na statek potrzebny jest rzeczony ochroniarz, a Efa nie śpieszyła się z powrotem.
Reit czekał tyle, ile mógł bez wywoływania podejrzeń własnych sług, których, tak przy okazji, po powrocie do domu zamierzał sprawdzić na obecność zwerbowanych donosicieli i innych drobnych szkodników. Środek dość nieprzyjemny, ale konieczny do przeżycia w mętnym błocie imperskiej polityki. Chociaż, z drugiej strony słudzy i tak nie będą niczego podejrzewać. Mechanizm został ustanowiony wiele lat temu przez jego przodków. Jeszcze w czasach, gdy po raz pierwszy wylądowali oni na Ottori. Reit potrząsnął głową, odrzucając zbędne myśli i skierował się do osobistego kutra. Czekanie w domu stawało się niebezpieczne.
Po wejściu na pokład swojego statku diuk wydał rozkaz przygotowania się do startu, i udał się do swojej kabiny, próbując ukryć nawet przed samym sobą nieprzyjemne odczucie, że postępuje jak zdrajca. Nie chciał porzucać istoty, która podarowała mu życie, na pastwę losu, ale równocześnie rozumiał doskonale, że niczym nie może jej pomóc. Chyba że zginąć wraz z nią, a to, mimo wszystkich tych głupot o honorze i powinności, wbijane w niego z dzieciństwa, nie wydawało się najlepszym wyjściem z sytuacji. Reit w rozdrażnieniu zmarszczył brwi. Całkiem nieźle sobie radził i bez nieoczekiwanie obudzonego sumienia.
Drzwi jego kabiny bezgłośnie odsunęły się na bok, komputer zareagował na jego obecność i włączył światło w przestronnym z przepychem zastawionym pomieszczeniu. Reit prawie podskoczył i chwycił za wiszący przy pasie rodzinny miecz. Na środku jego komnat spokojnie stała Efa i bez emocji spoglądała na niego żółtymi oczami drapieżnika. Diuk wkroczył do kabiny i zamknął za sobą drzwi.
- I jak się tu znalazłaś? – Zapytał Reit, próbując nie zdradzić głosem całej gamy uczuć, które go opanowały, dziwacznej istoty, która za ich niedługa znajomość zdążyła już solidnie nadszarpnąć jego nerwy.
- Wiekszoś-ś-ść s-s-sys-s-stemów bezpieczeńs-s-swa po prostu mnie nie wyczuwa.
- Jasne. Że nic nie jest jasne. – Reit przeszedł obok Efy do środka kabiny i usiadł na swoim ulubionym fotelu, zwyczajowo wyciągając ze stojącego obok barku butelkę drogiego wina Ottori. Zrobiwszy solidnego łyka diuk cicho powiedział: Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Teraz do medseku. - skinął w kierunku małych niezauważalnych drzwiczek w dalekim rogu kabiny. – i doprowadź się do porządku. Nie ma po co czekać na naturalną regenerację gdy istnieje bioregenerator.
Ku jego zdziwieniu, Efa posłuchała natychmiast. W milczeniu porzuciła swoje miejsce na środku kabiny i jednym błyskawicznym a jednocześnie płynnym ruchem znalazła się przy potrzebnych drzwiach. Kliknął zamek, i cesarski ochroniarz już stoi w malutkim kąciku, w którym nie zmieściło się nic oprócz półki z lekami i bioregeneratora. Nie namyślając się zbyt wiele, Efa zrzuciła swoje workowate ubranie na sterylną podłogę komory medycznej i Reit prawie zakrztusił się winem, po raz pierwszy mając okazję obejrzeć sobie swój nowy nabytek. Cesarski ochroniarz wyglądała jak zwykła czternastoletnia dziewczyna. A raczej, wyglądałaby, gdyby nie długie proste pazury na rękach i nogach, połyskujące czarną stalą, blada, prawie bezbarwna skóra z ledwie zauważalnym wzorem, przypominającym łuski, i nieludzka plastyka ruchów. Wydawało się, że stawy Efy zginają się nie tylko w kierunku, przewidzianym przez ludzką naturę, a mięśnie w ogóle doczepione są do szkieletu na jakieś strasznie dziwne sposoby. Diuk mógł tylko potrząsnąć głową, pytając samego siebie kim ona w końcu jest, a potem przeniósł wzrok na wypraną z uczuć twarz Efy. Saan! Z delikatnej arystokratycznej twarzy spoglądały na niego gigantyczne bursztynowe oczy drapieżnika. A sama twarz... wydawała się być ludzką tylko na pierwszy rzut oka. Jej subtelne rysy tchnęły drapieżną bezwzględnością, wąskie wargi miały dziwaczny czarno-fioletowy kolor, cienki długi haczykowaty nos nadawał zmęczony wygląd. A uszy... Reit z trudem powstrzymał przekleństwo. Pasowałyby one raczej do nietoperza, niżeli człowieka. Sterczały z chmury sztywnych jak drut czarnych włosów, nadając i bez tego dziwnemu wglądowi Efy prehistoryczną dzikość. Niczego sobie nabytek! I nagle przez jego świadomość przemknęła już zupełnie szalona myśl.–Na Saana, jaka ona piękna! Efa, jak gdyby coś słysząc, nastroszyła uszy i spojrzała na niego pytająco. Diuk postarał się nie pokazać, jakie wrażenie na nim wywarł jej wygląd. I chyba mu się udało, ponieważ odwróciła się, spokojnie wkroczyła do bioregeneratora i zatrzasnęła za sobą pokrywę.
Reit skinął z zadowoleniem, gdy na panelu sterowania zapaliła się zielona lampka, oznaczająca początek procesu leczenia. W głębi duszy niepokoił się, czy standardowy aparat poradzi sobie z tak skomplikowanym zadaniem jak leczenie istoty zmodyfikowanej genetycznie. Teraz przekonał się, że ten strach był bezpodstawny. Cóż, chociaż jedna dobra wiadomość! Wyrafinowana elegancja jego kabiny nagle wydała mu się denerwująca. Zwyczajowo poradziwszy sobie z wybuchem złości, opadł na oparcie fotela i zaczął obmyślać kroki, które należało podjąć po powrocie do domu w celu zabezpieczenia siebie i swoich poddanych przed nieprzewidywalnym zachowaniem nowego Imperatora. To, że jego włości znajdowały się bardzo daleko od stolicy i zostały skolonizowane niezbyt dawno, było dość istotnym plusem. Jego ludzie w niczym nie przypominali utuczonych leni, na których do bólu zębów napatrzył się w Świecie tronowym, ale z drugiej strony ich rozmiary i sugerowane pokrewieństwo z Imperatorem (bytowały dosyć natrętne plotki, że jego ojciec był synem z nieprawego łoża dziadka obecnego imperatora) mogły wydać się nowemu Imperatorowi zagrożeniem władzy. Oczywiście, tajna kancelaria dziś nie ta, co w czasach jego wielkich przodków, ale nadal może sprawić sporo kłopotów. Dobrze jeszcze, że diuk podlega wyłącznie sądowi równych, a zebranie w stolicy wszystkich diuków Imperium było w zasadzie niemożliwe. Co by nie mówić, było ich już ponad osiemdziesiąt, z czego większość wolała nie pojawiać się poza granicami własnych włości, by uniknąć najprzeróżniejszych nieszczęśliwych wypadków. Nawet na koronację nowego Imperatora zebrała się nie więcej niż połowa.
Jego rozmyślania przerwane zostały przez pisk bioregeneratora, informujący, że kurs leczenia został zakończony. Efa wydostała się z maszyny, parsknęła z niezadowoleniem i błyskawicznie otuliła się swoją szkaradną szatą, zostawiając na widoku wyłącznie oczy. Skończywszy z ubieraniem, zamknęła komorę medyczną, przeszła przez kabinę i zatrzymała się przy łóżku diuka. Reit tylko pokręcił głową, wyrażając zdziwienie jej zachowaniem.
- Musisz być ostrożna, nie chcę by ktokolwiek na statku dowiedział się o tym, e tu jesteś.
Efa nijak nie zareagowała na jego słowa, jakimś wężowym ruchem opadła na podłogę i zamarła kompletnie nieruchomo, patrząc w pustkę. Reit w szoku obserwował jej działania. Co to niezrozumiałe stworzenie wymyśliło tym razem? Efa nie ruszała się, i chyba nawet nie oddychała. Chyba nie udało jej się opuścić tego padołu? Chociaż nie. Takie zachowanie coś mu do złudzenia przypominało. Coś znajomego. Diuk sięgnął do odmętów pamięci, próbując przypomnieć sobie, gdzie już coś takiego wdział. I nagle przed jego oczyma pojawił się wyraźny obraz. Czarny wąż zamarł, zwinąwszy się przy ścieżce w oczekiwaniu na zdobycz. Niczego sobie. Czy to oznacza, że Efa potrafiła spowolnić przemianę materii aż do tego stopnia? Wstał i ostrożnie podszedł do czujnika ciepła, umieszczonego na ścianie. Faktycznie, na wyświetlaczu na czerwono świecił się tylko on. Cóż... Trzeba będzie koniecznie się skonsultować na ten temat. Szczęśliwie w jego włościach podczas kolejnej urządzonej przez poprzedniego Imperatora czystki znalazł schronienie jeden z najlepszych lekarzy Imperium. Na pewno wie, co to za istota i jak sobie z nią radzić. A przynajmniej Reit miał ogromną nadzieję, że wie. Albo obcowanie z Efą przypominać będzie lot w nadprzestrzeni na statku z zepsutym hipernapędem. |
|
|
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików Możesz ściągać załączniki
|
Dodaj temat do Ulubionych
|
|
|
|