Ogłoszenie |
Forum archiwalne, nie można zakładać nowych kont.
|
Kampania MAC na ziemiach Gondoru |
Wersja do druku |
Velg
Dołączył: 05 Paź 2008 Status: offline
Grupy: Tajna Loża Knujów
|
Wysłany: 24-01-2009, 13:09
|
|
|
- Za Paaaaaatriaaaaaarchę! – rozległ się krzyk z wielu gardeł. Krzyk oddania Patriarsze, który zmieszał się z panicznym krzykiem orków. Lecz podczas gdy jedni uciekali, bojąc się kościoła, drudzy pod niego wbiegali… Jakby wyznawcy religii głoszonej przez Kica odrzucili swe życie dla służby Patriarchy, a żołnierze Grisznaka odrzucili swoją służbę Wielkiemu Oku dla życia. Była to zresztą całkiem trafiona metafora.
Kościół zatrzymał się ledwo dziesięć metrów nad ziemią – i odgłosy szarży kawaleryjskiej zmieszały się z szaleńczym śmiechem Altruisty, zwielokrotnionym przez niezwykłą akustykę latającego kościoła. Ów diaboliczny śmiech jeszcze bardziej przeraził oddziały nieprzyjaciół – zwielokrotniając chaos wzbudzony przez podstęp Bractwa.
Dobrą minutę trwało, zanim w wojsku Mordoru udało się przywrócić choć podstawy dyscypliny – związane z faktem, iż wojownik powinien ukazywać wrogowi twarz, a nie plecy. Lecz mimo, iż orki otrząsnęły się co nieco z zaskoczenia, kawaleria, szarżująca od dłuższego czasu, z łatwością zmiotła ich pierwsze szeregi. Norrc i jego armia była niczym nóż tnący masło – nie napotykając chwilowo znaczącego oporu ze strony przeciwnika.
Zresztą, o opór byłoby trudno – nieład szyków był zbyt wielki. Pośród batalionów piechoty można było spotkać licznych jeźdźców wargów, pośród jeźdźców– liczną piechotę… A w jednym i drugim przypadku wierzchowce stratowały całkiem pokaźną ilość piechoty.
Nim wróg zdążył odpowiedzieć kontratakiem, jego formacja była już kompletnie podzielona. Błyskawiczne natarcie, prowadzone przez dwa kliny kawaleryjskie, podzieliło wroga na trzy grupy – z czego jedna, najmniejsza co prawda, niemal natychmiast znalazła się w otoczeniu (i została wycięta przez wchodzące do walki oddziały bractwa).
Szybki atak bojowego oddziału rycerzy, przepuszczony przez Velga, skończył się sukcesem. Dzięki chaosowi panującemu w oddziałach Grisznaka udało im się ustrzelić jego chorążego – co prawda, z bezpiecznej odległości trzech metrów… Jednakże, wcześniej i dojście na tą odległość od sztandaru graniczyło z cudem – teraz zaś porwanie sztandaru było obarczone kosztem życia tylko jednego konfratra…
”Generał zabity!” – rozeszła się wnet plotka, związana z upadkiem głównego sztandaru wroga. Orki rozbiegły się w jeszcze większym popłochu, a Wielki Admirał z triumfem patrzył na proporzec, który własnoręcznie przechwycił…
Wtedy Norrc dał sygnał do ataku wszystkim oddziałom – z zastrzeżeniem, iż mają „walczyć lub zginął”. To starcie Bractwo musiało wygrać za wszelką cenę – inaczej aspiracje do miana pogromcy Gondoru były całkowicie bezpodstawne. Nawet czeladź, pilnująca przedtem obozu, rzuciła się gorliwie do walki – skuszona obietnicą „życia wiecznego”* dla wszystkich, którzy zginą w owej bitwie.
Walka przerodziła się w rzeź – nadchodzące kompanie lekkiej i ciężkiej piechoty masakrowały kompanie Mordoru, same doznając ciężkich strat. Mimo chaosu rzezi znacząca przewaga zarysowała się po stronie MACa – wobec rzekomej śmierci Grisznaka jego adwersarze zmienili swoje motto z „moja zwyciężyć lub umrzeć” na „moja zwyciężyć lub uciec”. Zmiana ta miała doniosłe konsekwencje dla morale wojsk – skoro zwycięstwo było raczej odległą możliwością, ich celem było tylko utorowanie sobie drogi do ucieczki.
Velg planował pomóc dorzynać rozbite wojska Mordoru – skoro fakt porażki Wielkiego Oka nie ulegał wątpliwości. Wprawdzie oddziały orków i Haradrimów walczyły… Ale walczyły niezależnie od swego generała. I wątpliwe było, czy kiedykolwiek odzyskają z nim łączność.
Sęk był w tym, że kiedy spojrzał na nocne niebo, ujrzał w bitwie nowe oddziały – wiwerny Saurona. Owe drapieżniki zajmowały większość widocznego horyzontu. Wymuszało to na jeźdźcu rezygnację z jego planów nękania uciekających oddziałów lądowych Mordoru. Ważniejsze, aniżeli zdezorientowane wojska lądowe, było powstrzymanie kawalerii powietrznej spod znaku Wielkiego Oka.
- Zbiórka! Wszyscy jeźdźcy do mnie! – zakrzyknął, zbierając wokół siebie ludzi. Szybkie obrzucił okiem zbierających się jeźdźców i stwierdził, że ma około dziewięćdziesięciu rycerzy zakonnych oraz mniej więcej dwustu trzydziestu konfratrów. I dobrze, bowiem nadlatujące siły wyglądały na znaczne.
- Pamiętajcie! Dziś stajecie do boju o kształt świata! Dziś właśnie możecie zrealizować swoje marzenie o lepszym świecie, jeśli tylko staniecie do boju z Patriarchą! A nawet, jeśli polegniecie – bądźcie pewni, że was zapamiętamy!
I znaczne były – Wielki Mistrz Zakonu oraz Wielki Admirał musiał użyć całego swego kunsztu, aby powstrzymać nadlatujące siły. Wprawdzie nie mógł mieć wpływu na wynik pojedynków (a tą strategię obrał do rozprawy z wrogim lotnictwem), lecz mobilizująca przemowa zagrzała jeźdźców do walka - a piątka rycerzy na pegazach, trzymana jako rezerwa, mogła przechylić sytuację w jakimś newralgicznym punkcie.
Tymczasem jeźdźcy radzili sobie z wrogiem całkiem dobrze – kusze, wprawdzie ograniczenie skutecznie przeciw wiwernom, powodowały znaczne krwawienie. Zaś trafić w wielką bestię sztuką nie było – i dlatego, sama pierwsza salwa spowodowała śmierć trzech takich wierzchowców. Dalej, walka toczyła się tokiem małych potyczek – co było niejako wymuszone przez duże rozmiary wiwern. Nie tylko górowały one swymi rozmiarami nad pegazami – ba!, były większe od mantrykor. To właśnie był wielki atut rycerzy Zakonu Nieba – próba wspomożenia Czarnego Numenorejczyka mogła skończyć się tragicznie (zderzenie obu wierzchowców, wobec ich małej zręczności, nie było niczym dziwnym). Z kolei walka dwóch rycerzy Zakonu przeciw jednemu przeciwnikowi znacząco zwiększała ich szansę na zwycięstwo.
I tak, szesnaście wiwern zostało strąconych – kosztem siedmiu konfratrów i dwóch rycerzy zakonnych. Velg mógł być dumny ze swoich ludzi – aczkolwiek teraz nawet na dumę nie mógł sobie pozwolić… Zwyczajnie… Nie starczało mu czasu. Wykończył już jedną latającą bestię (korzystając z nieocenionej pomocy Kitkary, która zaoferowała się wspomagać jego oddział), lecz kolejnych dziwnych wierzchowców (ni to wiwerna, ni mantrykora) przybywało.
Lecz przybywało i powietrznych rozbłysków magii, wykonanych przez magów Bractwa – którzy wyraźnie ochłonęli już z zaaplikowanego im przez Altruistę szoku, bądź też nie byli potrzebni przy swoich oddziałach.
Na radość też czasu nie było - w Lustrzanej Komnacie w najdalej wysuniętych lustrach widać było kolejną naciągającą armię.
* Pojęcie wprawdzie teologii Bractwa obce, lecz mające na tyle pozytywny wydźwięk, aby jego użycie znacząco wzmocniło morale. |
_________________
|
|
|
|
|
Bezimienny
Najmniejszy pomiot chaosu
Dołączył: 05 Sty 2005 Skąd: Z otchłani wieków dawno zapomnianych. Status: offline
|
Wysłany: 24-01-2009, 13:22
|
|
|
Oddziały MACu spędziły noc bez zmrużenia oka. Mrok nie pozwalał z daleka zauważyć drobnych, ale bolesnych ataków przypuszczanych przez orki, więc oddziały musiały być cały czas w pogotowiu. Żołnierze drzemali w półśnie, budzeni co chwila przez kolegów którzy usłyszeli niepokojące dźwięki lub zauważyli podejrzany ruch w ciemności. Po którymś z kolei ataku, wojownicy bractwa widzieli w każdym cieniu wroga, a w każdym dźwięku słyszeli skradającego się przeciwnika. Kilka godzin przed świtem w okolicy pojawiły się Nazgule, a że Władca Ciemności wzrósł w siły i potęgę, głosy skrzydlatych potworów, które wyrażały tylko jego wolę, także nabrzmiały większą jeszcze grozą. Nazgule krążyły wciąż nad miastem niby sępy w oczekiwaniu uczty z ciał skazanych na śmierć ludzi. Latały poza zasięgiem wzroku i strzał, stale jednak obecne, a zabójczy ich krzyk rozdzierał powietrze. Nikt się z nim nie mógł oswoić, każdy następny krzyk przerażał bardziej jeszcze niż poprzedni. Wreszcie nawet najodważniejsi padali na ziemię, gdy nad nimi przelatywał niewidoczny morderca, albo też stawali osłupiali wypuszczając z bezwładnych rąk oręż, a w zamroczonych głowach gasła myśl o walce, ustępując miejsca myślom o kryjówce, pokornym pełzaniu, o śmierci.
Ranek nie przyniósł istotnej poprawy. Pokrywa chmur była (o ile to możliwe) nawet jeszcze grubsza niż dnia poprzedniego, a dzień niewiele różnił się od nocy. Nazgule nadal latały siejąc strach, ich liczba powiększona do ośmiu, gdyż Uvatha odzyskał wreszcie materialną powłokę. Nawet pojawienie się nowego źródła światła nie przyniosło otuchy - ubrany w płomienie Balrog przybył z północy prowadząc oddziały Morii i Umbaru. Oprócz niego pojawiły się też pierwsze wojska głównej armii Mordoru - kilka tysięcy kawalerii Haradu, lekka jazda Khandu i nowe oddziały jeźdźców wargów. Nie to było jednak najgorsze - nie dało się tego sprecyzować, ani wskazać źródła, ale czuło się obecność dodatkowej mocy, która wzmacnia oddziały oblegających, a wojskom MAC odbiera siły i wolę walki - sam Wielki Władca przybył na pole bitwy.
Sauron długo czekał na ten dzień, przygotowywał się, planował, podsłuchiwał palantirem, składając kawałki usłyszanych informacji w jedną całość. Latającą twierdzę przeciwnika już wcześniej uznał za główne zagrożenie. Po ostatnim pokazie wrogów stwierdził, że nie można dłużej czekać.
Nagły atak sił MACu trochę pokrzyżował plany Władcy, ale nadal były możliwe do przeprowadzenia. Oddziały orków rozprysnęły się dookoła, co prawdopodobnie dla przeciwnika mogło sprawiać wrażenie paniki, a tak naprawdę było planowym i sprawnie przeprowadzonym odwrotem taktycznym.
- Gotowa? - spytał stojącej obok Galadrieli
- raczej tak, choć na coś takiego nigdy nie można być gotowym
Pierwszym punktem programu było namierzenie obiektu który Patriarcha zwał "anką". Nie bylo to trudne - znajdowała się w "pokoju luster" obok jednego z dowódców Bractwa.
Czarny Władca uśmiechnął się, a następnie straszliwym głosem krzyknął w jakimś zapomnianym języku słowa władcze i groźne, zaklęcie burzące serca i kamienie. Trzykroć powtarzał okrzyk. Trzykroć przez kaplicę przeciwnika przebiegał wstrząs, aż wreszcie pole magii wokół zaczęło burzyć się i falować. Niestety, było to nadal za mało.
- Teraz! - Wielkim głosem wykrzyknął, zbierając swoja wolę. nacisk mocy na żołnierzy Bractwa zelżał, głosy Nazguli straciły część swej siły, orcze oddziały zatrzymały się na chwilę w niepewności, a nawet mrok nie wydawał się taki straszny, jak przed chwilą. Cała Wola Saurona wystrzeliła do przodu, przebijając wszelkie bariery, osłabione nadal wczorajszym pokazem siły i dodatkowo naruszone poprzednim zaklęciem.
Niewiele było na tym świecie istot zdolnych dłużej oprzeć się umysłowi Saurona. Być może "anka" się do nich zaliczała, być może nie. Nie miało to jednak znaczenia. Przez kilka chwil cała moc, wola i myśli kostki skupione były tylko na jednym - na odpieraniu wrogiego ataku. tych kilka chwil w zupełności wystarczyło.
Unosząca się nad wojskami Bractwa (gdyż orki z pod spodu dawno uciekły) Kaplica MAC ponownie zapoznała się z grawitacją, a chwilę potem przywitała z ziemią, miażdżąc doborowe jednostki Bractwa poniżej. Wielka bryła skał, na której osadzona była kaplica trzasnęła, i pojawiły się na niej pęknięcia. Ziemia zatrzęsła się pod uderzeniem. Ludzie padali na kolana, zwierzęta wpadały w panikę i wyrywały się z pod kontroli jeźdźców.
Wtedy ponownie wola walki powróciła w szeregi Mordoru, które rzuciły się na zaskoczonego, zdemoralizowanego i próbującego bezskutecznie wprowadzić ponownie ład w swoich szeregach wroga. |
_________________ We are rock stars in a freak show
loaded with steel.
We are riders, the fighters,
the renegades on wheels.
The difference between fiction and reality? Fiction has to make sense.
Ostatnio zmieniony przez Bezimienny dnia 24-01-2009, 22:42, w całości zmieniany 2 razy |
|
|
|
|
Serika
Dołączyła: 22 Sie 2002 Skąd: Warszawa Status: offline
Grupy: Tajna Loża Knujów WIP
|
Wysłany: 24-01-2009, 13:35
|
|
|
Tymczasem Costly siedział i potwornie się nudził. Trudno było ocenić, czy po prostu nikt jeszcze go nie zauważył, czy też może postanowiono zignorować poselstwo. Fakt pozostawał faktem - już kolejną godzinę sterczał pod lasem, ze znudzenia obserwując szalejący kompas, a wokół nie działo się zupełnie nic interesującego...
***
Świt powoli, niemalże niedostrzegalnie, rozjaśniał czerń nocnego nieba, lecz promieniom słońca trudno było przebić się przez Ciemność, która spowijała niebo gęstym kożuchem pyłu. W panującym mroku niezrównany elfi wzrok Galadrieli był w stanie dostrzec zarysy tego, co niegdyś było pięknym miastem Edhellond. Wielkie armie potykały się nieustannie, choć drobne potyczki tu i ówdzie nie miały chwilowo wiele wspólnego z wielką bitwą. Obie strony usiłowały wykrwawić się nawzajem, czekając na sygnał do właściwego ataku.
Galadriela wiedziała doskonale, że jeśli zrobi to, co zaplanowała, praktycznie zaoferuje Nieprzyjacielowi Pierścień w prezencie. Nie będzie w stanie obronić się, jeśli wykorzysta za jednym zamachem całą moc, którą dysponowała - ale w tej chwili wychodziła z założenia, że Czarny Władca już kilkukrotnie został pokonany mając na palcu Jedyny. Obcy, którzy wyrywali z Pieśni esencję magii i dla zabawy - DLA ZABAWY, nie by podbijać i dominować! - odbierali życie tysiącom istnień, stanowili w tej chwili większe zło. Zresztą po tym, co poprzedniego dnia zobaczyła w palantirze, zdecydowana była poświęcić wszystko - włącznie z życiem - żeby zlikwidować to obce zagrożenie. Jeśli Sauron miał ją potem zabić i zabrać Pierścień, to trudno. To było i tak interesujące dziewięć tysięcy lat...
Latająca Twierdza Obcych lewitowała nad zburzonym miastem.
- Gotowa?
- Jeszcze nie, jeżeli mamy to zrobić równocześnie, muszę mieć splecione gotowe zaklęcie!
- Pospiesz się... Lepszej okazji nie będzie!
- Daj mi jeszcze kilka minut...
Tymczasem Twierdza powoli, lecz nieubłaganie, przesuwała się w kierunku wojsk Mordoru. Władca Ciemności obserwował to z rosnącym zaniepokojeniem.
- Szybciej, Driela, SZYBCIEJ...
- Daj rozkaz do odwrotu, natychmiast...
Minuty płynęły nieubłaganie. Za uciekającymi orkami znów znalazła się zdyscyplinowana i karna, pomimo okoliczności, armia Obcych. W ogólnym zamieszaniu znaleźli się wreszcie tuż pod Kaplicą.
- Gotowa?
- Raczej tak, choć na coś takiego nigdy nie można być gotowym.
I wtedy Twierdza runęła! Kilkaset ton ziemi i kamieni uderzyło w ziemię, przygniatając zastępy wojsk - Obcych, ale przecież nie tylko. Ziemia zatrzęsła się pod nogami obecnych falą uderzeniową.
- Nie mogę, tam są ludzie...
- DAWAJ!!!
Aż do tej chwili była absolutnie pewna, że nienawidzi przybyszów z innego świata na tyle, żeby zgotować im prawdziwe piekło. Po raz pierwszy od wielu, wielu lat opuściła bezpieczne schronienie wśród złocistych drzew Lorien - mało tego! Opuściła je, by dobrowolnie ruszyć w podróż u boku śmiertelnego wroga jej i wszystkich istot, które w sercu noszą choćby odrobinę szlachetności i dobroci - a wszystko po to tylko, żeby upewnić się, że straszliwa latająca twierdza nie zagrozi więcej terenom Śródziemia. To brzmiało tak prosto - spleść diabelnie skomplikowane zaklęcie mocy i ognia, wymierzyć w osłabioną siedzibę przeciwnika, a potem tylko patrzeć, jak tony stopionego kamienia walą im się na głowy. Zasłużyli, potwory.
- Dłużej tego nie utrzymam, na co ty czekasz?!
Tam byli ludzie. Może fanatyczni wyznawcy jakiegoś potwornego boga, ale nadal ludzie. Żywi i czujący. Nagle uświadomiła sobie, że pomimo targających ją emocji, z których - doskonale wiedziała - wiele podsuwał jej zdradliwy Pierścień, nie może, po prostu nie może, pogrzebać ich żywcem w morzu ognia. Nigdy nie brała aktywnego udziału w bitwie i chociaż była pewna, że jest dobrze przygotowana...
Twierdza leżała na ziemi, praktycznie bezbronna - Sauron wciąż zajmował większość woli tego, który utrzymywał jej strukturę magiczną. Zaklęcie, splecione chwilę wcześniej, wyrywało się na wolność. A Tam Byli Ludzie.
Ogień. Jeśli trafi w jakikolwiek teren taką dawką energii ognia... Nieważne, w twierdzę, obok twierdzy...
- Co ty wyprawiasz?!
Narya, Pierścień Ognia, a cichym brzękiem upadł na ziemię. A potem wyszeptała inkantację... Strumienie mocy, ogromnej mocy potężnej Noldorki wspartej potęgą dwóch Wielkich Pierścieni Władzy wystrzeliły w kierunku wojsk MAC, które właśnie usiłowały przegrupować się po upadku Twierdzy. Każdy, kto dysponował magiczną mocą mógł wyczuć, że każda drobinka ziemi pod ich nogami wpada w wibracje...
Ziemia zaczęła pękać i rozstępować się pod nogami żołnierzy. Zszokowani ludzie do reszty złamali szyk, rozpaczliwie usiłując ustać na nogach i nie wpaść przy tym w tworzące się rozpadliny... Ten i ów nie zdążył. A chwilę później wstrząsy ustały.
Galadriela osunęła się na ziemię i ukryła twarz w dłoniach. Nie miała wątpliwości, że właśnie na skutek jej działań wiele osób straciło życie. A co gorsza, miała przerażająco jasną świadomość, że właśnie na własne życzenie zaprzepaściła jedyną prawdopodobnie szansę na ostateczne rozegranie bitwy z Przybyszami w jednej chwili. Następnym razem prawie na pewno będą zbyt dobrze przygotowani na tego typu atak.
W sumie i tak zapewne tego nie dożyje. Pozostała niemalże pozbawiona mocy, nawet pomimo posiadania potężnych artefaktów. Rozwścieczony Sauron zapewne za chwilę zabije ją, żeby odebrać jej Pierścień. Nie zamierzała oddać go bez walki, ale zdawała sobie sprawę, że to będzie bardzo symboliczna obrona. Miała tylko nadzieję, że dowodzący jej oddziałami Keleborn będzie miał wystarczająco dużo przytomności umysłu, żeby nie zrobić nic bardzo głupiego... |
_________________
Ostatnio zmieniony przez Serika dnia 25-01-2009, 01:02, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
|
Grisznak -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 24-01-2009, 13:41
|
|
|
Pośród panującego w wokół chaosu Grisznak starał się ratować co mógł. Nikt nie spodziewał się, że latająca skała tak po prostu zechce spaść na jego wojska. Panika pierwszych linii byłaby pewnie nawet do opanowania gdyby nie jednoczesna szarża wojsk przeciwnika. Stojące tam pułki zielonoskórych rzuciły się do ucieczki, zaś na ich plecy spadła szarża jazdy, masakrującej rejterujących orków. Na dodatek w szeregach wojsk rozniosła się niesiona orlim lotem pogłoska o śmierci generała - to sprawiło, że wielu żołnierzy straciło wiarę w zwycięstwo.
Mając wokół swoją wierną, wilczą jazdę a także resztkę jeźdźców Rohanu, którzy nie dali ponieść się panice, Grisznak zrozumiał, że jest jedna rzecz, którą musi zrobić. Ktoś powinien dać uciekającym przykład, pokazać, że nie ma przed czym uciekać. Wczoraj walczyli mężnie, dziś też dadzą radę. Uniósł do góry zakrzywioną szablę. Wiedział, że lada chwila nadciągną posiłki, jednostki, które stacjonowały dale i które zapewne nie uległy panice. Do tego zaś czasu...
"Za mną! Wasza chcieć żyć wiecznie?!" - ryknął wściekle. Kawalerzyści Mordoru i Rohanu ruszyli razem w niecodziennym aliansie. Było ich w sumie kilkuset, przed sobą mieli zaś kawalerię wroga i unoszące się w powietrzu latające bestie. "Tak" - pomyślał Grisznak - "To może być nawet niezły moment na śmierć".
Sam fakt, że w pierwszym uderzeniu udało się im zatrzymać jazdę MAC, można było zrzucić na karb cudu lub szaleńczej determinacji. Za nimi nie było już nikogo, tylko uchodzące z pola, zdziesiątkowane pułki orków, które dopiero powoli zaczynały ogarniać się z paniki. MACanci cofnęli się, chyba zaskoczeni faktem, że ktoś ośmielił się stawić im czoła. Orki i rohirammowie parli jak burza, zaś wróg się cofał. Obie strony miały świadomość, że ta desperacka szarża to samobójstwo, dlatego też dowódcy armii zakonnej czekali, aż agresor wytraci swój impet.
Wtedy na jeźdźców Mordoru i Rohanu spadł atak z najmniej spodziewanej strony - z nieba. Gryfy jeden po drugim nacierały, porywając w swe szpony wierzchowce jak i ich dosiadających. Niejedna z bestii wylądowała, siejąc wokół zagładę. Grisznak właśnie zatrzymał swojego varga, aby wydać rozkaz, gdy skrzydło gryfa uderzyło obu. Ork zaklął szpetnie, gdy nagle znalazł się tuż pod grzbietem swego varga, na ziemi. Usiłował się właśnie wygramolić spod martwego towarzysza broni, gdy ujrzał przed sobą oblicze jednego z wodzów armii nieprzyjaciela. Norrc uniósł miecz, by skrócić generała Mordoru o głowę i sprawić, że wcześniejsza plotka o jego śmierci stanie się faktem.
Lecz oto wtedy rozegł się bardzo dziwny, dźwięczny głos.
- Precz stąd, łotrze, wodzu heretyków! Zostaw umarłych w spokoju!
Norrc odwrócił się i spokojnym głosem odpowiedział:
- Nie wtrącaj się między MACanta a jego łup. Ukaże cię on losem gorszym od śmierci, a po kres swych dni błagać go będziesz o miłosierdzie śmierci.
Nie widząc nawet dobrze tego, co się dzieje, Grisznak usiłował wydostać się spod powalonego varga. W tej samej chwili usłyszał, jak ta druga, nieznana mu osoba dobywa z pochwy miecza.
- Możesz grozić, czym chcesz, ale ja zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ci w spełnieniu groźby przeszkodzić.
- Przeszkodzić? Mnie? Głupcze! Żadnemu najwaleczniejszemu nawet mężowi świata nie uda się nigdy i w niczym mi przeszkodzić.
Wtedy Grisznak usłyszał coś, czego najmniej się w tej groźnej chwili spodziewał: śmiech. Przeciwnik Norrca śmiał się, a jego czysty głos dźwięczał jak stal.
- Ale ja nie jestem żadnym z mężów tego świata! Masz przed sobą kobietę. Jestem Eowina, córka Eomunda. Bronisz mi dostępu do mojego sojuesznika i towarzysza broni. Precz zatem, jeśli nie jesteś pewien swej nieśmiertelności.
Skrzydlaty potwór krzyknął, lecz Norka Zachodu nic nie odpowiedział, umilkł, jakby nagle ogarnęły go wątpliwości.Na chwilę odwrócił się, dzięki czemu Grisznak mógł nareszcie dostrzec całość sytuacji. O parę kroków przed nim siedziała olbrzymia poczwara, a nad nią niby cień rozpaczy górował Norrc. Nieco w lewo, twarzą do nich zwrócona stała ta, która zwała się córką Eomunda. Jasne włosy uwolnione spływały na ramiona lśniąc bladym złotem. Szare jak morze oczy spoglądały surowo i gniewnie, a mimo to łzy spływały z nich na policzki. W ręku trzymała miecz, wzniesioną tarczą osłaniała się od okropnego spojrzenia wroga.
Grisznak w bezradnej wściekłości zacisnął pięści. Nie mógł pozwolić, by ta piękna, zrozpaczona księżniczka zginęła. Przynajmniej nie dopuści, by zginęła sama i bez obrony.
Skrzydlaty potwór zatrzepotał skrzydłami, poderwał się w górę i błyskawicznie rzucił się na Eowinę, z przeraźliwym wrzaskiem godząc w nią dziobem i szponami.
Eowina nie drgnęła nawet: księżniczka Rohirrimów, córka królów, smukła, lecz silna jak stal, piękna, lecz groźna. Zadała cios z rozmachem, potężny i celny. Miecz przeciął wyciągniętą szyję potwora, odrąbana głowa jak kamień spadła na ziemię. Eowina odskoczyła wstecz przed walącym się olbrzymim cielskiem, które z rozpostartymi skrzydłami runęło w trawę. W tym samy momencie rozwiał się cień. Światło zalało postać księżniczki, a jasne jej włosy rozbłysły w rannym słońcu.
Lecz znad ścierwa zabitego wierzchowca dźwignął się Norrc, straszny, olbrzymi, górujący nad smukłą przeciwniczką. Z okrzykiem nabrzmiałym taką nienawiścią, że sam dźwięk jego głosu rozdzierał uszy i zatruwał serca, podniósł miecz i uderzył. Tarcza Eowiny rozsypała się w kawałki, strzaskane ramię opadło bezsilnie. Księżniczka osunęła się na kolana, a następnie padła twarzą naprzód. Wódz armii MAC schylił się nad nią, przesłonił ją jak chmura; oczy pałały mu ogniem. Znów podniósł swój oręż, tym razem, żeby dobić ofiarę.
Nagle zachwiał się z jękiem bólu, cios chybił, koniec ostrza zarył w ziemi. To Grisznak, który wylazł wreszcie spod ciała martwego varga, uderzył złamanym mieczem wroga w głowę. Norrc zachwiał się, oręż Grisznaka nie przebił jego pancerza, ale siła ciosu pozbawiła Norkę zachodu przytomności. Generał armii orków, ledwo żywy, czując, że jego kości są w nie najlepszym stanie dotarł do księżniczki. Była nieprzytomna, ranna, ale żyła. Resztką sił podniósł ją i trzymając w ramionach, ruszył przez pole bitwy. Wtedy dostrzegł wiwerny...
***
Po pierwsze klęsce i wywołanej nią masakrze, armia Mordoru powróciła do pewnego porządku. Uformowana z ciężkiej piechoty linia obrony, kosztem olbrzymich strat, zatrzymała natarcie. Wciąż panowała niepewność, co do losów dowódcy, wielu twierdziło, że zginął, inni przysięgali, że widzieli, jak szarżował na wroga. Gdy zatem w środku obozu wylądowała Wiwerna z Grisznakiem, trzymając w ramionach ludzką kobietę, jego żołnierzy ogarnęła euforia. Mimo klęski i strat, do ich serc ponownie wróciła wiara w zwycięstwo. Eowinę, wciąż nieprzytomną, odniesiono do wojskowego lazaretu.
(Tak, cytat jak najbardziej zamierzony) |
|
|
|
|
|
Fei Wang Reed
Łaydak
Dołączył: 23 Lis 2008 Skąd: Polska Status: offline
Grupy: Melior Absque Chrisma
|
Wysłany: 25-01-2009, 01:06
|
|
|
Fei nie zmarnował tego dnia, jaki upłynął, odkąd przybył pod twierdzę - kilka godzin poświęcił na rozpoznanie wroga (w czym na pewno pomógł mu kamuflaż cieni i wymiary, a i ciągle panująca ciemność i padający deszcz były korzystnym czynnikiem), pozostałą czas spędzał w pewnym oddaleniu od stacjonujących w "pierścieniu" Entów. Nie wiadomo, co on dokładnie robił - pewne jest natomiast, że wrócił bardzo zmęczony i szybko zapadł w sen na jednym z Entów.
Twierdza nie była silnie obsadzona. A co bardziej istotne - wyglądała, jakby była naprędce postawiona z ruin. Fortyfikacja była dość prymitywna i prowizoryczna. Fei bez trudu znalazł miejsce, skąd orkowie wzięli niezbędne drzewo. Na ten fakt Enty wpadły w gniew - razem z magicznymi sokami Fangornu posiadły też podobne cechy, co Enty pochodzenia bardziej naturalnego.
Przygotowania zostały zakończone. Wszystkie większe fragmenty skał, jakie udało się odnaleźć, i mnóstwo przewróconych drzew znalazło się w "gałęziach odnóży górnych" Entów. Nastąpiło przegrupowanie z pozycji defensywnych do ofensywnych - 1,5 tysiąca Entów podzieliło się na 30 grup po 50 jednostek ustawiając się mniej więcej co pi/piętnaste radianów wokół twierdzy. Warunki do szturmu były bardzo dobre - nieustanna ciemność, bez choćby światła gwiazd oraz deszcz, pozwalały Entom zbliżyć się niezauważonym pod drewniane fortyfikacje na około 150-200 metrów. Bliżej podejść się nie udało - jakiś ork z jakiegoś powodu znalazł się poza twierdzą, ujrzał zbliżające się Enty, zaryczał głośno i wyjąc uciekł w stronę bramy (miał pecha - nikt mu już nie chciał otworzyć). Dłużej nie było na co czekać. Enty ruszyły. Chwilę po tym kamienne pociski zaczęły lądować na drewnianej palisadzie. W powstałe wyrwy, dziury i szczeliny atakowały Enty uzbrojone w martwe pnie, jeszcze bardziej je rozszerzając, po czym robiły miejsce pozostałym szturmującym, by w końcu i samem wpaść za nimi. Symetria ataku nie została jednak zachowana - na pewnym odcinku zamiast zwykłej palisady był mur, a nawet skały, których sforsowanie nie było takie proste - wprawdzie gdzieniegdzie udało się nadkruszyć mur i stworzyć w nim wyrwy, jednak w międzyczasie większość Entów z tych jednostek pobiegła w miejsca, gdzie ich pobratymcy zdążyli się już dostać do fortecy.
Enty zaczęły zalewać twierdzę... |
_________________
Ręce za lud walczące sam lud poobcina.
Imiona miłych ludowi lud pozapomina.
Wszystko przejdzie. Po huku, po szumie, po trudzie
Wezmą dziedzictwo cisi, ciemni, mali ludzie.
A. Mickiewicz
|
|
|
|
|
Bezimienny
Najmniejszy pomiot chaosu
Dołączył: 05 Sty 2005 Skąd: Z otchłani wieków dawno zapomnianych. Status: offline
|
Wysłany: 25-01-2009, 16:39
|
|
|
Galadriela osunęła się na ziemię i ukryła twarz w dłoniach. Władca Czarnej Wieży spojrzał ponuro - oto przepada szansa na zadanie armii obcych kolejnych wielkich strat. Nie, żeby się tego nie spodziewał.
- Wiedziałem - westchnął ciężko. - Po prostu wiedziałem, że tak będzie.
- Nie mogłam, rozumiesz? - Driela podniosła głowę, na twarzy nadal widać było łzy. - Nie mogłam, tam byli ludzie!
Sauron zdecydował, że bezpieczniej będzie na to nie odpowiadać, choć kilka dość złośliwych komentarzy przychodziło mu do głowy. Driela wyraźnie była na granicy ciężkiej histerii, a jeśli Sauron z czymś sobie radzić nie potrafił, to były to właśnie takie przypadki.
Słyszał kiedyś, że podobno na histerię pomaga silny wstrząs. Jak to dobrze, że właśnie jeden planował.
Jego ręka wystrzeliła szybko do przodu. Driela próbowała wykonać unik, zbierając moc do obrony, ale zmęczenie spowodowane ostatnim wysiłkiem było zbyt duże, a jej reakcje zbyt spowolnione. Ręka Mrocznego władcy uwięziła jej dłoń chwytem za nadgarstek.
- Wiesz, on chyba jednak nie jest dla ciebie... jeszcze komuś krzywdę zrobisz (Na przykład mnie). - powiedział Sauron ściągając jej Jedyny pierścień z palca.
- Uwierz mi, tak będzie dla wszystkich lepiej - dodał, uśmiechając się szeroko (i nieco złośliwie)
Pierścień nie trafił jednak na palec - po uważnym obejrzeniu i cichym westchnięciu wylądował w kieszeni spodni, obok 10 innych pierścieni.
***
Enty ruszyły. Chwilę po tym kamienne pociski zaczęły lądować na drewnianej palisadzie. W powstałe wyrwy, dziury i szczeliny atakowały Enty uzbrojone w martwe pnie, jeszcze bardziej je rozszerzając, po czym robiły miejsce pozostałym szturmującym, by w końcu i samem wpaść za nimi. Symetria ataku nie została jednak zachowana - na pewnym odcinku zamiast zwykłej palisady był mur, a nawet skały, których sforsowanie nie było takie proste - wprawdzie gdzieniegdzie udało się nadkruszyć mur i stworzyć w nim wyrwy, jednak w międzyczasie większość Entów z tych jednostek pobiegła w miejsca, gdzie ich pobratymcy zdążyli się już dostać do fortecy - a właściwie, jak się okazało, do wnętrza zewnętrznego pierścienia umocnień.
Wielka drewniana palisada otaczała właściwą, kamienną twierdzę w środku, ochraniając, obecnie puste, nowo wybudowane baraki i inne drewniane budowle, mające służyć poszerzonemu garnizonowi twierdzy, ustawione na niegdyś pewnie udeptanym podłożu, które obecnie zamieniło się w bagno bardzo podobne do tych, jakie otaczały wzgórze z wszystkich stron. Ślady wskazywały, że znaczna część z nich została opuszczona już dobry tydzień - dwa wcześniej, ale były też oznaki pośpiesznej ewakuacji do wnętrza twierdzy właściwej. Enty, po chwili wahania, ruszyły w stronę potężnych kamiennych ścian. Część używając przyniesionych kamieni i drzew zaczęła atakować bramę, większość jednak rzuciła się na ściany, wchodząc jeden na drugiego, tworząc w ten sposób wielkie drabiny. Obrona murów była dość słaba - chmara strzał mogła być groźna dla ludzi, ale na entach nie robiła większego wrażenia. Pierwsze które dostały się na mury zostały co prawda potraktowane toporami, ale wchodziły zbyt szybko i w zbyt dużych ilościach, by moglo je to znacząco spowolnić. Kilka z nich owszem, zostało dosłownie zarąbanych na śmierć, a kilka innych ciężko okaleczonych, ale obrońcy okupili to nieproporcjonalnie większymi stratami. Gdy enty wreszcie przedostały się przez mury, ma ziemi i blankach leżały ze dwie setki zmiażdżonych, rozerwanych i połamanych orczych ciał. Reszta z orczego garnizonu zaczęła się wycofywać do znajdujących się wewnątrz twierdzy budowli - zbudowanych z kamienia tym razem strażnic, baraków, a zwłaszcza wielkiej, kamiennej wieży w środku - wieży która mogłaby być miniaturową kopią Barad Duru (a może odwrotnie - to Barad Dur był większą kopią tej wieży?).
Atakujący gromadzili się wewnątrz murów twierdzy, zastanawiając się co dalej. Wejścia do budynków nie były duże - większe, niż potrzeba dla orka, ale zbyt małe, by mógł się w nich zmieścić ent. Powstała sytuacja patowa - co prawda obrońcy nie odpowiadali już strzałami (o toporach nie mówiąc), ale i atakujący nie mogli się do nich dostać.
Rozwścieczone enty rzuciły się na budowle, wyrywając drzwi z zawiasów i próbując zniszczyć ściany budowli.
Trzy piętra niżej, głęboko w trzewiach wzgórza, ostatnie z ewakuowanych orków stały przy dziwnej machinerii. Jeden kręcił skrzypiącym kołem, kręcąc je w jedną stronę mówiąc "jeden, dwa, trzyy... tyyy, co być po trzy?"
- "Nazgul mówić ty kręcić raz za każdy karb na ściana"
Ze skrzypem koło obróciło się jeszcze dwa razy. Drugi z orków pociągnął jedną wajchę, potem drugą.
- "A teraz?"
- "teraz my zwiewać. Bardzo szybko"
Dwaj oficerowie garnizonu przeszli przez drzwi w stronę schodów prowadzących jeszcze niżej, zamykając dokładnie za sobą metalowe drzwi. Trzeba było szybko dostać się na dolne poziomy, otrzymujące powietrze nie z samej twierdzy, ale z rozmieszczonych po okolicy wywietrzników i ukrytych korytarzy ewakuacyjnych.
Na powierzchni otworzyły się serie zaworów. Z części zaczął wypływać oleisty płyn (ten sam, który zabagnił obszar pomiędzy murami), z pozostałych...nic. A przynajmniej tak się wydawało. Niewidoczny i pozbawiony zapachu gaz, z którym w mniejszych ilościach można się było często spotkać na okolicznych bagnach (a z którym robotnicy budujący twierdzę spotkali się wiele tysiącleci wcześniej - jeszcze przed jej upadkiem i późniejszą odbudową - w trakcie drążenia korytarzy na najniższych poziomach twierdzy) ulatniał się w powietrze. część zbierała się w budynkach, część rozwiewała się na wietrze. W którymś momencie oczywiście gaz dotarł do jednej ze specjalnie pozostawionych wewnątrz budynków pochodni. Zgromadzonego gazu, ze względu na stosunkowo krótki czas jego gromadzenia się, oraz na nieszczelność budowli, nie było wystarczająco dużo by wysadzić budynek (jeden z magazynów przy murach). Było go wystarczająco dużo, by grube, obite żelazem drzwi magazynu wystrzeliły na wiele metrów, na przedzie kolumny ognia. Olej skalny, który w tej chwili pokrywał już większość gruntu, zajął się natychmiast. Płomienie rozprzestrzeniały się z wielką szybkością, co chwila też wybuchało lub rozpalało się coś nowego - a to beczki z komponentami goblińskiego ognia, a to kilka obecnych tu beczek prochu, a to następne pojemniki z olejem skalnym (czy też liczne orcze zapasy spirytusu). Płomienie wydobywały się też spod ziemi - wyglądało na to, że cały pierwszy poziom specjalnie na podobną okazję wypełniony został różnego rodzaju materiałami łatwopalnymi.
Równie źle sytuacja wyglądała w zewnętrznym kręgu - grunt był tam już solidnie przesycony olejem skalnym, a drewniane budynki i palisada szybko, nawet pomimo panującej wilgoci, zajęły się ogniem i zaczęły płonąć jak pochodnie. Ogień rozprzestrzenił się nawet na kilka do kilkunastu metrów na zewnątrz palisady. Nad twierdzą unosił się olbrzymi słup ognia i dymu, a zasysane z okolicy powietrze jeszcze podsycało płomienie, zwiększając ich temperaturę do takiej, przy jakiej nawet zewnętrzne części kamiennych fortyfikacji zaczęły pękać i się nadtapiać. Cała naziemna część Dol Guldur zamieniła się w jeden wielki stos pogrzebowy, na którym płonęło 1500 entów.
***
Z Linhiru wychodziły kolejne jednostki. Masy wojsk przybyłe wcześniej za pomocą barek, lub drogą z Pelargiru budziły się ze snu, porządkowały obozowiska i ustawiały się w kolumny marszowe, podążając na północ za wysłaną godzinę wcześniej orczą awangardą. |
_________________ We are rock stars in a freak show
loaded with steel.
We are riders, the fighters,
the renegades on wheels.
The difference between fiction and reality? Fiction has to make sense.
Ostatnio zmieniony przez Bezimienny dnia 25-01-2009, 23:05, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
|
Velg
Dołączył: 05 Paź 2008 Status: offline
Grupy: Tajna Loża Knujów
|
Wysłany: 25-01-2009, 18:22
|
|
|
Wszystko jak ulał pasowało do scenariusza ostatecznej klęski – poczynając od popłochu panującego wśród sił Bractwa, a skończywszy na nieprzytomności głównodowodzącego armii lądowej. Wszystko pasowało – oprócz tego, że armia MACa miała jeszcze jednego jenerała, który nie zamierzał się dać nieprzyjacielem okazji do masakry.
Obowiązki wzywały go zewsząd – i dzięki nim musiał porzucić inne obowiązki. Kitkarze musiał powierzyć dowodzenie siłami Zakonu – z wyraźną instrukcją „NIE rób niczego głupiego. Spróbuj ich tylko powstrzymać”. Miał nadzieję, iż księżniczka posłucha jego polecenia – albowiem utrata lotnictwa spowodowałaby niemal całkowitą anihilację sił lądowych. A w sytuacji, w jakiej był kościół, utrata wojska równałaby się całkowitej destrukcji Patriarchy. Gorzej, że pozostawienie wojaków na lądzie bez dowództwa też równało się zagładzie MACa...
Tylko trzech rycerzy zakonnych Velg wziął ze sobą – z czego jednego tylko po to, aby poniósł nieprzytomnego Norrca do kaplicy. Sam zaś zjawił się pośród uciekającej kawalerii, niczym zbawca z niebios.
- Zatrzymajcie się, inaczej pomrzecie! – zakrzyknął, próbując jakoś przemówić do mknących kawalerzystów. Krzyk zapewne by zignorowali, gdyby nie przytomność umysłu kawalerzysty, który dowodził jednostką. Ów zdołał zatrzymać pozostałych – poznał bowiem Wielkiego Admirała Kościoła, w którym upatrywał zbawienia.
- Kościół upadł... Trzeba nam uciekać. Patriarcha zawiódł. – odkrzyknął Velgowi, gdy ów posadził swego pegaza na twardym gruncie. Admirał zaś powstrzymał cisnące mu się na usta przekleństwo. Doskonale wiedział, iż wedle wszystkich rachub żołnierzy ucieczka stanowiła jedyne źródło ocalenia. Jednak wiedział też, iż takie rozwiązanie nie niesie ze sobą nic dobrego.
- Patriarcha… Nie zawiódł! – odkrzyknął – Jedynie wasza wiara zawiodła… Uchylę wam rąbka sekretów – bowiem dany mi był wgląd w kroniki przeszłości… I zapisane jest, że nie przegramy! Nie przegramy, jeśli nie wyrzekniemy się wiary!
Patetyczna proklamacja i pewność siebie, bijąca z podstawy powietrznych wojowników, przyczyniły się pospołu do opanowania popłochu wśród stu jeźdźców. Velg zaraz podniósł ich dowódcę – którego zwano Rajmundem – do rangi jenerała Bractwa. Wprawdzie nie był pewien jego zdolności dowódczych, lecz po śmierci nominalnego dowódcy zdołał zyskać i utrzymać kontrolę nad oddziałem kawalerii – co w warunkach tej bitwy było osiągnięciem wręcz wybitnym.
Velg wnet posłał oddział wraz z jenerałem naprzód – aby odciążył nieco uciekające jednostki spod znaku jego wiary. Sam również udał się z nimi – aczkolwiek szybko objął dowodzenie nad kolejnymi jednostkami. Wrażenie czyniła organizacja panująca w armii – co było wręcz niespotykane na tym pobojowisku. Kilkadziesiąt minut Wielki Mistrz zbierał wojska z pola bitwy – modląc się, aby Kitkara nie zawiodła, i korzystając z współpracy dwóch jeźdźców, używanych jako kurierzy.
Na końcu, wraz z dwoma nowo mianowanymi jenerałowi, Rajmundem i Manfredem (którego podniósł do tej rangi z dowódcy jednego z większych oddziałów piechoty), zdołał podporządkować swojej woli całą pozostałą armię. Bitwa dobiegła końca – skoro siły Grisznaka się wycofały wraz ze swoim dowódcą. Niemniej, czasu na świętowanie czegokolwiek nie było – zwłaszcza, iż bractwo również doznało wielkich strat.
Doszło do tego, iż z czterech kompanii Bractwa, Velg musiał zrobić trzy – łącząc co bardziej wykrwawione oddziały wojska. Sytuację pogarszał też fakt, iż żadna z powstałych trzech kompanii nie osiągnęła liczebności jednej z czterech kompanii przed bitwą. Wobec strat wśród dowództwa mianował nowych jenerałów dowódcami nowych jednostek – jednakże trzecia kompania miała być podporządkowana osobiście głównodowodzącemu.
Jenerałom też nakazał przeprowadzenie reform ich oddziałów – aby wciąż miały jako taką wartość bojową. Sam zaś, stwierdziwszy, iż wartownicy i zwiadowcy funkcjonują dobrze, udał się na pegazie do kościoła – aby oszacować straty Zakonu i naradzić się co do strategii.
***
Wreszcie, po czasie spędzonym w kościele, Velg mógł powrócić do armii. Ponieważ Norrc wciąż był nieprzytomny, to Velgowi przypadała niewdzięczna rola przygotowania armii do wymarszu. Skoro kościół nie działał dobrze, a część taboru stracili, chaos był całkiem spory. Ranni (ci, których zdołali odnaleźć medycy)
znajdowali się pod opieką Avalii, więc nie należeli do kompetencji Wielkiego Mistrza. Niemniej przeprowadzenie reform wciąż zajmowało trochę czasu. I tak, do drogi gotowi szybko nie byli…
A tymczasem – od pracy oderwało go wezwanie od Najwyższego Kapłana na „krótką rozmowę”... |
_________________
|
|
|
|
|
Altruista -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 25-01-2009, 18:49
|
|
|
Altruista leżał na posadzce, miał rozwalone czoło. Wszędzie do około na ziemi leżało szkło. Stoły i szafki w których trzymane były mapy zostały zniszczone.
Kapłan powoli zaczął się podnosić. Wstał, rozejrzał się wokół. Był zszokowany tym wszystkim. Jeszcze kilka minut temu ich kościół wznosili się dumnie, oddając salwy z dział, a teraz z niewyjaśnionych przyczyn się rozbili. Dziesięciu z trzynastu akolitów pracujących w Lustrzanej Komnacie także się podniosło. Pozostała trójka, która leżała na ziemi, już nie wstała nigdy. Byli martwi, nie przeżyli upadku. Altruista się zasmucił, akolici mieli zaledwie dwadzieścia parę lat. Żal mu ich było. Spojrzał na lustra, połowa z nich była zniszczona.
- Anka. - Odezwał się. - Co się stało? Czemu spadliśmy? - Na chwile przed upadkiem Altruista stracił całkowicie kontakt z awatarem Kica. Anka nie odpowiadała. Najwyższy Kapłan zastanowił się, wyczuwał obecność swojego pana, więc kostka nie mogła zostać zniszczona. Odwrócił się do pozostałej przy życiu dziesiątki akolitów.
- Macie natychmiast sporządzić mi raporty o stratach i szkodach, chce wiedzieć o wszystkim. - Po chwili dodał. - I sprowadźcie mi tutaj Admirała Velga.
Nieco później do Lustrzanej Komnaty wszedł Wielki Admirał Velg. Altruista siedział na nowym fotelu, za nim stał czerwony kapłan, który bandażował głowę swojemu przełożonemu.
- Przybyłem jak najszybciej mogłem. - Powiedział Velg. Altruista rzucił na stół liczne kartki z raportami. Spojrzał uważnie w oczy admirała i rzekł.
- Straciliśmy ponad dwieście osób z personelu, mury naszego kościoła są w opłakanym stanie. Ale to nie wszystko, zniszczeniu uległa 1/4 naszej artylerii. Ponad połowa luster jest rozbita, co ogranicza naszą obserwacje. W wielu pomieszczeniach jest pełno gruzu. Istna katastrofa! . - Altruista wstał z fotela i wymierzył oskarżycielsko palec w Velga.
- To wszystko twoja wina! - Zaczął krzyczeć, w jego oczach pojawiło się szaleństwo.
- Naczelny dowódca armii leży ranny w łóżku! Jak żeś go pilnował!? Jesteś jego zastępcą! Nasi wyznawcy widzieli upadek Norrca! Jak myślisz, jak na to zareagowali!?
Altruista rzucał dalej swoje bezpodstawne oskarżenia.
- Twoje odziały zajmują się także zwiadem jak i wywiadem. Czemu nic nie wiedzieliśmy o tej mocy, która nas powaliła!?
- Ty to powinieneś wiedzieć! - Velg miał już tego dość, chciał już coś powiedzieć. Wkurzyły go te dziwne oskarżenia Najwyższego Kapłana. Lecz nie zdołał nic rzec. Altruista podszedł błyskawicznie do niego i rąbnął go z całej siły pięścią w twarz. Zaskoczony Velg poleciał do tyłu, upadłszy na plecy. Najwyższy Kapłan zaraz się znalazł przy nim. Spojrzał bezlitośnie w jego oczy i zaczął go kopać. Przy czym cały czas rzucał swoje chore oskarżenia.
- To wszystko twoja wina! Zawiodłeś nas! Zawiodłeś Kica! Przez ciebie się rozbiliśmy! Jesteś bezużyteczny! Jesteś do niczego!
Przerażony Velg osłaniał się rękoma, próbując blokować nimi kopniaki Altruisty.
Najwyższy Kapłan chciał coś chyba jeszcze wywrzeszczeć, ale zamiast tego złapał się za głowę i cofnął się o parę kroków. Szaleństwo powoli go opuszczało.
Gdy ochłonął spojrzał ponownie na Velga, który teraz posiniaczony siedział na posadzce.
- Wybacz mi. - Powiedział do niego. - Poniosło mnie, to nie twoja wina. TY nie masz nic wspólnego z tą katastrofą. - Altruista podszedł do Admirała i pomógł mu wstać. Ten wpatrywał się otępiale w niego. Kompletnie nie rozumiał Altruisty i tego o co mu tak naprawdę chodzi.
Najwyższy Kapłan położył dłonie na ramionach Admirała.
- W imieniu Kica mianuje cię naszym naczelnym dowódcom armii. Chce żebyś zebrał wszystkie nasze oddziały i je przegrupował. Wyruszamy na północ, bądź gotowy na to.
- A, jeszcze jedna sprawa. - Altruista pochylił się nad świeżo mianowanym dowódcą armii MAC. Zaczął mu coś szeptać do ucha.
- Chce byś mi dostarczył głowę Saurona, on jest przyczyną naszej klęski. On jest przyczyną naszego upadku. Pragnę spojrzeć w jego martwe oczy. Jeśli przyniesiesz mi jego głowę, to uczynię cię królem Gondoru. Jesteś dzielnym wojownikiem Velgu, dzięki tobie zdobyliśmy już trzy miasta. - Altruista uśmiechał się życzliwie do niego i dodał.
- Pokonaj dla Patriarchy Saurona.... |
Ostatnio zmieniony przez Velg dnia 25-01-2009, 19:07, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
|
kic
Nieporozumienie.
Dołączył: 13 Gru 2007 Skąd: Otchłań Nicości Status: offline
Grupy: Melior Absque Chrisma
|
Wysłany: 25-01-2009, 18:54
|
|
|
Nagły spadek kościoła nie był zaskoczeniem. Wszystko poszło zgodnie z planem. Dzięki dzikiemu pikowaniu wojska wroga popadły w chaos i uciekały w popłochu w każdą stronę świata. Mocne szarpnięcie było bardziej wstrząsające, niż sobie z tego zdawał sprawę. „Przeciążenie jednak robi swoje” – Pomyślał sobie kic, a następnie bez zbędnych słów spojrzał w lustrzaną kulę zmienności. Dostrzegł w niej zbierających się z oszołomienia magów i pierwszą salwę dział. Wszystko było dobrze zorganizowane. Atak Bractwa bez problemów przełamał pozycję obronne wroga i wymordował wszystkich dowódców. W takim stanie wojsko mogło jedynie uciekać i kryć się w gęstym mroku. Jednak i Ci zostali porażeni mocą i mobilnością Brackiej armii. Niestety posiłki przybyły wcześniej niż się spodziewał. Jakby moce teleportacji, czy niewidzialności. Dobrze uzbrojone lotnictwo wroga uniemożliwiło dalszą pogoń bezbronnej ofiary Bractwa. Trzeba było przegrupować siły i wprowadzić w życie dalszą część planu. W międzyczasie kic udał się powrotem do swojego pokoju. Trzeba było bowiem jeszcze kilka spraw przeanalizować.
* * *
Spoglądając w kulę, kic powoli regenerował siły. Sytuacja była korzystna. Mimo nagłego i nieprawdopodobnego zjawienia się wroga, armia Bractwa dalej miała przewagę czasu nad głównymi siłami przeciwnika. Mimo iż gdy po raz pierwszy spostrzegli ich w Lustrzanej Komnacie, byli tak daleko, że ich przybycie w czas w ogóle nie było brane pod uwagę. Nie mógł tego pojąc, w jaki to sposób tak szybko przenieśli swoje siły. Z zamyślenia wyrwało go niesamowite uczucie, które nie tak dawno doświadczył, ale tym razem poprzedzone niesamowitym bólem głowy, jakby ktoś próbował opętać, zapanować, czy też zdominować go… Szarpnięcie... gwałtowne… i niezaplanowane – Kościół znów zaczął spadać. „Jak, kto i dlaczego?!” – Myśli wirowały podczas krótkiego spadania w głowie kica. Nigdy bowiem wcześniej nikt nie zdolny zdominować jego umysłu. Zdarzały mu się dziwne sytuację, jak to poniekąd ktoś go kontrolował, jednak nikt nigdy nie zawładną jego czynami poprzez zaklęcie. Tym razem też nie było to tego typu próba. To była jedynie potężna fala, która osłabiła jego władzę nad kościołem, wkradła się do umysłu i mimowolnie nakazał Kościołowi spaść… Była to niesamowita moc. Potrafiła ona bowiem zerwać więź dużo silniejszą niż magia, ciało, umysł i duch. Nikt bowiem inny nie mógł kontrolować zunifikowanymi artefaktami kościoła po za kicem, nawet jeśli ktoś mógł zapanować nad jego umysłem... „To wina osłabienia” – Przeszły ciarki Władcę Bractwa. „Ponieważ jestem wyczerpany” – Popadał w furię, a to wszystko miało miejsce w czasie spadku. Bowiem gdy kościół runął o ziemie, to kic poczuł jedynie potężne przeciążenie, a jego umysł skupiał się jedynie na ponownym wzniesieniu fortecy. Wiedział bowiem, że nie może tego tak zostawić.
* * *
To była zabójcza przeprawa umysłów. Wróg był niesamowitym przeciwnikiem. Wiedział, że tylko kilka osób jest w stanie dokonać takiego czynu. Nie, nie docenił trudu przeciwnika, a jedynie poczuł chęć pokazania własnej siły. Zaparł swe moce, które zdążył sobie przywrócić w tym czasie, ciągle pobierając moc ze swojego artefaktu. Gdyby nie to, że wcześniej zażył miksturę, to pewno przytłaczająca moc wroga zmiażdżyła by go. Atak trwał parę chwil, nim kic w ogóle mógł odpowiedzieć i zerwać w końcu nacisk… W końcu… udało się powstrzymać tą moc. „Pamiętam o długach” – Wysłał wiadomość w stronę mocy, która tak go więziła. Pojawiający się szyderczy uśmiech szybko znikł z twarzy Patriarchy, gdy zauważył obecną formę kościoła. Szybko przeanalizował strukturę kościoła… była w opłakanym stanie. Nie zwlekając wstał, jednak upadł od razu. Zaklęcie, wstrząsy, mikstura, moc, to było za dużo, nawet dla kica. Musiał chwilę odpocząć… Chwilę później jednak udało mu się stanąć na prostych nogach. Wtedy to zdał sobie sprawę z fenomenu. Wyczerpał cała moc kuli. Myślał, że to niemożliwe. Musiał zemdleć na chwilę. Jednak teraz już było lepiej. Popędził, jednak tym razem dawkując zapał, do głównej sali. Sprowadził kilka run, zasiadł na tronie i zaczęła się żmudna regeneracja więzów kościoła. Mimo iż wiele przeszedł w ciągu ostatnich 12 godzin, to jednak musiał działać. Nie mógł pozwolić, aby było więcej rannych przez jego błędy. Pogrążył się w medytacji, która regenerowała moce kościoła.
* * *
Udało się. Kościół znów mógł się wznieść. Ostrzegł wszystkich i powoli znów zaczął wznosić kościół. Na szczęście więzy rytuału nie pękły, a ich regeneracja była jedynie czasochłonna i nie wymagała dużego nakładu mocy. Jak kościół wzniósł się na odpowiednią wysokość, to kic przerwał regenerację struktury rytuału. Była wystarczająca dla swobodnego lotu, jednak kościół stracił wiele na swej zwrotności. Nie miał jednak, ani czasu, ani mocy by się tym zając dogłębniej. Teraz trzeba było zająć się odwrotem i w końcu ruszyć wojsko. Nie mogli bowiem oczekiwać na atak wroga. Nie mieli z nim żadnych szans w bezpośrednim starciu. Na szczęście wydano już odpowiednie rozkazy: zreorganizowano oddziały i połączono armię.
* * *
Przez ten cały czas regeneracja sił Patriarchy, mimo wysiłku, ciągle postępowała. Kiedy w końcu można było ruszyć, to bezzwłocznie to uczyniono. Patriarcha rozesłał wiadomość do wszystkich dowódców i rozkazał wymarsz. Trzeba było jak najszybciej się wycofać, przed przybyciem głównych sił armii. Na szczęście wśród ludzi Bractwa była Avalia oraz wyspecjalizowane oddziały medyków. Kiedy armia zwierała szyki, a kic naprawiał strukturę kościoła, to Avalia i jej medycy odratowywali każdego, kogo mogli. Wszystko było gotowe i mimo pośpiechu i dodatkowych strat, to kościół oraz armia MAC w końcu mogli ruszyć przed siebie, zostawiając za plecami wrogów. Jednak Patriarcha wiedział, że wróg podejmie wyzwanie i ruszy w pościg, bo cóż innego mógł uczynić?
* * *
Minęło trochę czasu. Kic w międzyczasie wrócił do swojego pokoju, padł na łóżko i w końcu znalazł chwilę na wytchnienie. Po chwili jednak wstał i przechadzał się po pokoju. Naglę, bez powodu… Patriarcha wpadł w furię, zaczął zrzucać rzeczy z biurka i stołu. Nie krzyczał, nie wrzeszczał, jednak jego twarz mówiła sama za siebie, pełna była wielu negatywnych emocji. Nie mógł zapanować nad sobą. Tego po prostu zostawić tak nie mógł. Błysk… olśnienie – runął na fotel i złapał się za głowę… Popadł w coś, czego nie cierpiał i gardził. Opanował się… ale nie zapomniał. Spojrzał przed siebie, na biurko, które było niedawno co poukładane, a teraz z powrotem w chaosie, tak jak myśli Patriarchy. W końcu to zrozumiał... Zawiódł swoich wiernych. Pozwolił by kościół upadł. Nie powstrzymał tragedii i przez niego wielu braci, których znał i kocha, zginęło, to przez jego brak siły, przez poddanie się woli wroga. Była to dla niego porażką, która nim wstrząsnęła. Zrozumiał, że to jego wina. Przywołał do siebie Ankę, ta jak zawsze stworzona została ze strumieni mocy, skupiającej się w dłoni Patriarchy. Kostka jednak była pęknięta. „Ciebie też zawiodłem” – pomyślał sobie kic. Kostka jednak obleciała go dookoła i usiadła na ramieniu jak zawszę pełna wiary. Wtedy to przeszła go kolejna myśl. Nie mógł pokazać swojego zwątpienia przed wiernymi, nie mógł poddać się i musiał znieść to w sercu, ten ciężar wszystkich dusz, tych żywych i umarłych. Jednak tego zapomnieć nie mógł. Poprzysiągł, że winni temu czynowi odpowiedzą za to. |
_________________ "Zaczynałem jako zwykły zegarmistrz, ale zawsze pragnąłem osiągnąć coś więcej." - Lin Thorvald
Melior Absque Chrisma
Pierwszy Epizod MACu |
|
|
|
|
Fei Wang Reed
Łaydak
Dołączył: 23 Lis 2008 Skąd: Polska Status: offline
Grupy: Melior Absque Chrisma
|
Wysłany: 25-01-2009, 19:27
|
|
|
Fei widząc, co się stało nie tracił czasu. Czym prędzej wyciągnął z kieszeni zeszkloną bryłkę piasku kwarcowego, jednocześnie otwierając szczelinę wymiarów. Chwilę później już go w lesie nie było - pozostając w międzywymiarach, przy otwartej wyrwie kilkadziesiąt metrów nad twierdzą, w której następowały po sobie w nieregularnych odstępach kolejne, mniejsze wybuchy - jakby całe przedsięwzięcie z wysadzeniem wymknęło się spod kontroli...
Fei, korzystając ze swoich mocy, oddzielony od tego świata magiczną barierą w szczelinie, przeniósł bryłkę na jej drugą stronę - w gorąco i dym. Patrzył. Wydawać by się mogło, że nic się nie dzieje, ale bryłka nieustannie się zmieniała. Z jej środka zaczęło wydobywać się delikatne, kojąco niebieskie światło, najpierw ulotne - na granicy postrzegania zmysłów, z każdą chwilą coraz jaśniejsze. Wokół niej zaczęło tworzyć się coś na kształt zorzy. Ale nie - ten "pył świetlny", najsilniejszy z dołu, zatapiał się w niej - jakby miliony świetlików nadlatywały, lekko falując, i skupiały się w jeden obiekt, świecący coraz silniej i silniej. Czerwień i błękit walczyły ze sobą na tle mrocznego lasu, nad grobem setek Entów. Czerwień siłą buchających płomieni i kolejnych wybuchów próbowała pochłonąć błękit, jednak ten nie został stłamszony, coraz jaśniejszy i jaśniejszy.
I nagle wybuch niebieskiego! Nie oślepiający, nie krótki. Fale kojącego duszę i ciało błękitu, jedna za drugą rozchodziły się we wszystkie strony. Pulsujące w nich życie i nadzieja pokonywały wszystkie przeszkody na ich drodze.
Gdy fale się rozpłynęły w świetle słońca na błękitnym niebie okraszonym śnieżnobiałymi obłokami, oczom Feia ukazała się była twierdza - teraz wzgórze, na którym zaczęły już wyrastać niewielkie na razie rośliny. Spojrzał w dal i ujrzał pasmo czerni, jakby oddalające się. Wyciągnął dłoń, na którą opadła idealnie okrągłą przejrzyście-błękitna kula.
W ten oto sposób, pobrana ze spalonego lasu i uwolniona przez płonące Enty magia Fangornu, Natury, Śródziemia, rozpływająca się w piekielnych płomieniach, w ostatniej chwili została scalona w Kulę Natury... |
_________________
Ręce za lud walczące sam lud poobcina.
Imiona miłych ludowi lud pozapomina.
Wszystko przejdzie. Po huku, po szumie, po trudzie
Wezmą dziedzictwo cisi, ciemni, mali ludzie.
A. Mickiewicz
|
|
|
|
|
Grisznak -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 25-01-2009, 20:07
|
|
|
Grisznak snuł się znużony po obozowisku armii Mordoru. Większą część wieczoru zajęło mu uporządkowanie wojsk, doprowadzenie do jako takiego ładu w oddziałach, które wcześniej uległy panice, zdyscyplinowaniu ich oraz wyznaczeniu pozycji dla nowo przybyłych jednostek. Przezornie wycofał się nieco na wschód, aby mieć przed sobą dużą, otwartą równinę, a świeżym oddziałom polecił zająć pozycje obronne. Teraz miał pewność, że nikt go nie zaskoczy. Jego żołnierze byli zmęczeni, jedni walką, inni marszem. Zresztą, pocieszał się, wojownicy wrogiej armii zapewne nie byli w lepszym stanie po całodziennym, morderczym boju.
Jego lewa ręka znajdowała się w temblaku, unieruchomiona. Czuł, że coś sobie w nią zrobił, gdy gryf Norki Zachodu porwał jego varga, a następnie zrzucił go na ziemię. Potem, gdy niósł nieprzytomną Eowinę, ta ręka bolała go jak diabli, ale dopiero gdy odniósł księżniczkę Rohanu do lazaretu, pozwolił łapiduchom rzucić okiem na kończynę. Było nie najlepiej, ale zawsze mogło być gorzej. Westchnął, mijając kolejne ognisko, przy którym zielonoskórzy wojacy zabijali czas śpiewaniem sprośnych ale i tęsknych, żołnierskich piosenek, w których sławili wdzięki swoich samic:
"Żegnajcie nam dziś, mordorskie dziewczyny
Żegnajcie nam dziś, samice ze snu
Ku ziemiom gondorskim znów ruszać nam pora
Lecz kiedyś na pewno wrócimy tu znów!"
Ale... od czasu, gdy ujrzał Eowinę, orkowe samice jakoś tak spowszedniały w jego oczach. Generał orków postanowił, że czas wreszcie, aby udał się do lazaretu i przekonał, co z rohańską księżniczką. Gdy ją zostawiał, wciąż była nieprzytomna, ale od tego czasu minęło kilka ładnych godzin. Szybkim krokiem maszerował ku namiotom medyków. Nie, nie czuł się poniżony tym, że uratowała mu życie, wręcz przeciwnie, miał żal do siebie, że nie zabił tego, który podniósł na nią rękę. Cóż, zabijanie nieprzytomnego wroga wydawało mu się dziwnie nieorkowe. Doszedł do wniosku, że ta cała wojna ma na niego zły wpływ. Zaczął układać słowa, jakimi przywita Eowinę.
***
Gdy wszedł do namiotu, w którym pozostawił księżniczkę, stanął w wejściu i dalej nie zrobił ani kroku. Eowina leżała na skleconej pryczy, przykryta skórą, zaś koło niej siedział młody, ludzki mężczyzna, o długich, ciemnych włosach. Rozmawiali ze sobą swobodnie, tak, że w pierwszej chwili nawet nie dostrzegli generała armii Mordoru, który wszedł do środka. Eowina jednak zauważyła go po chwili.
- Oh, generale, cieszę się, że pana widzę! - zawołała radosnym, żywym głosem, jakby wcale nie była ranna. Grisznak podszedł bliżej, mierząc uważnie wzrokiem siedzącego koło niej młodzieńca. Był wysoki i silny, zaś szare, głębokie oczy znamionowały inteligencję. Ork zebrał się w sobie, by wyrazić kilka słów w ludzkim języku.
- Moja się cieszyć, że księżniczka wrócić do zmysły - powiedział powoli, starannie dobierając słowa - To źle wyglądać wtedy.
- Tak - odparła Eowina, siadając na pryczy, choć widać było, że przychodzi jej to z pewnym trudem - To książę Faramir - powiedziała, wskazując na młodzieńca - uratował mnie, kiedy ów potwór prawie nas pokonał. Cieszę się, że i panu generałowi nic poważniejszego się nie stało.
- Moja też się cieszyć - Grisznak przez chwile wahał się, co powiedzieć, w pierwszej chwili odwrócił wzrok, by nie widziała grymasu wściekłości, jaki przemknął po jego obliczu. Miał ochotę schwycić tego księcia i jego bebechami udekorować podłogę. Powstrzymał się jednak - Mieć dużo obowiązków. Życzyć zdrowie - powiedział i wyszedł.
To było do przewidzenia. Co on sobie wyobrażał? Była ludzką samicą, on był zaś orkiem. Na co liczył? Ten człowiek pewnie pasował do niej znacznie bardziej, widział przecież jak rozmawiali, śmiali się i patrzyli na siebie. Czemu miałaby zwrócić uwagę na niego, przedstawiciela rasy, która jeszcze do niedawna była jej zaprzysięgłym wrogiem, była jej obca i wstrętna? Mimo wszystko, czuł, że coś się w jego wnętrzu miota, rzuca, nie dając mu w spokoju zebrać myśli. W milczeniu przeszedł przez obóz, by usiąść przy jednym z ognisk, wyciągnąć kawałek skóry. Zamierzał zabić czas i myśli, pisząc nową, bojową pieśń dla swoich wojowników. Zamiast tego jednak rysik jakby sam wycinał słowa.
"Gdyby moja być nazgulem na niebie
Nie latać nigdy ja tylko dla siebie
Ani nad górą, ani nad borem
ani też nad Mordorem
Moja chcieć zawsze lecieć wprost do Ciebie
Lecz moja nie móc w nazgul zmienić siebie"
Grisznak spojrzał na słowa, która zapisał na skórze, zmiął ją i cisnął ze złością w ogień. Nie czas i miejsce były na takie sentymentalne brednie. Wstał, zatrzymał pierwszy napotkany oddział i zafundował mu ostrą musztrę. Następnie udał sie do sztabu. Zarządził wysłanie zwiadu oraz nawiązanie kontaktu z Okiem. Chciał wiedzieć, jakie Władca Ciemności ma dla niego rozkazy. |
|
|
|
|
|
Daerian
Wędrowiec Astralny
Dołączył: 25 Lut 2004 Skąd: Przestrzeń Astralna (Warszawa) Status: offline
Grupy: Tajna Loża Knujów
|
Wysłany: 25-01-2009, 23:12
|
|
|
Oddziały Sarumana wynurzały się ze Ścieżki, tworząc od razu zwarte, przygotowane szyki. Kolejne grupy rozpoczęły rozbijac obóz, inne szykować wynoszone części maszyn do złożenia. Wkrótce przystąpiono do rekonstrukcji.
Część orłów została wysłana w celu nawiązania kontaktu z przebywającymi w okolicy oddziałami Saurona. Inne przeprowadzały zwiad lotniczy najbliższej okolicy.
Armia Sarumana wkraczała otwarcie do wojny, której stawką był los Śródziemia. |
_________________
|
|
|
|
|
kic
Nieporozumienie.
Dołączył: 13 Gru 2007 Skąd: Otchłań Nicości Status: offline
Grupy: Melior Absque Chrisma
|
Wysłany: 25-01-2009, 23:39
|
|
|
Zbliżał się zmrok, a armia Bractwa maszerowała dumnie. Jednak wraz z zachodem słońca zbliżał się czas wypoczynku i obozowania. Kic natomiast nie był w najlepszej formie mentalnej. Przez większość czasu odpoczywał. Dopiero wieczorem zaczął działać. Podczas snu regeneracja postępowała szybciej niż wcześniej. Jego kondycja poprawiła się znacząco. W końcu minęło już trochę czasu od ostatniej potyczki z wrogiem. Trzeba było podjąć wszelkie środki ostrożności, jednak i trzeba było również narzucić większe tempo. Kic wezwał do siebie Altruistę i to jemu nakazał ogarnąć kościół i sprawować jurysdykcję nad nim. On miał inne rzeczy do zrobienia. Podszedł i znów zasiadł przy biurku. Był uprzątnięty. Patriarcha pochylił lekko głowę, opierał ją na ręce i zagłębił się w swoich myślach. Nie trwało to jednak długo. Sięgnął do szuflady i wyciągnął z niej szkatułkę, a następnie odpieczętował barierę. Otworzył ją, wyciągnął zawartość i założył ją na siebie. Były to dwie bransoletki. Obie bransoletki miały wgłębienia, jakby coś do nich można byłoby włożyć. W szkatułce były również symbole runiczne. Wyciągnął dwie z nich i włożył do miejsc wolnych w bransoletkach. Jedna z nich, ta na lewym ramieniu posiadała znak runy Uwei*, a znakiem na drugiej bransoletce był Ixoi*. Teraz, kiedy już zaopatrzył się w odpowiednie artefakty, kic udał się do swojego laboratorium pod kościołem. Tam nikt mu nigdy nie przeszkadzał, więc mógł skupić się w spokoju.
Nałożył 12 run dookoła siebie. Naprzeciw niego i zgodnie z ruchem wskazówek zegara były to: Qist, Uwei*, Vbde, Znef*, Rekh, Zith*, Ixoi, Rien*, Grih, Vriq*, Wrew i Quei*. Następnie złożył ręce razem i oddał się żmudnemu zadaniu restauracji strumieni mocy kościoła. Wiedział jednak, że tym, czym może zająć się dzisiaj, to tylko i wyłącznie lekkie odnowienie mocy artefaktu kostki Ziemia-Powietrze. Przy okazji nowo użyta runa ma na celu stworzenia odpowiedniego zabezpieczenia przed następnymi atakami wroga wycelowanymi w moce kościoła. Jednak mimo tego zaczął działać już tego samego wieczoru. Miał ku temu szereg istotnych powodów…
- Spoiler: pokaż / ukryj
- *Runy:
Quei – typ inicjacji.
Vriq – typ korygujący.
Znef – typ podtrzymujący.
Rien – typ kontrolujący.
Uwei – typ naprawczy. Są to runy służące do wznawiania innych, poprzednich rytuałów.
Ixoi – typ barierowy. Są to runy służące do tworzenia starożytnych barier.
W najbliższym czasie postaram się podsumować ogólne działanie run. |
_________________ "Zaczynałem jako zwykły zegarmistrz, ale zawsze pragnąłem osiągnąć coś więcej." - Lin Thorvald
Melior Absque Chrisma
Pierwszy Epizod MACu |
|
|
|
|
Daerian
Wędrowiec Astralny
Dołączył: 25 Lut 2004 Skąd: Przestrzeń Astralna (Warszawa) Status: offline
Grupy: Tajna Loża Knujów
|
Wysłany: 26-01-2009, 00:48
|
|
|
Wiadomość o marszu wrogiej armii stanowiła zaskoczenie dla dowódcy armii Sarumana. Nie rozumiał on taktyki przeciwnika, jednak dziwna strategia wroga nie zwalniała go z odpowiedzialności. Musiał podjąć odpowiednie kroki, by zapewnić swym oddziałom bezpieczeństwo.
Przede wszystkim pobliskie miasto Calember miało bród. Bród, którego armia Sarumana mogła bronić nawet przeciwko siłom nie dwu, a pięćdziesięciokrotnie liczniejszemu. I stawiącego jedyne połączenie miedzy ziemiami właściwego Rohanu, a wyjściem ze Ścieżki, którym mogła przemieścić się armia. Połączenie wyśmienitej artylerii, przerażających maszyn i tradycyjnych katapult, miotających pociski wypełnione goblińskim ogniem, pozwalały utrzymać bród dowolnie długo.
Sam widok armii zmusił mieszkańców do uległości. Nie mogli być szczęśliwsi, gdy odkryli, że wymaga się od nich jedynie zapasów i nie ingerowania w walkę, jaka miała nastąpić. Co najwyżej bronić się przed agresorem w postaci nadchodzących oddziałów, o których wizje nawiedzały ich we snach... wizje przerażających ludzi, na dziwnych stworach jak z koszmarów sennych, okrutniejszych niż orki, straszniejszych niż sama śmierć.
Zresztą, niewiele mogli zdziałać, nawet gdyby chcieli - armia rozłożyła się na drugim brzegu rzeki, daleko poza zasięgiem ich katapult i broni oblężniczej - za to sama mając ich idealnie w polu rażenia. Orczy inżynierowie, którzy zakończyli rekonstrukcję maszyn bojowych (w pełni sprawne było pięć z nich, pozostałe tymczasem ustawiono jako stacjonarne umocnienia, choć nie zaprzestano odbudowy) rozpoczęli budowę wałów ziemnych i umocnień, usprawniających obronę brodu. Artyleria i katapulty rozstawiono na umocnionych pozycjach. Zadbano także o zabezpieczenie samego obozu i umocnień na wypadek szybkiego lotniczego rajdu wojsk przeciwnika.
Armii pozostawało jedynie czekać na przybycie sił przeciwnika. Równocześnie kontynuowano zwiad lotniczy, a w okolice terenu walk przemieszczono gros orlich sił powietrznych. |
_________________
|
|
|
|
|
Costly
Maleficus Maximus
Dołączył: 25 Lis 2008 Status: offline
Grupy: Melior Absque Chrisma
|
Wysłany: 26-01-2009, 02:03
|
|
|
Costly był wściekły.
Jak się okazało las był prawie pusty. Kapłan nie odważył zapuścić się w głąb, ale nagły zanik mocy jasno wskazywał, że został opuszczony. Przyczyny tego są nie znane, tak samo jak i sposób w jaki to się stało. Został tyko odmrożony od siedzenia na ziemi tyłek i zniszczony najlepszy płaszcz.
Dola posła...
Po odpowiednim oddaleniu się od Lorien Molina spalił proporzec Bractwa i ponownie rzucił Pantaleon. Nie mógł ryzykować rozpoznania w przyszłości. Cóż, koniec prywaty, czas wrócić do zadań zleconych przez Patriarchę, czas wracać na południe.
***
Dwaj zakapturzeni mężczyźni spotkali się w umówionym miejscu - przy malutkiej kapliczce, tuż za popularnym w okolicy zajazdem.
- Witaj. - Przywitał Costly przybysza z lekkim ukłonem. - Sława twoja robi wrażenie, jesteś na pewno dobrym człowiekiem do tej pra...
- Nie jestem człowiekiem. - Przerwał mu nieznajomy zimnym głosem. - Zanim przejdziemy dalej rzeczy najważniejsze. Moja zapłata.
Molina uważnie obserwując ręce przybysza wyjął z fałd szaty pokaźnych rozmiarów trzos i rzucił go pod nogi rozmówcy.
- Zaiste, zapłata warta głowy króla. - Powiedział zakapturzony z uśmiechem. - Kogo więc mam zabić?
- Króla. - Odpowiedział bez emocji Kapłan. - Króla Eomera, władce Rohanu. Weź ten dokument, znajdziesz tu informacje które pozwolą ci się do niego zbliżyć.
- Wszystko dziś da się kupić. - Powiedział lodowato obcy chowając trzos i dokument do torby, którą przewiesił przez plecy. - Jak zdobyliście takie informacje? - Spytał nieufnie.
- Sam powiedziałeś, kupić da się wszystko. Tego nie musieliśmy jednak kupować, reprezentujemy interesu narodu.
Obcy w milczeniu patrzył na Kapłana, a po chwili odwrócił się.
- Jeżeli nie wykonasz zadania, to odnajdę cię. - Powiedział Molina do zbierającego się już rozmówcy.
- Nie obrażaj mnie. - Powiedział syczącym głosem, odwracając się gwałtownie i odsłaniając iście wężowe kły. - Zawsze wykonuje przyjęte zlecenie.
Kapłan uśmiechnął się.
- Powodzenia więc.
***
Jego Wysokość Eomer, Syn Eomunda, Król Marchii.
Przenajwiększy Władco, wybacz mi suchość mojego listu, ale wieści gromadzone przez wiernych królewskiej krwi w Riddermarchii są jak najgorsze.
Doniesiono ci na pewno, że dzicy z Rhun pojawili się przy naszej wschodniej granicy. Jest to efekt knowań Nieprzyjaciela. Rohan wystawiony został im jako nagroda za wsparcie Esterlingów w wojnie Saurona z Gondorem. Zdrajca waszej wysokości, Gadzim Językiem przez nas zwany za twoimi plecami układa się z Sauronem, jednocześnie ciebie do tych informacji nie dopuszczając. Zdrada to wielka. Jeżeli bronić ziem naszych nie będziemy, to los Gondoru przyjdzie nam podzielić.
Broni nas przed tym tylko wasza Królewska Mość. Twoja wola i odwaga może nas wyciągnąć z każdej opresji. Także póki ty żyjesz, póty władza w rękach godnych króli jest. Co nie w smak jest ludziom jak Grima, którzy władze dla siebie chcą. Ostrzegałem cię Panie wcześniej, że Twoje życie zagrożonym być może. Wieści straszliwe mówią, że odważył się na tak straszny krok już gad ten zdradziecki. Wierni Prawowitym Królom ludzie na szczęście w otoczeniu tego łże-doradcy twojego są i donieśli nam o planach jego niecnych.
Zabójca ten planuje zaatakować cię podczas...
Kapłan przeciągnął się odrywając wzrok od listu. Nie musi czytać ponownie dalej, kolejne informacje są zgodne z tymi, jakie otrzymał zabójca, sprawdzał to już wcześniej wiele razy. Cóż, to dobry fachowiec, najlepszy jakiego udało się znaleźć na tych ziemiach. Ale czasami trzeba ponosić pewne ofiary. Pozostaje tylko przełożyć całość na czystą mowę tubylców i pewnymi kanałami posłać go do adresata.
Drugi krok wykonany, pozostał jeszcze ostatni, najważniejszy. |
_________________ All in the golden afternoon
Full leisurely we glide... |
|
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików Możesz ściągać załączniki
|
Dodaj temat do Ulubionych
|
|
|
|