Ogłoszenie |
Forum archiwalne, nie można zakładać nowych kont.
|
Kampania MAC na ziemiach Gondoru |
Wersja do druku |
Fei Wang Reed
Łaydak
Dołączył: 23 Lis 2008 Skąd: Polska Status: offline
Grupy: Melior Absque Chrisma
|
Wysłany: 19-01-2009, 01:31
|
|
|
Cóż, Fei zawiódł się na Entach. W ponurym nastroju w jednym ze swoich domków w rozległym świecie międzywymiarów wyciągał ostre igły, które pomimo specjalnie stworzonego płaszcza, zdołały wbić się w jego ciało. Ból, jaki temu towarzyszył, zwiększał zaciętość, z jaką Fei obmyślał swój kolejny krok. Mimo wszystko miał tyle możliwości... W myślach po kolei ten ogrom zawężał, nie kierując się nawet samą efektywnością działania, co raczej szansą na interesujący tok wydarzeń...
Wydarzenia... Jedno nie dawało mu spokoju. Zachodził w głowę, jak mógł przez dłuższy czas przekonywać Entów, wstrząśniętych widokiem spalonego Fangornu, a jednocześnie być przez nie zaatakowanym, ledwo co wylazł ze szczeliny międzywymiarowej - przecież nie miał czasu, żeby się nawet odezwać, a już musiał znikać. Nie było w tym ni ksztynki logiki, o continuum czasowym nie wspominając... Ot, kolejny paradoks...
Gdy reszta niegdyś tak dumnej rasy Entów dotarły do Lorien, Fei postanowił działać. Naginając przestrzeń stworzył sobie drogę do sczerniałych kikutów tego wspaniałego do niedawna lasu Fangornu. Wyciągnął z bezdennej kieszeni wewnątrz płaszcza szyszkę ze srebrzystej sosny. Podrzucił ją dwukrotnie, po czym zebrał się i cisnął w górę, jak najmocniej. Gdy szyszka na moment zawisła w najwyższym punkcie swego lotu otwarła się - niezliczona ilość zarodników, unoszona delikatnymi ruchami powietrza, powoli opadała na ziemię w promieniu kilkuset metrów. Po jakiejś godzinie zaczęło dziać się coś dziwnego. Ziemia zaczęła się delikatnie poruszać, wychynęły z niej lękliwie malutkie sosenki, rosnące z każdą chwilą. Po dwóch kwadransach osiągnęły wysokość od kilkunastu do kilkudziesięciu metrów. Około dwóch tysięcy srebrzystych sosen, magicznie zmienionych przez Feia, czerpało z mocy tej upadłej krainy, bezpowrotnie ją wysysając. Płynące w nich soki stopniowo powoływały je do życia - nowy rodzaj Entów: żywych, choć stworzonych, mających własny umysł, lecz podległych Feiowi. Takie stworzenia mogły powstać tylko w tym jednym miejscu - prawdziwej i odwiecznej ojczyźnie Entów, martwej ojczyźnie.
Fei czuł je, nie tylko samą ich obecność, lecz także uczucia, myśli - ich "serce". Gdy ostatecznie wchłonęły całą moc, powstały z ziemi. Fei odszukał sobie wygodne miejsce na gałęzi jednego z Entów, stając się cieniem rzucanym przez jego igły.
Dwa tysiące srebrzyście-sosnowych Entów ruszyło na północ. |
_________________
Ręce za lud walczące sam lud poobcina.
Imiona miłych ludowi lud pozapomina.
Wszystko przejdzie. Po huku, po szumie, po trudzie
Wezmą dziedzictwo cisi, ciemni, mali ludzie.
A. Mickiewicz
|
|
|
|
|
Avalia
Love & Roll
Dołączyła: 25 Mar 2007 Skąd: mam wiedzieć? Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 19-01-2009, 08:52
|
|
|
- To raczej nie są moje standardy leczenia, nie mniej "jakimś regułą to podlegać musi, a tym sposobem więcej osób na tym skorzysta" - stwierdziła patetycznie dziewczyna idąc przez korytarz. Mimo wszystko nie brakowało ludzi krzątających się w kościele. Avi nie omieszkała z tego skorzystać i zatrzymała gestem grupę młodych akolitów idących na przeciwko jej. Chłopcy zamarli w bez ruchu i dopiero po chwili się ukłonili.
- Dokąd idziecie?
- N-na lekcje medycyny - wymruczał jeden.
- Świetnie dzisiaj macie praktyki, zbierzcie resztę swojej grupy i przyjdzie z kapłanem który was prowadzi do skrzydła szpitalnego. Tylko szybko - powiedziała dość miło i rozczochrała jednemu z akolitów włosy na głowie.
Po 10 minutach Avalia znalazła się w skrzydle szpitalnym. Tłum był tam niesamowity ale co poradzić. Białogłowa zatrzymała jedną z akolitek i załamała ręce widząc kolejny ukłon.
- Słuchaj, zaraz przyjdzie tu grupka młodych akolitów, mają zająć się tymi których rany nie są zbyt wielkie, wy zajmijcie się tymi w gorszym stanie a ja pójdę do tych już ledwo żywych albo i już martwych. Dobrze?
- Tak! - stwierdziła nerwowo akolitki chcąc wszystko przekazać i podzielić odpowiednio rannych.
- I się uspokój bo człowiek zdenerwowany popełnia więcej błędów droga Marcelio - krzyknęła Avi za akolitką, przy czym ta się prawie zatrzymała słysząc swoje imię, wzięła głęboki oddech i już bardziej pewna siebie ruszyła dalej.
Mroczna kapłanka szła wśród rannych uśmiechając się do nich, podając co poniektórym dłoń i pocieszając 'dobrym słowem' o błogosławieństwu patriarchy który jest z nimi. Dotarła po dłuższej chwili do tych wiernych którzy byli w krytycznym stanie. Kilku kapłanów krzątało się od łóżka do łóżka szukając odpowiednich metod na uleczenie rannych.
- Idzie i pomóżcie reszcie, tymi ja się zajmę - powiedziała dosyć głośno aby wszyscy ja usłyszeli.
- Ależ... - jeden ze starszych kapłanów chciał protestować ale Avalia uciszyła go gestem.
- Tu leży zaledwie 1/5 rannych i jeżeli nie chcemy zwiększyć tej liczby musimy zająć się pozostałymi, dlatego proszę udajcie się do reszty, z tymi sobie sama poradzę.
Kapłani tylko lekko się ukłonili i zaczęli wychodzić z pomieszczenia.
- Od czego by tu....A już wiem - stwierdziła radośnie Avalia i ruszyła do działania. |
|
|
|
|
|
Bezimienny
Najmniejszy pomiot chaosu
Dołączył: 05 Sty 2005 Skąd: Z otchłani wieków dawno zapomnianych. Status: offline
|
Wysłany: 19-01-2009, 10:14
|
|
|
Podczas wielu tysiącleci swojej historii w tym świecie Sauron nosił wiele imion, zajmował się wieloma rzeczami. Był generałem armii, dowódcą twierdz, kapłanem wygnanego boga, doradcą królów, nauczycielem, kowalem - twórcą przedmiotów mocy, więźniem własnej kreacji, tyranem i despotą. Przez cały czas jednak część jego istoty pozostała niezmieniona - nadal był Majarem, niegdyś jednym z najpotężniejszych sług Aulego. Istotą powiązaną z Ardą w sposób wykraczający poza rozumienie większości osób. Dtatego też natychmiast poczuł, że wydarzyło się coś przerażającego.
Miał już okazję obserwować wiele rzeczy wspaniałych, wiele rzeczy strasznych. Był świadkiem stworzenia świata, czuł wewnątrz siebie rozdarcie spowodowane wprowadzonym do Pieśni przez Melkora dysonansem. Później, gdy wreszcie zrozumiał, że i ten dysonans był częścią wielkiego planu, jako generał Morgotha miał okazję obserwować szaleństwo sprowadzone na świat przez Feanora i jego Silmarille. Widział wojnę gniewu, gdy Melkor został w końcu pokonany przez Valarów. Pamiętał też swój strach i zaskoczenie, gdy Numenor zapadał się w głębinach morskich. Po raz pierwszy jednak czuł wewnątrz swojej istoty ból samej ziemi, i wiedział, że jakiś fragment Pieśni Iluvatara został właśnie bezpowrotnie zniszczony.
- Szybciej- wysłał myśl do lecących z nim Nazguli. Równocześnie dotknął swoją Wolą umysły latających gadów - szybciej.
Wiedział, że musi jak najszybciej dotrzeć do widocznej już w oddali wieży Minas Morgul, do palantiru za pomocą którego będzie mu łatwiej wydawać rozkazy. Sytuacja zrobiła się dramatyczna - wiedział teraz, że przybysze są naprawdę obcy, i że muszą zostać zniszczeni zanim zdążą spowodować więcej zniszczeń. Zanim Valarowie zdecydują się interweniować, co mogło by skończyć się tragicznie dla wszystkich zainteresowanych. |
_________________ We are rock stars in a freak show
loaded with steel.
We are riders, the fighters,
the renegades on wheels.
The difference between fiction and reality? Fiction has to make sense. |
|
|
|
|
Grisznak -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 19-01-2009, 10:57
|
|
|
Starcia nad rzeką przeciągały się. Choć za pierwsze zwycięstwo Grisznak gotów był nagrodzić Ghulasha nawet drobną wzmianką w swoim poemacie, tak za ten kretyński pościg, który omal nie zakończył się kompletną klęską, generał wysuniętego korpusu mało nie został wybebeszony. Dowódca armii Mordoru powściągnął jednak swój gniew, wiedząc, że mimo wszystko generał, który jakoś tam potrafi myśleć, jest zbyt cenną jednostką aby ad hoc poddawać ją recyclingowi. Tym bardziej, że Ghulash, mimo strat, zachował resztki zimnej, zielonej krwi i po wsparciu Koniarzy pozbierał swoje wojska, formując kilka lotnych grup, szarpiących maszerujące dalej wojska MACa.
Grisznak, korzystając z informacji dostarczanych przez rohańskich zwiadowców, postanowił wydać wrogom bitwę na brzegami niedużego potoku, na zachód od Rondalph. O tej porze roku, nieduża i nawet nie notowana na mapach rzeczka zmieniała się rwącą strugę, na tyle szeroką, że przekroczenie jej mogło być kłopotliwe. Wiedział, że wróg, idąc na stolicę Gondoru, musi się przez nią przeprawić. Dlatego też pchnął koniarzy do przodu, na zachodni brzeg potoku. Dumni jeźdźcy o jasnych włosach stanęli w równych szeregu, słońce odbijało się od stalowych hełmów i i okuć tarcz. Po drugiej stronie rzeki, w znacznym oddaleniu od brzegu, skryte za wzgórzami, zajęły pozycje dwie dywizje Mordorskiej piechoty, druga nurneńska i pierwsza khandyjska. Grisznak wzmocnił je ponadto brygadą wilczych jeźdźców. Była to tylko część sił, jakie miał do dyspozycji, ale nie wódz Mordoru nie pochodził z tej linii dowódców, do której zaliczali się marszałkowie armii czerwonej. Walka "urrawniłowką" nie była jego ulubioną taktyką. Niemniej, czasem bywała skuteczna.
Armia MAC dotarła do na brzegi potoku tak jak przypuszczał. MACanci, widząc na przeciw siebie nielicznych Koniarzy, wydawali się lekko zdezorientowani. Norrc, dowódca gryfich lotników, wściekły z powodu porażki, jaką zadano mu kilka dni temu, nie próbował nawet powstrzymywać swoich podwładnych i razem z nimi natarł na jeźdźców Rohanu.
To nie była długa walka. Koniarze byli na straconej pozycji, teren nie dawał im ochrony przez atakującymi z powietrza gryfami. Po krótkim, acz krwawym starciu, wojownicy Rohanu rzucili się do ucieczki na drugi brzego Sirith. Widząc możliwość łatwego zwycięstwa i opanowania przyczółka, armia MAC ruszyła za nimi, przeprawiając się przez rzekę pospiesznie, bez większego porządku, pozostając w przekonaniu, że konni byli jedynym oddziałem broniącym przedmościa. Tu dowódcy MAC mieli absolutną rację. Każdy dowódca postąpił by tak na ich miejscu. To, co miało czekać na nich po drugiej stronie rzeki, to już zupełnie inna sprawa. Gdy bowiem, w pościgu za umykającymi niedobitkami jeźdźców gryfy przeleciały nad wzgórzami, tam powitał je grad strzał, rażących podbrzusza bestii. Jeden po drugim gryfy spadały na ziemię. Taki był koniec tej walecznej jednostki.
Zabrzmiały werble. Dwie dywizje Mordoru wspierane przez brygadę jazdy wyłoniły się z za wzgórz i korzystając z impetu, jaki nadawał im teren bitwy, ruszyły na wroga. Zielonoskórzy wojownicy o zaciętych obliczach pędzili ku ludziom, śpiewając prastarą pieśń bojową, która jak wieść niesie, powstała podczas Wojny Gniewu.
"Oto dziś dzień być zywciętwa
Oby dniem wyżerki być
Nasza być wielkiego męstwa
Elfi pajac krótko żyć
Hej, kto ork, bić krasnoluda
Żyj Angbadzie, wiecznie żyj
Nas pokonać się nie uda
Ludziu podły, miecz nasz żryj!"
Zachodni brzeg potoku, do tej pory nieznanego nawet mapom, wkraczał właśnie do historii, stają się areną krwawej bitwy. Orki nacierały falami, chcąc zepchnąć siły MAC na drugi brzeg lub prosto do wody, zaś MACanci bili się zaciekle, mając nadzieję za wszelką cenę utrzymać przyczółek. Przewaga zarówno pozycji jak i liczby była po stronie orków, jednak MAC nie ustępował pola, liczbie przeciwstawiając zaciętość i męstwo. Grisznak, obserwując ze wzgórza pole bitwy, zastanawiał się, czy aby nie użył zbyt małych sił. Miał jeszcze odwód, w postaci swojej wilczej jazdy, ale nie chciał wykorzystywać go zbyt pochopnie.
Walki się przeciągały. MACanci, miast, tak się spodziewał sie tego Grisznak wycofać się na swój brzeg, desperacko bronili mostu. Stojący na ich czele Norrc, spieszony po śmierci swojego gryfa, dawał przykłady męstwa, zachęcając swych ludzi do walki, zaś z drugiego brzegu powoli płynęły posiłki. Nie było wyjścia, Grisznak uniósł do góry zakrzywioną szablę i dał znać swoim najlepszym żołnierzom, że czas na to, by pokazać, co potrafią jeźdźcy vargów. Z gardeł kawalerzystów zabrzmiała, śpiewana chrapliwymi głosami, pieśń, która Grisznak skomponował specjalnie na taką okazję.
"Nie być już elf pluć nam w ryj
Ni młodych nam zabierać
Nadziać my elf na ostry kij
I mocno sponiewierać!
Wbić go powoli i głęboko,
Tak nam dopomóż, Oko!"
Szarża niezmęczonych a złaknionych sukcesu kawalerzystów pozwoliła ostatecznie zepchnąć MAC na most, a następnie, po kolejnych morderczych walkach, na drugi brzeg rzeki. Dalej jednak nie było szans, wróg stawiał zbyt zacięty opór, obie strony były zmęczone, zaś straty obu wojsk - znaczne. Orki utrzymały most, umacniając się na przedmościu, na południowym brzegu rzeki. Dowodzenie tymi siłami przypadło Ghulashowi. Przechadzając się po zasłanym trupami polu walki, Grisznak powiedział "Gorsza niż bitwa przegrana być tylko bitwa wygrana". Doskonale wiedział, że nie było to starcie ostateczne, dlatego pozostawiając jedną do dywizję do obrony przeprawy nad Sirith, wycofał się nieco na wschód. Drugą dywizją obstawił Rondalph, powierzając obronę generałowi Shaboshchakhowi. Sam zaś wrócił do swoich głównych sił, aby wydać kolejne rozkazy. Główna bitwa mogła jeszcze poczekać. |
|
|
|
|
|
Fei Wang Reed
Łaydak
Dołączył: 23 Lis 2008 Skąd: Polska Status: offline
Grupy: Melior Absque Chrisma
|
Wysłany: 19-01-2009, 20:06
|
|
|
Fei dalej nie wiedział, co właściwie powinien teraz zrobić. Enty, które go zdradziły, nie były przecież celem samym w sobie. Im dłużej nad tym myślał, tym bardziej zastanawiał go fakt ich nagłej przemiany. Pomimo śmierci ponad dwustu ich braci, nie mieli do Fei pretensji - on sam zresztą został oszukany przez tego zdradzieckiego Sarumana. Kto mógł przypuszczać, że cała armia mordorskiego plugastwa przybędzie pod Isengard jak na zawołanie, i w mgnienie oka wybije cały, dość spory przecie, garnizon Entów. Coś w tym wszystkim nie pasowało.
I wczoraj tak samo - spalony Fangorn, dziwne zawahania czasowo-logiczne, Enty, w jednej chwili znajdujące winowajcę tego wszystkiego w Feiu... Zaczynał dostrzegać, że za tym musi stać ktoś inny. Ktoś, komu zupełnie nie zależało na Entach. Kto? Pierwsze podejrzenie padło na Mordor - mroczne plugastwo, wróg ludzi i Natury.
Tymczasem srebrzyście-sosnowe Enty szły coraz wolniej, jakby wyczuwając niezdecydowanie Feia. Przynajmniej tak mu się zdawało. Dopiero gdy zatrzymali się, zdał sobie sprawę, że kilkudziesięciu metrów przed nim stoi kilkanaście monstrualnych pająków, jakby nie wiedzących, co zrobić - przednimi parami odnóży zakończonymi pazurami co rusz uderzały w ziemię. Z rozwartych paszczy widocznych w podniesionym głowotułowiu, w których żółciły się olbrzymie zębiska, spływały strużki śliny, zmieszanej z jadem. Ich zielono-czarne ciała pokryte długimi włoskami, drżały delikatnie, jakby w podnieceniu.
Fei zastanowił się. Oczywiście przeciwko takiej liczbie Entów Pająki nie miałyby żadnych szans i pewnie dlatego jeszcze nie zaatakowały, choć bije od nich morderczy instynkt. Fei słyszał od Entów, że podobne stwory po dziś dzień zamieszkują lasy Mrocznej Puszczy, odwieczni sprzymierzeńcy Mordoru, ale w takim razie co one robią tutaj - między lasem Fangorn a Lorien? Gdzie mogły się iść i po co? Szybko rozwinął mapę, jaką niedawno sporządził wraz z Costlym, opierając się na informacjach wywiadu oraz tego, co powiedziały Feiowi Enty.
- No jasne! Przecież to najkrótsza droga z Mrocznej Puszczy do Isengard! Hmm... - Fei zamyślił się. - To jedno jest dziwne. Pająki przez góry nie przeszłyby, musiałyby więc kierować się na Fangorn. Jednak Enty na pewno nie dałyby im tamtędy przejść. Pająki musiały wiedzieć, że nie trafią na żadną przeszkodę. Mordor... Wszystko wskazuje na to, że to wszystko ich niecne knowania. Na dodatek to pewnie oni napuścili na mnie Enty...
W międzyczasie pająki zbliżyły się na kilkanaście metrów, potrząsając olbrzymimi odwłokami i wydając przeraźliwie nieludzkie dźwięki. Jeszcze chwila i zaatakowały. Uderzyły w pierwszy szereg Entów, przewracając co mniejsze, rozrywając korę, łamiąc gałęzie i rozłupując wnętrze. Jednak Enty na dłużej nie czekały. Stało się coś, co nawet samego Feia lekko zdziwiło - kilkadziesiąt potężniejszych "sosen srebrzystych" złapało w swe drewniane ręce mniejsze i, używając ich jako tarczy i broni jednocześnie, jęły nimi bić w pająki. Rozległ się straszliwy syk bólu, kiedy tysiące igieł wbijało się w ich cielska, rozorując skórę, by po chwili grubsze gałęzie kończyły ataku, zagłębiając się w pokaleczoną skórę. Jednocześnie żywe miecze drążyły nimi w głąb ciała, niszcząc organy wewnętrzne. Przez niezliczoną ilość ran wypływała krew, doprowadzając pająki do szału. Wtedy do akcji wkroczyły kolejne Enty, które grubymi konarami celowały w głowotułów, którego gruba skóra nie została przebita igłami. Pająki były dużo zwinniejsze od Entów, jednak w takich proporcjach liczebnych, nie mając dokąd uciec, otoczone prawdziwym "lasem drzew", padały po kolei.
Pół godziny później z pająków został już tylko bezkształtne kupy ciał, obficie zroszone ich własną krwią, która na ziemi gromadziła się w spore kałuże. Zniszczone zostały dwa Enty, martwe już po pierwszych chwilach walki, kiedy jeszcze zaskoczone, nie były gotowe do obrony. Kolejnych kilkanaście w jakiś sposób ucierpiało. Fei jednak z zadowoleniem pomyślał o potencjale bojowym Entów, choć będzie musiał je jeszcze trochę nauczyć. Nie zamierzał tego zresztą odkładać. Po krótkim postoju otrzymały one niezbędne informacje o zachowaniu w "wyjątkowych" sytuacjach, po czym dwie godziny trenowały manewry taktyczne. Szkolenie w połączeniu z magicznymi sokami ziemi Fangornu, niezbędnymi by stworzyć Enty, robiła swoje - na dodatek posiadały zdolność znajdywania nowych rozwiązań taktyczno-bitewnych, w zależności od sytuacji; zorganizowana walka z olbrzymimi pająkami była tego świetnym przykładem.
Fei porzucił dotychczasowy plan działań. Zamiast gonić tych, którzy dali się omamić, postanowił poszukać tych, którzy za tym stali. Kierując się śladem pająków Enty rozpoczęły nowy marsz - marsz na wschód, w stronę Mrocznej Puszczy.
mapa1.jpg Aktualna mapa, jaką posiada Fei. Stworzona na podstawie informacji wywiadu MAC oraz opowieści Entów. |
|
Plik ściągnięto 6 raz(y) 23,49 KB |
|
_________________
Ręce za lud walczące sam lud poobcina.
Imiona miłych ludowi lud pozapomina.
Wszystko przejdzie. Po huku, po szumie, po trudzie
Wezmą dziedzictwo cisi, ciemni, mali ludzie.
A. Mickiewicz
|
|
|
|
|
Altruista -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 19-01-2009, 20:12
|
|
|
Kościół unosił się majestatycznie nad wojskiem MAC. Norrc jechał na czele kolumny i wykrzykiwał co chwile rozkazy do swoich podkomendnych. Walki trwały.
Tymczasem w kościele do Lustrzanej Komnaty wszedł Wielki Admirał Velg. Altruista na widok dowódcy Zakonu wstał z fotela i podszedł do niego. Objął delikatnie młodzieńca, mocno go wyściskawszy.
- Cieszę się, że jesteś i że doszedłeś już do siebie. - Szepnął mu do ucha. - Martwiłem się o ciebie.
- Velg uwolnił się z objęć Najwyższego Kapłana. Był już w miarę w pełni sił choć...
- Aragorn. - Powiedział. - Niech no ja tylko dorwę tego zdrajcę.
- Spokojnie. - Odpowiedział mu Kapłan. - Faktycznie, Aragorn nas zdradził, ale obiecał mi, że już więcej tego nie zrobi. - Po ostatnim zdaniu Altruista uśmiechnął się paskudnie. Velg nic z tego nie rozumiał. Blady mężczyzna wskazał palcem na lustro, które pokazywało obraz fałszywego Aragorna.
- Co to ma znaczyć! - Krzyknął. - Czemu ten zdrajca jedzie na czele wojska?!
- Posłuchaj mnie. - Powiedział spokojnym głosem Altruista. - Zaraz ci wyjaśnię wszystko. - Najwyższy opowiedział wszystko Velgowi: o śmierci Aragorna i Kicu, który teraz go odgrywa. Przedstawił mu po krotce całą ich militarną sytuacje.
- Teraz wszystko rozumiem, ale że aż tyle się wydarzyło. - Admirał kręcił głową z niedowierzania.
- A teraz - odezwał się Altruista - mam dla ciebie zadanie. Znajdujemy się właśnie niedaleko Rondalphu. Jest to swoista forteca, którą musimy zdobyć. Chciałbym byś na początku spróbował bez walki przekonać ludzi z tej fortecy do otwarcia bram. Będzie wraz z tobą Aragorn, jako przedstawiciel władzy Gondoru. Powie, że walczymy z Mordorem. Wpłyń jakoś na nich, żeby otworzyli przed nami tą fortecę. Oszczędzimy sobie niepotrzebnej walki. Jednak jeśli się nie zgodzą, to użyj siły. Uważaj też mogą tam być orki.
- Zdobycie Rondalphu jest dla nas priorytetem. Użyj swojego zakonu i swoich latających stworów. Jeśli uznasz, że masz za mało wojska, to Norrc wspomoże twoje siły.
- To wszystko, nie zawiedź mnie Admirale. Nie chce stracić tak dobrego żołnierza. |
|
|
|
|
|
Velg
Dołączył: 05 Paź 2008 Status: offline
Grupy: Tajna Loża Knujów
|
Wysłany: 19-01-2009, 20:12
|
|
|
Rondalph było dość duża fortecą - w każdym razie dostatecznie dużą, aby godna była swego czterystuosobowego garnizonu. Ominięcie jej nie wchodziło w rachubę - podobnie jak prowadzone zwykłymi środkami oblężenie. W takiej sytuacji niezbędnym stało się użycie kawalerii powietrznej. Niezbędnym - bowiem wedle dostarczonych przez wywiad MACa komandorem zamku był niejaki Adrahil. Utuczony niemiłosiernie z winy system podatkowego Gondoru, był niemal panem okolicy. I było zupełnie jasne, iż nie będzie chciał dzielić się władzą z żadnym innym człowiekiem. I dobrze - bowiem po zdradzie Aragorna Velg nie miał zamiaru pozostawiać zamku w rękach żołnierzy Gondoru.
Kiedy podlecieli tuż pod mury, Velg mógł ocenić walory obronne wroga. Ośmiokątne, grube mury, główna baszta... Wszystko świadczyło o tym, że miasto miało za zadanie powstrzymać napierającą armię - a nie ją spowolnić. Rycerz szacował, iż z nawet z techniką oblężniczą jego czasów zdobycie twierdzy wymagałoby półtoramiesięcznego oblężenia. Z dostępną techniką... Pół roku ciężkich zmagań stanowiło minimum, jeśli atakujący chciałby zawładnąć murami starożytnego siedziska. Szczęściem, rycerz nie dowodził armią lądową - więc wszelakie niedogodności typu ostrzału artyleryjskiego nie mogły mu przeszkodzić. Wysokość murów też nie robiła wrażenia na pięciuset jeźdźcach, dosiadających dorodnych mantrykor. Liczyć się oni musieli tylko z liczebnością wroga - nawet z powietrza pokonanie czterech setni piechoty, dobrze zorientowanej w rozkładzie starożytnych murów, wciąż mogło być zadaniem karkołomnym. Przynajmniej, jeśli Aradhila nie ulegnie swemu własnemu lękowi... Lub coś się nie przydarzy Aradhirowi.
A propos Aradhira - Velg spojrzał w dół. Ostatnia fala uchodzących oddziałów wojskowych, pięćdziesięciu Gondorczyków właśnie wkraczała do, rzekomo bezpiecznej fortecy. Ku wielkiemu zadowoleniu Velga. W tej fali ludzkiej znajdowali się zaufani "Aragorna" - Anborn i Angorn. Korzystając z panującego w twierdzy poruszenia, kasztanowłosi wojacy mieli podjąć próbę zabójstwa Aradhila - jeśli tylko ów okazałby się zbytnio hardy.
- Ludzie Gondoru! Aragorn, wasz prawowity król, wzywa was do walki pod sztandarem PRAWDZIWEGO Gondoru! Nawrócony, wzywa i was do nawrócenia - i wspólnej służby światłości! - zakrzyknął do obrońców twierdzy, kiedy tylko ostatni z uchodźców przekroczył zamkowe mury.
Odpowiedziała mu strzała, wystrzelona w kierunku Siluya przez siwowłosego Gondorczyka. Wymowna owa odpowiedź mówiła wszystko o gotowości obrońców do walki pod sztandarami MACa. Jakby chcąc podkreślić swą wrogość, możny sformułował i odpowiedź ustną.
- Fałsz przebija z twych słów. Czyż ów, którego widzę obok ciebie twierdzi, iż jest prawowitym królem Gondoru?!
- Jam jest! I w godzinie próby wzywam was, abyście byli wierni! - Odparł ten, którego wszyscy widzieli jako Aragorna, dziedzica Gondoru.
Lecz i to nie wywarło żadnego efektu na Gondorczykach. Owi ufali swemu dowódcy. Głośne "Zdrajcy!" rozlegało się w całej twierdzy - jakaś siła zdawała się zaszczepiać cień w sercach dzielnych wojaków. Ponieważ odległość była zbyt duża, by mogli dostrzec, iż każda mantryhkora ma na sobie dwóch, a nie jednego jeźdźca, uzasadniona podejrzliwość nie mogła być przyczyną ich odmowy.
- Idźcie i powiedzcie swoim mocodawcom, iż my - wolni Gondorczycy - wolimy nawet czarną dłoń Saurona od waszych nieczystych rąk! - przemawiał Aradhil, gdy Velg zaczął szykować swoich jeźdźców do ataku. Tymczasem z głębi fortecy wyszli zaiste niespodziewani nieprzyjaciele - orcze jednostki Wielkiego Oka. Wielki Admirał zatrzymał w ustach ciche przekleństwo i wykrzyczał komunikaty.
[i]- Dokonujemy desantu! Pierwsza chorągiew na basztę zachodnią... - i tak wyliczył wszystkie dziesięć chorągwi, zaś na koniec dodał - Zaś wyróżniających się w walce pasuję na rycerzy Zakonu Nieba!
I, liczące tysiąc osób, wojsko Velga przystąpiło do ataku. Na dole zaś był zamek, dowodzony wspólnymi siłami przez Aradhila i orczego generała. Ostre pikowanie było manewrem ryzykownym - lecz opłaciło się. Velg w asyście czterdziestu siedmiu (trzech zginęło) ludzi z dziewiątej chorągwi, oraz czterdziestu trzech piechurów, usadowił się na głównej baszcie, spychając obrońców impetem natarcia. Wszędzie wokół toczyła się walka - zwarte i gotowe wojska wroga przeciw pozornie chaotycznym ruchom powietrznych jeźdźców. Wydawało się, iż orki i Gondorczycy powoli zdobędą przewagę - lecz jakikolwiek miałby być wynik walki, obie strony miały otrzymać ciężkie ciosy. Mantrykory, walcząc wciąż (nawet pomimo utraty jeźdźców) zadawały poważne straty oddziałom wrogów MACa.
Sam Aradhil, tkwiący na wieży wschodniej, wykrzykiwał rozkazy rozrzuconym wojskom twierdzy - lecz wtem inny jego krzyk przeciął niebo. W chaosie walki, nieznany sprawca ugodził go od tyłu sztyletem - i zakończył życie ostatniego komandora Rondalphu. Jego zgon zakończył okres, kiedy skupione w twierdzy wojsko Gondoru walczyło z nieprzyjacielem. Od kiedy martwy dowódca wypadł z wieży, owładnięci trwogą żołnierze walczyli z pięćdziesięcioma "uchodźcami" (oskarżanymi o mord), walczyli z orkami (oskarżanymi o mord), walczyli w końcu z swymi kompanami (oskarżanymi o mord).
Wobec takiego rozwoju wypadków upadek twierdzy był przesądzony - zwłaszcza od momentu, w którym Velg starł się z generałem Shaboshchakhiem. Potężny ork nie okazał żadnego lęku - ba!, zdołał nawet po trzykroć ugodzić Wielkiego Mistrza w jego kolczugę. Lecz nie ocaliło go to przed gniewem wściekłego zakonnika - ów zignorował pchnięcie orka. Przytrzymał nawet miecz w ranie, aby móc w spokoju odciąć głowę jenerałowi orków. Kiedy dowódca Mordoru poległ na schodach głównej baszty, zwycięstwo MACa było przesądzone - wprawdzie likwidowanie grupek nieprzyjaciół, które zabarykadowały się w częściach zamku, trwało jeszcze ponad półtora godziny - lecz wszelki potencjał obrony został zdruzgotany.
Niedługo później Velg mógł zadać sakramentalne pytanie:
- Jakie odnieśliśmy straty?
- Z piechurów armii Bractwa zginęło ponad czterystu pięćdziesięciu. Mantrykor padło około stu. - to przypomniało Velgowi, iż musiał pochwalić jeźdźców za trening wierzchowców, gdyż żarły tylko nieprzyjaciół - Należy też wspomnieć, iż wsparł nas mały oddział Gondorczyków, zagitowany przez Anborna - z czterdziestu padło dwudziestu trzech. Zaś jeźdźców... Dwustu.
- Zbierz stu, których uznasz za najdzielniejszych. Pasuję ich na rycerzy, kiedy dojdzie bractwo. Zabezpieczcie zapasy. - rzucił komendę.
W przeciągu kwadransu, jeźdźcy zabezpieczyli zaopatrzenie twierdzy. I zobaczyli wojska Bractwa, w odległości kilkudziesięciu minut drogi od zamku. |
_________________
|
|
|
|
|
Avalia
Love & Roll
Dołączyła: 25 Mar 2007 Skąd: mam wiedzieć? Status: offline
Grupy: AntyWiP
|
Wysłany: 19-01-2009, 20:13
|
|
|
Nie długo trwało zanim wyleczyła tych w tragicznym stanie, jednak kiedy chciała pomóc w opatrywaniu i leczeniu reszty dostała pilną wiadomość która nie do końca jej się uśmiechała, no ale co poradzić. Czym prędzej udała się do pierwszego lepszego okna ukazującego wolną przestrzeń i wyskoczyła z niego. Trochę wcześniej zdjęła płaszcz tak aby móc 'rozwinąć' skrzydła i bezpiecznie dolecieć go głównych sił MAC.
- Konia! - rozległ się nagle głos jednego z bardziej doświadczonych żołnierzy który pierwszy dostrzegł dolatująca dziewczynę.
Avalia nie czekając założyła płaszcz i dosiadła pięknego czarnego konia.
- Jak cię zwą? - zapytała jegomościa który wołał po to niezwykle szlachetne zwierze którym był wspaniały ogier którego dosiadła.
- Farmir, wierny sługa kościoła.
- Znacie drogę?
- Oczywiście pani.
- Tak więc, będziecie mi towarzyszyć na czele.
Wtedy rozległ się już tylko rozkaz, a cała armia dosiadła konie, i ruszono w wyznaczonym im kierunku.
Niedługo trwało nim dotarli do Rondalph. Twierdza z daleka wydała się w dużo lepszym stanie niż Avalia się spodziewała. Owy zaduch jaki panował jeszcze kawałek przed nią spowodowany za pewno był stosem płonących orków.
Przy wjeździe do twierdzy czekał już Velg co niezmiernie ucieszyło Avalie.
- Dziękuje za wyleczenie siostro - krzyknął młodzian do zbliżającej się dziewczyny.
- Nie ma za co bracie, ciesze się, że jesteś już zdrów. Tak jak mi doniesiono dotarłam z wojskiem, jakie są dalsze rozkazy? - zapytała zatrzymując się przy młodzianie i klepiąc go po ramieniu.
- Połączę się z wami. Twierdzę... niech zniszczą, jeśli taka ich wola. Nie nasze to zmartwienie. Zanim przejmiemy zapasy, zapewne zdążymy również pochować większość walczących. A później powinniśmy chyba ruszyć w drogę.
Połączę się z wami - powiedział Velg z najszerszym uśmiechem, na jaki mógł się pozwolić wobec takiej ilości zabitych.
- Rozumiem...jednak wiesz, ze niektórym zabitym będzie można przywrócić życie? - stwierdziła dość cicho z lekkim uśmiechem białogłowa.
- Ufam w twoje umiejętności - zwłaszcza, iż mi raz już życie przywróciłaś. - powiedział rycerz, już bardziej pogodnie.
- Gdzie znajdują się ciała zabitych? Udam się tam aby ocenić które istnienie dane mi będzie jeszcze uratować.
- Ułożyliśmy je w stosy wewnątrz twierdzy... A ludzie z Gondoru powinni umieć powiedzieć, którzy ludzie z garnizonu uznali jasność kica.
- Rozumiem...W takim razie zajmijcie się przejęciem zapasów a dopiero potem zajmiemy się pochówkiem tych których ocalić się nie dało.
- Tak zrobimy. - stwierdził rycerz i zasalutował uzdrowicielce.
Dziewczyna czym prędzej udała się we wskazane jej miejsce. Martwych nie brakowała i Avalia ze smutkiem musiała stwierdzić, że tylko trochę ponad stu uda jej się ocalić. Parę godzin po tym jak wojsko uporało się z prowiantem kapłanka skończyła wskrzeszenie poległych. Dziękowała też samej sobie, ze wzięła ze sobą płaszcz bo bez niego miała by spory problem, albowiem i ona potrzebuje drobnych specyfików do wskrzeszenia, uzdrowienia i dodania sił takiej grupie.
- No nawet dla mnie to było wyzwanie - mruknęła wychodząc z komnaty, a za nią szedł pochód nowo narodzonych rycerzy, za pewne teraz pełnych bez granicznej wiary. Przeszli oni do tej części twierdzy gdzie spali żołnierze i to też dziewczyna poleciła kompani co za nią szła a sama udała się do niewielkiego pomieszczenie gdzie zastała modlącego się Velga.
- Ponad stu wróciło do życia, reszcie nie udało mi się pomóc. Co dalej?
- Proponuje odpocząć, o wschodzie słońca pochowamy zmarłych i ruszymy dalej. |
Ostatnio zmieniony przez Avalia dnia 20-01-2009, 07:27, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
|
Bezimienny
Najmniejszy pomiot chaosu
Dołączył: 05 Sty 2005 Skąd: Z otchłani wieków dawno zapomnianych. Status: offline
|
Wysłany: 19-01-2009, 21:06
|
|
|
Od chwili przybycia Wielkiego Władcy w korytarzach Minas Morgul wrzało. Rozbrzmiewały wykrzykiwane rozkazy, posłańcy biegali w górę i dół schodów, słychać było głosy dyskutujących nad kwestiami strategicznymi generałów wojsk Oka - zadowolonych, gdyż po raz pierwszy od dawna mieli znaczącą swobodę w planowaniu działań. Harmider dodatkowo powiększało stopniowe przenoszenie sztabu do Minas Tirith.
Samego głównodowodzącego nie było. Jeszcze przed przekroczeniem bramy twierdzy zaczął wydawać polecenia i wyjaśniać struchlałym podwładnym ogólne plany jego przyszłych zamierzeń. Dopiero wiadomość od Sarumana oderwała go od kwestii militarnych. Widok Fangornu wstrząsnął nim nawet mimo tego, że właściwie powinien być na niego przygotowany. Oczywiście nie chodziło o to, że ten jeden z najstarszych lasów w Śródziemiu wyglądał, jak po imprezie piromanów - w końcu było to efektem jego własnych rozkazów. To widok samej ziemi wywoływał mdłości. Sauron czuł, że w tym miejscu nic już nigdy (albo przynajmniej przez bardzo, bardzo długi czas) nie wyrośnie. Było jednak coś jeszcze - coś co wywołało w nim znacznie gwałtowniejszą reakcję. Ślady. Zaczynające się w centrum martwej ziemi ślady wyglądające, jakby ktoś upuścił tam całe stado mumakili i pognał je na północ. Wytrwała obserwacja terenu wzdłuż śladów ujawniła szybko armię, która je zostawiła. Enty - w ilościach jakich ten świat dawno nie pamiętał. Na dodatek wyraźnie młode. Delikatne dotknięcie Wolą ich umysłów ujawniło, że choć ze znanymi Sauronowi pasterzami drzew miały wiele wspólnego, były też znacząco inne. Przede wszystkim, ich umysły były ograniczone, tak jakby były poddane czyjejś woli. Wyczuwalne też na nich były zatęchłe ślady życia wyrwanego ziemi Fangornu. Wszystkie z nich maszerowały na północ - mniej więcej w kierunku Lorien.
To, że nowe enty musiały być jakoś powiązane z aktem zniszczenia w Fangorn zmniejszało i tak już niewielką szansę na to, że była to jakaś sztuczka Drieli do zera. W tej sytuacji aktualny ich kierunek marszu nabierał nowego, nieprzyjemnego znaczenia.
Od chwili dojścia do tego wniosku wypadki potoczyły się szybko. Wszystkie siły latające znajdujące się w okolicach wieży (pomijając posłańców) zostały zebrane w jedną grupę po czym odleciały razem z Sauronem, jego przybocznymi dwoma Nazgulami (i palantirem - to jego zabranie było przyczyną przeniesienia sztabu na drugą stronę rzeki) w stronę Lorien. Wszystkim oddziałom lekkiej konnicy Mordoru z okolic Osgiliath i Pelennoru wydano rozkaz by nie szczędząc sił udali się w tym samym kierunku. Podobne rozkazy dostał Ren Nieczysty - miał zostawić Dol Guldur z minimalnym składem obrońców, a sam z resztą udać się ostrożnie w kierunku Miasta Drzew, zatrzymując się w gotowości w odległości umożliwiającej zareagowanie jeśli okaże się to potrzebne. List do Królowej Lorien ostatecznie nie został wysłany - nie miało to dużego sensu, biorąc pod uwagę, że nie przybyłby znacząco wcześniej od grupy powietrznej. Pozostali na miejscu, z Czarnoksiężnikiem na czele i Adunaphelem, który miał pozostać w Minas Morgul dostali polecenie prowadzenia kampanii wedle swojego uznania, na podstawie wcześniejszych wytycznych (w sprawach ważniejszych używając palantiru do komunikacji).
***
Tym razem Czarne Okręty nie były załadowane żołnierzami Umbaru. Ostatnie Królestwo Numenoryjczyków (jak czasem je sami nazywali) nie chciało ryzykować więcej własnych wojsk - wolało je zachować na moment, gdy będą naprawdę potrzebne. Zamiast nich, na pokładach zgromadzone były piesze oddziały Haradrimów. Nastroje były raczej minorowe - wszyscy wiedzieli, że ostatnia wyprawa nie zakończyła się najlepiej i nie byli chętni do kolejnego ataku na niebezpiecznych przybyszów. Dlatego właśnie, gdy w okolicach Wyspy Tolfalas wreszcie ujawniono rozkazy rozległy się okrzyki radości. Trwały one nadal, gdy flota podzieliła się na dwie części - każdą udającą się w innym kierunku.
***
Południowe granice Gondoru były praktycznie biorąc bezbronne. Prowincja Harondoru, oficjalnie do Gondoru należąca już od dawna opustoszała i była uznawana za ziemię niczyją. Brakowało też w okolicy silniej umocnionych miast i fortów, czy miejsc gdzie łatwo możnaby zatrzymać przeciwnika. Ostatnie wydarzenia spowodowały, że jednostki które tam stacjonowały wcześniej zostały wycofane w istotniejsze rejony, pozostawiając w stanicach tylko czysto symboliczne obsady.
Nadciągająca z południa armia Haradrimów i Variagów, z silnym kontyngentem mumakilów nie napotkała praktycznie żadnego oporu aż do dotarcia do przeprawy na rzece Poros. Broniące mostu przed atakiem Variadzkich jeźdźców oddziały poddały się jednak dość szybko, gdy nadciągnęła reszta armii i miażdżąca dysproporcja sił stała się oczywista. Wzmocnione tym symbolicznym zwycięstwem wojska przekroczyły rzekę i skręciły na drogę wiodącą do Pelargiru. |
_________________ We are rock stars in a freak show
loaded with steel.
We are riders, the fighters,
the renegades on wheels.
The difference between fiction and reality? Fiction has to make sense. |
|
|
|
|
Costly
Maleficus Maximus
Dołączył: 25 Lis 2008 Status: offline
Grupy: Melior Absque Chrisma
|
Wysłany: 19-01-2009, 21:40
|
|
|
Costly bardzo dobrze pamiętał pierwszą rzecz, jaką wpojono mu na lekcjach handlu. Brzmiała ona: wszystko można kupić. Trzeba tylko dotrzeć do określonego dobra, a znajdzie się i możliwość jego zakupu.
Molina potrzebował zamieszania. To też da się kupić.
***
Przedstawiciel rodu Bora okazał się nie głupim człowiekiem - ku zaskoczeniu Kapłana. Podobnie jak Costly wziął z sobą na spotkanie pewne zabezpieczenie, w postaci dobrze uzbrojonych ludzi. Choć w przeciwieństwie do oprychów wynajętych przez Kapłana tamci wojownicy wyglądali na dumnych i honorowych. Zapewne także byli Esterlingami.
Krótka rozmowa łatwo ukazała zbieżność interesów obu przedstawicieli. Esterling, który kazał nazywać siebie Edgarem, zachowywał jednak cały czas czujność i z sporą dozą nieufność patrzył na przybysza.
- Jednego nie rozumiem. Jaki jest cel waszej obecności na ziemiach Gondoru?
- Przybyliśmy tu obalić władcę Grodu Namiestników. - Kapłan uznał, że nie ma powodu by kłamać przed tym mężczyzną. - Pod jego despotycznymi rządami lud ten zmierzał ku upadkowi. Zamierzaliśmy temu zapobiec. Zanim jednak mogliśmy podjąć realne działania kraj ten padł łupem złych sił z Mordoru. Co cierpienie tego ludu jeszcze pogłębiło. Któż wie lepiej od was jak ciężko żyje się pod wpływem Czarnego Pana.
- Nie mów o rzeczach, których nie jesteś w stanie sobie wyobrazić. - Powiedział szybko Edgar gniewnych głosem.
Mężczyźni mierzyli się dłuższą chwile wzrokiem.
- Pomożemy wam. - Powiedział w końcu Esterling. - Tak długo jak przeklęty Sauron może przegrać tą wojnę, tak długo jest dla nas nadzieja. Nie wierzę jednak w wasze szlachetne pobudki obcy. Jeżeli zwrócicie się kiedyś przeciw nam, to zemsta nasza was nie ominie.
Kapłan skłonił się lekko w odpowiedzi, a potem wyjął z fałd swojej szaty niezwykłe ciężki trzos.
- Tak jak obiecałem, sfinansujemy wasze wysiłki. Wkrótce skontaktuje się z tobą ponownie.
***
Cóż, wygląda na to, że na ziemiach sródziemia bractwo nie może liczyć na realne wsparcie militarne. Ale nadal istnieją ludy, które nie miały innego wyboru jak starać się osłabiać wielkie potęgi, albo zniknąć.
Esterlingowie z rodu Bora uciskani byli przez Saurona, jak i swoich braci z rodu Ulfanga od lat. Potrzebowali silnego sojusznika do przetrwania. Nie mieli wielkiego wyboru.
Warunki umowy były jasne - jedynie Edgar i Costly porozumiewali się w wszelakich sprawach. Oficjalnie między akcjami obu ugrupowań nie istniało żadne powiązanie. Bractwa wspiera Ród Bora finansowo.
Esterlingowie natomiast zajmą się atakami na Rohan. Ich siły nie wystarczają do podboju kraju. I nie muszą. Podzielone na mniejsze, ale liczne grupy atakować mają miasta i garnizony na całej rozciągłości kraju, szukając luk i słabiej bronionych miejsc. Unikając większych bitew i wycofując się w dobrym momencie zmusić mają Rohan do obstawienia jak najmocniej swoich granic. W ten sposób walki trwać będą wiele tygodni.
Rohan w tej sytuacji będzie musiał albo wycofać część swoich wojsk do obrony kraju, który większość swoich sił posłał na front, albo ryzykować życie dzieci i matek swoich wojowników. Obsadzenie granicy na całej rozciągłości powinno zabrać Rohirrimom dość sił, aby można było odczuć to na froncie w zachodnim Gondorze.
Costly rzucił ponownie Pantaleon, zmieniając swoją postać. Nie zamierzał ryzykować.
- Czas udać się dalej. - Powiedział sam do siebie. |
_________________ All in the golden afternoon
Full leisurely we glide... |
|
|
|
|
kic
Nieporozumienie.
Dołączył: 13 Gru 2007 Skąd: Otchłań Nicości Status: offline
Grupy: Melior Absque Chrisma
|
Wysłany: 20-01-2009, 00:10
|
|
|
Kościół majestatycznie wznosił się nad ziemią, emanując spokojem i dostojność - zupełnie jak Patriarcha, który w jego wnętrzu zasiadał na tronie głęboko zamyślony. Wiedział, że Lustrzana Komnata obejmuję swoim zasięgiem sporych rozmiarów teren dookoła latającej fortecy. Jednak Kicowi nie dawało to spokoju. Mimo iż na niebie dodatkowo krążył zwiad Zakonu, a na ziemie patrolem zajęły się siły Bractwa, to jednak czuł niepewność.
Dlatego też skorzystać znów musiał ze swoich zdolności specjalnych. Nie od dziś bowiem wiadomo, że zasoby magiczne Patriarchy przekraczają wszelkie normy nawet najwyższych magów kręgu, a jego moc jest nie do oszacowania. Tym jednak razem Patriarcha sięgnął po dodatkowe źródło mocy. Kula Zmienności była niezastąpionym artefaktem podczas wykonywania zaklęć o niesamowitej dawce magii.
Energia zaczęła krążyć po sali. Patriarcha trzymając w jednej ręce kulę, wyciągnął drugą rękę przed siebie i zaczął koncentrować magiczną energię. Efekt był błyskawiczny. Przed postacią Patriarchy zaczął kształtować się obłok jaskrawej energii. Trzeba było mu tylko nadać jeszcze ostateczną formę. Nie było to zbyt trudne. Wystarczyło tylko lekko pogłębić jądro mocy i szybko odciąć połączenie z właścicielem. Po tym Patriarcha zaczął tworzyć kolejne sztuki owych „obłoków”, a powstałe już małe skupiska energii zaczęły powoli przechodzić w stan duchowej eteryczności, a po tym zaczęły przybierać kształt małej, świetlistej kuli. Ta jednak z czasem samoczynnie pokrywała się niewidocznością. Nim w ogóle pierwszy ognik (bo tak zwała się ukończona wersja czystej energii) przybrał swoją ostateczną postać, to Patriarcha zdołał zrobić już tuzin podobnych sobie obiektów.
Ognik za ognikiem stawały w kolejce, grupowały się i znikały. Znikały, a jednak były. Bowiem unikalne połączenie niewidzialności i formy eterycznej dawały się zauważyć. Taka postać ognika nie była dostrzegalna dla zwykłej istoty. Natomiast dla tych, które widziały przez niewidzialność, owe ogniki przybierały postać zamazaną, wręcz niedostrzegalną w najmniejszym cieniu. Trzeba było również nadmienić, że ich objętość nie przekraczała czterech uncji, za to gęstość magiczna należała do wyższych wartości. Były to twory doskonałe w roli zwiadowcy na odległym terenie. Problem z ich utrzymaniem również był znikomy, po za oczywiście samym wytworzeniem. Ogniki bowiem potrafiły czerpać energię ze wszystkiego. Od czasu do czasu posilały się z różnych źródeł energii. To wiatr przywiał ze sobą cząsteczki magii, to drzewo nieumyślnie wydzieliło własną energię życiową, albo martwe zwierzę, z którego już płynie energia podczas rozkładu. Cała natura, ale i siły stworzone przez ludzi, elfów, czy orków, również mogły wspomóc energetycznie ogniki.
Ich zdolności zwiadowcze były wprost niezastąpione. Szczególnie w krainie, w której nie spotyka się takich istot. Możliwość spoglądania 360° dookoła siebie była wręcz niesamowitą możliwością tych niespotykanych kulek energii. Kolejną ich możliwością było bezproblemowe śledzenie wydarzeń w mroku. Dla nich taka pora nie istniała, a widoczność była ciągle i stale maksymalna. Nie dało się ich zaskoczyć, a one same zaskakiwać nikogo nigdy nie chciały. Ogniki również nie emanowały prawie żadną energią magiczną, ponieważ ich falę magiczne są synchronizowane z otoczeniem, co daje efekt niedostrzegalności również dla osób umagicznionych. Kolejną ich zaletą, to symbioza z otaczającą ich naturą. Mimo iż ich obecność jest dostrzegalna przez świadomość środowiska, to jednak ich istnienie jest tak mało istotne, że w ogóle niezauważalne. Za to same ogniki są wspaniałymi słuchaczami. Potrafią wsłuchać się w rytmikę przyrody i zrozumieć jej odczucia. Ich zdolności jednak nie kończą się na tym…
Patriarcha tworzył je przez długi okres czasu. Było to pracochłonne i energochłonne zajęcie. Jednak kiedy pierwsza „dywizja” ogników tłoczyła się w niezauważalny sposób w komnacie Patriarchy, to był znak, że już pora. Otworzyć okna co prawda nie musiał, ale zrobił to z przyzwyczajenia. Wtedy to z pokoju Patriarchy wyleciała wesoła gromadka ogników, przenikając przez ściany i otwarte okno, a następnie rozproszyły się dookoła i zaczęły zajmować swoje pozycję.
Kic stracił wiele energii na całe to przedsięwzięcie. Ogniki bowiem posiadały spory zasób energii magicznej, co nadawało im nowy sens istnienia i przeznaczenia. Jednak jak na razie ich zdaniem był dokładny zwiad na szerszą skalę. Mimo iż ogniki nie były w stanie usłyszeć rzeczywistych dźwięków, to jednak ich pomoc będzie nieoceniona podczas przeprawy. |
_________________ "Zaczynałem jako zwykły zegarmistrz, ale zawsze pragnąłem osiągnąć coś więcej." - Lin Thorvald
Melior Absque Chrisma
Pierwszy Epizod MACu |
|
|
|
|
Serika
Dołączyła: 22 Sie 2002 Skąd: Warszawa Status: offline
Grupy: Tajna Loża Knujów WIP
|
Wysłany: 20-01-2009, 01:18
|
|
|
Sytuację można było określić jednym, krótkim słowem.
Paranoja.
Na początku podejrzewała, że nagłe pojawienie się Obcych, nie będących częścią pieśni Iluvatara, ma jakiś związek z odzyskaniem mocy przez Saurona. Najbardziej oczywiste byłoby wyjaśnienie, że Sauron, z bliżej jej nieznanych przyczyn, zdobył gdzieś nowych sojuszników. Nie rozumiała wprawdzie, po co miałby włączać do gry jakąś nową siłę, skoro sam dysponuje niewiarygodnie potężną magią (nawet nie licząc tej zamkniętej w pierścieniu) i ogromną armią, ale zakładała, że z jakiegoś powodu mógł uznać, że przyda mu się dodatkowe wsparcie. Nic jednak na to nie wskazywało. Nieznajomi przybyli niosąc ze sobą chaos, a armia Mordoru najwyraźniej uznała ich za konkurencję w wyścigu o władzę. W zasadzie było jej to całkowicie na rękę, ale sam fakt, że pojawiła się siła naruszająca porządek świata, budził jej niepokój, pogłębiany przez wizje widziane w Zwierciadle, które przecież obok teraźniejszości i przeszłości ukazywało także to, co zdarzyć się mogło w przyszłości. Niemniej jednak zbagatelizowała obecność Obcych, uznając, że próba przyhamowania wojny toczącej się na terenach ludzi jest całkowicie wystarczającą interwencją. Nieznajomi nie podobali jej się bardzo, niepokoiła ją zwłaszcza potężna magia, którą najwyraźniej dysponowali - ale dopóki zajmowali się mieszaniem szyków Nieprzyjacielowi, uznawała ich za wręcz użytecznych. Pozostawała również mocno sceptyczna wobec podejrzeń Entów. Enty, jako dzieci Yavanny, w oczywisty sposób zareagowały wstrętem na moc zaburzającą pieśń Iluvatara, ale osobiście nie sądziła, żeby rzeczywistym zamiarem Obcych było zniszczenie rasy Entów.
To było zamiarem Saurona i ten potwór jeszcze za to zapłaci.
Nagły wstrząs, który targnął jej duszą, nie dał się porównać z niczym, czego kiedykolwiek doświadczyła. Czuła wyraźnie, że coś zostało bezpowrotnie zniszczone. Że jakaś siła wyrwała fragment rzeczywistości zdefiniowanej przez Pieśń i pochłonęła ją tak, że ta zamilkła na zawsze. Wiedziała przy tym doskonale, że to nie jest jej własna wizja, że to nie jej zmysły zarejestrowały ranę, którą jakaś potworna siła zadała światu. Jedyny Pierścień, niosący w sobie tak znaczną część mocy Nieprzyjaciela i połączony z nim niewidzialną więzią, udzielił jej części jego odczuć i emocji.
Cokolwiek się stało, była absolutnie pewna, że Władca Ciemności odczuł to po tysiąckroć silniej. I że w żaden sposób nie miało to nic wspólnego z jego działaniami.
Zwierciadło pokazywało jej wiele obrazów, ale żaden z nich nie mógł stanowić źródła tego przerażającego odczucia. Rozkazywała mu wciąż i wciąż, lecz artefakt nigdy nie był całkowicie posłuszny jej woli. Tym razem, chociaż dzielił się z nią obrazami, których znaczenie w innych okolicznościach by doceniła, żaden z nich nie przykuł jej uwagi.
Cokolwiek się stało, nie była w stanie wyobrazić sobie mocy, która mogłaby dokonać takiego dzieła zniszczenia. Nie ulegało jednak wątpliwości, że moc ta nie mogła być fragmentem Pieśni.
Coś całkowicie obcego.
Moc tajemniczych Przybyszów?
A może inna, niezależna od nich, równie potężna bądź potężniejsza od magii, która sprawiała, że ogromna forteca unosiła się w powietrzu, a Ten, Który Rozmawiał z Entami przemierzał ogromne przestrzenie jednym krokiem?
Niewątpliwie stało się coś strasznego, coś wykraczającego poza jej możliwości pojmowania. Zdawała sobie sprawę, że do kogokolwiek nie należałaby ta niszczycielska moc, stanowiła zagrożenie, o jakim do tej pory nikomu nie śniło się nawet w najgorszych koszmarach.
Ryzyko, by podjąć walkę z tym Czymś, było zbyt wielkie.
Coś, co niszczy Pieśń, wymagało interwencji tych, którzy rezydowali w Valinorze!
Jak taka interwencja mogłaby wyglądać, Galadriela mogła sobie tylko wyobrażać. I wiele z tych wizji nie było bynajmniej przyjemnych. Powinna wysłać poselstwo na Najdalszy Zachód, wiedziała o tym doskonale, ale odkładała wydanie rozkazu z godziny na godzinę... Nie darzyła Valarów specjalną sympatią, zapewne zresztą z wzajemnością.
A potem w Zwierciadle ujrzała Enty. Setki, a może nawet tysiące Entów, maszerujących w kierunku Lorien!
Co nie byłoby niczym specjalnie przerażającym, gdyby nie to, że Fangornskie Enty właściwie nie istniały. A te przemierzające zgliszcza pradawnej puszczy stworzenia przypominały Enty do złudzenia... Z pewnością nie były jednak Entowymi Żonami.
Ale skąd....?!
Siedzący na jednym z konarów nieznajomy człowiek niepokojąco pasował do opisu, który podały jej ocalałe z Isengardzkiej rzezi Enty.
No to masz, Drielciu droga, nieco przerąbane.
Ale dlaczego?
W pogoni za Entami?
W poszukiwaniu Jedynego?
Aby niszczyć, czy aby negocjować?
Wolała się przygotować, zanim pozna odpowiedź. Bariera, którą roztoczyła niegdyśwokół Lorien, nie pozwalała nieproszonym gościom odnaleźć drogi, lecz to było za mało - stanowczo za mało! - aby powstrzymać przemarsz armii. Nenya posiadała moc ukrycia, lecz teraz, bogatsza o dwa Pierścienie Mocy, w tym Jedyny, mogła pokusić się o coś, co być może nawet przewyższałoby legendarną Obręczy Meliany!
Niteczki mocy oplatały Lorien coraz mocniejszą siecią, już nie tylko igrając ze zmysłami tych, którzy nieopatrznie zabłąkali się w pobliże Złotego Lasu. Bariera, coraz silniejsza i silniejsza, otaczała terytorium Galadrieli, by nikt, kto nie dorównywałby jej mocą, nie był w stanie postawić na niej stopy.
Przemarsz fałszywych Entów zresztą wkrótce odbił na wschód, ku Mrocznej Puszczy. Biorąc pod uwagę walki, jakie Obcy toczyli z siłami Ciemności, miała nadzieję, że ich celem jest Dol Guldur, nie obszary lasów zamieszkane przez elfów podlegających Thranduilowi.
Notabene jego odpowiedź, która właśnie dotarła do Lorien, w innych okolicznościach uznałaby zapewne za zabawną. Thranduil gratulował jej "zdobyczy" stwierdzając, że "no nareszcie!", a poza tym marudził straszliwie, że Legolas przyciągnął ze sobą "paskudny, brodaty ogon, który, miał nadzieję, nie miał nic wspólnego z tym sknerą Thorinem". No cóż. Wciąż pozostawała pod wrażeniem zaskakująco normalnego, jak na tę linię elfów, Legolasa.
Drozd z radą, by Thranduil uważał na Enty, które nie były Entami, lecz nie dał po sobie poznać, że cokolwiek podejrzewa i w razie czego traktował przybyszów jak potencjalnych sojuszników, poleciał co sił w skrzydłach w kierunku Mrocznej Puszczy.
***
Sauron pod Lorien, z armią!
Jeszcze nie, ale w tym tempie dotrze tu niemal za chwilę!
Oczywiście mogła się spodziewać, że potraktuje jej zaproszenie "dosłownie". Dała się ponieść emocjom, odrzucając jego żądania w możliwie obraźliwy sposób (przyjąć ich z oczywistych względów przecież nie mogła!). Nie mogła jednak z czystym sumieniem powiedzieć, że jest gotowa na takie spotkanie. Bariera chroniąca Lorien stała się już faktem, lecz magiczna osłona wciąż nie była tak silna, jak w zamierzeniu i wymagała jeszcze mnóstwo pracy. Siły militarne Lorien byłyby w stanie odeprzeć atak stosunkowo niewielkiego oddziału, ale sam Władca Ciemności - ten, który od niepamiętnych czasów nie opuszczał swojej siedziby...!
- Gdyby udałoby mi się go tu zwabić i pokonać w pojedynku...
- Samego, bez armii? Driela, zapomnij - Keleborn był równie przerażony, co zdecydowany, by wybić jej z głowy głupie pomysły, których ostatnio miewała zaskakująco dużo.
- Ale pomyśl, gdyby się udało, później moglibyśmy względnie łatwo zniszczyć Pierścień... - wzdrygnęła się. Już teraz ta myśl wcale nie przychodziła jej łatwo.
- A gdyby się nie udało, podarowałabyś mu władzę nad światem. Jak oceniasz swoje szanse, co? Rozniesiesz go w drobny mak, bo masz JEGO Pierścień?!
- Nie. Ale szanse są... Powiedziałabym, że pół na pół. Pomyśl, gdyby udało się zatrzymać poza granicami Lorien większość jego sił, a...
- Pół na pół?
- Tak sądzę...
- Powtórz jeszcze raz. Ile?
- Pół na... Przerażająco mało. Masz rację, to absurdalne ryzyko.
- Cieszę się, że wreszcie zauważyłaś. Chociaż obawiam się, że jeśli przybywa tu po Pierścień, już teraz...
Wszystkie siły zostały postawione w stan najwyższej gotowości. Pozostało tylko czekać. |
_________________
|
|
|
|
|
Altruista -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 20-01-2009, 11:29
|
|
|
Altruista wszedł na mury Rondolphu, spojrzał w dół na ogromna armie MAC, która rozbiła się w okół fortecy. Kościół cały czas wznosił się nad miastem. Kasilda w Lustrzanej Komnacie cały czas wypatrywała niebezpieczeństw. Dodatkowym zabezpieczeniem byli latający na pegazach Rycerze Velga. Żołnierze MAC, dostrzegłszy Altruistę, zaczęli się zbierać tłumnie pod murami fortecy. Najwyższy Kapłan nie zwlekając dłużej odezwał się swoim donośnym głosem.
- Usłysz mnie, Ludu MAC!
- Spójrzcie na mnie wy, dzieci sprawiedliwości!
- Wojna i dyskryminacja smucą mnie...
- Mordor posiadający siłę, sieje zło!
- Ta tragedia i komedia dopuszcza do brnięcia dalej w błędzie!
- Ten świat nie zmienił się ani o jotę!
- Dlatego nie mamy innego wyjścia, musimy kontynuować te kampanie!
- Dopóki silni będą dręczyć słabych, dopóty nasza krucjata będzie trwać!
- Obrońców Rondolph spotkała kara boska!
- Będziemy walczyć przeciwko każdemu, kto dopuści się nadużycia siły i władzy!
- Dlatego apeluje, trwajmy nadal w swojej wierze i w swojej miłości do Patriarchy!
- Od tej chwili, ta ziemia staje się pierwszym terytorium MAC!
- W Gondorze nie będzie ograniczeń co do rasy, poglądów!
- Od mieszkańców tego królestwa wymaga się tylko jednego!
- Wiary w MAC!
- Niech żyje nasz Patriarcha KIC!
- Niech żyje MAC!.
Okrzyki ku czci Bractwa i Patriarchy podniosły się z ogromną mocą, wierni żołnierze MAC wznosili swój oręż ku niebu wiwatując z całych sił.
Gondorczycy czuli się dziwnie słysząc te wiwaty i okrzyki. Słowa Najwyższego Kapłana zastanowiły ich, jednakże przysięgli wierność Aragornowi. Chcieli odzyskać królestwo dla niego.
Altruista widząc zadowolony tłum uśmiechnął się tajemniczo pod nosem.
- Jednak czas już wyruszyć. - Pomyślał. - Odwrócił się do stojącego za jego plecami Norrca.
- Za dwie godziny wyruszamy, przygotuj wszystkich i wszystko na to. |
|
|
|
|
|
Daerian
Wędrowiec Astralny
Dołączył: 25 Lut 2004 Skąd: Przestrzeń Astralna (Warszawa) Status: offline
Grupy: Tajna Loża Knujów
|
Wysłany: 20-01-2009, 14:19
|
|
|
Oddział pająków z Mrocznej Puszczy podążał szybko, ale uważnie w stronę Isengardu.Oddziały kryły się i nie pokazywały na otwartej przestrzeni, badając teren przez sobą. Nie było w tym nic dziwnego - poza mrocznymi odmętami puszczy czuły sie nieco odkryte, jednak ich umiejętności gwarantowały im bezpieczne dotarcie do celu. Istot tak sprawnych w kryciu się, podróżujących nocą i wyczuwających drgania gruntu nie sposób zaskoczyć, ani zmusić do walki, gpóki same tego nie zechcą.
Niepokoiły ich także gigantyczne bestie, przypominające ich pobratymców, które mineły je jakiś czas temu w bezrozumnym szale. Nie miały pojęcia, skąd mogły wziąść się owe istoty, ale nie zamierzały też się tego dowiadywać.
Tymczasem w Isengardzie pierwsze badania zakończyły sie sukcesem. Saruman zadowolony z siebie wydał rozkazy i osobiście nadzorował wykańczanie swojego wspaniałego projektu. Próbował przy tym nawiazać kontakt z Sauronem, ale wszystko wskazywało na to, że ten był zbyt zajęty, by spoglądać w palantir.
Trudno - westchnął Saruman, zakładając czarne przeciwsłoneczne okulary - to będzie musiało poczekać.
Spostrzegawczy obserwator zauważyłby, że także jego szaty wyglądały nieco inaczej niż zwykle... Nie tylko Sauron postanowił zmienić swój image.
Do jego pracowni trafiły natomiast próbki ziemi z miejsca, gdzie Pieśń została przerwana. Magia obcych była dziwna i nietypowa, obca pod wieloma względami. Musiał poznać ją lepiej...
Armia kontynowała szybki, lecz nie forsowny marsz. Po drodze dołaczały do niej wysłane wcześniej pododziały, wraz z zebranymi zapasami. Dzieki temu nie tracono czasu na zaopatrzenie. utrzymując także w miarę stały poziom głównych zapasów armii. Równocześnie, linie logistyczne, których celem był późniejszy transport na linię frontu były formuowane i zabezpieczane zgodnie z ustalonym wcześniej planem.
Wydarzenie przeszłe: Radagast zastanawiał się co czynić - nagle utracił kontakt z entami. I wtedy nagle to poczuł. Ból przeszył jego istnienie. Będac najbardziej związanym ze światem Środziemia Maiarem Radagast wyczuł z niezwykłą dokładnością zniszczenie, które dokonało się w Fangorze. Obca siła wydarła życie, energię, piekno z prastarego lasu... być może częsciowo zniszczonego, lecz przecież wciąż żywego! Upadł na kolana i zapłakał... zawiódł Yavannę, zło skaziło ten świat, zniszczyło ucieleśnienie natury... W takim stanie odnalazł go drozd, niosący list od Galadrieli, który tylko potwierdzał jego obawy. Na szczęście chociaż prastarzy Pasterze Drzew przejrzeli sztuczki tajemniczych przybyszów... Radagast wiedział, że nie ma czasu do stracenia. Natychmiast wyruszył w kierunku północnego wschodu. Teraz tylko on mógł namówić Entiany do powrotu... a byc może, porozumieć się z kimś jeszcze.
Wiedział o upadku orłów, lecz jego przyjaźń z tymi, które odeszły z gniazd się nie skonczyła. Wkrótce podróżował na skrzydałach samego Gwaihira, mknąc ku swojemu celowi. |
_________________
|
|
|
|
|
kic
Nieporozumienie.
Dołączył: 13 Gru 2007 Skąd: Otchłań Nicości Status: offline
Grupy: Melior Absque Chrisma
|
Wysłany: 20-01-2009, 16:29
|
|
|
Rozpoczął się nowy dzień dla Patriarchy. Jak to nowy dzień, tak też nowe informacje. Tym jednak razem nowe informacje, nie były zbyt radosne. Chodziło o stan ogników. Patriarcha tej nocy miał problem ze snem. Czuł, że coś było nie tak, że tym jednak razem nie docenił, bądź po prostu przeoczył pewien szczegół. Ten szczegół był całkiem nowy i jeszcze nigdy wcześniej niespotkany przez Patriarchę. Wstał z okropnym bólem głowy, czuł się niedobrze. Weryfikacja była gorsza niż się spodziewał.
Problem kwestii naturalnej, o naturze. Ten nowy, niespotykany ekosystem, inna świadomość i odmienna budowa środowiska stanowiła większą przeszkodę niż sądził. Wiele jego ogników polegało. Z przyczyn prozaicznych w swojej prostocie. Nowe warunki naturalne nie raz uniemożliwiały strojenie się ogników do otoczenia. Problem był jednak dużo głębszy. Patriarcha bowiem brał poprawkę na możliwości dostosowania się ogników do nowej przyrody, jednak istniał tam jeszcze jeden element. Natura zdawała się być wrogo nastawiona. Nie pozwalała wtopić się w siebie, nie dawała możliwości przenikania przez się, dostosowania się, czy asymilacji. W konsekwencji czego wiele z ogników podczas prób dostosowania się zużyło całą swoją energię, bądź stały się na tyle znikome, że podtrzymywanie z nich kontaktu stało się zbędne. Wtedy to Patriarcha przypomniał sobie ostatnie wydarzenia. Dochodziły bowiem do niego różne dziwne raporty o rzekomym przeciwstawianiu się natury. Pamiętał również wydarzenia z tej dziwnej nocy, jak pewna, bliżej nieokreślona i sporych rozmiarów moc wycelowana była w jego jednostki. Wtedy to uznał ją za akcję propagandową wroga, jednak teraz sprawa owej mocy nabrała innych barw. Trzeba było interweniować w jej sprawie, ale to później. Jak na razie problem dalej istniał. Problem odrzucanych ogników. Dziwiło go to jednak ponieważ moc ogników potrafiła również leczyć skażoną ziemie, co też robiła samoczynnie podczas tracenia swojej mocy. Był to jeden z głównych powodów, dla którego też natura tak ceniła sobie ich obecność i nigdy nie utożsamiała ich z wrogiem. Mimo iż struktura tej natury była inna, to jednak efekt ogników również należał do kojących i oczyszczających. Tym bardziej napawało to podejrzeniami względem obecnej natury. Mimo iż zawrócił wiele uwagi na temat dostosowywania się ogników do natury, mimo iż brał pod uwagę jej względną niechęć i odmienność, to jednak zaskoczyło go to. Pełne połączenie będzie niestety wymagać poświęcenia większej liczby ogników, ale z czasem powinni dostosować swoją powłokę do panującej natury i przekonać ją, a jeśli to niemożliwe, to chociaż stać się wystarczająco znośni dla panujących tam warunków. Na szczęście nie doszło do groźnych incydentów z ognikami. Ich moc jest spora, a nienaturalne deformowanie ich struktury kończy się tragicznymi skutkami. Na szczęście nie doszło do żadnych incydentów.
Patriarcha na tym jednak nie zaprzestał. Po zebraniu sił i po odpowiednim skupieniu i koncentracji, założyciel Bractwa wznowił kształtowanie nowego oddziałów ogników. Dzięki nim bowiem dowiedzieć mógł się wielu interesujących rzeczy na temat praw panujących na śródziemiu. Kolejna zaleta ogników, po za zwiadem…
* * *
W Rondolphu słychać było krzyki zbrojnych MACu. Dostrzec można było na ich twarzy radość, euforię i w końcu emocję panujące po pierwszym znaczącym zwycięstwie. Widać było, że cieszą się nim i poją, bowiem przed nimi stał szereg różnych przeszkód, a to była jedna z nielicznych okazji radości. Mimo iż wierzyli głęboko w słuszność Bractwa i idee Patriarchy, a walka i prawa śmierć u boku prawdziwych idei było dla nich czymś chwalebnym, to jednak od początku przemarszu napotykało ich tylko nieszczeście. Wiedzieli, że Gondor popadł w rozpacz mroku, ale to co ujrzeli w tej krainie przerosło wszystkie ich wyobrażenia. Nie wiedzieli, że na świecie istnieją takie skupiska nieszczęścia, trwogi, zemsty, czy konkurencji o władzę kosztem ludzi. Godziło to w ich godność, godność pełną pięknych ideałów. Dlatego też motywacja ich do walki z przeciwnikami: Morodor i orki, Rohan i kawaleria, resztki Gondoru i materialiści, Isengard i spiskowcy. Słychać było okrzyki radości ze zwycięstwa…
W innym jednak fragmencie miasta, w jednym z garnizonów toczyła się dyskusja prawych Gondorczyków. Wśród nich, a raczej jako dowódca rozkazywał n. Aragorn, który pocieszał swoich ludzi i ukazywał im ścieżkę, którą już dawno powinni obrać.
- Nie smućcie się moim przyjaciele. Śmierć naszych braci nie pójdzie na marne. Niech Mordor i Rohan zapłaci za zniszczenia, jakie dokonał w naszej ojczyźnie.
- Trzeba przeorganizować siły. – Rzekł jeden z dowódców.
- Nasze morale znacząco ucierpiały na tym. – Rzekł kolejny.
- A ludzie są zmęczeni i zniechęceni wojną z braćmi. – Rozpoczęła się kolejka żali.
- Do tego jeszcze wielu z naszych jest rannych.
- Przed nami natomiast palą wioski i niszczą nam ducha.
- A na tronie ponoć zasiadł prawy władca. Po co walczyć…
- Cisza! – Podniósł głoś podirytowany n. Aragorn. – Nie czas narzekać. Co się stanie, gdy ludzie zauważą nasze zwątpienie? Musimy ich wspierać i pokazać, że wszystko jest w porządku. Trzeba przeć na stolicę i dobić ją z rąk wroga!
- Prawda… - Zgodzili się niepewnie dowódcy.
- Teraz najważniejsze jest przeorganizować nasze wojska i pokazać im cel. Aby starczyło im odwagi na kolejne bitwy i wojny. Trzeba wskazać im drogę, ale i pamię… - Nie dokończył swojej kwestii, gdy do komnaty wszedł jeden z dowódców, informując o oczekującym oddziale Gondoru.
– Dobrze, więc trzeba do nich wyjść.
Wyszli na zewnątrz, a przed nimi stała „dumna” armia Gondoru. Wielu z nich było zmęczonych, zniechęconych i zasmuconych. Nie był to dla nich chwalebny dzień. Nie radowali się jak ludzie MACu. Nawet tuż przed przybyciem dowódców, czuć było wyłom, widać było jak ludzie ze zwątpieniem mówią do siebie, nie zachowując odpowiedniego szyku. Jednak kiedy wyszedł n. Aragorn wraz ze swoimi dowódcami, to oddział nabrał ogłady i zajął odpowiednią pozycję. Trzeba było podnieść ich na duchu. Przemówić do ich serc i do duszy iraz przypomnieć im ich wartości. Nie zwlekając dłużej, n. Aragorn rzekł do nich.
- Moi rodacy. Stoimy wśród czerwonych ścian Rondolphu i myślimy sobie. Dlaczego tak wielu naszych rodaków musiało zginąć. Ja również tego zrozumieć nie mogę. Nie potrafię zrozumieć jak wśród nas, ludzi Gondoru, znaleźli się tacy, którzy zdradzili swój kraj i zaprzedali własne dusze. Komu i dlaczego? Czy dla spiskowców z Rohan, czy też dla orków z Mordoru? Czy to ma być grosz więcej, czy też szersze pole? Za większą michę jedzenie damy skuć się w łańcuch jak pies? Złapać i być niewolnikiem tych barbarzyńców? Nigdy! Nie oddamy Gondoru tym orkomo i zdrajcom! Nie oddamy Gondoru bez walki! Nie sprzedam duszy za monety! Nie dam się uwiązać za pełną miskę! Będę walczył przeciwko tym, którzy poddali się tej woli i zetrę ich w proch! Żaden obywatel Gondoru skuć się w łańcuch nie da! Bo taki pies nie zasługuje sobie na przywilej bycia jednym z ludzi Gondoru! Walczmy za naszą wolność i nasz kraj!
Słowa te podbudowały przybite morale ludzi. Poczuli napływ energii, sił, radości i dumy, że należą do obywateli Gondoru, że walczą o jego dobro. Iskierka jaką mieli w sobie znów zapłonęła pełnią swego ognia. Mimo iż czasy były ciężkie, to ludzie Gondoru nigdy się nie poddadzą…
Wtedy to przybył oddział medyków z kościoła. Przybyli by dokończyć dzieła, aby uratować resztę rannych ludzi Gondoru. Wśród nich była Królowa Bractwa, Uzdrowicielka MACu, Avalia. Podeszłą do n. Aragorna i rzekła.
- To gdzie znajduje się reszta rannych?
- Dziękuje, że przybyłaś… Ranni ludzie znajdują się w budynkach przed nami. Jeden z naszych dowódców zaprowadzi was tam.
Podszedł bliżej do nich jeden z dowódców i ruszył wraz z Avalią oraz całym zespołem medycznym do reszty rannych. Dzięki tej akcji wojska Gondoru zaczęły darzyć większą ufnością siły kościoła MAC. |
_________________ "Zaczynałem jako zwykły zegarmistrz, ale zawsze pragnąłem osiągnąć coś więcej." - Lin Thorvald
Melior Absque Chrisma
Pierwszy Epizod MACu
Ostatnio zmieniony przez kic dnia 21-01-2009, 16:34, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików Możesz ściągać załączniki
|
Dodaj temat do Ulubionych
|
|
|
|