FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  Galeria AvatarówGaleria Avatarów  ZalogujZaloguj
 Ogłoszenie 
Forum archiwalne, nie można zakładać nowych kont.

Poprzedni temat :: Następny temat
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 6, 7, 8 ... 11, 12, 13  Następny
  Kampania MAC na ziemiach Gondoru
Wersja do druku
Bezimienny Płeć:Mężczyzna
Najmniejszy pomiot chaosu


Dołączył: 05 Sty 2005
Skąd: Z otchłani wieków dawno zapomnianych.
Status: offline
PostWysłany: 20-01-2009, 17:31   

Świat był okryty mrokiem. Nawet powietrze zdawało się jakieś bure, wszystko wokoło czarne i szare, a żaden kształt nie rzucał na ziemię cienia; cisza panowała zupełna.
Ciemność nadciągnęła z Mordoru już dnia poprzedniego, niosąc ze sobą trwogę. Od bezsłonecznego świtu do wieczora cień gęstniał coraz bardziej, a wszystkie serca we wschodnim Gondorze ściskały się od złych przeczuć. Od Kraju Ciemności górą pełzła z wolna na zachód ogromna chmura, która pochłaniała światło i posuwała się wraz z wichrem wojny, odbierając wrogom Saurona nadzieję i siejąc w ich sercach strach i zwątpienie.
W mroku podążały wojska Mordoru wcześniej zebrane pod Minas Tirith. Karne kolumny Haradrimów szły ramię w ramię z plemionami barbarzyńców znad morza Rhun. Waleczni Wariagowie obok oddziałów Olog-Hai. Górskie gobliny obok Uruków. Pomiędzy kolumnami widać było tabory zaopatrzenia oraz wozy transportujące machiny oblężnicze. Nad wszystkimi szybowały latające bestie i klucze wiwern. W całej armii dało się zauważyć wyraźny niedostatek konnicy - wszystkie zgarnizonowane na polach Pelennoru lekkie jednostki oddaliły się wczesniej w stronę Lorien. Pozostała tylko ciężka kawaleria Haradu. Braki częściowo uzupełniono wypożyczając od Rohańskich sprzymierzeńców trochę oddziałów zagonników, którzy teraz osłaniali skrzydła i czoło maszerujących wojsk, wykonując swe zadanie sumiennie, nawet jeśli było widać, że nie są zbytnio zachwyceni warunkami atmosferycznymi i że raczej woleliby zostać z większością swoich sił.
Tym razem zrezygnowano z silnej kolumny straży przedniej - cała prowincja Lossannach i większa część Lebenninu już dawno były wręcz pokryte lżejszymi oddziałami orków, stanowiącymi zaplecze i wsparcie dla działań nękających prowadzonych przez generała(*) Grisznaka. Wzdłuż Anduiny spływały kolejne barki, niosące dodatkowe zapasy oraz co cięższe elementy wyposażenia. Mordor nie zamierzał dłużej czekać na swojego przeciwnika.

***
Flota korsarzy zbliżała się do Linhiru. Nawet w okresie największej świetności Gondoru miasto miałoby problemy z odparciem podobnych sił inwazyjnych. Zadaniem umocnień obronnych od strony Zatoki Belfalas było raczej powstrzymanie rajdów Korsarzy w górę rzek Gilrain i Sennri, oraz zniechęcenie ich do szukania łatwych łupów w samym porcie. W wypadku prawdziwej inwazji obrońcy mogliby jedynie stawiać zacięty opór i liczyć na posiłki z pobliskich placówek oraz flotę królewską z Pelargiru. Ta ostatnia do dnia dzisiejszego została zredukowana do żartu - kilkunastu jednostek pływających, z których może dwie-trzy miały jakąś wartość bojową. Garnizon miejski również został wyraźnie zmniejszony - ostatnio sporą jego część posłano do Minas tirith, gdzie miała pomagać w obronie przed Nieprzyjacielem. Na posiłki też nie można było liczyć - nawet gdyby w pobliżu były jeszcze jakieś siły skłonne do pomocy, to miałyby problemy z przybyciem - każde jednostce wychodzącej dalej za mury miasta groził atak ze strony orków. Na razie ignorowały one sam port (nie posiadając maszyn oblężniczych) przemieszczając się mniejszymi i większymi grupami na zachód, wywoływały jednak w garnizonie portowym zrozumiałe obawy. Część z orczych oddziałów była na tyle silna (i pewna siebie) że żądały udostępnienia przejścia przez miasto (zamiast korzystać z powolnej przeprawy przez cieśninę za pomocą zarekwirowanych kilku rozpadających się barek i statków rybackich). Jak na razie dowódcy garnizonu udawało się odprawiać ich z kwitkiem, ale wiedział, że nie potrwa to długo. pomimo tych wszystkich czynników, a nawet pomimo zaskoczenia jakie wywołał nocny atak okrętów garnizon stawiał zacięty opór. Udało im się zatopić cztery statki i ciężko uszkodzić następnych sześć, w końcu jednak Umbarczykom udało się wyładować wystarczające siły by zepchnąć gwardzistów w głąb miasta. Z każdym kolejnym wyładowanym statkiem proporcje sił przechylały się coraz bardziej na stronę napastników, jednak walki były zacięte, aż do momentu gdy jednej z jednostek udało się dotrzeć do bramy wschodniej i otworzyć je, wpuszczając do środka liczną grupę orków. Nagłe przybycie dodatkowych sił okazało się decydujące - 3 godziny po rozpoczęciu walk miasto wreszcie skapitulowało.
Statki korsarzy, wyładowawszy wszystkie przewożone wojska i zapasy odpłynęły w górę Anduiny, w kierunku Pelargiru.

***
W wypadku Edhellondu sprawa wyglądała gorzej. Garnizon tam był może mniej karny i mniej skłonny do walki niż w Linhirze, ale był ponad dwukrotnie liczniejszy. Dodatkowo umocnienia miasta, wybudowane jeszcze za czasów gdy należało ono do elfów, były na znacznie wyższym poziomie. Ostrzał artyleryjski wywoływał pewne szkody, ale kolejne ataki z morza były zatrzymywane przez stojące po obu stronach wejścia do portu wieże, oraz przez blokujący ruch rozciągnięty między nimi łańcuch. Ataki od strony lądu, przeprowadzane przez orków przy użyciu prowizorycznych drabin okazały się równie mało skuteczne. Dopiero z nadejściem ciemności, gdy kolejny szturm orków wspomógł nieoczekiwanie Indur Dawndeath, siejąc wśród obrońców śmierć, zamęt i strach, siłom Mordoru udało się dostać wewnątrz murów. Zaskoczeni nagłym obrotem spraw, niepokojeni nagłymi i niespodziewanymi atakami przeprowadzanymi przez Nazgula z powietrza, wystraszeni jego triumfalnymi krzykami, mrożącymi dusze i odbierającymi wolę walki obrońcy portu utracili sprawność działania która pozwoliła im bronić miasta do tej pory. Pozostali przy życiu oficerowie wydawali sprzeczne rozkazy, albo nie wydawali ich wcale (bo osoby wydające się panować jeszcze nad chaosem szybko przyciągały uwagę Indura). Rozkazy były ignorowane, albo nie docierały gdzie trzeba. Jednostki broniły się indywidualnie, lub atakowały zupełnie bez planu. Kolejne oddziały (a nawet pojedynczy żołnierze) łamały szyki i zaczynały się troszczyć tylko o własne bezpieczeństwo. Część próbowała wpław lub na łodziach przebyć Ringlo do Anfalasu, część uciekać przez mury, mając nadzieję zę pociemku uda im się uniknąć orków. Dla znacznej części były to nadzieje złudne, ale uciekający słusznie podejrzewali, że los pozostających w mieście obrońców może być gorszy.
Rozwścieczone stratami orki nie brały jeńców. O świcie każdy gondorczyk trzymający broń lub ubrany w zbroje był albo martwy, albo daleko za murami, nie przestając uciekać. Tylko obecności Indura można zawdzięczać, że nie doszło do jeszcze większej rzezi. Ten jednak, znając zamiary Wielkiego Władcy powstrzymał zapędy nadgorliwych piromanów i rzeź pozostałych mieszkańców miasta, zaganiając tak złapanych ochotników do prac polowych.
Następny dzień, o wiele mroczniejszy niż poprzedni, przywitał oddziały orków i haradrimów przygotowywujące umocnienia przy przeprawie przez Ringlo - sypiąc wały obronne i rowy przeciw konnicy po wschodniej stronie rzeki, wbijając w bród i podjazdy do stanowisk obronnych zaostrzone pale i ustawiając w stanowiskach działa zabrane z bardziej uszkodzonych okrętów.
Do obrony miasta zostawiono kilkanaście statków, reszta (w tym wszystkie uszkodzone) popłynęła w kierunku domu.
Sam Indur Dawndeath, po wydaniu zostawionym w mieście generałom odpowiednich poleceń zniknął, udając się w bliżej nieznanym kierunku.

***
Z wąwozu na światło dzienne wychynął goblin. potem drugi, trzeci, czwarty... Po wyjściu zbierali się w oddziały, i podążali dalej drogą, prowadzącą na szczyt Erech. Nieliczni pozostali jeszcze w tej okolicy mieszkańcy zamykali drzwi i trzęśli się ze strachu przed maszerującą obok ich domostw armią Morii.


(*) który pewnie by się zdziwił, że nazywają go generałem - była to ranga glównie na potrzeby wojsk ludzkich.

_________________
We are rock stars in a freak show
loaded with steel.
We are riders, the fighters,
the renegades on wheels.

The difference between fiction and reality? Fiction has to make sense.
Przejdź na dół Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość
Velg Płeć:Mężczyzna


Dołączył: 05 Paź 2008
Status: offline

Grupy:
Tajna Loża Knujów
PostWysłany: 20-01-2009, 19:34   

Wielki Admirał kościoła patrzył na ludzi i ich reakcje na przemówienia. Z swej pozycji na Siluyu mógł objąć oczyma całą twierdzę - jak również i swoją dumną skrzydlatą kawalerię, patrolującą okoliczny teren. Rycerze w powietrzu bez wątpienia byli elitą, która mogła zastąpić tą utraconą w Serelondzie. I choć Velg wciąż odczuwał stratę swych pomocników, był spokojny o wynik wojny. Wygrają - albowiem żaden rezultat poza wygraną nie wchodził nigdy w rachubę. Na tą wojnę bractwo nie wyprawiało się jako wojownicy - wyprawa była od samego początku pomyślana jako podbój.

Lecz nie wszyscy mieli tą samą pewność ducha - dowodzeni przez nowego Aragorna Gondorczycy wciąż mieli niskie morale. Mimo najlepszych chęci wszystkich dowódców, lud Anfalasu nie wykazywał ducha walki, którego pono niegdyś posiadał. Dlatego właśnie obniżył swój lot - i jako Pierwszy Jenerał Gondoru (mianowany wszak jeszcze przez poprzedniego Aragorna) począł przemawiać.

- Ludu Gondoru! Jesteśmy dla was jedynie obcymi - więc możecie się pytać, jaki jest cel wspólnej walki. Ja zaś pragnę wam odpowiedzieć... Ci z was, którzy mieszkają na wschodzie Gondoru, zapewne kojarzą piękno krainy, która zwała się Ithilien. Mi dane było nad nią przelatywać - i, zaprawdę, rzeknę wam, iż nigdy nie widziałem piękniejszej ziemii. Dane mi było przelatywać nad nią dwukrotnie - i kiedy przelatywałem drugi raz, wszelkie piękno odeszło z tej ziemii. Zdeptana niemiłosiernie przez orków, z głębokimi lasami spalonymi... - Gondorczycy słuchali, wciąż nie rozumiejąc cudzioziemskiego mówcy. Piękno pięknem, lecz spalenie lasów... Może orki zwyczajnie uprawiały rolę na glebach pozostałych po wypalonym lesie? Szczęściem, Admirał zdał sobie sprawę z nadmiernego dystansu między wyobrażeniami jego, a audytorium - Zaś gleby, które pozostawiły po sobie plugawe bestie... Przysypane zostały solą, aby nigdy nie służyły już za ludzkie pola! Zniszczono je tak, aby żadne zboże już na nich nie wyrosło! Co więcej, dla Mordoru utrzymanie takiej krainy będzie wymagało podniesienia podatków! - wykrzyczał Wielki Mistrz. I stał się cud - tłum, jeszcze chwilę temu obojętny, nagle ogarnał zapał - I czy już wiecie, z jakim złem walczycie?

Po swej przemowie, rycerz wzbił się ponownie w powietrze. Tym razem z lekkim uśmiechem - tłum zdawał się być przekonany, iż jeśli Mordor wejdzie na ich ziemie, spotka ich nieurodzaj i niedola. A skoro oprócz nieurodzaju i niedoli miały go czekać także większe podatki, Gondorczycy zdecydowani byli walczyć za MAC gorliwiej aniżeli za zbawienie własnych dusz*. A okazja do walki miała się szykować niedługo - bowiem rozkaz wylotu kawalerii powietrznej był de facto pierwszym krokiem do wymarszu całej armii bractwa. Kiedy po kilkudziesięciu minutach krążenia po okolicznych terenach nie zauważono śladów nieprzyjaciela, jeden z rycerzy Zakonu Nieba pomknął wprost ku namiotowi Norrca. Wtedy, po kilku minutach, armii wydano rozkaz wymarszu. Niemal jednocześnie rozkaz wymarszu wydał Aragorn - i tak, w krótkim czasie obóz wojsk pod Rondalphem zniknął. Samą fortecę pozostawiono - jako schronienie dla okolicznego ludu Gondorskiego, gdyby Nieprzyjaciel się tu pojawił. Obsadzono ją też najciężej rannymi Gondorczykami, którzy mimo uzdrowicielskiej mocy Avalii potrzebowali chwili odpoczynku.

Poruszali się dość szybkim marszem - jednakże jedynie na tyle szybkim, aby można było dopełnić koniecznego zwiadu. W związku z górzystością terenu, jedynie Lustrzanej Komnacie i Zakonowi Nieba zawdzięczano utrzymanie mobilności. Kasilda niemal cały czas przebywała w komnacie, uważnie wypatrując wszelkich śladów obecności wroga, zas zwiadowcy Velga wzbijali się w powietrze, aby z pewnej odległości wypatrywać niebezpieczeństw. Tradycyjny zwiad też nie wypoczywał - acz jego rola stała się dość specyficzna. Naziemni zwiadowcy nie poruszali się samodzielnie - do każdego oddziału zwiadowczego była przypisana dwójka jeźdźców Wielkiego Admirała, z którą zwiad musiał utrzymywać stały kontakt wzrokowy. Czyniło to skryte wyeliminowanie naziemnych zwiadowców zadaniem karkołomnym - a zarazem, wobec liczby jeźdźców Zakonu taktyka taka pozwalała zarówno na utrzymanie samodzielnych patroli powietrznych, jak i na utrzymanie pewnej ilości jeźdźców w rezerwie.

Jako, że z miejscową ludnością wojska MACa utrzymywały kontakty przyjazne (aczkolwiek głównie za sprawą nacisków swych dowódców), zapewne nawet w przypadku wpadki zwiadu bractwo dysponowałoby informacjami o nieprzyjaciołach w pobliżu. A nawet w przypadku, gdy okoliczna ludność nie przekazała potrzebnych informacji - obóz MAC był urządzony tak, aby wierni w każdej chwili mogli podjąć walkę. Nauczeni doświadczeniami z Serelondu, dowódcy wojskowi nie lekceważyli zaskakującej mobilności Umbarczyków - i powzięli odpowiednie środki, aby przetrwać ewentualny atak z zaskoczenia.

Szczęściem, na razie posuwające się siły nie zostały zaatakowane przez wrogów - aczkolwiek doniesienia okolicznej ludności były niewesołe. Im bardziej zbliżali się do następnej rzeki, tym więcej słyszeli o okrutnych orkach, obsadzających wszystkie przeprawy. Słyszeli o mordach na ludności, dokonanych przez Mordor - i o tym, że pono kto był na drugiej stronie owej rzeki, ten już nie żył. Sam strach, który poraził miejscową ludność zdawał się dawać świadectwo opowieściom o silnym garnizonie broniącym Edhellondu. Jako, iż jedynie dzień drogi w tempie marszowym dzielił wojska od owej przeklętej rzeki, dowódcy armii musieli szybko decydować. Szczęściem, sprawność zwiadu dostarczała wielu informacji o nieprzyjacielu - i już niebawiem wszyscy wyżej postawieni członkowie bractwa rozmyślali, czy chcą zdobyć miasta przy przeprawie... Czy chcą je tylko zniszczyć - przy możliwościach MACa i to wchodziło w rachubę (w dodatku - nie wiadomo, czy nie z mniejszym ryzykiem). Sam Velg zaś zajął stanowisko neutralne - wprawdzie nie chciał tracić czasu na oblężenie, nie chciał też samodzielnie zdobywać twierdzy... Lecz obawiał się, iż niszcząc miasto, mogli przy okazji zniszczyć okoliczne przeprawy. A to, wobec porywczości rzeki, zahamowałoby wojska na pewien czas.

* Choćby z tego powodu, że przeciętny Gondorczyk nie znał koncepcji duszy.

_________________
Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź listę obejrzanych anime / przeczytanych mang
Zegarmistrz Płeć:Mężczyzna


Dołączył: 31 Lip 2002
Skąd: sanok
Status: offline

Grupy:
AntyWiP
PostWysłany: 20-01-2009, 20:42   

Ciemność zaskoczyła Ulvathę Koczownika, jednak uznał jej obecność za dobry omen i sygnał do działania. Nazgul od kilku nocy kursował między Gondorem a Rohanem przewożąc pojedynczych żołnierzy na swym latającym wierzchowcu. Korzystał z osłony nocy. Zdumiewająco skutecznej przeciwko oczom najeźdźców i ich magii. Teraz jego oddział był wystarczająco liczny, zaczął więc podkradać się do obozu wroga.

Gdy byli w zasięgu wzroku wartowników uniosła się mgła. Znak, że sama natura im sprzyjała. Jeźdźcy Rohanu - sami doświadczeni koniokradzi - doskonale wiedzieli co robić. Pierwszy zaatakował Ulvatha, korzystając z mocy swego pierścienia. Niewidzialny upiór oczyścił im drogę uśmiercając wartowników. Dotarcie do zagród, w których odizolowano klacze w rui nie było trudne. Zabili stajennych i wyprowadzili konie, a następnie przemknęli z nimi do pozostałych zagród. Nie było to trudne, nawet mimo liczby przeciwników: panowały ciemności, a oni byli najlepszymi koniokradami z najlepszych. Gdy byli na miejscu wykradli najpierw dominujące ogiery, a następnie, korzystając z obecności klaczy i dosiadając przewodników wyprowadzili je z zagród. Gdy było już po wszystkim podłożyli ogień pod wiązki siana i worki z obrokiem i puścili się przed siebie najszybciej jak się dało...

Konie większości kawalerzystów, kurierów i oficerów MAC poszły za nimi galopem.

***

- Ludu Gondoru! - oznajmił Grima do mieszkańców Minas Thirith. - Wyzwoliłem Was od najpodlejszego tyrana, jakim był Denethor! Ocaliłem was od groźby śmierci z rąk Orków Saurona, którego gniew ściągnął na was obmierzły dyktator! Jak mi za to dziękujecie? Nienawiścią! - wykrzyknął.
- Miast mnie, waszego wybawcy wolicie uzurpatora Aragorna. Łazika Północy! Bandytę i włóczykija, który sam siebie mieni królem! - oznajmił.
- Cóż, jeśli chcecie, dumny narodzie Gondoru, to nadal wielbcie swych dawnych królów. Lecz jednak najpierw zastanówcie się, kto bardziej ucierpi na koronacji Uzurpatora? Grima Złotousty, najeźdźca z Rohanu, czy prosty Gondorczyk? Kto od pokoleń służył Namiestnikowi? Ja, czy Wasz ród? Kogo będą wieszać i ścinać, torturować i przypalać ogniem? Was, waszych ojców i wasze dzieci! Weźcie to pod rozwagę, nim przyłączycie się do Aragorna.

Mieszkańcy Minas Thirith wzięli to pod rozwagę. Już wiecej nikt nie zdezerterował.

***

- Rozpuśćcie wici - zarządał Eomer. - Większość naszych wojowników podążyła za Władcą Ciemności, ale w Marchii jest jeszcze wielu zdolnych do noszenia broni. Utworzymy dwie nowe armie. Jedna będzie strzegła nas od wschodu. Druga podąży za mną do miejsca, które znam doskonale i połączy się tam z naszymi, specjalnymi wojskami - rozkazał. - Gondorskie pospolite ruszenie natomiast wspomoże w walce Saurona Wielkiego.

_________________
Czas Waśni darmowy system RPG dla fanów Fantasy. Prosta, rozbudowana mechanika, duży świat, walka społeczna.
Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Odwiedź blog autora Odwiedź listę obejrzanych anime / przeczytanych mang
 
Numer Gadu-Gadu
1271088
Velg Płeć:Mężczyzna


Dołączył: 05 Paź 2008
Status: offline

Grupy:
Tajna Loża Knujów
PostWysłany: 20-01-2009, 23:39   

Velg właśnie wracał z patrolu nocnego, kiedy zauważył wielkie mrowie kształtów. Cała droga, wąska w pagórkowatym terenie, była zajęta przez... konie? Tak - wielkie mrowie koni!

I to konii bractwa Melior Absque Chrisma. Admirał zaś żywił poważne wątpliwości co do roli dowódców bractwa w takim przedsięwzięciu - dlatego szybko wydał odgłos imitujący jednego z ptaków jego rodzinnego świata. Ten nietypowy w tej okolicy dźwięk sprawił, iż najbliżsi jeźdźcy odpowiedzieli - i w przeciągu trzech minut cała formacja czterdziestu powietrznych jeźdźców była skupiona przy swoim dowódcy. Velg wykrzyknął.

- Brać ich! - i już sam ten okrzyk wystarczył, aby cztery dziesiątki jeźdźców błyskawicznie zaatakowały oddział.

Rohirrimowie zaiste byli mistrzami koni - w tej walce jednak żadnych szans nie mieli. Rozproszeni, ulegli przewadze liczebnej wojsk MAC. Wprawdzie dobre dwie setnie koni rozbiegły się w popłochu - jednakże resztę wierzchowców ludzie Wielkiego Mistrza zdołali przechwycić. I tak zakończyłaby się niefortunna dla wrogów Patriarchy walka - gdyby nie obecność potężnego dowódcy, jakim był Nazgul.

Otoczony, świadomy własnej pozycji, próbował odlecieć na swym czarnym wierzchowcu - strąciwszy rycerza, który ośmielił się stanąć mu na drodze. Jednak unik, który wykonał, aby konający pegaz nie zderzył się z nim, spowolnił go. Wytrącony z równowagi, wierzchowiec pokazał wszystkim rycerzom Zakonu Nieba, iż lot Nazguli daleki jest od wszelkiej zwrotności. Nim Ulvath zdołał odzyskać kontrolę nad wierzchowcem, dopadł go Velg na rączym Siluyu - wraz z trzema innymi rycerzami bractwa. Jednego pegaza upiór zdołał ubić - jednakże niemal równocześnie czarny miecz Velga ubił i jego wierzchowca. Ów zaskrzeczał przeraźliwie i desperacko się skręcił - tylko po to, aby po kilku sekundach spadania uderzyć w końcu o ziemię.

Zwykły człowiek, przygnieciony takim ciężarem, zapewne zginąłby - jednakże Nazgul wciąż funkcjonował. Zdołał się nawet wydostać spod zezwłoka... Tylko po to, aby stanąć przeciw Wielkiemu Admirałowi Kościoła. Ów zeskoczył z pegaza, aby stanąć przed sługą Nieprzyjaciela jak równy z równym. I stanął jak równy z równym.

Trzykroć ostrza obu szermierzy się spotkały - dwa czarne miecze bez najmniejszej skazy. Trzykrotnie rozległ się brzdęk, kiedy obaj walczący siłowali się przy zetkniętych klingach - lecz czwarte złożenie zadecydowało o wszystkim. Pchnięcie Velga uderzyło tam, gdzie Nazgul powinien mieć sercę - doszczętnie niszcząć jego materialną powłokę.

I już po godzinie, jeźdźcy wrócili wraz z mnogimi końmi, chorym Wielkim Admirałem (którego po zwycięstwie nad Nazgulem chwyciła jakaś... dziwna choroba) oraz trupami towarzyszy.

_________________


Ostatnio zmieniony przez Velg dnia 21-01-2009, 12:25, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź listę obejrzanych anime / przeczytanych mang
Bezimienny Płeć:Mężczyzna
Najmniejszy pomiot chaosu


Dołączył: 05 Sty 2005
Skąd: Z otchłani wieków dawno zapomnianych.
Status: offline
PostWysłany: 21-01-2009, 00:30   

Sauron się nudził. Od czasu, gdy wylądował niedaleko Lorien (w bezpiecznej odległości, na równinach pod lasem - nie chciał być przecież zaskoczony) minęło już kilka godzin. Początek był nawet obfity w wydarzenia - nawet bardzo szeroko zakrojone poszukiwania palantirem nie wykryły tajemniczych entów. Dopiero rozejrzenie się po okolicy przy użyciu bardziej tradycyjnych środków (czyli Oka) wykryło zdążający w stronę Anduiny kontyngent. Było to trochę zaskakujące - wyglądało jakby oddział poruszał się losowo. Władca Mordoru w przypadki nie wierzył - często oznaczały one tylko to, że się jakiś element układanki przegapiło. Trzeba było zachować ostrożność - upewnić się, czy na pewno nie ma jakichś niespodzianek w okolicy, zawrócić Rena, na wypadek gdyby enty przeszły jednak przez rzekę, a potem usiąść i zastanowić się co dalej.
W sumie, skoro już tu był, można było równie dobrze spróbować rozmówić się z Drielą. Jeśli choć trochę uwagi skupiała ostatnio na czymś innym niż pierścień, to istniało pewne niebezpieczeństwo, że może zechcieć włączyć do gry Valarów - a to mogłoby mieć dla świata tragiczne konsekwencje. Dyskusja na parę innych tematów mogła być również wskazana.
Do rozmowy jednak trzeba dwojga - a Władca Czarnej Wieży nie był na tyle głupi, by wchodzić do Lorien - ze swoimi żołnierzami, czy bez nich. Należało więc skłonić Królową Lothlorien by wyszła - i być przygotowanym na wypadek, gdyby pojawiła się w zbyt licznym towarzystwie.
Nazgule zostały odprawione na dalszą odległość. Wiwerny i latające bestie rozsiadły się w okolicy (choć część z nich była przygotowana do natychmiastowego odlotu). Towarzyszący Władcy żołnierze po rozstawieniu straży rozsiedli się w okolicy, wyraźnie jednak zachowując, z szacunku (i strachu) pewną odległość od swojego Króla i Boga. Ten zaś, po poczynieniu wpierw pewnych przygotowań (znał Drielę na tyle, że wierzył, że mogą się przydać) znalazł sobie wygodny kamień, rozsiadł z palantirem na kolanach, sprawdził sytuację militarną, uśmiechnął się i pomachał w stronę lasu - na wypadek jakby ktoś go obserwował, a potem zaczął czekać na ruch Drieli, zabijając czas próbami znalezienia jej przez palantir (Niestety, znalezienie pojedynczego elfa w wielkim lesie przypominało szukanie igły w stogu siana) - przed Okiem niestety las był już od dawna chroniony (Sauron podejrzewał działanie jednego z elfich pierścieni, ale do niedawna była to jedynie hipoteza).
Od tamtego czasu minęło już kilka godzin, a reakcji nadal nie było. Czarny Władca zastanawiał się, ile jeszcze będzie musiał czekać.

_________________
We are rock stars in a freak show
loaded with steel.
We are riders, the fighters,
the renegades on wheels.

The difference between fiction and reality? Fiction has to make sense.
Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość
Grisznak
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 21-01-2009, 13:56   

Opierając się na doniesieniach zwiadowców (zarówno swoich jak i wrogich, złapanych) Grisznak doszedł do wniosku, że czas na ostateczną bitwę z wrogiem jeszcze nie nadszedł. Wróg wziął twierdzę i rozłożył obóz niedaleko, fortyfikując go jednak na tyle mocno, że zdobycie nie wchodziło w grę. Dwie brygady goblinów zostały pchnięte do przodu, nie po to, by szturmować obóz MACantów, ale by przypominać im, że znajdują się na wrogiej ziemi. Żaden żołnierz MAC, który oddzielił się od swoich towarzyszy, nie mógł być pewien, czy wróci żywy. Zmasakrowane zwłoki maruderów były straszliwym świadectwem działalności goblińskich sabotażystów.

Wiedząc, jaką trasę obrał MAC, jedna z dywizji, którą Grisznak miał do dypozycji, licząca pięć tysięcy orków i setkę trolli, umocniła się na linii wzgórz, czekając na nieprzyjaciela. Dwa pułki jazdy wysłane zostały na głębokie tyły wroga - ich celem było sprawdzić, jak mocno obsadzone jest wybrzeże i możliwie skuteczne przerywanie linii zaopatrzenia wroga. Wywiad donosił bowiem, że wróg nie zostawia na tyłach większych jednostek zabezpieczenia. Główne siły własnej armii, pod swoim osobistym dowództwem, orczy generał wycofał na przełęcz w Białych Górach, którą musiała przeprawić się armia idąca z zachodu na Minas Tirith,
Powrót do góry
Daerian Płeć:Mężczyzna
Wędrowiec Astralny


Dołączył: 25 Lut 2004
Skąd: Przestrzeń Astralna (Warszawa)
Status: offline

Grupy:
Tajna Loża Knujów
PostWysłany: 21-01-2009, 15:05   

Saruman z radością obserwował wydarzenia przez palantir. Wróg próbował chronić swe naziemne patrole... co się chwaliło. Ale popełnił wielki błąd wybierając taką metodę. Powietrzni jeźdźcy, by zachować kontakt wzrokowy z oddziałem oddanym pod ich opiekę musieli lecieć bardzo nisko... a dodatkowo, nie mogli liczyć na żadne szybkie i odpowiednio silne wsparcie.
Wykorzystując fatalną pogodę, gęste i nisko położone chmury oraz deszcz (naturalne, nie spowodowane czarami Wroga... o czekającej na nich ciemności MAC wiedzieć jeszcze nie mógł) ograniczające widoczność grupki liczące po pięć orlich jeźdźców zaatakowały najbardziej oddalone dwuosobowe grupki strzegące patroli naziemnych. Dzięki doskonałej mobilności i błyskawicznym manewrom w ogóle nie podejmowali walki, w przelocie jedynie traktując przeciwnika pociskami zawierającymi goliński ogień. Owa płonąca nawet w strugach deszczu substancja oznaczała koniec dla każdego, kto został nią oblany. Tego dnia prawie trzydziestu powietrznych jeźdźców MAC i tyleż samo wierzchowców straciło życie, spłonąwszy żywcem.
Oddziały orłów wycofały się, nim wróg zdołał przygotować większe siły powietrzne, zdolne im zaszkodzić. Trzeba jednak przyznać skuteczność powietrznym jeźdźcom, gdyż kilka samodzielnych patroli zebrało się jeszcze przed zmobilizowaniem głównych sił i podjęło pościg - jednak dzięki przewadze prędkości i zasięgu wzroku orłów okazał się on nieskuteczny.

_________________
Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość
 
Numer Gadu-Gadu
3291361
Fei Wang Reed Płeć:Mężczyzna
Łaydak


Dołączył: 23 Lis 2008
Skąd: Polska
Status: offline

Grupy:
Melior Absque Chrisma
PostWysłany: 21-01-2009, 16:19   

Droga na wschód nie należała do najciekawszych - owszem, Fei spotkał na niej jeszcze kilka grup pająków podobnych tym, które wcześniej pokonały jego Enty, lecz atakowały one tylko wtedy, kiedy Enty stały im na drodze. W przeciwnym wypadku nawet nie zwracały na nie uwagi, mijając je o kilka kilometrów, czasem o kilkaset metrów lub mniej. Poza tymi olbrzymami Fei zauważył także dużo mniejsze, przemykające od kryjówki do kryjówki, zawsze w bezpiecznej odległości, zawsze gotowe do odwrotu w przypadku ataku. Jak bardzo różniły się one zachowaniem od swoich większych pobratymców.

Czasem pokazywały się na horyzoncie jakieś pojedyncze oddziały konnych, niektóre przez jakiś czas ich śledziły, lecz na tym się kończyło. Poza tym miał miejsce jeszcze jeden incydent. Było to w czasie przeprawy przez Wielką Rzekę. Fei nagle poczuł na sobie wzrok niematerialnego magicznego oka. Popatrzyło na niego kilka sekund, po czym znikło, jakby go nigdy nie było - zostało tylko niezręczne uczucie, jakie powstaje zaraz po tym, gdy mija ta pewność, że jest się obserwowanym. Fei wlazł na najwyższe gałęzie jednego z większych Entów i spojrzał na północ. Był pewien, że stamtąd pochodziło to źródło mocy. Potężne źródło. Był ciekawy spotkania oko w oko z jej posiadaczem, ale wiedział, że na to jest jeszcze za wcześnie. Teraz miał co innego do wykonania, a poza tym, miał wrażenie, że i tak, prędzej czy później, do tego spotkania dojdzie... Zszedł na dół, usadowiając się wygodnie, i czekał, aż reszta Entów przekroczy rzekę.

A radziły sobie z tym bardzo dobrze, mimo iż Fei wcale nie miał zamiaru ich instruować. To miał być kolejny test i ćwiczenia z zorganizowanej, efektywnej pracy zespołowej. A działali sprawnie i bez wahania:
Jeden z większych Entów, wzięty przez towarzyszy, odpowiednio ustawiony przy brzegu, poleciał do przodu, przez rzekę, amortyzując upadek gałęziami. Po chwili utworzono w ten sposób pomost o szerokości około dwudziestu metrów, po którym Enty przechodziły na drugą stronę. Cała przeprawa zajęła jakieś dwie godziny.


Reszta drogi minęła już bez niespodzianek.Niecałe dwa dni od pierwszego spotkania z olbrzymimi pająkami Fei (ciągle kierując się śladami) ujrzał na horyzoncie pas ciemnej zieleni. Po kwadransie nie było już wątpliwości - przed sobą musiał mieć Mroczną Puszczę. Fei zatrzymał Enty. Pośpiech nie jest wskazany. No i musiał brać poprawkę na potrzeby Entów. W czasie kilku godzin większość Entów powinna uzupełnić niezbędne zapasy płynów.

I tak w odległości kilku kilometrów od Mrocznej Puszczy rozłożyły się Enty - kilkaset mobilnych jednostek, które w tym momencie nie potrzebowały odnawiać zapasów, ustawiło się w pozycji obronnej, bacznie obserwując równinną okolicę oraz skraj lasu. W tym czasie pozostałe Enty odpoczywały, wchłaniając wodę, sole mineralne i inne niezbędne substancje.

_________________

Ręce za lud walczące sam lud poobcina.
Imiona miłych ludowi lud pozapomina.
Wszystko przejdzie. Po huku, po szumie, po trudzie
Wezmą dziedzictwo cisi, ciemni, mali ludzie.

A. Mickiewicz
Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość
Avalia Płeć:Kobieta
Love & Roll


Dołączyła: 25 Mar 2007
Skąd: mam wiedzieć?
Status: offline

Grupy:
AntyWiP
PostWysłany: 21-01-2009, 20:39   

Kapłanka po wypuszczeniu ostatnich uzdrowionych żołnierzy sama postanowiła wrócić do kościoła. Nie dane jej było już wracać na wspaniałym czarnym koniu ale wierzyła, ze jeszcze kiedyś go dosiadzie. Dzięki odrobinie magii szybko wróciła do latającej twierdzy. Jednak nie dane było jej odpocząć. Zaraz po powrocie dostała wiadomość o ciężko chorym Velg'u któremu jak do tej pory nie udało się pomóc, a jego stan podobno ciągle się pogarszał. Avalia niezwłocznie udała się do skrzydła szpitalnego, gdzie zaprowadzono ja do specjalnej komnaty gdzie znalazła chorego. Podeszła do łóżka, przyjrzała się uważnie młodzieńcowi po czym położyła mu delikatnie rękę na czole.
- Dziecko drogie tobie to chyba życie nie miłe - mruknęła i zaczęła szukać czegoś w płaszczu. Wyciągnęła kilka woreczków i buteleczek oraz małą miseczkę. Z pięć minut trwało zanim przygotowała odpowiednia mieszankę. Podała ją Velg'owi po czym położyła mu dłoń na oczach i zaczęła wymawiać zaklęcie.
- Za niedługo powinien się obudzić, ale leżeć ma co najmniej dobę. Na razie nie podawać mu posiłków, ma pić tylko dużo wody.
- T-tak...jest - wymruczeli kapłani zgromadzeni w pomieszczeniu, zaczynając się kłaniać kiedy dziewczyna opuszczała komnatę.
Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Costly Płeć:Mężczyzna
Maleficus Maximus


Dołączył: 25 Lis 2008
Status: offline

Grupy:
Melior Absque Chrisma
PostWysłany: 21-01-2009, 21:33   

Deszcz jak zawsze spaść musiał w najmniej odpowiednim momencie. Mroczny Kapłan Costly, szczelnie schowany za Pantaleonem, przeklinał pogodę prowadząc konia za uzdę. Ścieżka wypełniona była zdradliwymi, mokrymi od deszczu kamieniami. Molina nie chciał ryzykować zdrowia konia, nie wiadomo, czy uda mu się zdobyć w tych okolicach kolejnego.

Przemieszczanie się za pomocą magii doprowadzało Kapłana na skraj wyczerpania. Teleportacja zawsze była męcząca, ale od kiedy opuścił kościół stała się wręcz katorgą. Na dodatek zaklęcie rzucało go w dość sporym promieniu od punktu docelowego. Bez wyraźnej potrzeby mężczyzna postanowił go nie używać.

Używanie magi w wszelakiej postaci od momentu gdy opuścił fortecę stało się wyjątkowo trudne. Pantaleon jak do tej pory działał dobrze, ale było to dość proste zaklęcie, na dodatek opanowane do mistrzostwa przez Costliego w czasie studiów. Używanie bardziej skomplikowanej magi mogło okazać się bardzo niebezpieczne w tych okolicznościach.

Nie było co do tego wątpliwości - tutejsza ziemia wypełniona jest siłą innego pochodzenia, niż ta znana Bractwu. Wyglądało też na to, że obie siły wzajemnie się zwalczają. W kościele, będącym centrum potęgi magicznej Bractwa nie odczuwał tego mocno. Nic dziwnego, tak silny obiekt magiczny zapewne zaburza też w miejscu gdzie się pojawi tą heretycką moc. Problemy Kapłana mogły oznaczać, że znajduje się w niedalekiej odległości od silnego źródła heretyckiej magi.

Co może być źródłem magi używanej przez tutejszych mieszkańców? Czy to jakiś niezwykły w swojej naturze artefakt? A może jakaś zadziwiająca istota?

Spływająca po twarzy Moliny woda skutecznie uniemożliwiała mu precyzyjne rozważania. Jedno było pewne - choć rozkazy które dostał nie obejmowały badań tego zagadnienia, to dostał też autoryzacje do podejmowania działań stosownych do zaistniałych okoliczności. Jeżeli słuszne są wnioski Kapłana, to nie można przejść nad tą sprawą obojętnie.

- Tylko jak szukać źródła mocy, o którym wiem jedynie, że istnieje. - Powiedział suchym głosem pod nosem.

Przez głowę mężczyzny przeleciała myśl, która sprawiła, że aż na chwilę się zatrzymał.

Co się jednak stanie, gdy kościół napotka źródło o sile porównywalnej do własnej? Ciekawe, czy ta kraina przetrwa takie starcie mocy...

Mężczyzna wolno prowadził konia kierując się na wschód.

_________________
All in the golden afternoon
Full leisurely we glide...
Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość
kic Płeć:Mężczyzna
Nieporozumienie.


Dołączył: 13 Gru 2007
Skąd: Otchłań Nicości
Status: offline

Grupy:
Melior Absque Chrisma
PostWysłany: 21-01-2009, 23:37   

Dzień kończył się płaczem nieba. Jakby to był znak - ostatnie ostrzeżenie - przed zagrożeniem. Patriarcha czuł to. Domyślał się, że coś wisi w powietrzu. Dochodziło do niego wiele raportów o wystawionych do przodu oddziałach wroga. Kic domyślał się, że szykuję się coś strasznego. Ogniki już nie raz napotkały liczniejsze i częstsze patrole wroga. Założyciel Bractwa wiedział, że czeka ich próba. Na horyzoncie malował się mrok, który z godziny na godzinę zbliżał się ku nim. Głowa Kościoła była już pewna zbliżającego się fatum. Cisza przed burzą…
Dlatego też Patriarcha tego dnia darował sobie tworzenia nowych ogników. Posiadał ich już i tak wystarczająco dużo - dwa tysiące. Była ich taka ilość, że w rozproszeniu nie dawała się zauważyć, a jednocześnie pozwalała ogarnąć swoim nadzorem imponujące połacie ziemi. Ostatnio ogniki były bowiem skuteczniejsze niż tradycyjny wywiad. Patriarcha natychmiastowo wiedział o zbliżającym się zagrożeniu, co powodowało przyśpieszeniem odpowiednich kontr działań. Ich możliwości wizualne również były sprawniejsze od normalnych ludzi. Jako że były, to istoty zrodzone z magii, to ich zasięg obserwacji podczas mroku był o wiele szerszy od nawet najlepszych zwiadowców. Trzeba jednak zauważyć, że im dalej od celu, tym bardziej rozmazany staje się krajobraz dla ognika. Jednak Patriarcha nie tworzył ich więcej tego wieczora. Musiał być pełen sił na nadchodzące starcia.

* * *

Tymczasem w obozie Gondoru trwałą dyskusja. Głównodowodzący, n. Aragorn wysunął swój postulat.
- Skoro strategia została już ustalona, to na mnie już czas. Muszę skoordynować działania z ich armią, a do tego musze spotkać się z ich Patriarchą. Stamtąd będę też Was asystował. Za to Wy poprowadzicie nasze armie.
W sali zapanowała głucha cisza. Wielu z dowódców sądziło, że to sam Aragorn poprowadzi armię Gondoru jednak się przeliczyli. Wtedy to zastępca n. Aragorna rzekł.
- Dobry plan Panie. Twoje życie będzie najbezpieczniejsze na tej wyspie oraz będziesz mógł nas wesprzeć stamtąd, podglądając nasze działania. Niech tak będzie.- Przytaknął, a za nim z niepewnością przytaknęli również inni.
- Czas na mnie. – Rzekł n. Aragorn. – Walczcie dumnie w imię Gondoru, a ja wesprę Was najszybciej jak będę mógł.
- Za Gondor. – Krzyknęli dowódcy i odeskortowali n. Aragorna pod sam kościół.
Jak już znalazł się na latającej fortecy, wtedy to poprosił o audiencje u Patriarchy. Zgodzili się oczywiście bez najmniejszego słowa sprzeciwu. Wkrótce po tym do pokoju wszedł n. Aragorn i spotkał się z Patriarchą...

_________________
"Zaczynałem jako zwykły zegarmistrz, ale zawsze pragnąłem osiągnąć coś więcej." - Lin Thorvald


Melior Absque Chrisma
Pierwszy Epizod MACu
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Odwiedź stronę autora Odwiedź galerię autora
Serika Płeć:Kobieta


Dołączyła: 22 Sie 2002
Skąd: Warszawa
Status: offline

Grupy:
Tajna Loża Knujów
WIP
PostWysłany: 21-01-2009, 23:54   

- Co on, piknik sobie urządził?!
Wszyscy mieli nerwy napięte do granic możliwości, chociaż (a może zwłaszcza że) sytuacja wyglądała skrajnie... niepoważnie.
TO miała być armia?! Zaledwie czterystu jeźdźców, może nawet nieco mniej. Oczywiście Sauron nie mógł wiedzieć dokładnie, jakimi siłami dysponuje Lorien, ale było absolutnie niemożliwe, żeby mógł AŻ TAK niedoszacować.
Sam Sauron zresztą również nie wyglądał, jakby przygotowywał się do poważnej bitwy. Drozdy doniosły, że siedział sobie jakby nigdy nic, bez zbroi (JAK TO bez zbroi?!), za to we wściekle pstrokatej koszuli (gdyby był tam ktoś bardziej kompetentny w kwestii mody, określiłby ją jako hawajska w palemki. Ale niestety nie było, więc "pstrokata" musi wystarczyć). A w dodatku z zadowoloną miną machał ręką w kierunku lasu.
- Ciekawe, czy sądzi, że jak tu trochę posiedzi, to umrzemy ze strachu? - mruknął Keleborn.
- Nie wiem. Ale czy to stwarza jakąś szansę, że najpierw powymierają z nudów?...

Bez sensu. Gdyby Sauron chciał rozgrywać bitwę, powinno być ich o rząd wielkości więcej, zakładając przy tym, że Władca Ciemności jest bardzo pewny siebie i liczy się z ogromnymi stratami. Gdyby porwał się na szturmowanie Lorien, czego się obawiała, zapewne zaopatrzyłby się w armię większą o dwa rzędy wielkości. Oraz stadko Nazguli i Balroga - wiedziała, że nigdy nie miał skłonności do niepotrzebnego ryzykowania. Ale czterystu jeźdźców?! Czterystu jeźdźców mogliby powystrzelać jak kaczki, gdyby tylko zdołali się do nich zbliżyć!
I to był niestety problem. Mieć niemal na wyciągnięcie ręki Nieprzyjaciela ze śmiesznie małym oddziałem to jedno, a podejść na tyle blisko, żeby znaleźli się w zasięgu łuków, to zupełnie co innego. Musieliby wyjść ze Złotego Lasu przynajmniej na pół kilometra - a to oznaczało znalezienie się poza barierą. Zresztą ukształtowanie terenu w tym miejscu nie dawało im żadnej przewagi. Poza tym wróg mógłby wówczas zwyczajnie odsunąć się trochę dalej - było przecież całkowicie oczywiste, że obserwuje okolicę choćby w "tej dziwnej kuli", którą ma ze sobą (palantir oczywiście... Ciekawy pomysł na kontrolowanie sytuacji, swoją drogą).

- Gdyby tylko udało się go zwabić do lasu...
- Ale się nie uda - prychnęła Galadriela - za dobrze go znam. On NIE jest głupi. Będzie tak siedział i sobie z nas drwił tak długo, aż puszczą nam nerwy i wyjdziemy na otwartą przestrzeń.
- A wtedy nas zaatakuje?
- Przy takiej różnicy sił to już prędzej się zmyje...albo wciągnie nas w jakąś pułapkę. Nie możemy mieć pewności, że nie ma nic w zanadrzu. Chociaż gdyby zajść go od tyłu...
- Driela, niby jak!?
- Już ja wiem, jak... Czekaj, to w sumie jest jakiś pomysł. Jakby wysłać tak z połowę armii na jego tyły, a drugą połową ruszyć z lasu, jedno i drugie najlepiej w TEN sposób, o którym oboje myślimy...
- A on wyciągnie skądś tę armię, której tu nie ma?
- Mamy paranoję, wiesz?
- Wiem. Mamy również jedyną zapewne w historii szansę, żeby pokonać Saurona pozbawionego praktycznie armii!
- Cudownie, podzielam twój entuzjazm, Kel. Tylko nie wziąłeś pod uwagę, że jeżeli przegrupuję wojska w TEN sposób, to będę zapewne potwornie zmęczona. Zbyt zmęczona, żeby stawić czoła w walce samemu Nieprzyjacielowi. A bez tego nie mamy szans.
- Ja kompletnie nie rozumiem, co on knuje...

Galadriela rozumiała doskonale. Chciał negocjować. A przynajmniej dawał do zrozumienia, że chce negocjować. Naprawdę sądził, że odda mu pierścień ot tak, bez walki? Chyba, że postanowił się zgodzić na warunki, które... Z przerażeniem uświadomiła sobie, że nie byłaby w stanie powtórzyć dokładnie, co takiego właściwie wtedy napisała, zbyt bardzo dała się ponieść emocjom. Coraz lepiej. A poza tym przecież NIE CHCIAŁA z nim negocjować! Przeklęty kłamca, oszust i morderca!
Przed oczami stanął jej wypalony Fangorn. Zapłaci za...
Setki obcych Entów zapewne wciąż maszerowały w kierunku Mrocznej Puszczy.
Obcych.
Jakaś potęga wystarczająco silna, by niszczyć - nie zaburzać, jak Morgoth, lecz niszczyć! - Pieśń zstąpiła na ziemię. To nie była sprawa, którą można było odłożyć ot tak, na później.
Czyżby chciał negocjować, bo...?

Jak bardzo by tego nie chciała, wiedziała, że musi podjąć wyzwanie.

A drozdy doniosły, że wielki Władca Ciemności siedzi pod lasem i puszcza w jego kierunku papierowe strzałki. Zapisane. Jeden z nich, nawet pomimo strachu przez złym urokiem, przyniósł jedną z nich w dziobie ze zwiadu.

Zieeeeeeew... ile można czekać?


***

- Jeśli ten człowiek jeszcze raz wygłosi mowę o obowiązku, poświęceniu i odwadze, to słowo daję, że naprawdę wyślę go z poselstwem!
Oczywiście musiała wtajemniczyć przynajmniej część w swoich ludzi w powody, dla których zdecydowała się na coś tak upokarzającego, jak próba dialogu z Nieprzyjacielem. Oczywiście Boromir, jako Niezwykle Ważna Osobistość z jednego z ludzkich plemion, powinien zostać zaproszony na naradę - i został, dla świętego spokoju. I tak mieli wystarczająco dużo na głowie, żeby jeszcze wysłuchiwać jego protestów...
I to był błąd. Bo od protestów stokrotnie gorsze były zapewnienia, że chętnie podejmie się tej straszliwej misji, poświęci życie dla dobra świata, odda swoją duszę w walce z czymśtam, mają jego miecz (ciekawe po co) i w ogóle. Zwłaszcza w ogóle.
"Mnie, mnie, mnie wybierz, mnieeeeeeeeee!".
Fantastycznie. Szkoda, że nie wypada kneblować gości.
A negocjacje rozpoczęły się - oczywiście - pocztą ptasią.

***

Jeszcze nie zwariowałem. Byłbym wdzięczny za informację, z której strony wyglądam na samobójcę. A może by tak spotkanie przy równych siłach?

...i wcale nie były proste. Rzecz jasna kuszący pomysł, żeby zaprosić go samego, bez obstawy, do Lorien - gdzie poza mocą Pierścieni dysponowała najlepszymi łucznikami Śródziemia i była na własnym terenie - nie spotkał się ze specjalnie ciepłym przyjęciem. Jeśli wyjdzie z całą armią - Władca Ciemności się wycofa (jakże by chciała zobaczyć, jak ucieka z podkulonym ogonem! - chyba nie ma ogona, chociaż kto go teraz wie, ale to szczegół). Z kolei pomysł, żeby spotkać się przy równych siłach - na zasadzie "nikt normalny w takim wypadku nie zaatakuje", rozbijał się o rzeczowe pytanie "a kto tu jest normalny?!".

Kilka godzin później, po zużyciu tony makulatury (oraz wielokrotnym wysłuchaniu opinii o całej sprawie drozda, który kursował między nią Sauronem w te i wewte), doszła do wniosku, że idealnych warunków nie wynegocjuje do końca świata. ZAWSZE będzie istniał jakiś kruczek, dla jednej lub drugiej strony. Spotkanie przy względnie równych siłach, w dodatku BEZ łuczników (którzy mogliby szybko i skutecznie pozbawić kawalerię wierzchowców), to najlepsze, na co zgadzał się Sauron. Upierał się, że bez względu na jej ewentualne zapewnienia o "pokojowych negocjacjach" nie zgodzi się na warunki, w których nie będzie mieć absolutnej pewności, że zdoła w razie czego się bezpiecznie wycofać. Z drugiej strony ona sama, niedaleko bariery i krawędzi lasu, gdzie mogła spokojnie rozstawić pozostałą część wojska, byłaby w takim układzie bezpieczna - o ile oczywiście nie trzymał w zanadrzu czegoś bardzo paskudnego.

W innych okolicznościach nie zgodziłaby się na coś takiego nigdy.
Ale pamiętała to straszliwe uczucie, gdy ktoś wydzierał ze świata fragment jego esencji...
Na coś trzeba się było zdecydować.

***

Pięciuset uzbrojonych po zęby doborowych elfich wojowników (w tym ponad 200 konnych) odprowadzało ją na na podloriańską równinę. Zgodnie z umową konie prowadzili za uzdy - tamci również nie dosiadali swoich rumaków.
Pozostała część jej armii, uzbrojona w doskonałe łuki, czaiła się tuż przy linii lasu, gotowa do reakcji w każdej chwili.

Głupia, głupia, głupia, zgubisz siebie i ich wszystkich! - podpowiadało jej coś w myślach, podczas gdy inna część jej umysłu, zapewne słuchając podszeptów pierścienia, namawiała ją, żeby wykorzystać okazję, postawić wszystko na jedną kartę i zaatakować.



Wyglądał dokładnie tak samo, jak go zapamiętała, jeśli nie liczyćzupełnie absurdalnego stroju.
- Drielcia!
- Nie spoufalaj się - wysyczała, a całe napięcie, które nie opuszczało jej przez ostatnie godziny, zdecydowało się znaleźć wreszcie ujście.

To było bardzo nierozsądne, bardzo niebezpieczne i bardzo, ale to bardzo nieplanowane.

Galadriela, Mistrzyni Magii, pani Złotego Lasu zacisnęła pięść i z całej siły walnęła Władcę Ciemności w szczękę.

_________________
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź blog autora
 
Numer Gadu-Gadu
1051667
Kitkara666 Płeć:Kobieta
Ave Demonius!


Dołączyła: 17 Lis 2008
Skąd: From Hell
Status: offline

Grupy:
Melior Absque Chrisma
Syndykat
PostWysłany: 22-01-2009, 00:39   

- Czasy stały się niespokojne. - Pomyślała Kitkara szybując nad twierdzą na swym wiernym wierzchowcu. - Jedna wojna goni drugą. Nie rozumiem ludzi, którzy z nami walczą... Przecież wszyscy chcą żyć w spokoju.

- Nie uważasz, że dla niektórych to może być nudne? - Zapytał Kemi czytając jej w myślach.

- Taaak, na przykład dla nas. - Rzekła na głos. - Widzisz coś ciekawego w dole?

Smoczy łeb rozejrzał się najpierw po woli w prawo, następnie w lewo. Syknął zły.

- Gobliny, około dwudziestu.

- Nie znoszę goblinów. Śmierdzą gorzej niż orki i są paskudniejsze. Załatwmy to szybko, chce wrócić do rozmyślań.

- I tak nie masz nic ciekawszego do roboty. Wszyscy są zajęci swoimi sprawami.

- Dobrze, mam czas dla siebie i nikt mi nie przerywa.

Smok złożył skrzydła i zanurkował w chmury niczym pocisk. Kiktara przylgnęła płasko do jego grzbietu, by pęd powietrza jej nie porwał. Tuż nad ziemią zwinnie zeskoczyła z grzbietu. Bez zbędnych słów cięła wrogów jak szmaciane lalki, których zresztą nie znosiła. Gobliny zdały sobie sprawę z jej obecności dopiero kiedy dziesięcioro z nich już leżało martwych. Trzech z nich, najwyraźniej tych mądrzejszych, czmychnęło w krzaki. Reszta nie miała tyle szczęścia. Cuchnące ścierwa rozsiane były na drodze.

- Wracajmy do Altruisty zdać raport.

Kemi z zadowoleniem skoczył ponownie w chmury.

- Nie ścigamy pozostałych?

- Nie, mój drogi. Niech ostrzegą innych, niech się obawiają, niech ich serca przepełni obezwładniający strach przed śmiercią... Przed nami. Bowiem kto staje naprzeciw Kica, staje naprzeciw nas. Chce by byli tego świadomi, że jeżeli nie zaniechają swoich czynów, to zapłacą za to najwyższą z możliwych na tym świecie cen.

Kiedy dotarli na balkon Kemi zmienił się w człowieka i wraz ze swoją towarzyszką wszedł z kamienną miną do Lustrzanej Komnaty. Ukłonili się kilku braciom i bez zbędnych ceregieli udali się prosto przed oblicze Altruisty. Kapłan ukłonił się, lecz Kitkara nie zważając na nic podeszła do mężczyzny i pocałowała go w policzek.

_________________
Don't let them ever tell you that you're too small
'Cause your fate comes from within
You are strong forever, you heard the call
In the night the crimson light is bleeding
A new life shall start with a freedom heart
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź blog autora
 
Numer Gadu-Gadu
28180514+-+jak+coś+dać+znać+jeśli+ktoś+chce+pisać+zemną+na+gg+najpierw+mailem+albo+na+pw
Altruista
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 22-01-2009, 12:19   

Kapłan uśmiechnął się do młodej dziewczyny.
- Dobrze, że jesteś. - Odezwał się. - Właśnie zbliżamy się do rzeki Ringlo. Chciałbym byś przekazała naczelnemu dowódcy Norrcowi rozkaz, by na razie się wstrzymał z przekraczaniem tej rzeki. Niech rozbije obóz w jej pobliżu. Powiedz mu, że ten rozkaz pochodzi od samego Patriarchy.
- Jak sobie życzysz. - Odpowiedziała dziewczyna po czym ukłoniła się i wraz z Kemim wyszła.

Altruista usiadł w fotelu. Spojrzał na liczne lustra, które ukazywały obraz maszerującej cały czas przed siebie wielkiej armii MAC. Zamyślił się. Nad ranem otrzymał raport,
który zawierał informacje na temat śmierci dwunastu żołnierzy. Ostatniej nocy oddalili od swoich oddziałów. Znaleziono rano ich martwe ciała. Wszyscy mieli poderznięte gardła.

- Norrc musi ich bardziej pilnować, by się nie rozłazili. -Pomyślał na głos. - Ale teraz muszę się zając czymś o wiele bardziej istotnym. Czas pokazać prawdziwą moc MAC.
- Proszę obrać kurs na Edhellond. - Odezwał się na głos. - Nasz Patriarcha przyszykował coś specjalnego.
Powrót do góry
Fei Wang Reed Płeć:Mężczyzna
Łaydak


Dołączył: 23 Lis 2008
Skąd: Polska
Status: offline

Grupy:
Melior Absque Chrisma
PostWysłany: 22-01-2009, 22:54   

Minął dzień, odkąd armia Entów wkroczyła w Mroczną Puszczę, po raz kolejny zmieniając szyk, jako że w lesie nie sposób było podróżować zwartymi kolumnami. Enty utworzyły 40 kolumn po 45 jednostek - oddalone od siebie około 10 metrów i z odstępami między kolejnymi rzędu 5 (pozostała dwusetka tworzyła straż i zwiad, także na skrzydłach i z tyłu). Uformowani w "prostokąt" o szerokości 400 i długości 225 metrów, zagłębiały się w ponury las, próbując odszukać ślady, zagubione niedługo po wejściu do niego. Główną tego przyczyną była ciemność, która nadeszła ze wschodu, przynosząc ze sobą silną burzę. W takich warunkach nie można się było szybko poruszać, pomimo tego, że las był żywiołem Entów.

Gdy pierwsza fala burzy minęła Fei poczuł natarczywą obecność, którą potwierdziły też Enty. Znał to uczucie - coś podobnego towarzyszyło mu w drodze do Prawdziwej Głębi... Elfy! Tak, to mogły być one. Zastanowił się, dlaczego się nie ujawniają, choć przecież łączy je z Entami więź Natury. No tak - pomyślał - zapewne wyczuwają w nich coś im bliskiego, co zyskały w czasie swego formowania, gdy wchłaniały magię dziewiczego kraju Fangorn, jednak to nie są Enty, które oni znają. I taka ich ilość? Przedwczesne ujawnianie się byłoby prawdziwą głupotą. Owszem, wiedzą, iż same też zostały wykryte - więź jaką posiadają z tą krainą nie mógł zostać przez Enty niezauważone, ale tutaj są praktycznie nieuchwytne.

Fei zatrzymał Enty. Z korony drzew, ciągle jeszcze miotanej silnym wiatrem spadały grube krople, strasznie go irytujące. Spróbował zignorować ich denerwującą obecność i skupić się na tych, których nie widać. Wyczekiwał. Elfy najwyraźniej też się zatrzymały. Ale nie na długo - magiczna nić, jaką Fei stworzył z wielkim trudem pękła. Północ!
Długo się nie zastanawiał. Pamiętał, jak młoda elfka-zwiadowczyni, nie chcąc się ujawnić, zaprowadziła go w miejsce, które szukał. Miał nieodparte wrażenie, że teraz jest podobnie - elfy nie chcą się pokazać, ale go gdzieś zaprowadzić. Gdzie? Po co? Trudno było przewidzieć. Należało zachować wszelkie środki ostrożności. Tak więc Enty po raz kolejny wznowiły swój marsz, tym razem kierując się na północ. W Mrocznej Puszczy, podczas burzy...

Minął już dzień, choć nic poza zegarem biologicznym Feia (i tym, co trzymał na łańcuszku w kieszeni) na to nie wskazywało - ciemność była jednaka, tak jak monotonny był las. Burza już dawno minęła, choć deszcz ciągle padał... gdy nagle Elfy zniknęły. Czy raczej, co było dużo bardziej prawdopodobne, szybko oddaliły. Wyglądało na to, że tym razem na dłużej. Jednak było coś bardziej niepokojącego. Im dłużej maszerowali na północ, tym Fei mocniej wyczuwał wrogość, ale nie w otoczeniu, lecz w tym, co było przed nim.

Aż w końcu jeden z Entów doniósł, że przed nimi las się urywa - dalej czernieje wzniesienie, na którym, w nielicznym świetle pochodni widać fortyfikacje.

- Czyżby tutaj prowadziły mnie Elfy? - zamyślił się chwilę, po czym wydał odpowiednie rozkazy. Kilkadziesiąt metrów od granicy lasu Enty ustawiły się, kolumnami tworząc teraz szeregi-pierścienie. A wszystko w taki sposób, że zanim jeden szereg się kończył, w odległości 10 metrów przed lub za zaczynał się kolejny. Ostatecznie ten niepełny, długi na ponad pół kilometra pierścień w każdym miejscu składał się z co najmniej dwóch szeregów. Dodatkowo zwiadowcy znieruchomieli w postaci drzewa, bacznie obserwując okolice. Powietrze było bardzo gęste, wilgotne...

_________________

Ręce za lud walczące sam lud poobcina.
Imiona miłych ludowi lud pozapomina.
Wszystko przejdzie. Po huku, po szumie, po trudzie
Wezmą dziedzictwo cisi, ciemni, mali ludzie.

A. Mickiewicz
Powrót do góry Zobacz profil autora
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Strona 7 z 13 Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 6, 7, 8 ... 11, 12, 13  Następny
Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików
Możesz ściągać załączniki
Dodaj temat do Ulubionych


Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group