FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  Galeria AvatarówGaleria Avatarów  ZalogujZaloguj
 Ogłoszenie 
Forum archiwalne, nie można zakładać nowych kont.

Poprzedni temat :: Następny temat
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 7, 8, 9, 10, 11, 12  Następny
  Zamieszczone na Czytelni
Wersja do druku
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 07-04-2007, 20:53   

Rozdział 18

Dziewczynę obudził niesamowity łomot i niezrozumiałe krzyki mistrza, które przebijały się nawet przez grube kamienne ściany. Powoli spełzając z rozkosznego łoża, Lina kombinowała, co tam się mogło stać, czy już się skończyło, i czy warto się pojawiać na podsumowanie. Oj warto, warto. Opuścić taki cyrk! W głównej Sali panował chaos. W artystycznym nieładzie po podłodze rozrzucone były jakieś rzeczy i kilka przedmiotów umeblowania. Spalone. W smętnych resztkach witraży hulał wiatr, wszystkie drzwi się tęsknie chwiały, wejściowe tak w ogóle majtały się na jednym zawiasie. Prowadzące do komnat poprzedniego właściciela przejście, którego unikał nawet Ti’eor, jaśniało karmazynowym światłem.
Równo na środku Sali pod wcale nie tak niskim sufitem wisiał winny tego całego bałaganu. Lis kopał nogami w powietrzu i rzucał się, desperacko trzymając się rękoma za gardło. A alchemik już podwijał rękawy by po zdjęciu magicznej Pętli osobiście udusić kwaterona. Ze wściekłych syków czerwonookiego drow i zduszonego szeptu ucznia można było całkiem łatwo odtworzyć wydarzenia. Nie żeby była w tym celu potrzebna jakakolwiek dodatkowa informacja. Szczęściarz-zbrojmistrz wpakował się nie w te drzwi co trzeba, a mistrz jednak zdążył nakryć go tarczą. A teraz tego żałuje – nie da się ogłosić trupa skutkiem nieszczęśliwego wypadku.
Od drzwi wejściowych, marszcząc się na zapach spalenizny, całe zajście flegmatycznie obserwowała jej wysokość S’ena.
- To co, - wcale nie zdziwiona studentka ziewnęła i przeciągnęła się, - i tym razem odkładamy wymarsz?
- Nie, tylko tutaj ssskończę! – syknął Ti’eor, błyskając oczyma.
- A musisz? – leniwie wtrąciła się jej wysokość. – Dochodzenia, kara... może lepiej weźmy ze sobą i puśćmy przodem...
- A to jest myśl! – Ti’eor uspokoił się w jednej chwili.
Niedobita ofiara z głuchym łomotem opadła na podłogę, w szoku zerkając naokoło po obecnych. „Chyba nadal robimy oszałamiające wrażenie, pomyślała Lina – A poprzednio po prostu nie zauważył.”
Znikaj, już! I nie na zewnątrz, półgłowku! – znowu wkurzył się drow, - zbieraj swoje śmiecie! A ty - ubieraj się, już!
I pstryknął palcami. Jak się okazało, te kwatery również wyposażone były w system awaryjnej rekonstrukcji. Gwałtownie zrobiło się zimno, i na pustych okiennicach skoncentrowała się kolorowa mgła. Nad podłogą zawisła liliowa chmurka, lampy i meble same pojawiły się na właściwych miejscach a zapach spalenizny zniknął. Po paru godzinach wszystko będzie jak przedtem.
Patrząc szerokimi oczyma na przemiany drzwi, Lina uznała jednak że nie warto jest kusić los pod postacią rozdrażnionego mistrza i udała się wypełnić rozkaz. Po mocnym psi-pchnieciu, które wpakowało ją do wanny i zamknęło drzwi. Dziewczyna szybko ubrała się w wysokie buty do kolan, czarne skórzane spodnie i kurtkę do pary, wszystko obcisłe ale nie krępujące ruchów i nie posiadające dodatkowych zdobień, które mogłyby przeszkadzać albo czepiać się otoczenia. Wszystko to przez jakieś dwie godziny dopasowywano na jej drobny wzrost w ławce ze skórami w Dolnym mieście. Krasnolud zaklinał się na wszystkie świętości, że ta „skóra demona” jest niezniszczalna. Wyjdzie w praniu...
Całe towarzystwo czekało tylko na nią. Ti’eor pochmurnie obejrzał drużynę. Cały czas miał złe przeczucia. I to z tymi niedouczonymi dziećmi, przebranymi za wojowników, zamierza pakować się do miejsca, gdzie normalnie nie chodzi się w drużynach mniejszych niż dziesięć osób i to ze wsparciem w osobie Magistra Chaosu. Jej zielona wysokość, nic nie umiejąca wiedźma w barwach tygrysa i niedorośnięty kwateron. A, no i jeszcze on sam, truposz jak się patrzy! Wszyscy z bronią, jeśli uznać za takową wypchaną torbę praktykantki. „Cóż, - pomyślał alchemik, - nic tylko mieć nadzieję że wszystkie lokalne maszkary pochowają się po kątach na sam widok naszego wyjątkowo wojowniczego i pewnego siebie towarzystwa....
- I gdzie się udajemy?! – wesoło spytał Lis.
- Do Ogrodu Kryształów, - pochmurnie odburknął wódz. Kwateron nagle zrobił się bledszy i gdzieś zgubił pewność siebie.

Najpierw długo kluczyli jakimiś pustymi przejściami, schodzącymi spiralą w głąb gór, potem wyszli do jaskiń nie tknięte ręką budowniczego. Tu Ti’eor rozłożył jednorazowy oktogram portalu grupowego, obejrzał towarzystwo i zaczął rozdawać ostatnie instrukcje:
- Lis, idziesz jako pierwszy... i cicho! Ja za tobą, potem wiedźma, jej wysokość ostatnia. Jeden za drugim, milcząc! Wychodzimy na północnym końcu Ogrodu Rzeźb, na początku ścieżki, bliżej się nie da – silne zakłócenia. Bez pytania niczego nie dotykać, miło by było oddychać przez raz... Zbieramy co trzeba i natychmiast wracamy. Jasne?
Obecni jak jeden mąż skinęli.
- A śniadanie?
- Tam się lepiej chodzi głodnemu! – poważnie doradził drow, stając na środku gwiazdy. – na miejsca!
Cała czwórka ulokowała się naprzeciwko siebie w promieniach wewnętrznej gwiazdy oktogramu, która zapaliła się błękitnym płomieniem. Alchemik podniósł ręce do góry i dźwięcznie zaśpiewał w najstarszym narzeczu:
- Allean leor lillian!
Gdy tylko przebrzmiał ostatni dźwięk, wszystkich otoczyła mglista złocisto-karmazynowa poświata. Nie było wymęczających wstrząsów ani mdłości, tylko przez Lina przez chwilę poczuła coś zimnego na dole brzucha i zawroty głowy od wrażenia lotu. Mgła opadła, i dziewczyna znalazła się w nieprzeniknionych atramentowych ciemnościach. No dobra, względnie. Oczy drow natychmiast zajaśniały karmazynowym światłem a obecność Ti’ora dawała się określić na podstawie błękitnej poświaty. W tym momencie Lina wpadła na to, że może aktywować diadem i rozejrzała się dookoła.
Znaleźli się na środku dosyć dużej jaskini, której ściany oznaczone były tłuczonym oraz topionym granitem, z sufitu zwisały odłamki stalaktytów, kryształowo błyszcząc we mroku. Przy dalekiej ścianie, pomiędzy sterczących ostrymi zębami brył widać było mroczne przejście, które wydawało się pochłaniać i bez tego nie istniejące światło. Było wilgotno, cicho i pachniało... śmiercią.
W milczeniu ruszyli do przodu. Lis szedł jako pierwszy, lekko i zwiewnie jak kotek. Ti’eor machnięciami ręki korygował kierunek.
- Co to za miejsce? – jak mogła ciszej spytała Lina, której ciekawość była chyba niezwyciężona.
- Było tu wielkie miasto, piękne i bogate, - z tyłu zaszeleściła S’ena. – Nasze miasto. Ale kilka tysięcy lat temu zdarzyło się coś... dziwnego i strasznego. W ciągu paru godzin wybuchła wojna domowa. Wiele magii, groźnej i niekontrolowane... Uratowało się niewielu. Ktoś założył nowe miasto, na południu, dalej od tego przeklętego miejsca, ktoś na zawsze porzucił góry. A tu nie da się żyć, dowolna istota albo bardzo szybko ginie albo się zmienia w coś...
- Wtedy właśnie utraciliśmy większą część wiedzy i potęgi i podzieliliśmy się na trzy Gałęzie – jasną, mroczną i zmroczną, - głucho zauważył Ti’eor.
Przejdź na dół
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 08-04-2007, 00:01   

cykl: "Demiurgowie"
opowiadanie 1


Demiurg budował nowy świat.
- Niech stanie się światło! – powiedział. I zrobiło się jak rzekł.
- Dobrze, - skinął demiurg. – A teraz rozdziel się stworzenie na niebo i ziemię!
I zrobiło się jak rzekł.
- Dobrze, - powiedział demiurg, - A teraz niech pojawią się morza i oceany.
I zrobiło się jak rzekł.
- Dobrze, - powiedział demiurg, - A teraz niech na ziemi wyrośnie trawa. Dobrze. I drzewa też. Nie zapominamy o krzakach!
I zrobiło się jak rzekł.
- Dobrze. A teraz zwierzęta, różne węże, ptaki, ssaki...
I zrobiło się jak rzekł.
- I na końcu człowiek.
Demiurg zamiesił w korycie glinę i ulepił człowieka. Człowiek natychmiast złapał koryto i wywalił resztki gliny na głowę demiurga.
- ***** **** **** !!!!! – powiedział demiurg.
I zrobiło się jak rzekł.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 08-04-2007, 00:14   

Smok odlatywał w kierunku dalekich gór, ściskają w pazurach zdobycz. Za nim, potykając się i plącząc w długiej spódnicy, po łące biegła Piękna Księżniczka.
- Jak mogłeś?! – krzyczała. – Jak mogłeś wybrać zamiast mnie – mnie! Tę... tę owcę!
Smok nie odpowiadał, śpieszył się do domu. Księżniczka zostawała coraz bardziej w tyle. Owca już przestała się rzucać i wisiała bezwolnym truchełkiem. Koniec końców Księżniczka złamała obcas i spadła na trawę, ukryła twarz w dłoniach i zaczęła gorzko płakać.
- I komu ja teraz jestem potrzebna... Jakiemu Rycerzowi? Jeśli nawet smok mnie olał! O ja biedna nieszczęśliwa!
Po ośmiu godzinach płakania Księżniczka stanęła na nogach, pociągnęła nosem – i z zaciętym wyrazem twarzy ruszyła ku jeziorku – się utopić.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 08-04-2007, 00:27   

Oddane do F.

- Co to jest? – Smok się cofnął.
- Panna, - Burmistrz uśmiechnął się z szacunkiem, - jak Pan prosił.
- I to ma być panna?
- Bez wątpienia! – Burmistrz podał Smokowi kwit z pieczęcią, - z certyfikatem lekarskim.
- Hm...
Smok z niedowierzaniem pokiwał gadzia głową. Wszystkie smocze legendy jednogłośnie twierdziły że panny są najsmaczniejszym jedzeniem, ale z tychże legend wynikało, że danie to powinno cieszyć oko. A to co przyprowadził burmistrz oka nie cieszyło. A nawet dokładnie na odwrót.
- I jest pan pewien, że jest najpiękniejszą panną w tym mieście? – zapytał Smok.
- Jest najbardziej doświadczoną panną, - burmistrz nie odpowiedział wprost – ma duży staż.
- A to dobrze?
- Oczywiście! Na przykład wino im starsze tym jest droższe.
- Ale to wino...
Panna uśmiechnęła się skromnie, obnażając nagie różowe dziąsła z jednym jedynym zębem. Smokiem wstrząsnął dreszcz.
- Znaczy, tego, ja wiem że niektóre delikatesy nie wyglądają za szczególnie. Ale to... Jest pan w ogóle pewien że to można jeść?
- Jak pan nie chce to nie! – Burmistrz zrobił obrażoną minę. – My tu do Pana z całego serca, a Pan...
Smok opuścił głowę w poczuciu winy. Fakt, nie najlepiej wychodzi. Może jednak się zmusić i odgryźć kawałek na próbę...? Spod oka zerknął na skręconą jak krewetka dziewczynę i tak samo szybko uciekł oczyma. Nie, to jednak przesada. Do takiego się nie zmusi.
- Wie pan, chyba nie mam apetytu, - przyznał uczciwie. – Może się obejdziemy bez panien?
- Życzenie klienta jest dla mnie rozkazem, - wzruszył ramionami burmistrz i klasnął, - Hej wy tam, zabierajcie danie główne i dawajcie zimny deser!


Ostatnio zmieniony przez dnia 25-04-2007, 22:23, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 08-04-2007, 00:43   

Babciu, proszę mi sprzedać lubczyku!
- Że co? – Spytała Wiedźma.
- Ziela. Lubczyku. Zapłacę.
- Odbiło ci? Życie niemiłe?
- Nie... A co?
- A nico. Ziele to ziele. Po sześciu godzinach naturalnie wyprowadza się z organizmu. I co twoim zdaniem zrobi z tobą oszukana dziewczyna, gdy zobaczy, że ją oszukano?
- Oj.
- Ano właśnie, - uśmiechnęła się starucha. – Teraz zieli nikt nie używa. Zaklęcie jest o wiele pewniejsze. I działa dłużej. Co prawda i rzuca się dużo trudniej...
- Babciu, a nie zaczarowałaby babcia dla mnie? Zapłaciłbym.
- Ty chcesz żeby dziewczyna się we mnie zakochała? Czy jednak w tobie?
- Oczywiście że we mnie!
- To weź i sam czaruj.
- Ale ja nie umiem. Może mnie babcia nauczy? Zap...
- Tak, wiem, zapłacisz. No dobra, czemu bym miała nie nauczyć. Ale pamiętaj, zaklęcia miłosne są najbardziej skomplikowane, w minutę ich nie nałożysz. Ani za dzień. Trzeba się postarać. Dzień po dniu, powoli, rytuał za rytuałem...
- Jestem gotowy!
- No dobrze. Zaraz ci wszystko dokładnie opowiem. A ty notuj jeśli trudno zapamiętać.

- Element werbalny, - dobrze postawionym lektorskim dyktowała Wiedźma, - ma duże znaczenie w początkowej fazie czarowania. Elementy zaklęcia wplątują się w zwyczajne zdania i muszą być wypowiadane szczególnym tonem, głos lekko przygłuszony, spojrzenie skierowane w oczy obiektu. Oczy są lustrami duszy, przez nie wykonuje się kluczowe działanie.
- Chwilę, notuję...
- Komponenty bazowe dla zaklęcia. Konieczne są komponenty roślinne, koniecznie zebrane w czasie kwitnięcia. Róże, tulipany, piony... potem ci dam pełną listę. Składniki aromatyczne... perfumy się nadadzą. Również do umocnienia zaklęcia można stosować różne przedmioty, mające w sobie słaby ładunek magiczny. Jedzenie, biżuteria, suknie – jednym słowem, to wszystko z czego dziewczyna mogłaby chcieć skorzystać. W tym momencie ładunek działa. Potem cię nauczę słów, które należy wypowiadać nad tymi przedmiotami.
- A jak się je oddaje dziewczynie, to tez trzeba coś mówić?
Wiedźma rzuciła na klienta długie zamyślone spojrzenie.
- ano. I tego cię też nauczę. Co jeszcze...? A, złoty pierścionek – ale to już na końcu. Końcowy etap zaklęcia, po nim dziewczyna już ci nie ucieknie. A do tego momentu jeszcze musisz zrobić...

W ostatniej fazie zaklęcia, gdy jego działanie jest wyraźne i niewątpliwe, wchodzą nowe, bardziej gwałtowne i praktyczne działania. Słowa, wymawiane w chwili maksymalnej bliskości do obiektu muszą być potwierdzane magicznymi gestami. Każdy gest kończy się dotknięciem konkretnego punktu na ciele ofia... obiektu. Poprzez oddziaływanie na te punkty (słyszałeś kiedy o akupunkturze?) otwierasz konkretne kanały energetyczne i maksymalnie ukierunkowujesz dziewczynę na odbiór wymawianych przez ciebie fraz magicznych...
- Jakich fraz?
- Uff. Dobra, tego cię też nauczę.

- Wszystko zrozumiałeś?
- Tak! Ile jestem winny?
- Zgodnie z wynikiem wnusiu, zgodnie z wynikiem.
- Dziękuję! To ja już pójdę?
- Idź, idź... Kasanowo.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 08-04-2007, 00:55   

Demiurdzy 2

- I to jest ten twój cały filozof? – spytał demiurg Mazukta.
- Ano on, - skinął w odpowiedzi demiurg Szambamukli
- Hm... – demiurg Mazukta ze wstrętem pchnął nogą nieruchome ciało. – Pijany jest czy co?
- Ano jest, filozofowie tak miewają.
- I ty mi wmawiasz, że ten wyrzutek społeczny stworzył teorię o wolności woli i przeznaczeniu?
- Tak. I uważam to za wystarczające by nie uważać człowieka za bydło. Bydło się do czegoś takiego nie domyśli.
- Pytanie dyskusyjne, - odburknął Mazukta. – Tylko bydle może się upić jak świnia.
W tym momencie człowiek podniósł głowę, skupił spojrzenie na Mazukcie i panibrackim tonem powiedział:
- Jeśśli jesstem bydłem, to na grzyba przyszedłeśś ze sswoimi problemami do bydła? I kim ty sam teraz jesteśś?
Demiurdzy spojrzeli po sobie.
- Chyba tu cię ma, - z uśmiechem powiedział Szambambbukli
- Bydle! – wycedził Mazukta
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 08-04-2007, 12:16   

- Zostawiam was, - ogłosił Dawletiarow.
- Miłego dnia, - Larysa Romanowna królewskim gestem pochyliła siwą głowę.
Gdy Dawletiarow zniknął za drzwiami, na pożegnanie obrzucając nas spojrzeniem stęchłej ryby, zwróciła się ku publiczności.
- A więc, - powiedziała, - zaczynamy. Nie będziemy tracić czasu na podchody i przejdziemy do razu do rzeczy. Zakładam, że skoro Igor Georgiewicz uznał że można przenieść was na ten wydział, macie wystarczające zdolności do tego, czym się teraz zajmiemy. I chyba zaczniemy od najprostszego zaklęcia materializacji. Proszę słuchać uważnie i próbować zapamiętać...
Zaklęcie materializacji brzmiało kompletnie bezsensownie. Dopiero za druga próbą udało mi się wyróżnić poszczególne zdania, a potem zapamiętać całą formułę.
- Teraz proszę spojrzeć na moje ręce, - rozkazała Larysa Romanowna przekonawszy się, że pamiętamy formułę. – Zaklęciu materializacji muszą towarzyszyć pewne gesty. Przynajmniej do chwili, aż opanujecie je perfekcyjnie...
Z gestami wyszło gorzej. Ewdokimow, na przykład, nijak nie mógł sobie poradzić z ostatnią kombinacją. Ale koniec końców jemu również udało się wykręcić palce pod wymaganym kątem i pani profesor mogła kontynuować:
- A teraz najważniejsze – połączenie gestu i słów. Proszę w myślach wypowiedzieć zaklęcie, równocześnie wykonując niezbędne gesty. Jeszcze nie należy wymawiać go na głos.
Dokładnie wykonaliśmy polecenie. I musze przyznać, że czułam się dosyć głupio. Taki sobie poranek w przedszkolu: „a teraz, dzieciaczki, bierzemy do rak skakanki!” Ale mimo wszystko – materializacja przedmiotu! Przedtem zdarzyło mi się o tym tylko słyszeć.
- Dobrze, - powiedziała Larysa Romanowna. – A teraz przejdźmy do wykonania formuły jako takiej. Chyba poćwiczymy sobie na zapałkach. Uwaga, pokazuję...
Wypowiedziała formułę, równocześnie wykonując ruchy dłońmi, i – nie uwierzyłam własnym oczom! – na stole przed nią faktycznie pojawiła się zapałka!
- Jeśli ktoś wątpi w realność tego przedmiotu, - powiedziała Larysa Romanowna, - możecie spróbować zapalić nią papierosa. Brak wątpliwości? Czy nikt nie pali? – Trochę nerwowo zachichotaliśmy. – To w takim razie do dzieła. Zaczniemy chyba... – Zerknęła na listę i zdecydowała się zacząć od końca. – Czernowa Naina?
- To ja, - powiedziałam wstając i czując w środku lodowatą gulę. A jeśli mi się teraz nic nie uda?
- Doskonale. Kolejność działań pamiętacie, teraz zostało tylko podłączyć wyobraźnię, - powiedziała Larysa Romanowna. – W chwili gdy kończycie wypowiadanie formuły i wykonujecie ostatni gest należy możliwie dokładnie wyobrazić sobie przedmiot, który chcecie otrzymać. No więc?...
Spróbowałam nad sobą zapanować i zaczęłam wymawianie formuły. Ręce automatycznie wykonywały potrzebne gesty... Zapałka? Aha. Co to jest? Taki kawałek drewna z kolorową główką z siary... Nagle przypomniały mi się zapałki, które widziałam we wczesnym dzieciństwie – z główkami nie brązowymi a jasno-zielonymi. Strasznie mi się podobały, lubiłam kleić z nich domki...
Wypowiedziałam ostatnie słowo formuły i poczułam jak wewnątrz mnie coś się nagle napięło i natychmiast puściło.
Opuściłam spojrzenie – na stole przede mną leżała zapałka. Dokładnie taka, jak sobie wyobrażałam, z zieloną główką.
- Doskonale, - Larysa Romanowna skinęła z satysfakcją. – Widzę, że chociażby jedna osoba mnie słuchała. Teraz pan...
Póki cała reszta pilnie wyciągała z powietrza zapałki, ja próbowałam dojść do siebie. Niczego sobie! Czyżbym miała szczęście? Czyżby miało mi się uda nauczyć czegoś wartościowego? „Yhy. A potem pójdę pracować w fabryce zapałek,”- dodał głos wewnętrzny.
- Uwaga! – Larysa Romanowna postukała po stole. – Doskonale sobie radzicie, pierwsza próba się udała. Kontynuujemy....
Tak więc kontynuowaliśmy. Przez trzy bite godziny ćwiczyliśmy na tych cholernych zapałkach, by nauczyć się lekko i mimochodem tworzyć je najpierw bez pomocy rąk, potem bez użycia głosu, tylko jednym gestem, a potem w ogóle samym wysiłkiem myśli...
Pod koniec zajęć czułam się jak wyciśnięta cytryna. Reszta chyba miała tak samo, ale nikt nie narzekał. Chyba nikomu się nie marzyło bycie skreślonym. A ja zaczęłam się zastanawiać – za jakie grzechy na ten wydział trafiła reszta? Też dążyli do wiedzy, schowanej przed szeroką publicznością, czy może była jakaś inna przyczyna? I jakim cudem to się tak ładnie zbiegło, że wszyscy znaleźliśmy się w grupie jednocześnie, w zasadzie na samym początku roku akademickiego?
-No cóż, - Larysa Romanowna przerwała moje kombinowanie. – Ostatni wysiłek, dzieci moje, i was zwalniam. No więc, czego potrzebuję? Potrzebuję, żebyście stworzyli jakiś skomplikowany przedmiot. Oczywiście, nie zapałkę, tych i tak mamy tu wystarczająco dużo. Ograniczam was tylko rozmiarami – przedmiot ma być nie większy od piłeczki tenisowej. Wszyscy są w stanie sobie wyobrazić piłeczkę tenisową? Doskonale. To zaczynajcie. Macie pięć minut.
Profesor wyszła za drzwi, zostawiając nas w lekkim niezrozumieniu. Zamknęłam oczy by się nie rozpraszać i wyobraziłam sobie jabłko. Bo przecież jabłko było skomplikowanym przedmiotem, czyż nie? A poza tym, bardzo chciało mi się jeść. Gdy się denerwuję zawsze robię się głodna, dobrze jeszcze, że denerwuje się nie tak często, bo bym się roztyła do rozmiarów nieprzyzwoitych.
No więc... A teraz się do mnie jeszcze przywiązało ulubione słówko Larysy Romanowny! Jabłko... Powiedzmy, „wellsey” – one są akurat niezbyt duże. Takie zielone, z czerwonym bokiem, błyszczące... Jeśli go ugryźć, sok sam tryska, środek dość miękki, kwaśno-słodki, a skórka lekko cierpka w smaku, trochę gorzkawa...
Otworzyłam oczy. O, udało się! To jabłko stanowczo domagało się by je zjeść!
Obejrzałam się i sprawdziłam, kto co stworzył. Ewdokimow wybrał najprostsza drogę z możliwych, stworzywszy pudełko zapałek. Przed Kowalewym leżał scyzoryk, Przed Fedorenko – breloczek z logo Mercedesa. Swetłana obracała w ręku spinkę do włosów, Margarita – ołówek.
- I jak, wszyscy gotowi? – Larysa Romanowna weszła z powrotem do sali. – No więc, co my tu mamy? Hm...
Margarita coś napisała na kartce papieru swoim ołówkiem i złośliwie szepnęła, pochylając się w moim kierunku:
- Ołówek przynajmniej pisze, a to twoje jabłko jest w ogóle jadalne?
Z jakiegoś powodu obraziłam się prawie do łez i, nie myśląc jakoś szczególnie długo, złapałam za jabłko i odgryzłam prawie połowę. Jabłko jak jabłko. Zeszłego roku zebraliśmy prawie dwa worki takich.
- No cóż, - wesoło powiedziała arysa Romanowna, która obserwowała mnie nie bez ciekawości. – Jeżeli produkt eksperymentu magicznego jest jadalny, dowodzi to że wspomniany eksperyment był udany! Dobrze się dziś napracowaliście, moje dzieci! Czekam na was jutro w pół do dziewiątej – ósma to jednak trochę moim zdaniem za wcześnie.
- W pół do dziewiątej to też za wcześnie, - burknął Kowalew. – Ja na drogę tracę dwie godziny...
- Niestety, nic na to nie poradzę, - odpowiedziała Larysa Romanowna, wykazując się doskonałym słuchem. – Rozkład tworzy Igor Georgiewicz, a on, na wasze nieszczęście, mało tego że sam jest skowronkiem, to i resztę świata uważa za tak samo ranne ptaszki. A, prawie zapomniałam. Zadanie domowe: spróbujcie przećwiczyć materializację przedmiotu o złożonej konfiguracji, jutro pokażecie. Do widzenia!
Wypadliśmy na korytarz i skierowaliśmy się ku schodom. Kątem oka zerknęłam przez ramię. Korytarz znowu niknął w nieskończoności. No nie, to nie piętro a jedna duża anomalia fizyczna!
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 08-04-2007, 14:42   

Rozdział 6

Książe Ottori ze zmęczeniem odchylił się na oparcie drogiego starego fotela i przetarł oczy. Raport lekarza zawierał więcej pytań niż odpowiedzi na nie, i było to, lekko mówiąc, denerwujące. Nitorog odkrył, że w organizmie Efy obecne są „genetyczne kultury zwierzęce”. Niech Saan by zabrał tych naukowców, przecież mógł wprost napisać, że Efa jest hybrydą człowieka i kilku zwierząt, przy czym nie tylko ssaków, sądząc z jej wężowych zachowań. Na dokładkę doktor odnalazł ponadprzeciętne zdolności umysłowe przy porażająco wręcz ubogiej sferze emocjonalnej obiektu. Co prawda, to akurat nie dziwiło. Od urodzenia była wykorzystywana nawet nie jak wykonawca, a jako milcząca broń. Jakie emocje? Okazało się też, że zupełnie nie zna pojęcia piękna. Najbliższe, co udało się Nitorogowi znaleźć – to zachwyt nad takimi rzeczami jak broń, zabójstwa i wszystkim, co wiązało się ze śmiercią, czyli tym, co normalni ludzie nie uważali za piękne. O dziwo, Efa absolutni nie bała się bólu ani śmierci, a nawet nie rozumiała, co to strach przed śmiercią. Jedynym, czym można ją było nastraszyć, był „ostatni rozkaz”, ale Nitorog podejrzewał, że był to strach sztuczny, wprowadzony do jej świadomości po to, by utrzymać dziewczynę w posłuchu. Zbyt nienaturalnie wyglądał na tle jej kompletnej obojętności w stosunku do tego typu rzeczy.
Reit kręcił głową, dziwiąc się wywodom doktora. A jemu zawsze wydawało się, że strach przed śmiercią był właśnie czymś bardzo naturalnym. Zdolności umysłowe Efy przekraczały wszystko, co Nitorogowi kiedykolwiek zdarzyło się widzieć. Dziewczyna była geniuszem, posiadającym pamięć absolutną, ale mimo tego wszystkiego była prawie kompletnie niezdolna do pracy stwórczej. W żadnych okolicznościach nie potrafiła samodzielnie stworzyć niczego, nie powiązanego z nową strategią prowadzenia walki, nowym sposobem zabójstwa czy czegoś w tym stylu.
Innymi słowy, książę miał w posiadaniu doskonałą maszynę do zabójstw w każdej skali. Jedno życzenie – i Efa zniszczy każdego i wszystkich, którym zdarzyło się wywołać jego niezadowolenie. Nie pytając, po co mu to, nie czując żadnego żalu w stosunku do swoich ofiar ani wątpliwości odnośnie jego prawa wydawać taki rozkaz. I to właśnie było najstraszniejsze. Reit nadal nie zapomniał jej gotowości umrzeć straszną śmiercią jeśli tylko on sobie tego zażyczy. A nawet mimo tego, że Efa doskonale wiedziała, co ją czeka, nie spróbowała nawet jakoś uniknąć tego losu! Absolutny posłuch rozkazom pana został wprowadzony do jej podświadomości jeszcze przed narodzinami i doprowadzony do automatu poprzez ciągłe treningi w dzieciństwie. Jeśli można to było nazwać dzieciństwem. Nie, jako książę, oczywiście wymagał od swoich poddanych posłuchu, ale przecież nie do tego stopnia! Reit widział, że wielu arystokratów byłby zachwyconych pełnym posłuszeństwem tak przerażającej istoty, ale on sam zbyt dobrze rozumiał, jaka odpowiedzialność spada na jego barki. Może w metropolii odpowiedzialność pana przed sługami dawno już wyszła w modzie, ale tu była granica, i wszystko było inaczej.
Reit w zamyśleniu zagapił się w okno, znajdujące się na jednej ze ścian gabinetu. Za wyjątkowo mocnym przezroczystym plastikiem leżał jego świat. Świat, do którego udało mu się przyciągnąć dziwną i straszną istotę, które z racji na jakiś dziki kaprys losu wybrało go na swojego pana. I teraz nie miał pojęcia, co zrobić z tą śmiercią w ludzkiej postaci.
Jaskrawe światło Gwiazdy Ottori zalewało jego biurko, bezlitośnie ukazując każde zadrapanie na niesamowicie drogim naturalnym drewnie. Dostarczano je z innych planet, ponieważ na Ottori, przy całej wielości gatunków roślin, nie rosło żadnych drzew nadających się do wykonania czegokolwiek większego od łyżki. Reit mimowolnie napawał się niesamowicie pięknym widokiem, który miał okazję obejrzeć już setki razy. Odłożył raport Nitoroga, wyszedł zza biurka i podszedł do okna, na którym zabraniał wieszania żaluzji przeciwsłonecznych i podobnych urządzeń, potrafiących schować piękno jego rodzinnego świata. Patrzenie przez okno nigdy go nie męczyło. I teraz, jak zawsze, Ottori leżało przed nim w całej swojej wspaniałości. O czarne jak węgiel skały, gdzie nigdzie udekorowane ciemnym szafirem roślin, rozbijały się krwawe fale słynnych czerwonych oceanów Ottori. Zajmowały dwie trzecie powierzchni planety i omywały dwa gigantyczne, znajdujące się na biegunach, kontynenty. Jeden zasiedlony był przez ludzi. Na drugi ludzi nie wpuszczano. Mimo tego, że oficjalnie książę Ottori uważany był za władcę całej planety, miejscowi byli dalecy od uznania tego faktu, a Reit wolał nie nalegać. Umowę o rozdzieleniu ziem podpisali już jego przodkowie, gdy po aż pierwszy postawili nogę na tej dalekiej od gościnności planecie, a jemu wcale nie marzyło się powtórzenie losów ich poprzedników. Mimo tego, że nie pozostało praktycznie żadnych danych o pierwszych próbach zasiedlenia planety, nie ulegało wątpliwości, że miejscowym udało się zniszczyć kilka wypraw i oddziałów szturmowych. Koniec końców, nawet Imperium musiało uznać porażkę. Znając diinów osobiście, Reit zupełnie się temu nie dziwił – za powierzchownością aniołów Saana skrywały się dusze jego demonów.
Książę potrząsnął głową, odrzucając z twarzy długie kasztanowe włosy, i z westchnieniem wrócił do raportu, Informacja o tym, że oprócz wszystkiego powyższego Efa mogła odczuwać skierowane na siebie i na swojego pana negatywne emocje spowodowała, że się zmarszczył. Poprzedni Imperator niczego nie robił połowicznie. Reitowi zaczynało się wydawać, że nieco się pośpieszył z pozwoleniem Efie na swobodne poruszanie się po planecie pod warunkiem, że nie będzie to zagrażać życiu jego ludzi.
Reit nacisnął przycisk wywołania i zagapił się przez okno. Słoneczny dzień już nie podnosił nastroju. Sekretarz zjawił się na wołanie zadziwiająco szybko, jakby czekał za drzwiami. Napełniło to księcia złymi przeczuciami, a staranna ale niezbyt umiejętna próba chłopaka ukryć strach, spowodowała że jęknął w duszy. Jednak na zewnątrz nie mógł pozwolić sobie na okazywanie emocji i jego głos, gdy zwrócił się do sekretarza, brzmiał spokojnie jak zawsze:
- Dit. Gdzie w danej chwili jest Efa?
- Wzięła kuter i odleciała.
- Rozumiem. Wiadomo gdzie się udała?
- Służba bezpieczeństwa donosi, że sądząc ze wskazań radarów, kuter skierował się do Południowego kontynentu.
Reit zaklął krótko i wyskoczył zza biurka, w ruchu zapinając pas z rodowym mieczem. Na Południowym kontynencie mógł pojawiać się tylko on. Sytuacja stawała się groźna.
- Przygotujcie mój kuter do odlotu! – krótko rzucił do sekretarza i wybiegł z gabinetu. – Żadnej ochrony!

Mrużąc oczy z zadowolenia, Efa rozciągnęła się na gorących kamieniach, podstawiając twarz pod wściekłe promienie słońca. Stanowczo trafiła do Raju, czy jak tam dworski kapłan nazywał miejsce, gdzie mieszkali sprawiedliwi. Przez chwilę próbowała sobie przypomnieć, ale szybko porzuciła to bezsensowne zajęcie. Koniec końców, co za różnica? Najważniejsze, że było tu dobrze. Ciepło i pięknie. Chociaż planeta miała dziwną nazwę. Ale może odkrywcy nie wiedzieli, że z jednego ze starożytnych języków Ottori tłumaczy się jako Piekło. Z drugiej strony, mogli też mieć wypaczone poczucie humoru. Efa leniwie poskrobała pazurem kamień, na którym leżała, i zapatrzyła się na tęczowe połyski załamującego się światła. Dobrze! Szkoda tylko, że nie ma tu zupełnie nikogo, kogo można by zabić. Z drugiej strony, zabijanie ludzi dawno jej się znudziło. Było zbyt proste, a w związku z tym zupełnie nieciekawe. Znacznie weselsza była walka z animacjami komputerowymi, te przynajmniej można było zaprogramować jak się chciało. Ale za to po raz pierwszy w życiu mogła robić coś, czego chciała ona a nie kto inny. Było to dziwne uczucie, dziwne ale przyjemne. Efa w zamyśleniu spojrzała na czerwone fale, rozbijające się o podnóże skał, i ryknęła z zadowoleniem. Wiele się w ostatnich czasach dowiedziała, i nawet znalazła istotę, która się jej nie bała, a odczuwała w stosunku do niej dokładnie to samo, co w stosunku do własnego dziecka. Było to dziwne odczucie. Z początku, co prawda, nie zrozumiałą, czemu główna pałacowa kucharka, Larita, nagle się nią zainteresowała. Ale potem dowiedziała się, że była to właśnie ta kobieta, syna której zdjęła ze skały. Gdy Larita dowiedziała się, kto uratował jej dziecko, zdecydowała, że podziękuje Efie na swój sposób. Po prostu wzięła dziewczynę pod swoją opiekę i teraz pilnowała, by Efa trzy razy dziennie była karmiona czymś świeżym i smacznym. Gdziekolwiek by się dziewczyna nie znajdowała – o określonej porze pojawiał się przerażony sługa i stawiał przed nią tacę z jakimiś łakociami. Jak kobieta potrafiła odgadnąć gusta Efy – pozostawało dla wszystkich tajemnicą. Chociaż dziewczyna podejrzewała, że nie obeszło się tu bez doktora Nitoroga, który również na swój sposób próbował podziękować jej za usługi. To było niezwykłe. Nigdy wcześniej nie dziękowano jej za to co robiło, a już tym bardziej o nią nie dbano. Znaczy, nie dbano tak po prostu, a nie dlatego, że w normalnym stanie będzie bardziej pożyteczna. Na dokładkę, Larita zupełnie się jej nie bała, a nawet raz zrugała za stłuczoną szklankę, nie dbając zupełnie o to, że Efa może zabić ją jednym dotknięciem. A książe nigdy nie ukarał – by było chyba najdziwniejsze ze wszystkiego, co się jej przytrafiło.
Efa powąchała gorący wiatr, wiejący z serca kontynentu, i uśmiechnęła się. Uśmiech wyszedł niezbyt wyćwiczony i przypominał raczej wyszczerz bojowy, ale Efa była zadowolona. Nie potrafiła uśmiechać się naprawdę, ale ostatnio zauważyła, że ludzie dookoła wyrażają swoje zadowolenie z otoczenia właśnie w ten sposób. Tak naprawdę nie wiedziała, po co zachciało jej się przejmować ten ludzki zwyczaj. A i nie miało to znaczenia. Była bezgranicznie zadowolona z życia, kąpiąc się w południowym gorącu, i ni chciała myśleć o niczym innym. Życie coraz bardziej się jej podobało.
Jednak w następnej chwili cały dobry nastrój rozpłynął się w rozbłysku gotowości bojowej. Ktoś się do niej zbliżał. I ten ktoś chyba nie pozostawał w tyle za nią pod względem przygotowania! Jednym niezauważalnym ruchem Efa znalazła się na nogach, przeszukując otaczającą przestrzeń wszystkimi dostępnymi zmysłami. Jak gdyby wyczuwając, że został odnaleziony, osobnik który zakłócił jej spokój przestał się chować i wyszedł na równą przestrzeń koło kamienia, na którym stała. Jego widok wyrwał z Efy westchnienie szczerego zachwytu. Stojący przed nią był bez wątpienia mężczyzną, ale to nie było najważniejsze. Najważniejsze było to, że został przysposobiony do bitwy, tak samo jak ona, jeśli nie lepiej. Efa przygotowywała się do walki, dokładnie badając nieznajomego wszystkimi zmysłami, i coraz bardziej przekonywała się, że był on doskonałym wojownikiem, a nawet jego długie złociste włosy, które wydawały się miękkie i niegroźne, mogły nieźle utrudnić przeciwnikowi życie. Nieznajomy również ją obserwował wielkimi szarymi oczyma, które z powodu długich czarnych rzęs wydawały się jeszcze jaskrawsze. Gdy jego ręka znikła w fałdach luźnego jasnego ubrania, Efa złapała za własny miecz. I zupełnie się nie zdziwiła, widząc w jego ręku dokładnie taki sam. Nieznajomy wyraźnie rozumiał. Zgadza się, jak można dowiedzieć się o przeciwniku czegoś nowego? Tylko w walce. Jej miecz zaśpiewał w zapraszającym ruchu. Miała nadzieję, że wojownik rzeczywiście rozumie, i nie użyje broni w trybie energetycznym. Nie żeby było to jakimś problemem, ale w takim pojedynku dowie się o wiele mniej, a i przyjemności też będzie niewiele. Nieznajomy rozumiał. Jego pozycja nie była jej znana i pokazywała, że oprócz dwóch par kończyn, charakterystycznych dla ludzi, miał też trzecią. Okazało się, że za plecami nieznajomego złożona była para czarnych skórzanych skrzydeł, które Efa na początku uznała za egzotyczny płaszcz. Jednakowe uśmiechy obnażyły długie kły walczących i dwie istoty ruszyły nad czarnym piaskiem skały, zauważając każdy ruch przeciwnika i szukając dziur w jego obronie. Każde z nich chciało możliwie blisko poznać istotę, która wzbudziła jego ciekawość.
Miecz nieznajomego krótko błysnął w słońcu i natychmiast zadźwięczał, spadając na twardy blok. Skrzydło walnęło po nogach, ale tylko przeorało czarny piasek. Sztylet Efy zadrapał nogę oparcia, a miecz nieznajomego, przechodząc przez jej obronę, ruszył w kierunku gardła, ale trafił w pustkę. Efa wyszczerzyła się, zauważając silę nieznajomego, i natychmiast ruszyła do ataku. W końcu trafił jej się wartościowy przeciwnik! Zwiększając tempo, szukała dziur w jego obronie, korzystając z całej broni, którą dali jej przyroda i pan. Pazury wyraźnie nieznajomego zdziwiły, ale sam miał nie gorsze. Tylko innego koloru. Ale nie, już jednakowego – czerwonego dla obu. Znaczy, krew ma czerwoną. Tez ciekawe.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 09-04-2007, 04:24   

6.2

Reit rozpędził kuter do prędkości granicznej, wściekle przeklinając całą tę historię ogółem i swój własny rak pomyślunku w szczególności. Był przekonany, że tym razem skończy się na wojnie z diinami i w najlepszym wypadku poważnymi stratami po obu stronach. Kuter Efy zauważył prawie natychmiast. Nie zagłębiając się w nieznany teren, zrobiła postój na skale niedaleko brzegu. Pozwoliwszy sobie odrobinę nadziei na to, że póki co nie stało się jeszcze nic strasznego, Reit skierował swój kuter do jej postoju. Ale w następnej chwili prawie wypuścił z rąk układ sterowania. Niedaleko od kutra Efy na dosyć równym kawałku powierzchni nieruchomo leżały dwie figury. Groźnie nieruchomo! Maszyna jęknęła z protestem na przeciążenie, gdy Reit rzucił ją w pion, próbując szybciej dostać się do ciał, rozciągniętych na czarnym pisaku. Wyskoczył, nie czekając póki opadną ziarenka piasku, podniesione przez jego ekstremalne lądowanie, i biegiem rzucił się ku miejscu walki, już wiedząc, co zobaczy.
Efa leżała w jakiejś nienaturalnej pozycji, podciągnąwszy nogi i odrzuciwszy na bok rękę z mieczem. Reit ostrożnie, próbując nie zaszkodzić jej zbyt gwałtownym ruchem, przewrócił ką twarzą do góry i odetchnął z ulgą. Nawet nie wiedział, że jej życie znaczy dla niego tak wiele. Chociaż, natychmiast zmitygował się książę, tak samo martwiłby się o każdego ze swoich poddanych. Przecież nie jest jakimś tam fircykiem z metropolii! Teraz pozostawało tylko przekonać się, że diin nie żyje i zacząć przygotowania do długiej wojny. Jeżeli Efę Reit potraktował ostrożnie, to jej przeciwnika oglądał, wykluczywszy wszelką możliwość ataku. Ale pesymizm okazał się przedwczesny. Ku jego zdziwieniu diin okazał się wcale żywy, chociaż wyraźnie nie był w stanie się poruszać, a nawet nie doszedł do siebie. Rzuciwszy krótkie przekleństwo, Reit zaczął pakować obu zabijaków do kutra. Nie zamierzał wypuszczać z rąk tak doskonałej możliwości uniknięcia wojny. Na szczęście doskonale wiedział, że bioregeneratory leczą rany diinów tak samo jak i ludzi, chociaż jeszcze nikt nie pofatygował się by wyjaśnić ten dziwny fenomen. Niby technika medyczna tworzona była dla ludzi i nie przeznaczona dla leczenia innych humanoidów. Z trudem ulokowawszy rannych w dwumiejscowym kutrze z poczuciem głębokiego zdziwienia odnośnie tego, jak ciężkie mogą być istoty, wyglądające na tak delikatne, Reit na granicznej szybkości ruszył ku pałacowi. Pozostawało mu tylko mieć nadzieję, że dowiezie obu żywych.
Przy hangarach już czekali lekarze z mobilnymi regeneratorami. Sam wezwał ich w drodze do pałacu, ale jednak z zadowoleniem odnotował szybkość, z którą działali jego poddani. Obaj ranni zostali ostrożnie wyciągnięci z kutra, opatrzeni tamującym krew sprayem, otrzymali zastrzyki z szalonej wręcz liczy medykamentów, połowy z których książę nie kojarzył nawet z nazwy, i zapakowani do jego prywatnej kliniki. Doktor Nitorog powitał go przy wejściu do pokoju i uprzedzająco poinformował o aktualnym stanie chorych:
- Milordzie, oboje przeżyją. Za półtorej godziny już będzie można ich wypuścić z bioregeneratorów.
- Dobrze! A co z diinem? Gdy ładowałem go do kutra wydało mi się, że miał jedno skrzydło prawie odcięte. Nie zostanie kaleką?
- Nie milordzie. Obaj pacjenci mają niesamowity poziom regeneracji! Właściwie, doszliby do siebie po otrzymanych ranach nawet bez naszej pomocy. Oczywiście, nie tak szybko, ale ich życiu nic nie zagrażało. Nawet blizn by prawdopodobnie nie zostało.
Zszokowany Reit tylko pokręcił głową. Regeneracja odciętego palca to jedno, ale wyleczenie koło dwu tuzinów ran różnego stopnia ciężkości to jednak co innego. A i diiny chyba nigdy nie były aż tak wytrzymałe. Chociaż... może po raz pierwszy w życiu Reit pomyślał, że i jego przodkowie mogli się mylić i otrzymana przez niego informacja nie jest zgodna ze stanem faktycznym. Przecież jakoś udało im się wytrzymać nacisk Imperium? Warto było nad tym pomyśleć.
- Dobrze, doktorze Nitorog. Proszę mnie zawołać, gdy będą opuszczać bioregeneratory. Chciałbym porozmawiać z diinem przed jego odejściem.
- Dobrze milordzie. Koniecznie pana poinformuję, gdy wrócą do przytomności.
Reit skinął głową i opuścił pokój. Krocząc korytarzem, wyłożonym beżowymi panelami, rozmyślał co powie diinowi, by zatrzeć naniesioną obrazę. Jednak w głowie przewijały się tylko puste nic nie znaczące zdania, które mogą tylko rozzłościć dumnego nieczłowieka jeszcze mocniej. Ale niezłe ziółko z Efy! Jeden na jednego poradzić sobie z przedstawicielem rasy, która zupełnie sprawiedliwie uznawana była za najbardziej skuteczną w nauce pozbawiania bliźniego swego zdrowia i życia! Ciekawe jak jej się to udało? W dawnych czasach na jednego diina wystawiano oddział elitarnych wojowników w ciężkich zbrojach, i to tylko względnie wyrównywało szanse!
Sygnał wywołania rozległ się dokładnie w chwili, gdy otwierał dźwiękoszczelne drzwi gabinetu. Doktor poważnie niedocenił swoich pacjentów. Oboje już byli przytomni i w nastroju do opuszczenia kliniki. Książę wspomniał Saana, odwrócił się na piętach i szybkim krokiem skierował tak skąd dopiero co przyszedł, równocześnie próbując zdecydować, czy jego ubranie nada się na nieoficjalne spotkanie z diinem? Chociaż i tak było nieco za późno na przebieranie. Koniec końców, Reit doszedł do wniosku, że jasno-niebieski kolor jego koszuli w połączeniu z ciemno-granatowymi, prawie czarnymi spodniami i czarnymi butami do kostki raczej nie obrażą wybrednego gustu diina. A po prostu nie miał czasu na przebranie się w rodowe czerwono-czarne barwy. Gdy drzwi pokoju ślizgnęły się na bok, rozciągnął wargi w uprzejmym uśmiechu i z wymyślnie ukłonił.
- Bardzo proszę o wybaczenia obrazy, nieumyślnie naniesionej przez mojego ochroniarza... – Reit specjalnie podkreślił wysoki status Efy, żeby diin nie uznał za obrazę faktu, że walczyła z nim istota niegodna tego honoru.
- O jakiej obrazie mowa? – przerwał go głęboki czarujący głos diina. – Proszę uwierzyć, milordzie, że ani pan ani pański ochroniarz nie zrobili niczego, co mógłbym uznać za obraźliwe. Odwrotnie, pragnąłbym podziękować za okazaną gościnność i wyrazić swój zachwyt pańskim ochroniarzem. Poznaliśmy się na tyle dobrze, żebym uznał ją za godną kontynuować znajomość z moją rodziną.
Reit zamarł niezdolny powiedzieć słowa, oglądając diina, który w rozluźnieniu stał na środku pokoju w swoich luźnych szatach, które, dzięki pomyślunkowi księcia zdążono doprowadzić do porządku, zszywając całą masę dziur i spierając krew i brud. Książę spróbował dojść do wniosku, czy się nie przesłyszał. W następnej chwili zdziwił się jeszcze bardziej, chociaż chwilę temu uważał, że to niemożliwe. Efa, nie przestając zakręcać się w chustę, którą zwykle zakrywała twarz, przemówiła nie czekają aż się do niej zwróci.
- Bardzo dziękuję za wys-s-soka ocenę moich zdolnoś-ś-ści. Z chęcią będę kontynuowała znajomoś-ś-ść, jeś-ś-śli tylko mój pan na to pozwoli.
- Czy mógłbym zapytać, co macie na myśli pod znajomością? – Reit z całych sił próbował ukryć swój szok. – Czy to oznacza że podczas rozmowy ktoś was zaatakował i muszę wydać rozkaz znalezienia przestępcy?
Efa nijak nie zareagowała na pytanie, a diin popatrzył na niego z nieskrywanym zdziwieniem, sprawiwszy że książę się zjeżył. Diiny wyjątkowo rzadko demonstrowały rozmówcom swoje uczucia i po prostu nie potrafił sobie wyobrazić, co on takiego powiedział, że udało mu się wyprowadzić z równowagi tę niezrozumiałą istotę. Tu, ku jego zdziwieniu, z pomocą przyszła mu Efa. Jak gdyby wyczuwając jego stan, ślizgnęła się w jego kierunku i ledwie słyszalnie wysyczała do ucha, ewidentnie próbując zrobić tak, by jej słowa usłyszał tylko on, ale żeby jednak on mógł ją usłyszeć.
- Pojedynek. Poznaliś-ś-śmy się blis-s-sko.
Reit z trudem ukrył zdziwienie, wywołane przez to stwierdzenie. O ile pamiętał, nikt przedtem nie nazwał przy nim pojedynku zawieraniem znajomości! Ale trzeba było ratować sytuację. Jeszcze tylko brakowało, by diiny uznali nowego księcia Ottori za głupca. Mogło to doprowadzić do nieprzewidywalnych skutków.
- Chętnie udzielę zgody i będę szczęśliwy, mogąc zaproponować kuter by mój ochroniarz mogła kontynuować znajomość z panem.
- Nie ma takiej konieczności, milordzie. Sam zaniosę ją do swojego domu. Moja matka będzie zadowolona, mogąc przyjąć takiego gościa.
Reitowi pozostawało tylko ze zgoda pochylić głowę. Przy tym zauważył w myśli, że w ciągu tej rozmowy dowiedział się o swoich sąsiadach więcej, niż przez całe swoje poprzednie życie. W Imperium do tej poru trwały kłótnie, czy diiny w ogóle mają kobiety. Próbując być uprzejmym, wprowadził rozkaz do systemu bezpieczeństwa i z mieszanymi uczuciami obserwował, jak diin, doczekawszy się aż przezroczysty plastik okna zupełnie schowa się w grubej ścianie starożytnego zamku, lekko złapał Efę na ręce, zdoławszy przy tym nie skaleczyć się o kawałek jej licznego arsenału, rozprostował skrzydła i jednym susem opuścił budynek, wznosząc się w białe niebo. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że zbliżenie z tą nieprzewidywalną rasą wyjdzie na dobre. Chociaż, zakładając kto je rozpoczął, niezbyt to prawdopodobne...


Efa z zadowoleniem mrużyła oczy na wiatr, wygodnie umościwszy się na rękach swojego nowego znajomego. Należało przyznać, że lot bez urządzeń technicznych znacząco różnił się od przemieszczania na kutrze. Daleko w dole przepływały fale czerwonego oceanu, w których z przenikliwym świstem bawiły się oroty. Z tej wysokości wyglądały zabawnie i zupełnie niegroźnie. Efa uśmiechnęła się do siebie. Tylko ludzie mogli bazować wersje na pierwszym wrażeniu, nie mając podświadomej zdolności określania poziomu zagrożenia nieznanej istoty! Tak więc udało im się nazwać najgroźniejszych drapieżników planety gwizdkami. Co prawda, ich pomyłka nie trwała długo. Do pierwszego zjedzone kutra badawczego.
Daleko z przodu zamajaczyła czarna wstęga skał nadbrzeżnych i Efa zanotowała w myśli, że prędkość diina jest niewiele mniejsza od brzegowej prędkości kutra. A sądząc z jej wrażeń, lotnik się wcale nie zmęczył. Ta-ak, ta rasa faktycznie jest urodzonymi wojownikami. I miała szczęście że ich poznała! Po chwili skały przeszły w góry. Diin lekko lawirował pomiędzy wierzchołkami, zagłębiając się coraz dalej w labirynt szczelin, rozłamów i osypisk. Koniec końców lekko wylądował przed niczym nie wyróżniającą się jaskinią, znajdującą się na środku pionowej skały, niezauważalnie przechodzącą w przepaść bez dna. Wąska półka, robiąca za próg, mogła skutecznie doprowadzić wrażliwego człowieka na granice histerii. Efa z ciekawością rozejrzała się na boki i pytająco zerknęła na swego towarzysza. Ten uśmiechnął się lekko i uprzejmym gestem zaprosił ją do środka. Tam pochłonął ich mrok, który żadnemu z nich kompletnie nie przeszkadzał.
Efa szła spokojnie, lekko mijając kamienie, trafiające się na drodze i nie przykładała specjalnych wysiłków do tego, by trzymać się obok diina. Czując jego chęć ukrycia przed nią swoich działań, z szacunkiem odwróciła się, czekając aż otworzy zamaskowane drzwi do swojego domu, nie zapominając o zwróceniu w jego kierunku prawego ucha. Wiara wiarą, ale jeśli zajdzie taka konieczność, trzeba mieć możliwość porzucenia gościnnego przybytku bez zgody właścicieli. Diin krótkim pchnięciem odsunął kawałek ściany i przed Efa otworzył się jasny przestronny korytarz. Hm, mogłaby przysiąc, że znajduje się on nie w tej górze, na której wylądowali. Miejscowy system bezpieczeństwa budził szacunek. Na korytarzu czekały dwie figury, od stóp do głów zawinięte w lekkie jasne ubrania. Wiało od nich takim niebezpieczeństwem, że w porównaniu jej towarzysz wyglądał na kompletnie nieszkodliwego. Efa pytająco spojrzała na diina. Już zdążyła zauważyć, że jeśli nie jest to absolutnie niezbędne, woli on nie mówić na głos.
- Pozwól, że przedstawię ci moją matkę i siostrę.
- Jeszcze nie podałeś mi swojego imienia. – Diin skłonił się, przyjmując wymówkę.
- Nazywam się Halzar ot Talza. Moja matka – Talza od Looza, siostra – Hiza od Talza.
- Jestem Efa i cieszy mnie możliwość poznania was.
- Nas również. Efo, córko ludzi! – glos Talzy zupełnie nie przypominał głosu jej syna i podobny był raczej do ryku jakiegoś drapieżnika. Efa skłoniła głowę, notując w pamięci kolejną ciekawostkę. Jak gdyby czując jej zdziwienie, Halzar uśmiechnął się, dokładnie chowając kły.
- Ci, którzy nas stworzyli, zrobili mężczyzn naszego narodu dyplomatami, by pomogli im kierować wielkim imperium, a kobiet – wojownikami, by go broniły.
- Ludzie uznają kobiety za zbyt słabe by walczyć.
- Ci, którzy nas stworzyli, uważali inaczej. A poza tym, kobiety są bardziej okrutne i nie dość cierpliwe by namawiać.
- Chodź, gościu tego domostwa! – Hiza wyciągnęła rękę w kierunku Efy, zapobiegawczo zwracając pazury ku sobie, by nikt nie odebrał jej gestu jako zagrożenia. Efa skinęła i spokojnie podążyła za nią jasnymi korytarzami obok zamkniętych drzwi, słysząc za sobą kroki Talzy i Halzara. Czuła, że rozmawiają, ale swoimi niestabilnymi zdolnościami paranormalnymi nie była w stanie załapać istoty rozmowy.
Hiza przyprowadziła ją do dużego pokoju z para mebli.
- To twój. Możesz pozostawać tu ile sobie zażyczysz. I przyjść gdy będzie ci to potrzebne.
- Czemu?
- Niewielu z ludzi jest w stanie zmierzyć się jak równy z równym z jednym z naszego narodu. Nawet z mężczyzną.
- Nie jes-s-stem człowiekiem. Ludzie mnie s-s-stworzyli.
- Wiem. Słyszę cię, ale bardzo niewyraźnie. Czy nikt nie nauczył się korzystania ze swoich zdolności?
- Ci, którzy mnie s-s-stworzyli, nie wiedzieli o nich. Czy nie odmówisz mi honoru poznania cię bliżej?
- Miałam nadzieję, że to zaproponujesz! W sąsiednim pokoju mamy urządzoną salę do ćwiczeń. Ja widzę, broń masz przy sobie. Chodźmy!
- Twoja matka zapros-s-siła mnie na kolację.
- Nie martw się, nie będziemy się zapędzać!
- Efa uśmiechnęła się, demonstrując kły, i ruszyła za Hizą w kierunku niezauważalnych drzwi przy łóżku.
Sala do ćwiczeń porażała wielością zebranej broni, rozwieszonej na ścianach, i odsuniętymi do dalekiego rogu przyrządami do ćwiczeń, bardziej przypominającymi narzędzia tortur. Hiza wyszła na środek Sali i jednym ruchem wyciągnęła z fałd szaty długi cienki miecz i sztylet dla lewej ręki. Na palcach rozbłysły czarne pazury, znacznie ciemniejsze niż u brata. Efa poszła jej śladem, równocześnie strącając z głowy chustę, zakrywającą twarz. Hiza zaatakowała niespodziewanie i szybko, nieprawdopodobnie szybko. Efa ledwie zdążyła usunąć się z linii ataku. Niczego sobie! W porównaniu do siostrzyczki Halzar faktycznie był zupełnie niegroźną istotą! O kontrataku nawet nie było co myśleć. Efa mogła się tylko bronić, niezdolna przechwycić incjatywę i zadać chociażby jeden cios. Po paru minutach wszystko było skończone. Czubek miecza Hilzy zastygł koło jej prawego oka, nie kończąc śmiercionośnego pchnięcia, a potem odsunął się na bok, demonstrując brak chęci zabijania.
Efa z zachwytem pochyliła głowę, przyznając wyższość przeciwniczki. Takiego czegoś jeszcze nie widziała. Hiza opuściła miecz i lekkim wyćwiczonym ruchem schowała go do pochwy, ukrytej pod ubraniem.
- Możesz zostać wielkim wojownikiem! – stwierdziła spokojnie, i dodała, ukazując w uśmiechu ostre kły. – Oczywiście, po właściwej nauce.
- Dziękuję za wys-s-soką ocenę moich zdolnoś-ś-ści! Czy zrobisz mi ten honor i zos-s-staniesz moim nauczycielem?
- Z radością! – Hiza ostrożnie zdjęła szarfę, zakrywająca jej twarz, i Efa odnotowała, jak bardzo jest ona niepodobna do brata. Twarda skóra, dokładnie naciągnięta na ostre, jak gdyby zmęczone rysy twarzy. Cienkie wargi, skrywające ostre kły, sztywne włosy, zdolne przeciąż ludzką skórę do kości. Hiza była na swój sposób podobna do Efy. Tylko jej skóra przy bliższym przypatrzeniu nie przypominała łusek, a kły były nieruchome i nie dawały się przycisnąć do podniebienia. A tak nawet bardzo podobna. Hiza, jak gdyby czytając jej myśli, uśmiechnęła się, demonstrując centymetrowe kły, i zapraszająco skinęła. Teraz poruszały się powoli i ostrożnie. Dość wolno dla tego, by Efa mogła złapał kolejność ruchów swojego nowego nauczyciela.
Do kolacji wyszły razem. W jadalni, tak samo jak i w całym domu, było minimum mebli. Tylko stół w wygodne krzesła przy nim. Efę ulokowano naprzeciwko Talzy, jako gościa honorowego. I zaproponowano pierwsze danie, gwarantując że nie jest ono groźne dla człowieka.
- Nie ma znaczenia. Prawie nie da s-s-się mnie otruć. Jes-s-stem zdolna do s-s-strawienia dowolnej organiki, ale nadal dziękuję.
- Nie ma za co – Talza pochyliła głowę, przypatrując się Efie. – Moja córka poinformowała mnie, że zostałaś jej uczennicą. Może chciałabyś przyjąć również moje usługi w charakterze nauczyciela. Musisz zając się rozwijaniem zdolności mentalnych.
- Z przyjemnoś-ś-ścią przyjmę twoją propozycję.
- Dobrze. Chciałabyś dowiedzieć się o nas więcej?
- Tak.
- Mam nadzieję, że nie uznasz za obrazę, jeśli odłożymy tę rozmowę do chwili, gdy będziesz nas lepiej rozumieć?
- Nie.
- Efo, wydaje mi się, czy nie do końca panujesz nad swoją świadomością?
- Co masz na myś-ś-śli, Halzarze?
Efa sprężyła się czując wtargnięcie mentalne, ale natychmiast zrozumiała, że Halzar po prostu wskazuje jej słaby punkt.
- Tak, nie mogę pójś-ś-ść przeciw rozkazowi pana.
- Głupie ograniczenie. Jeśli nie masz nic przeciwko, usuniemy je.
- Dziękuję, Talzo. Bycie ins-s-strumentem nie jes-s-st szczególnie przyjemne, chociaż zrozumiałam to dopiero po ś-ś-śmierci mojego pierwszego pana.
Przy stole zapanowała cisza. Efa po raz pierwszy czuła się jak w domu. Żadnych zbędnych rozmów. Wyjaśnili sobie wszystko co trzeba i zamilkli. A jednak dobrze jest czuć się w pełni żywą! O dziwo, od swoich gościnnych gospodarzy, znacznie bardziej śmiercionośnych niż wszyscy widziani przez nią ludzie razem wzięci, nie odczuwała zagrożenia. Oczywiście, może jakoś udało im się oszukać jej zmysły, ale było to mało prawdopodobne. Nie na tyle dobrze znali jej możliwości, by wykonać to niezauważalnie dla niej. A jednak szkoda, że kiedyś trzeba będzie wrócić do ludzi.

Reit ze zmęczeniem opadł się o stół.
- Jak pan myśli, Nitorog, wróci?
- Prawdopodobnie tak, milordzie. W odróżnieniu od zwykłych ludzi jest w stanie przeżyć praktycznie w każdym zamieszaniu.
Tak. Mam nadzieję, że przez nią nie zacznie się nowa wojna z diinami. Dobrze, doktorze, jest pan wolny. O ile wiem, czekają na pana pańskie badania.
Nitorog skłonił się i opuścił gabinet księcia. Tylko niewiadomo skąd pochodzący przeciąg poruszył starożytne gobeliny na ścianach. Sytuacja stanowcza wyszła spod panowania. Reit znowu przeczytał wiadomość, nadesłaną przez jednego ze szpiegów. Nowy Imperator zaplanował sobie prześcignięcie w chętkach swojego ojca. I póki co całkiem nieźle mu szło. Już pozbawiono głów kilku bardziej utytułowanych przestępców i ogłoszono kaźń jeszcze parędziesiąt arystokratów. Póki co Imperator nie próbował się dobrać do książąt i markizów, ale mniej utytułowane jednostki nie mogły być pewne swoje bezpieczeństwa. Jako taki, fakt ten nie wykraczał poza przyjęte w Imperium tysiąca światów sposoby likwidowania opozycji, ale martwiła niebywała aktywność czerni. Książę nachmurzył się. Był to niepokojący sygnał. Przy poparciu niższych warstw społeczeństwa Imperator spokojnie może usunąć starą arystokrację, i nawet książęta sobie z nim nie poradzą jeśli w ich własnych włościach zaczną się zbrojne powstania. Może jego poddani nie nabiorą się na tę przynętę. Bądź conibądź już kolejne pokolenie książąt Ottori odbierane było przede wszystkim jak obrońcy i opiekunowie, a wiele innych książąt nie będzie mogło uniknąć buntów. A on sam sobie z Imperatorem nie poradzi.
Reit w zamyśleniu popukał palcami po rodowym mieczu, który zgodnie ze starożytną tradycją zawsze wisiał przy jego pasie. Trzeba coś zrobić. Ale co? Arystokracja jest podzielona i pogrążona w kłótniach i zabawach. Mało prawdopodobne że zaczną działać zanim wojska Imperatora wylądują na ich planetach. A wtedy będzie już za późno na jakiekolwiek działania. Ciekawe, kto ustawił ten spektakl? Imperatorowi nie starczy mózgu na taka intrygę. Znaczy, ktoś za nim stoi. I ów ktoś głęboko nienawidzi arystokratów. Książe w zamyśleniu spojrzał przez okno. A tu można trochę poszperać. Nie tak dużo ma Imperator w swoim otoczeniu mądrych ludzi, obrażonych na arystokrację. Ale jednak, najpierw należy doprowadzić wojska do pełnej gotowości bojowej i włączyć program bojowy w systemach obrony planetarnej. Sprawa zaczynała się robić poważna.
Zabrzęczał sygnał wywołania i Reit odruchowo nacisnął przycisk włączenia.
- Słucham.
- Wasza miłość, otrzymaliśmy wiadomość od Imperatora, jest pan zapraszany do Świata Tronowego.
Przekleństwo! Reit zimno wpatrzył się w komunikator, jak gdyby nieszczęsne urządzenie było winne zaistniałej sytuacji. Wydarzenia rozwijały się za szybko.
- Powołaj się na przyjemności w mojej siedzibie rodowej, Dit, i z szacunkiem odmów. – zapanowawszy nad sobą, rozkazał sekretarzowi.
- Rozkaz, milordzie!
Niech Imperator póki co uważa, że można go nie wliczać do równania. Wszyscy wiedzą że Ottori to bardzo niespokojny świat, i chociaż już od kilku stuleci na centralnej planecie jego księstwa nie było wojen, wiadomość o problemach nikogo nie zdziwi. A póki co warto jest pomyśleć, do kogo można się zwrócić z propozycją współpracy. Książęta się nie nadadzą. Zbyt wiele o sobie myślą. Ale za to ich poddani mogą się okazać łatwiejsi do dogadania. Reit szybko wybrał kod, znany tylko jemu i jeszcze jednemu człowiekowi, któremu całkowicie ufał. Ril pracował jeszcze dla jego dziadka i był bezgranicznie oddany domowi książąt Ottori. Po trzecim sygnale na ekranie pojawiła się pokryta zmarszczkami twarz najlepszego szpiega Imperium.
- Potrzebuję sojuszników. – Reit nie bawił się w wyjaśnienia. Ril nauczył go wszystkiego, co książę wiedział, i jeśli on połapał się w sytuacji, to jego stary mistrz tym bardziej.
- Potrzebuję kilkadziesiąt dni.
- Pośpiesz się. W tej chwili moje możliwe pokrewieństwo z Imperatorem stawia mnie na clowniku.
Ekran zgasł. Ril nigdy nie bawił się w zbyteczne rozmowy. Cóż, pierwszy krok zrobiony. Reit westchnął. Nie cierpiał być zapędzany do rogu. Szkoda, że przysięga wierności nie pozwala mu na wszczęcie buntu, chociaż... Prawdopodobnie bunt okazałby się po prostu egzotyczną metodą skończenia ze sobą.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 13-04-2007, 01:45   

Zanurzenie

Mamusiu, czemu płaczesz? Co się stało? I kim są ci ludzie? Nie rozumiem.... Chcę do domu, zabierz mnie do domu, proszę... Nie płacz, mamo! Tato, co się dzieje? Przecież tutaj leżę! Wszystko jest dobrze! Po prostu zabierzcie mnie do domu. Nie chcę tu leżeć, jest mi zimno i niewygodnie... Proszę.... Czemu? Ja chcę do domu! Proszę! I nie chcę tych kwiatów! Potem dostanę inne. Tylko zabierzcie mnie do domu. Mamusiu? Słyszysz mnie? Zabierzcie te kwiaty! Nie potrzebuję ich! Mamo? A czemu na wstęgach są jakieś dziwne napisy? Przecież ja żyję, nie widzicie?! Nie umarłam! Tu leżę! Po prostu mnie obudźcie! Nie! Nie zamykajcie grobu! Mamusiu, nie rób mi tego! Mamusiu!... Uwolnij mnie! Obudź mnie! Przecież żyję, nie powinniście mnie chować! Jak mam pod ziemią oddychać? Przecież umrę tam na zawsze! Mamo!!!
Ziemia spada na wieko grobu. Bogowie! Ja tu umrę! Pochowali mnie za życia!... Mamusiu, czemu mi to zrobiłaś?... Tu jest zimno.... źle mi... Nie mogę tu być... Ja przecież żyję! Żyję! Tylko nie mogę się ruszać... Tak cicho... Już mnie pochowali? A jeśli zacznę się krztusić?! Nie chcę tu leżeć! Jest mi zimno... tak strasznie zimno... Czemu mi to zrobili?! Co ja zrobiłam?...
„Chodź do nas!”
Kto to? Przecież nie żyję?
„Chodź do nas!”
A muszę?
„Chodź!”
Dobrze... A mogę się ruszać? Jak dobrze! Ale jak mam wyjść z grobu?
„Chodź do nas!”
Dobrze, idę... Jak tylko wymyślę jak stąd wyjść... Może spróbuję popchnąć... Ojej, a wieko nie jest zamknięte! A wydawało mi się, że przybito je gwoźdźmi... Dobrze... Ale jak mam się przedostać przez tę całą ziemię? Musze spróbować... przecież nie będę tu leżeć zawsze... Zaraz się wydostanę...

Rzeczywistość

Sen uciekał... Nie mogłam mu na to pozwolić, powinnam walczyć, muszę! Do ostatniej chwili nie chciałam aktywować Studni Dusz. Ale chyba nie mam wyboru...

Zanurzenie

Idę ulicą. Czuję się jakoś dziwnie. Czemu nie oddycham? I serce mi nie bije. Umarłam? Chyba. I jest mi zimno, bardzo zimno... Na dworze lato, wszyscy są rozebrani. Czemu więc jest mi tak zimno? Chcę do domu, do mamy... Ona pewnie na mnie czeka. Wie że nie umarłam, bo jest moja mamusią... Nie... Czemu w takim razie zostawiła mnie samą na tym cmentarzu? Widziałam, jak płakała. I gdzie ja idę? Czuję wołanie i nie mogę się sprzeciwić... Boję się... Chce do domu! Jest mi zimno. Czemu jest tak zimno?
Drzwi. Gdzieś je już widziałam. We śnie, zanim się obudziłam w tym strasznym grobie. Mamusia i tatuś mnie pochowali. Pewni jest im smutno... ale to nic, jeszcze do nich pójdę...
„Witaj!”
Kto to? Czy moglibyście wyjść z cienia, proszę. Nic nie widzę!
„Boisz się? Nie powinnaś. Teraz jesteś wśród swoich. Nikt cię nie skrzywdzi...
Chcę do domu, do rodziców. Czekają na mnie.
„Umarłaś.”
Nie, to kłamstwo! Popatrzcie, mam ciało, chodzę, myślę... żyję! Po prostu zasnęłam a mamusia pomyślała, że umarłam.
„Ży-yjesz?”
Czemu się śmiejecie?
„Spójrz na siebie w lustro...”

Rzeczywistość

Trzęsło mną. Zresztą, nic nowego, po prostu trochę zapomniałam jak się poprawnie zanurzać. Do diabła, ale uczucie! Wrogowi byś nie życzyła! Zaczęłam powoli podnosić się na nogi. One się uginały. Samiec, widząc że jest mi trudno się podnieść, rzucił się z pomocą. Jakiś żłobek! Trzeba będzie zapytać, ile razy w życiu był z samicą. Chyba niewiele, bo by się tak nie zachowywał. Ledwie wyszedł z powijaków a już się rzuca na pomoc!
- Nie zbliżaj się do pentagramu, - uprzedziłam.
Jeśli zaraz poczuję palone pierze, to będzie wiadomo że niektórzy mądrych rad nie słuchają.
- Ajwi, wszystko dobrze? – spytał.
Oczywiście że dobrze, po prostu po Zanurzeniu czuję się paskudnie. I przed tym nie ucieknę. Trafić do cudzej skóry, na dokładkę do skóry truposza... podsumowując, nic przyjemnego. Dobrze że chociaż jestem przyzwyczajona...
Wyszłam z pentagramu, który natychmiast zgasł, jakby wyłączono światło. To nigdy nie przestaje mnie zadziwia. Zebrałam ubranie. I tak teraz się do niego nie zmieszczę, a postaci jeszcze przez jakąś godzinę nie zmienię. Tak że jeśli ktoś czuje się nie swojo patrząc na moje oblicze, czas się odwrócić. Nie moja wina że się taka urodziłam. Wszystkie pretensje – do mojej matki.
- Już wie pani kto ukradł moją córkę? – od razu zapytał Miyuki.
Spojrzałam na niego. Szkoda gościa. Córka odeszła na zawsze, ale jeśli powiem że została nieumarłą, to on pomyśli że jeszcze nie wszystko stracone. A dla martwych nie ma miejsca pośród żywych.
- Porozmawiamy o tym później, dobrze?
Pokiwał głową. Rozumiałam jego niecierpliwość, ale w tej chwili po prostu nie miałam sił by wyjaśniać mu podstawowe rzeczy. On jest człowiekiem, więc widzi to co chce widzieć, a nie to, co naprawdę istnieje.
Słońce podnosiło się nad horyzontem. Wyszłam na szeroki taras i rozprostowałam skrzydła, podziwiając wschód słońca, podczas gdy samiec podziwiał mnie. Może powinnam kupić mu śliniaczek? Bo stanowczo nie jest w moim guście, a na dokładkę w wieku niemowlęcym.
- Pani prosiła...
Mnich podał mi telefon. Doskonale. To, co zobaczyłam podczas Zanurzenia, bardzo mi się nie spodobało, i trzeba będzie coś z tym zrobić. Wybrałam numer.
- Słucham, - rozległo się z tamtego końca drutu.
- Katarino, dzień dobry.
Milczenie, a po chwili:
- Ajwi? Ile lat, ile zim...
- Nie udawaj, stara lisico. Nie widziałyśmy się tylko parę lat. Mam sprawę.
- Oczywiście. Czemu nigdy nie dzwonisz tak po prostu? Spytać jak mi się żyje?
Katarina żyje bardzo ciekawie i jaskrawo. Wiemy o niej wszystko. Przecież już nie jedno tysiąclecie się znamy. Odpowiedziałam:
- Dlatego że już mi się twoja twarzyczka znudziła solidnie przez te trzy i pół tysiąca lat.
Katarina się roześmiała.
- A ty jak zawsze, z poczuciem humoru.
- Nie nauczysz starego psa nowych sztuczek.
- Wątpię, jeśli mówimy o tobie. Dobrze, to czego chciałaś?
- A drobiazg, tylko chcę ci powiedzieć, że mamy pod nosem całą staję nieumarłych.
Katarina milczała przez chwilę a potem rzuciła:
- Jesteś pewna?
- Oczywiście że tak, ja właśnie z Zanurzenia.
- Ty się nie zanurzasz.
Westchnęłam. To zaczynało się robić nudne. Wyjaśniać każdemu i wszystkim co mnie nagle naszło żeby się zanurzyć.
- Zmieńmy temat. Musiałam. I dobrze.
- Muszę powiedzieć, że mnie zadziwiasz, - powiedziała Katarina po dłuższej chwili, - jeśli mamy dookoła chodzących nieumarłych, to nic dobrego z tego nie wyjdzie.
Spojrzałam na słońce się zmrużyłam oczy. Fajnie się wita świt z gołym tyłkiem. Żeby jeszcze mi się na ten tyłek nikt nie gapił!
- Mi to mówisz! To co robimy?
- Wykurzamy, a mamy inne opcje.
Zarówno ja jak i Katarina miałyśmy żelazną logikę. A w czasie naszej rozmowy otoczenie zwykle nie rozumiało, czy jesteśmy za mądre, czy mamy w głowach po jednej zagubionej szarej komórce całego. Ludzie nie żyją długo. Nie wiedzą jak to jest. Przez trzy tysiące lat poznaje się druga osobę tak samo dobrze jak siebie samą. Dlatego w większości przypadków rozmowy z Katariną są tym samym co myślenie na głos.
- Logiczne. Kiedy?
- Bliżej obiadu chyba. Wiesz gdzie jest leże?
Odpowiedziałam:
- Mniej-więcej.
- To działamy w zależności od okoliczności. Spotykamy się u ciebie.
Bogowie w niebiosach, biedni sąsiedzi i moje małe mieszkanko! Przecież dopiero co zrobiłam remont i kupiłam nowe meble. Łojezu...
- Żadnych samców gryzących tapetę! – powiedziałam z pełną srogością.
Katarina się roześmiała.
- Zupełnie nie masz poczucia humoru.
- Ale ty masz go w nadmiarze. Dobra, do zobaczenia. I nie tłuczcie naczyń, może się okazać że się spóźnię. Chcę pojechać do ubezpieczalni. Wysadzono mi dziś samochód.
- Czyli twoje życie też takie samo jak zwykle. Wrze! I w co się tym razem wpakowałaś?
Jak powiem że nie wiem to nie uwierzy. Więc nic nie powiem.
- Starczy plotek. Idź się pakować, - rzuciłam.
Katarina jeszcze raz roześmiała się dźwięcznie i odwiesiła słuchawkę. Skrzywiłam się. Ona się nigdy nie zmieni... Niech minie rok, a nawet tysiąc lat. „choć w papierach lat przybyło to naprawdę wciąż jesteśmy tacy sa-sami!...”. A to już kac po Zanurzeniu. I nie patrzcie na mnie tak dziwnie, nie mam problemów z głową! Prawie...
Oddałam mnichowi słuchawkę, a on ukłonił się i odszedł. Zupełnie mi się nie chciało zmieniać postaci. Może powinnam pójść do ubezpieczycieli jak teraz stoję? Powinno im się spodobać...
Cholera, zupełnie zapomniałam o Miyukim! Trzeba mu opowiedzieć co się stało z córką.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 14-04-2007, 23:51   

Rozdział 19

Szli gęsiego po wąskiej ścieżce, uważnie omijając odłamki obsydianu, które chaotycznie wystawały ze ścian i podłogi i wyglądały na ostre jak brzytwa. Z przodu zamajaczyło niejasne światło, a po kilku kolejnych krokach Lis zamarł w szoku. Po dość odczuwalnym pchnięciu w plecy ruszył jednak dalej, a Lina, czując rozpierającą ją ciekawość, zrobiła krok do przodu.
Tam otwierał się gigantyczny krater, pokryty absolutnie spaloną czarną jak węgiel ziemią. Wysokie na wpół zawalone sklepienie zakrywało tylko połowę czaszy, a gdzieś z jej środka wydobywało się jakieś mroczne, zamglone i nieprzyjemne światło. Wpatrzywszy się uważniej, dało się zobaczyć stopione resztki ścian i wież, a na samym środku stało coś przypominające stopioną bryłę wosku. Widać było niebo, krążące w nieskończonym szarym wirze. To miejsce wydawało się być większe od każdego ludzkiego miasta, stolica Ronii zajęłaby ledwie co ćwierć spalonej równiny. Nie zostało tu nawet popiołu, a w powietrzu pachniało starą, tysiącletnią spalenizną.
Powoi przyzwyczaiwszy się do widoku gigantycznej katastrofy, Lina zaczęła zwracać uwagę na drobiazgi. Niepoprawne, złamana cienie. Dziwne milczące zdenerwowanie towarzyszy. Dziwacznie wykrzywione ciemno-zielone zarośla wzdłuż wąskiej ścieżki. Mikowe rozbłyski daleko w dole, kilkadziesiąt metrów od brzegu. I figury, zamarłe na skraju przepaści, tuż obok.
- Ogród Rzeź – padł z tyłu gorzki komentarz. Księżniczka nieoczekiwanie głęboko przeżywała, widząc świadectwa zagłady swojej rasy.

Tylko drow z ich skażonym i dosyć czarnym poczuciem humoru mogli wpaść na taką nazwę. Ci, co na zawsze zamarli na dole, w czymś przypominali swoich potomków. Ich pełne męki twarze, skażone strachem, wydawały się żywe. Wydawało się, że patrzące na awanturników figury odprowadzają ich pełnymi rozpaczy oczyma. Kobiety i dzieci, pełni gorącej nadziei, uciekali do wyjścia, mężczyźni mieli na sobie w dziwne zbroje, osmalone i pobite. Ktoś desperacko wyciągał ręce w kierunku ścieżki, ktoś próbował z godnością powitać śmierć. Na samym skraju, nad przepaścią, Lina dojrzała wysoką postać w powiewającym ciemnym płaszczu. Wydawało się, że w ostatnim niesamowitym wysiłku podniósł ręce ku górze, witając coś przerażającego. Śmiercionośny wiatr, owiewający uciekinierów, wypijający ich życie... W całej jego postaci, od cienkich delikatnych palców i odrzuconej do tyłu głowy do wysokich butów, po kostkę zatopionych w zastygłym błocie, czuć było desperackie zdecydowanie. Tuż przy jego nogach bezsilnie leżała na wznak białowłosa kobieta.
Niewielka w sumie grupa figur, gdzieś pod trzy tuziny, robiła wyjątkowo dołujące wrażenie.
- Jak żywi – szepnęła Lina, jak zaczarowana.
- Oni są żywi, - zszokował ją Ti’eor, ani na chwilę nie zmieniając miarowego rytmu kroków i ostrożnie rozglądając się na boki, próbując zdecydować, czy warto jest rozrzucić sieć łowczą, czy może jednak nie.
- Jak?!
- Nikt nie wie. Przynajmniej z tych dziś żyjących. Ze starych archiwów wiemy, że Grillon Czarny Smok próbował powstrzymać napływ... czegoś... nastąpiło nałożenie Mocy i coś poszło nie tak. Tak więc wszyscy kogo trafiło stoją w stazisie...
- Od paru tysięcy lat, - szepnęła Lina, czując w głowie dziwną pustkę. – Czy on zrozumiał co się stało?
- Archiwa mówią, że Grillon znany był z umiejętności wychodzenia z opresji, i nawet wtedy udało mu się wyprowadzić klan z ginącego miasta. – wyglądało na to, że Ti’eor nawet ucieszył się z możliwości oderwania.
- Hm, i nikt nie próbował tego zdjąć? – Wtrąciła się S’ena, również szeptem.
- Zebrało się zbyt wiele energii, nikt nie zaryzykuje naruszenia tutejszej równowagi Mocy. A i po co? Kto wie, jacy oni są, Starożytni?
Lina faktycznie czuła, jak powietrze drży, gotowe wylać na nieostrożnego czarodzieja niesamowitą potęgę. Miała nadzieję, że po chwili ta presja osłabnie, a ponieważ i tak nie będzie tu czarować... Ruszyła śladem alchemika, mimowolnie próbując kopiować jego lekki ślizgający się krok. Nie to żeby bardzo jej się chciało tu czarować... hm. A nawet nie wyobrażała sobie, jaką presję czują teraz elfy, wyjątkowo wyczuleni na odchylenia pola magicznego. Czarowanie w tym miejscu... bolało. Przypatrzywszy się lepiej było widać, że nad kraterem chwieje się gorąca mgła, urywanymi strumieniami wylewając się przez rozłam.
- A ja bym spróbował, - marzycielsko szepnął Lis.
- Maniak, - prychnęła Lina.
- Przebieraj nogami! – chóralnie syknęła na kwaterona pozostała dwójka.
Ścieżka powoli zaczęła schodzić w dół.
Ogród kryształów jak najbardziej odpowiadał swojej nazwie. Z ciemnych kamieni wzdłuż ścieżki zaczynały wyrastać najpierw niewysokie karmazynowe ostrza. Potem zrobiły się one wyższe, bardziej kolorowe i obrosły gałęziami. Najwyższe, podobne do krzywych górskich jodeł, sięgały ramion alchemika, a Lis i studentka znikali w tych zaroślach prawie z głową.
Wydawało się, że ten ogród zebrał w sobie wszystkie kolory tęczy. Czerwone, niebieskie, żółte, fioletowe... ale wszystkie połyskujące równie mętnie i maślanie, pokryte niezdrowym szarym nierównym osadem.
- Ta-ak. – Ti’eor zatrzymał się na środku niewielkiej polany. – zaczynamy stąd.
Rozdał dziewczynom po parze rękawiczek i cienkie sztylety, pokazał długi skórzany pas z mnogością małych kieszonek, w których chowały się szklane buteleczki o wielkości małego palca:
- Pokazuję raz... a ty, uczniu drogi, pilnuj...
Drow zbliżył się do pokrytego spora ilością gałęzi ametystu, wyciągnął buteleczkę i zaczął koniuszkiem noża zbierać delikatny puch, podobny do tego na brzoskwini i pokrywający całą powierzchnię kryształu. Delikatnie zgarnął powstały kurz i dokładnie zamknął.
- Nie skrobcie zbyt mocno, nie wdychajcie kurzu i tempo, tempo! Nie wrócimy póki nie napełnicie wszystkiego....
Dziewczyny błyskawicznie odebrały mu pas. Popatrzywszy na nich przez parę sekund mistrz doszedł do wniosku, że polecenie „nie wdychać” dla ludzkiej wiedźmy nie jest obowiązkowe. Spadło na nią tyle trucizn i odtrutek, że sama w tej chwili była zdolna do otrucia każdego głupiego. Potem zbliżył się do stojącego z boczku Lisa, który oglądał się niespokojnie, trzymając ręce na pasie z nożami do rzucania.
- I co?
- Jakoś tak... – zbrojmistrz wzruszył ramionami, - dziwnie...
- A czego byś chciał...
Ti’eor na chwilę zamknął oczy, wsłuchując się w dzwoniąca ciszę. Otworzył się na potoki sił, które boleśnie uderzały w nerwy. Jego myśl ruszyła dookoła miejsca postoju po rozszerzającej się spirali... a potem gwałtownie odwołał siłę i wściekle syknął:
- Wiedziałem! Nie wypusszczą nas po dobroci!!! Ale czuja masz, - mimochodem pochwalił Lisa.
- Z tego żyję, - skinął kwateron, wyciągając krótkie wygięte ostrza i uważnie patrząc dookoła zrobił kilka kroków do tyłu ścieżką.
- Geisheri mii, skończyłyście? – nieoczekiwany szacunek zaniepokoił Linę nawet bardziej, niż karmazynowo połyskujące oczy drow.
- Ostatni, - S’ena błyskawicznie zamknęła flakonik z blado-różowym kurzem. Odbierając z jej rąk pas, Ti’eor przekonał się, że żaden kolor się nie powtarza. Dobrze...
- Idziemy, szybko! S’ena do przodu, wiedźma, Lis! Ja ostatni!
Idąc ścieżką do góry, Lina smutno zaczęła wyliczać w głowie swój arsenał. Niedużo... na drugim roku nawet magowie bojowi nie mogli liczyć na wiele, a alchemicy, jeszcze z tak małym zapasem mocy. Lodowa igła, nocne widzenie, mały stazis, macka...
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 24-04-2007, 22:03   

Rozdział 7 (1/3)

Ril odwrócił się od ciemnego ekranu i z trudem wydostał się z fotela. W okolicach trzech setek nawet procedury odmładzające niezbyt pomagały. Stawy jęczały i ledwie się ruszały. Ale jego chłopiec potrzebował pomocy, więc stary szpieg zamierzał zrobić wszystko co w jego mocy. A dla pracy w terenie miał dość młodych pomocników. Jeszcze raz przewinął w głowie wszystkie znane fakty i pokręcił głową. Jedyna szansa dla Reita – to sprzątnąć Imperatora i zając tron samemu. A to niestety nie było szczególnie wykonalne. Prawie każdy książę był jakoś spokrewniony z rodziną cesarską, i nawet jeśli Reit znajdował się nad większością z nich jeśli porównywać siły wojska, każdy z pozostałych uznawał siebie za godnego kandydata. Nie mówiąc już o tym, że wielu było spokrewnionych pomiędzy sobą. A to już poważna sprawa – taki sojusz jest bardzo trudny do rozbicia. A ogólna zazdrość w stosunku do bogactwa i wpływów książąt Ottori połączy wielu w walce przeciw jego chłopcu. Zbyt wielu. Ril westchnął ze zmęczeniem. Gdyby nie rzadka wśród obecnych wysokich rodów szlachetność Reita i jego rodziny, przewrót można by przeprowadzić już ze dwieście lat temu, gdy na tronie znalazł się poprzedni Imperator, a teraz czas został stracony. Stary szpieg wybrał potrzebny kod na starożytnym komunikatorze i zapatrzył się wodnistymi oczyma starca na wchodzącego młodzieńca, najlepszego ze swoich wykonawców, który najpewniej czekał na wezwanie pod gabinetem szefa.
- Potrzebuje całości danych o Cesarskim domu za ostatnie sto lat. Szczególną uwagę zwróć na tajemniczą śmierć żony Imperatora – matki obecnego władcy. I niech Old zbierze wszystko co mu się uda na pozostałych książąt. Chcę wiedzieć, kto poprze naszego jeśli zaczną się problemy.
Chłopak ukłonił się i wyszedł, a Ril w zamyśleniu popatrzył w przestrzeń, przypominając sobie, jaki szum wywołała śmierć Cesarzowej czternaście lat temu. Jakie tylko wersje się nie pojawiały, ale starego szpiega bardziej ciekawił dziwny zbieg okoliczności. Siedem lat po śmierci Cesarzowej spaliło się tajne laboratorium, w które Imperator wpakował masę pieniędzy i czasu, a mimo tego prawie nie było dochodzenia odnośnie przyczyn wypadku. Takie zbiegi okoliczności w jego praktyce pojawiały się wyjątkowo rzadko, a więc miały małe szanse na bycie zbiegami okoliczności. W związku z czym należało je sprawdzić na obecność ukrytego połączenia. A póki co czekało go przejrzenie góry wiadomości ze wszystkich końców Imperium, które przeważnie nie zawierały niczego ciekawego, ale czasami były jedyną szansą na pozyskanie jakiejś ważnej informacji. Potem trzeba było sprawdzić, co miał odnośnie najbliższego otoczenia Imperatora. Bo przydałaby się informacja o tym, kto za tym wszystkim stoi.

Reit ponuro patrzył na ciemny monitor wiziona i klął pod nosem jak szewc. Połączenia międzyplanetarne były niesamowicie wygodne, ale ich zdolność do psucia się w najmniej odpowiednim momencie potrafiła naprawdę wyprowadzić z równowagi. Na przykład, teraz. Potrzebował pilnie połączyć się z Hetem, a to przeklęte przez Saana urządzenie nijak nie chciała zacząć działał, co by z nią nie robił! W chwili, gdy książę zamierzał walnąć wizion czymś ciężkim, zabrzmiał sygnał wywołania wewnętrznego. Reit z rozdrażnieniem nacisnął przycisk komunikatora.
- Tak! – Dit zaciął się na dźwięk złości w głosie suzerena, a potem ostrożnie zameldował:
- Milordzie, czeka tu człowiek, który przedstawił się jako Het. Nalega na spotkanie osobiste... – Reit, nie wysłuchawszy sekretarza do końca rzucił krótki rozkaz:
- Wpuścić natychmiast! – po czym drzwi otworzyły się, i do gabinetu niepewnym krokiem wszedł Het. Wyglądało na to, że bardzo chciałby w tej chwili znaleźć się gdzie indziej, przy czym im dalej od księcia, tym lepiej. Reit wskazał mu fotel, poczekał aż młodzieniec usiądzie i ze zmęczeniem zapytał:
- I jak posuwa się pańskie dochodzenie? Znalazł pan zdrajcę? – Het zaczął wiercić się w fotelu, i niepewnie powiedział:
- Wasza miłość, boję się zawieść pańskie zaufanie, ale udało mi się dowieść, że zdrajcy nie ma.
- Co?! Chce pan powiedzieć, że sam zaplanowałem i wykonałem zamach na mnie? – Młodzieniec cały zapadł się w sobie pod ironicznym spojrzeniem księcia i coś cicho wymruczał.
- Het, proszę mówić głośniej. Już jestem ciekawy!
- Milordzie, przeprogramowanie komputera, i, jak się okazało, próbę zabicia pana przy użyciu trucizny wykonał szef służby bezpieczeństwa Linir. – Reit opadł na oparcie fotela, w szoku patrząc na skulonego wywiadowcę. „Być nie może, - kręciło się w jego głowie, - Linir, przyjaciel z dzieciństwa, i jeśli już o tym mowa, miał mnóstwo możliwości zabicia księcia tak by nikt nie zaczął niczego podejrzewać. Po prostu nie mógł tego zrobić. I czemu w takim razie Het mówi że nie ma zdrajcy. Przecież w takim wypadku to Linir zdradził?”
- Proszę wyjaśnić! – W głosie Reita czuć było kosmicznym chłodem. Het głośno przełknął i zaczął mówić:
- Milordzie, okazało się, że podczas pobytu szefa służby bezpieczeństwa w Świecie Tronowym został on otruty nitolosakanem.
- Jak? Każdy kto przyjeżdża do tego kłębowiska węży ma ze sobą analizator. I niczego nie wypije ani nie zje nie sprawdziwszy produktów na obecność trucizn i narkotyków. I Linir robił dokładnie to co wszyscy.
- Zgadza się, wasza miłość. Ale ten narkotyk może zostać użyty również pod postacią gazu. A raczej, poprzednio istniała teoria, że można otruć kogoś nitolosakanem, nanosząc narkotyk na skórę człowieka. Wiadomo, że na skutek działania fermentów skóry zaczyna on parować, i, jako skutek...
- Człowiek, na skórę którego naniesiono nitolosakan zginie w ciągu dziesiętnych sekundy, nie mając nawet szansy na dotarcie do zamierzonego celu! Myślałem, że Ril wam to wyjaśniał!
- Tak milordzie. Ale lady Efa jest niewrażliwa na ten narkotyk. Uprzedzając pańskie pytania, poszedłem do niej, i potwierdziła, że na rozkaz Imperatora otruła w ten sposób Linira, i, najpewniej, następnie wprowadzono do jego świadomości potrzebny program. Mówiąc dokładniej, nie wiedziała, kogo rozkazano jej otruć, nie widziała tej osoby. Po prostu podczas jakiegoś spotkania rozmówca tego człowieka na chwilę wyszedł z pokoju, a ona na sekundę otworzyła drzwiczki ukrytego przejścia prowadzącego do pokoju, a potem zostawiła pomieszczenie.
- Zgadza się, Linir meldował, że szef cesarskiej służby bezpieczeństwa chciał z nim o czymś porozmawiać, ale akurat został wezwany przez Imperatora. – Reit ciężko oparł się o biurko. – Proszę kontynuować, co dalej?
- Prawdopodobnie szef pańskiej służby bezpieczeństwa został zaprogramowany na zamach, który miał odbyć się dwufazowo: najpierw podłożył kapsułę z trującym gazem w pańskim pokoju, a gdy Efa zniweczyła próbę, przeprogramował komputer i podał sygnał o początku drugiej fazy. – Reit siedział z zamkniętymi oczyma i słuchał Heta, który ze szczegółami opowiadał o tym, jak brak uwagi kilku urzędników i mimowolna zdrada Linira spowodowały, że prawie zginął.
- Czy Linira można uleczyć? – książę nie poznał własnego głosu.
- Milordzie, - Het opuścił oczy, próbując uniknąć jego spojrzenia. – Niestety jest to niemożliwe. W tej chwili znajduje się on w pańskim szpitalu, godzinę temu wydałem rozkaz hospitalizacji, ale boję się że to tylko odsunie w czasie to co nieuniknione. Nie ma odtrutki na nitolosakan. Jak sam pan zapewne wie, najpierw robi on system nerwowy człowieka podatnym na zaprogramowanie, a potem nieodwracalnie go niszczy.
- Wiem, - Rei westchnął cicho. – Dziękuję, doskonale się pan spisał.
Het ukłonił się, przyjmując podziękowania, i w milczeniu zdjął z palca pierścień, który książę dał mu ledwie co pięć dni temu. Reit wziął ozdobę i również milcząc założył ją na serdeczny palec prawej ręki.
- Może pan odejść. Mam rozumieć, że meldunek jest w pierścieniu?
- Zgadza się, wasza miłość!
- Dobrze, dziękuję. – Reit patrzył śladem Heta i mimowolnie obracał na palcu pierścień, który był nie tyko wyróżnieniem człowieka obdarzonego władzą, ale jeszcze i urządzeniem notującym, zapisującym wszystko, co działo się z nosicielem, jeśli tylko nie należał on do książęcej rodziny. Het doskonale o tym wiedział, więc podyktował swój meldunek do zapisu w pierścieniu, rozumiejąc że jest to najpewniejszy sposób przekazania informacji suzerenowi. Sytuacja stawała się coraz mniej zrozumiała. Po co tracić tyle się na zaprogramowanie Linira, jeśli przed odlotem i tak planowano zabić księcia przy pomocy Efy? Po co dublować działania? Reit westchnął, zaczynam mieć wrażenie, że pokuszenie na niego wykonane zostało przez dwójkę niezależnych ludzi, którzy nie mieli pojęcia o swoich nawzajem planach. Ale to było po prostu niemożliwe. Efa słuchała tylko Imperatora, a brała udział w obu zamachach, co oznacza że Jego Wysokość musiał wiedzieć o jednym i o drugim. Chyba że... Książe uśmiechnął się bez szczególnej wesołości. Odpowiedź okazała się zadziwiająco oczywista: przygotowywano zamach na jego osobę, plan którego wykonał tajemny doradcza, stojący za tronem Imperatora. Jego wysokość, słuchając rad owego nieznajomego wydał odpowiednie rozkazy swojemu ochroniarzowi, a potem albo zapomniał o tym, albo pod wpływem emocji rozkazał Efie natychmiast zniszczyć księcia.
Przez parę chwil Reit siedział nieruchomo, patrząc w przestrzeń, a potem zdecydowanie podniósł się i opuścił gabinet. Szedł do szpitala, czując się bardzo nieswojo. Nijak nie mógł pozbyć się wrażenia, że gdyby był nieco bardziej uważny w stosunku do przyjaciela, to zobaczyłby że coś jest nie tak, i... I tak nic nie mógłby zrobić. Człowiek, w organizmie którego znajduje się nitolosakan, już nie żyje. Mijał drzwi, ludzi którzy witali swojego suzerena, ochronę, która coś meldowała. Ale nie widział nic dookoła ani przed sobą, krocząc przed siebie korytarzami pałacu. Odchodziła kolejna osoba, która była mu droga, i po raz kolejny nie mógł na to nic poradzić. Praktycznie bezgraniczna władza, ogromny majątek, doskonale wytrenowane wojsko – nic z tych rzeczy nie mogło uratować życie człowieka, który ucierpiał z tego tylko powodu, że Imperator zdecydował się usunąć ze swojej drogi możliwego pretendenta do tronu.
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 28-04-2007, 23:58   

Rozdział 20

Poruszając się szybkim krokiem zdążyli wyminąć Ogród Rzeźb, gdy na ścieżce zaczęły pojawiać się stwory. Niebyt wielkie, ledwie co sięgające dziewczynie do pasa, pokryte szaro-brązową krótką sierścią, z długimi muskularnymi tylnymi łapami. W jakiś sposób podobne do małp, tylko że małpy nie miały takich pazurów na krótkich przednich łapach, które to pazury zostawiały na kamieniach głębokie rysy. Ani chyba ze trzech rzędów zębów na wyciągniętych pyskach, ani wrednych godnych czerwonych oczek, obiecujących szybką i paskudną śmierć.
Ti’eor odwrócił się gwałtownie i strącił jednego ze stworów w locie, a następnie zaczął się cofać, klnąc brzydko i kręcąc parą ostrzy.
- Szybciej, szybciej! – darł się pomiędzy kolejnymi gwałtownymi ciosami.
- Ale tam jest... ślepy zaułek, - w ruchu wyrzuciła z siebie S’ena. Lina, potykając się i klnąc, truchtała za nią, jakąś częścią mózgu myśląc o zapobiegawczości tych, którzy wytyczyli tu tak wąską ścieżkę. Mieściły się na niej tylko dwa stwory. W stanie, nieco podobnym na medytację bojową, nieoczekiwanie przypomniała sobie...
- Mogę zawalić tunel, - wyksztusiła w kierunku pleców księżniczki, ale...
- Co?! Ti’eor ze zdziwienia potknął się, prawie przepuszczając skok kolejnego wyszczerzonego pyska. Na dokładkę musiał pilnować, gdzie stawiać nogi! I szybko przypominać sobie sposoby aktywacji portali grupowych w warunkach bojowych.
- Potrzebuję chociażby pary minut! To stare zaklęcie!
- Będziesz miała... minutę... – wychrypiał drow, skręcając do tunelu jako ostatni. – Lis, obok!
Przejście było zauważalnie szersze od ścieżki, ale za to w nim potwory nie mogły skakać.
- Wracaj! – pomniał Ti’eor ucznia, który dał się wciągnąć i ruszył do przodu. Klingi zalśniły jedną srebrną wstęgą, pracując w tym samym, dostępnym tylko elfom rytmie....
W pół drogi do jaskini drow zamarli. Lina, próbując nie myśleć ani o zaklęciu, ani o próbie wydostania się, ani o tym że może pogrzebać tu nie tylko krwiożerczych skoczków, zastygła pośród odłamków. Jakieś cztery kroki przed nią Ti’eor i Lis wydawali się jeszcze przyśpieszyć tempo. Klingi od czasu do czasu zlewały się w jedną matową ścianę.
- Wiedźmo, czaruj! – wredny szept z tyłu, - ja aktywuję teleport...
Oj!
Lina zamknęła oczy, odcinając się od wydarzeń. Słowa ciężkiego krasnoludzkiego dialektu przyszły do niej od razu, ożywając, nabierając siły. Rozprostowała ręce i zaczęła:

Góry, usłyszcie swą córę,
Duchy, odpowiedzcie krewnemu,
Siło, przyjdź na wezwanie.
Góry, ugnijcie się pod mą wolą,
Duchy, obrońcie swoje dzieci,
Siło, przyjdź na wezwanie.
Władzą mi daną,
Za moją opłatę,
Władam górami,
Władam duchami,
Władam siłami,
Zewrzyj się!

Ledwie co zabrzmiały ostatnie słowa starożytnego zaklęcia, gdy Lina gwałtownie, z klaśnięciem i jękiem, zwarła dłonie. Poczuła jak gęstym potokiem wylewa się z niej siła. Przez chwilę nic się nie działo, i tylko na drow z przenikliwym jazgotem rzuciło się kolejne stworzenie.
Korytarz zadrżał. Zatrzęsły się ściany, a podłoga pod nogami zaczęła tańczyć krakowiaka. Ti’eor, spojrzawszy do przodu, gwałtownie rzucił się do tyłu, w kierunku jaskini:
- Szah ten ere! Szybciej! – przeklinał, kopniakami poganiając osłabioną wiedźmę. – S’ena, portal!
- Już!
Rzucili się do tyłu tunelem, nie zwracając uwagi na ostre kamienie, wydzierające strzępy ubrania. Za ich plecami z paskudnym cmokaniem zwierały się ściany, miażdżąc nie dość szybkie stwory. Coraz szybciej i szybciej... Lina potknęła się i prawie upadła, ale pochwyciły ją czyjeś silne ręce.... Ti’eor, sycząc z wściekłością, poniósł ją dalej. Całej reszty prawie nie zapamiętała. Huk, trzęsienie, spadające z góry kamienie. Na głowy! Kurz przeszkadzał w oddychaniu, pył granitowy trafiał do gardła. Nad hałas i trzaski nieoczekiwanie wybił się niepewny głos księżniczki, aktywującej portal i miarowa inkantacja mistrza, trzymającego nad nimi tarczę. Sufit jaskini zaczął groźnie trzeszczeć, zbliżając się do nich.
Po jaskini rozlała się blado-liliowa poświata, i zdążyli wpaść przez portal w chwili, gdy pierwsze stalaktyty dotknęły podłogi. Próbując wykaszleć płuca cała czwórka spadła na udekorowaną podłogę apartamentów jej wysokości. Cisza!
Lina leżała rozluźniona, z absolutnie pustą głową patrząc w lustrzany sufit przez splątane i pozlepiane przez pot włosy i powoli dochodziła do siebie. W czarnym lustrze odbijał się kaszlący w kącie Lis. Elfy leniwie kłóciły się, nie wstając z miękkiego puszystego dywanu przy progu. Zaraz, a skąd na mojej głowie takie coś?
Nie mogłaś od razu wysłać nas do sypialni Władcy?! – wyzłośliwiał się Ti’eor, któremu już jeden raz wystarczył.
- Mam tylko jeden dokładny namiar – moje komnaty! – słabo tłumaczy się S’ena. – I nie udało mi się w tych warunkach przypomnieć sobie niczego innego! A tak w ogóle, to lepiej zapytaj co tam wyczarowała nasza ignorantka!
- A zapytam... – leniwie mruknął drow wstając i przenosząc się na fotel. – Potem...
O dziwo, pas z drogocenną zawartością nie ucierpiał wcale, o czym Ti’eor przekonał się, oglądając zdobycz. Ale za to w co zmieniła się cała ich czwórka! Przepoceni, miejscami zakrwawieni, w ubraniach wiszących dość wyrazistymi strzępami pod gęstą warstwa szarego przenikającego kurzu. Wychwalana skóra demona nie wytrzymała próby i nieźle się podniszczyła. Ale wszyscy żywi i nawet względnie zdrowi. Opowiedzieć komu – nie uwierzą!
- Ciekawe, - Lis w końcu odzyskał oddech, - czy teraz te proszki trafią do grupy wyjątkowo rzadkich?
- Bo?
- No... trochę myśmy tam poniszczyli! Gdzie się teraz teleportować?
- Mało prawdopodobne, - Ti’eor pokręcił głową, - co prawda, nową drogę znajdą niezbyt szybko, a najpierw powinna się uspokoić magiczna burza. Śladów trochę żeśmy tam zostawili. A przy okazji, praktykantko-ignorantko, co żeś tam wyczarowała? Prawie nas sama załatwiłaś!
Zapatrzyły się na nią trzy pary oczu – dwie oburzone i jedna zazdrosna. Lis sam by chciał takie coś wykombinować!
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 07-08-2007, 15:20   

Poniewaz akurat mialam wene i mi sie trafil LJ Bormora na oczy....

- Trzymaj – powiedział demiurg Mazukta – To twoja dola w przyszłym świecie.
Człowiek pokręcił swoją dolę w tę z powrotem, zważył w dłoni i podniósł na demiurga nierozumiejące spojrzenie
- A czemu tak mało?
- To ja cie powinienem pytać, czemu tak mało – odparował demiurg – Pewnie się nie za bardzo starałeś.
- Cierpiałem! – z godnością stwierdził człowiek.
- A od kiedy to – zdziwił się Mazukta – uznajemy cierpienia za zasługę?
- Nosiłem włosianicę i łańcuchy – uparcie skrzywił się człowiek – Jadłem Otrębie i suchy groch, nie piłem nic oprócz wody, nie tykałem kobiet ani chłopców – chociaż, sam wiesz, że czasem chciałem. Męczyłem swe ciało postem i modlitwami…
- No i co z tego? – przerwał mu Mazukta – Rozumiem że cierpiałeś, ale w imię czego było to cierpienie?
- Na sławę twoją – bez chwili namysłu odpowiedział człowiek.
- No nie ma co, niezłą twoim zdaniem mam mieć sławę! – obruszył się Mazukta – Znaczy, twoim zdaniem morzę ludzi głodem, zmuszam do noszenie łachmanów i pozbawiam radości seksu?
- Tak w ogóle, to tak – cicho zauważył siedzący na boku demiurg Szambambukli.
- Nie przeszkadzaj – Mazukta zbył go machnięciem ręki – Tu mamy inną sytuację, w tym świecie gram Dobrego Wujaszka z Niebios.
- A, to rozumiem – skinął Szambambukli i zacichł.
- No to co z moją dolą – człowiek zdecydował przypomnieć o swoim istnieniu.
Mazukta w zamyśleniu podrapał za uchem.
- Jak by ci to wyjaśnić żebyś zrozumiał… Weźmy na ten przykład stolarza. Buduje dom, i też czasem wali się młotkiem w palec, i przez to cierp. Ale jednak buduje dom. A potem dostaje swoją uczciwie zarobioną zapłatę. A ty przez całe życie tylko waliłeś się młotkiem po palcu. A gdzie jest dom? Gdzie dom, ja ciebie pytam?
Powrót do góry
Bianca
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: 07-08-2007, 15:20   

- A teraz będę tworzył – uprzedził demiurg Szambambukli.
- A co konkretnie? – zaciekawił się demiurg Mazukta
- Nieważne. Coś. Mam dziś nastrój kreatywny, nie uspokoję się póki czegoś nie stworzę.
- No to zaczynaj – Mazukta usiadł wygodniej i zaczął podziwiać pracę kolegi.
Szambambukli podrapał się w nos. Potargał za ucho. Pociągnął za wargę. Pomasował powieki.
- Rekordu szybkości już nie ustanowisz – zauważył Mazukta, patrząc na zegarek – Minęło już szesnaście pikosekund.
- Moment… Kręci mi się w głowie jakaś fraza ale nijak nie mogę jej sformułować.
- Niech stanie się światłość – podpowiedział Mazukta.
- Jeszcze byś zaproponował „Pewnego razu”! – prychnął Szambambukli – Ja chcę co nowego, oryginalnego.
- Niech stanie się makaron – bez namysłu zaproponował Mazukta.
- Czemu makaron?!
- A tak sobie… Nowe, świeże. Do tej pory nikt tak nie mówił. Nowe Słowo w Tworzeniu.
- I niby dlaczego jest nowe? Makaron to makaron…
- No to niech będzie hrymbel.
- Że co!
- Hrym-bel. To na pewno nowe słowo, dopiero co wymyśliłem.
Szambambukli znowu podrapał się w nos.
- Jakoś to podejrzanie brzmi… znaczy to w ogóle kto jest? Albo co?
- Nie wiem – Mazukta beztrosko wzruszył ramionami – Stwórz to się zobaczy.
- Ale ja nie chcę hrymbla – wydął wargi Szambambukli – Ty go wymyśliłeś, to ty go weź i stwórz.
- Ale przecież ty masz nastrój kreatywny – przypomniał Mazukta – A ja mam obserwatorski.
- No to obserwuj w milczeniu. I nie podpowiadaj.
Szambambukli zaczął nerwowo spacerować z kąta w kąt.
- Niech będzie się e równe mc kwadrat…? Niech nie będzie… Będzie czy nie będzie… oto jest pytanie… Niech staną się Światło i Mrok…? Niech nie ma foton masy spoczynku…? Niech będzie wszystko-i-od-razu…?
- Tak to nie bywa – ziewnął Mazukta.
- Wiem! – odgryzł się Szambambukli. – Nie przeszkadzaj. Hrymbel, hrymbel… i skąd ty żeś takie coś wymyślił?
Mazukta stworzył świeżą gazetę i zaczął ją demonstracyjnie kartkować.
- Niech stanie się… niech będzie…
- Najważniejsze, to nie myśl o hrymblu – poradził Mazukta.
- Nie myślę!
- Ani o makaronie.
- Weź ty się zamknij!
- A ja co? Ja milczę. Co to dla mnie za różnica, czy on różowy czy zielony…
- Kto?
- Hrymbel. Ty się weź nie rozpraszaj tylko twórz.
- Niech stanie się…
- Hrymbel – mruknął Mazukta.
- Możesz ty się zamknąć?! – podskoczył Szambambukli.
- Ale ja to nie do ciebie. Po prostu sobie myślę na głos.
Szambambukli policzył do dziesięciu, zrobił głęboki wdech, a potem wydech, i powoli rozluźnił pięści.
- Ja. Tu. Próbuję. Coś. Stworzyć. Bardzo. Cię. Proszę. Nie. Przeszkadzaj.
- Ale ja nie przeszkadzam – wzruszył ramionami Mazukta – Odwrotnie, z całych sił próbuję pomóc.
- Nie trzeba.
Szambambulki znowu przybrał skupiony wyraz twarzy.
- Niech stanie się…
- Khy-khy – wyraźnie odkaszlnął Mazukta.
- Niech stanie się… mmm… grrrr!
- Problemy? – wyrozumiale zapytał Mazukta.
- S-stanie… się… świ…wi…
- Światłość? – domyślił się Mazukta – No cóż… Też nieźle. Klasyczny debiut. Oczywiście, to zupełnie nie to co…
Szambambukli zatkał uszy palcami.
- Hrymbel – podniósł głos Mazukta – Albo chociaż nawet makaron…
- Nie będzie żadnych makaron – powoli i wyraźnie powiedział Szambambukli – I hrymbla też nie będzie. Nic nie będzie. Następnym razem.
- „Nic-nie-będzie” – Mazukta przez chwilę smakował zdanie na języku, potem mlasnął z zadowoleniem – „Nas-tęp-nym ra-zem”. A co, moim zdaniem brzmi doskonale. Takiego czegoś faktycznie jeszcze nie było.
Powrót do góry
Wyświetl posty z ostatnich:   
Strona 8 z 12 Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 7, 8, 9, 10, 11, 12  Następny
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików
Możesz ściągać załączniki
Dodaj temat do Ulubionych


Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group