Ogłoszenie |
Forum archiwalne, nie można zakładać nowych kont.
|
Zamieszczone na Czytelni |
Wersja do druku |
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 17-03-2007, 13:56
|
|
|
Rozdział 15
Wróciwszy do przydzielonych pałacowych komnat T’eor w wyjątkowo ekspresowym tempie wrzucił do wielkiego wora jakieś składniki, mocno ścisnął nadgarstek podopiecznej i jak burza opuścił Górne miasto.
I teraz cicho i skromnie siedzieli w laboratorium alchemika w mieście Dolnym. T’eor coś kombinował przy zielach, w międzyczasie próbując pozbyć się stresu w czym bardzo pomagała mu butelka kupionegej w krasnoludzkim sklepie miejscowej nalewki. Shael Nissel, „Krew bogów”, najmocniejsza nalewka na jakimś grzybie, rosnącym w podziemiach drow. Prawie że jedyny alkohol, który wywołuje u nich coś podobnego do upojenia. Tak że do domu dotarli już nieco zaprawieni. Nalewka okazała się miękka i delikatna, rozlewała się po ciele lekkimi ciepłymi strumykami, przyjemnie zdejmując stres. Tak więc w tej chwili Lina siedziała w kącie i skrupulatnie notowała wszystko jak leci. Po parze kieliszków nogi jej już nie trzymały.
- Jeszcze mieliśmy szczęście, - perorował T’eor, łącząc zawartość pary kolb w jednej i przykrywając ręką skrzący wynik. – Taki wielkoduszny nastrój jest niesamowicie rzadki. Za takie akcje zwykle się ląduje w Lodowych salach zanim się zdąży piknąć. I to niezależnie od tego, kim się jest.
- Lodowe więzienie, Lodowe sale, Lodowe jezioro, - wyliczała Lina, odrzucając z oczu pasmo włosów. – Co to jest że wszyscy się tak bardzo boją?
- Nie wieeesz? – Z satysfakcją mruknął T’eor – przecież siedziałaś tuż obok!
- Nie wiem, i jakoś mi niezbyt spieszno się dowiedzieć... A wycieczek po więzieniu mi nikt nie urządzał!
- Lodowe sale są izolatką, na dodatek wyjątkowo zimną… - drow wstrząsnęły wyraźne dreszcze.
- A co, siedziałeś?! – Lina zmrużyła oczy z ironią.
- Taki już los nas wszystkich, - filozoficznie wzruszył ramionami mistrz, - miejsce to blokuje całość zdolności magicznych, ponieważ cała magia zostaje z ciebie wyciągnięta przez drapieżny lód, a potem kostniejesz, zamarzasz od wewnątrz i na zawsze już zastygasz lodową statuą. Ale wszystko czujesz i rozumiesz, ponieważ rozum nie zasypia... ty, wiedźmo, miałaś okazję posiedzieć sobie w pobliżu, ludzie w Lodowych nie wytrzymują ponad dobę.
- E-e – dziewczyna z trudem zrzuciła z siebie czar głuchego szeptu mistrza.
- Zamarzają na śmierć – obojętnie wzruszył ramionami T’eor i, z zadowoleniem zacierając ręce, zmienił temat. – A to – lekarstwo od lichomanki podgórnej. Paskudne schorzenie.
Potrząsnął flakonikiem z gęstym rubinowym płynem, połyskującym wyraźnymi srebrnym iskierkami.
- Pomaga tylko przez pierwszą dobę, dalej – po ptokach, koniec niezależnie od wszystkiego. Zapadają na nią mieszkańcy podziemi – krasnoludy, my. I jeszcze górnicy pozostałych ras, w tym ludzi.
Podniósł, uważnie spojrzał przez płyn na światło i odstawił.
- Bardzo złożony eliksir, rzadkie składniki, trzy białe za zwykły flakon! Podstawowy komponent – pył rubinowy.
Lina gwizdnęła, trzy białe, na wpół przezroczyste monety – to trzy setki złotych, i to nie najmniejszego nominału. Waluta drow jest notowana bardzo wysoko. A zwykły flakon to malutka fiolka, na pół małego palca wysokości i szerokości.
- Oho, królewskie ziele?!
Drow potrząsnął głową, zgadzając się.
- Dokładnie! E... Dalej? Dalej mamy lubczyk, - odpowiedział alchemik na niezadane pytanie. Jednak ta nalewka się nie wyprowadza z organizmu za szczególnie prędko. Zbyt wesoły jest. – Zapisuj, może się kiedy przyda! Płatki fiołka górskiego, korzeń lilii nocnej w proporcji – zajrzał do listy, - jeden do jednego, włos obiektu. Spalić, popiół zmieszać z wodą ze strumyka i poczarować!
- Po co?
- Ma zbyt wstrętny zapach, - ten fakt natychmiast potwierdził rozpełzający się po laboratorium smród spalonej skóry. – Dobrowolnie ci tego nikt nie połknie! A przepis należy do najbardziej skutecznych. Przynajmniej w stosunku do elfów.
Tak przy okazji Lina jeszcze w pierwszych dniach dowiedziała się, dlaczego nie do wszystkich ziel i eliksirów dostaje dokładny przepis. Bezpieczeństwo rasy i konkurencja, - odpowiedział T’eor, - dowiesz się za dużo, to tutaj cię w jakimś spokojnym kąciku zakopią! Koniec końców, to przecież praca zaliczeniowa a nie zawodowa próba szpiegowska. A nikt by nie chciał ot tak zdradzać sekretów swojej gildii, szczególnie dla powszechnego użytku. Ostrożność i zdrowy rozsądek – oto dwie podstawowe zasady, którymi powinien kierować się ten, kto dzieli się sekretami ze studentami.
Tym nie mniej, Linara dowiedziała się wielu ciekawych rzeczy, i gdy udawała się do łóżka, jej głowa po prostu pękała od pouczen drow.
Następny dzień również spędzili w laboratorium rezydencji Soler’nianów, tym razem w oczekiwaniu na nowego ucznia. Mozna było spodziewać się kary w każdej chwili, chociaż od znamiennej próby teleportacji minął ledwie co jeden dzień.
Z informacji, które Linie udało się pozyskać, wynikało, że ofiarą sytuacji okazał się właśnie ten drobny rumiany drow, którego wszyscy mieli powyżej uszu. A raczej kwateron, na jedną czwartą jasny elf z Lasu, wynik podchodów dyplomatycznych w celu zawarcia pokoju ze wspomnianym już Jasnym Lasem.
Obaj władcy, i jasny i mroczny, mili dosyć leniwego, zdążającego donikąd konfliktu, ciągłych awantur, wrzasków o zemście, krwawych potyczek na granicy i związanych z tym strat dla skarbca. Jako skutek, zawarte zostało małżeństwo dynastyczne. Nikt nie zdążył nawet pisnąć, a już siostra Jasnego Władcy została żoną kuzyna Władcy Mrocznego. I koniec, nastał impas dyplomatyczny, który spowodował że obaj władcy byli wyjątkowo zadowoleni z siebie.
Tylko że, trzeba wziąć pod uwagę również fakt, że figura na tronie Jasnych zmieniła się tuż przed całą tą historią, a nowy Władca miał ledwie co dwieście lat....
L’jalis Drzewny był już drugim pokoleniem problemów, które wywodziły się z dosyć udanego – przynajmniej, jeśli wnioskować z ilości mieszańców – małżeństwa. Parę lat temu wysłano go do drow, ponieważ cierpliwość Jasnego Lasu się skończyła. A co się z nim robi potem? Bo mieszańce mają jednak obywatelstwo tylko podwójne. |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 18-03-2007, 19:56
|
|
|
Erotyk 2
Rzeczywistość
W sytuacji, gdy ktoś bardzo nie chce mnie gdzieś puścić, po prostu musze się tam znaleźć! Taką już mam naturę. Szkoda mojego maleństwa. Stał sobie i nikogo nie ruszał. A ktoś ubzdurał sobie, że usmaży jego właścicielkę. No co mam powiedzieć – jestem Czarnym Aniołem i tak łatwo nie zginę. Tak że ten, kto miał ochotę mnie wysadzić albo o tym nie wiedział, albo po prostu chciał ostrzec. Cholera, i jeszcze w środku nocy! To zostawia dwie opcje: albo telefon jest na podsłuchu, albo yakuza się postarała.
Miejscem historycznego spotkania mnie i towarzyszy z Japonii została malutka kafejka. Oczywiście, japońska. A może chińska, nie znam się za bardzo, w życiu w żadnej nie byłam. Przed dłuższą chwilę stałam i uczciwie próbowałam odczytać nazwę tego przybytku. Zero efektu. Koniec końców uznałam że nie ma się po co męczyć i weszłam do środka.
Dobrze że nie jestem zbyt nerwowa. Nie zdążyłam nawet przestąpić progu, a już złapał za mnie Kirk. Faktycznie było z nim coś nie tak. Nawet ubrany był zbyt domowo – w szlafrok i kapcie. Jakuzzi go co, tak po prostu z domu wyciągnęli? Hm, miał chłopak pecha... Chociaż, ja większego. Jutro mnie czeka dyskusja z firmą ubezpieczeniową. Trochę mi szkoda tych ich agentów – wszyscy boją się mnie wprost panicznie.
- Ajwi, - powiedział szef z wyrazem ulgi na twarzy, - dobrze, że przyjechałaś.
Nie byłam w nastroju. Najpierw spontaniczne Zanurzenie, potem bryka. Czytaj, nie miałam najmniejszej ochoty na bawienie się we wskazówki i składanie mozaiki.
- Co jest?
- Chcą z tobą pomówić.
- No co ty nie powiesz? – podniosłam brew.
Chyba nie było to szczególnie miłe z mojej strony – znęcać się na człowiekiem którego wystraszono do śmierci. Ale cóż, taka już jestem wredna. Nigdy nie miałam szczególnie lekkiego charakteru, ani dla siebie, ani dla innych.
- Mów, w co się wpakowałeś.
Podniósł na mnie wielkie i uczciwe oczy. Prychnęłam. Tak, przyjmijmy że yakuza ma nie wszystkie klepki na miejscu. Chociaż, kiedy to ja widziałam choćby jednego japończyka, który miał w głowie sensownie poukładane? To chyba coś bliżej fantastyki.
- Ja? W nic.
- Dobra, to czego chcą.
- Z tobą pogadać.
Westchnęłam. Informacja lała się z Kirka strumieniami.
- A gdzie są?
- Tam.
Zerknęłam we wskazanym kierunku i krótko rzuciłam:
- Chodź.
Zwykle to szef mi rozkazuje, ale dziś był tak przerażony, że szkoda patrzeć. A jeszcze w tych głupich kapciach i szlafroku. Nie mogli poczekać aż się ubierze? Niecierpliwi ci japońcy jacyś.
Nie musiałam długo czekać aby zostać zauważoną. Skośnoocy podnieśli się zza stolika w rogu i w milczeniu patrzyli jak się zbliżamy. Przypomniał mi się mój płonący samochód. Może powinnam ich wysłać do ubezpieczycieli? Albo co mi tam, nie będę się pozbawiać przyjemności poznęcania się nad agentami.
- Pani Wyrocznio, - powiedział jeden z nich z mocnym japońskim akcentem, - jest nam bardzo miło spotkać panią. Jestem Yoshi Tsugiri, a mój towarzysz to Haku Miyuki.
Zamordowałam obu spojrzeniem. Jak śmieją te ludki nazywać mnie Wyrocznią?! Nawet moja królowa, teraz już nieżyjąca, nie śmiała się tak do mnie zwracać!
- Panowie, - wyrzekłam lodowato, - jeszcze raz usłyszę od was to słowo, i kogoś trzeba będzie zeskrobywać ze ścian.
Yoshi przez chwilę milczał, a potem nagle zaczął się kłaniać. Stanowczo, jacuzzi dziwnym ludem są.
- Prosimy o wybaczenie, ale nasz konsultant doradził, by zwracać się do pani właśnie w ten sposób.
- Chciałabym spojrzeć na tego „konsultanta”. – warknęłam i usiadłam na matach.
- Jeszcze raz prosimy o wybaczenie.
Powrót katarynki, czy co? Wybaczenia, wybaczenia. A co z moim samochodem? Kto mi go przywróci?
- Wybaczam, - powiedziałam jednak na wszelki wypadek, bo nie wyglądało jakby mieli przestać sami z siebie.
I ta oto dwójka, która siedzi na matach i coś grzebie pałeczkami w miskach, to niby mają być ci groźni yakuza, którzy do tego stopnia przerazili mojego szefa? Coś mi się wierzyć nie chce. Trzeba się chyba przygotować do najgorszego.
- Bardzo się cieszymy, - powiedział Miyuki, - mamy do pani sprawę.
To zaczynało mnie wkurzać.
- Słucham.
- Zaraz przyjdzie nasz konsultant i opowiemy do czego jest nam pani potrzebna. Może herbaty?
Niech będzie herbata.
Nalano mi czegoś niezrozumiałego. Herbaty nie przypominało, raczej zupkę z płatków. Powąchałam podejrzliwie. No dobra, chcą mnie napoić kwiatkami. No dobra, moja niewybredna – moja wszystkożerna. Chociaż mrożony kurczak to jednak paskudztwo. Tym bardziej bez soli.
Gdy zza parawanu pojawił się „konsultant” - a od razu zrozumiałam że to on – filiżanka z herbatą poszybowała w kierunku mojego szefa-męczennika. Oparzył się i skoczył na nogi. A ja syknęłam. A niby jak mam reagować na nieznanego mi samca mojego gatunku? A do tego w prawdziwym obliczu. Nienawidzę samców, są jeszcze bardziej nienormalni niż jakuzzi. I to właśnie dlatego w moim rodzinnym świecie mamy matriarchat.
- Witaj, - powiedział, błyszcząc kłami, - zdziwiona?
Zdusiłam niewyraźne życzenie zmienić postać i porównać długość kłów. Ale i tak powoli podniosłam się z mat i skrzyżowałam ręce na piersi.
- Słuchaj, chłopczyku, chcesz się pobawić? Możemy...
Faktycznie był dzieciakiem. Z wyglądu miał może ze dwieście-trzysta lat. Co znaczyło, że urodził się już na Ziemi i naszego świata nie widział na oczy.
- Ciszej. Chcemy cię prosić o pomoc.
Wlepiłam w niego okrągłe oczy.
- I niby z jakiej racji mam ci pomagać? Jeżeli chcesz za kimś poszpiegować, doskonale poradzisz sobie sam.
Skinął głową.
- Poradzę. Ale chodzi nam o coś innego.
Pytanie: No to o co?
- A więc?
- Zanurzenie.
Pokręciłam głową.
- Nie w tym życiu.
- Wysłuchaj nas!
Spojrzałam na jakuzzi. Mieli tak błagalny wyraz oczu, że zrobiło mi się nieswojo. No dobra, wysłucham, ale żadnych Zanurzeń. Już od jakichś ośmiuset lat tego nie robiłam. Teraz tylko spontaniczne i tyle.
Usiadłam z powrotem na matach w pozycji lotosu.
- No to słucham.
Zaczął Miyuki:
- Dwa tygodnie temu zabili mi córkę. Pochowaliśmy ją, a trzy dni temu poszliśmy odwiedzić mogiłę. Była pusta. Proszę, chcę wiedzieć, kto ukradł ciało. To moja jedyna córka. Zapłacimy ile pani zażąda. Tylko proszę ją znaleźć! – prawie płakał.
Cholera, nienawidzę takich akcji! A szósty zmysł „nienatrętnie” podpowiadał, że nic dobrego z mojej zgody nie wyniknie. Ale tylko pomyśleć, ciało jedynej córki ukradł jakiś zboczeniec, a ojciec nawet nie może przynieść kwiatów na mogiłę. Sądząc z wyglądu Miyuki, nie zgrzeszył w tym życiu aż tak bardzo, by zasłużyć na aż taką karę. Cholera, jestem o dużo za dużo sentymentalna. Cho-le-ra! Westchnęłam i odpowiedziałam:
- Dobrze.
Nie wierzę, że to mówię. Na boga, przecież ja się będę musiała zanurzać nie tak sobie a ze Studnią Dusz. Trząsnął mną dreszcz.
Rzeczywistość.
Świątynia. Jak ja długo tu nie byłam... Powinni byli o mnie zapomnieć, ale nie, pamiętali. Ludzie mają krótkie życie, ale przekazują wiedzę z pokolenia na pokolenie. No dobra, ile mnie nie było? Ledwie co trzysta lat. Dla Czarnych Aniołów – igraszka. Ledwie co wychodzą z powijaków. Strzeliłam oczami w kierunku samca. Miło że się chociaż zmienił w człowieka i nie straszy ludzi. Ale na litość, jak on wygląda! Skrzywiłam się. Czemu facetom się wydaje, że jeśli będą wyglądać jak Arnold Schwarzenegger, to panienki się będą na nich wieszać? Mnie z jakiegoś powodu nie ciągnęło. Chociaż z drugiej strony, panienką też nie byłam. No cóż...
- Jak masz na imię? – spytałam, oczekując czegoś japono-chińskiego.
Ale w końcu potrzebowałam jakiejś rozrywki póki szliśmy tym idiotycznym labiryntem! Mnich szedł przodem z pochodnią żebyśmy się nie daj boże nie potknęli. Niedoczekanie. Chociaż, jakuzzi by się może i wyłożyli. Ale jakoś nie mam przez to wyrzutów sumienia.
- Antonio.
Oczywiście, było to imię dla ludzi a nie Prawdziwe. Osobiście miałam problem żeby wymówić swoje własne. I to po czterech z hakiem tysiącach lat praktyki! Gdzieżby ten maluszek się mógł nauczyć swojego w ciągu dwustu.
- Ajwi.
- Miło mi.
Mogłam tylko skinąć. No bo co mogłam powiedzieć? Nie cierpię samców! Są tępi jak te buty. Chociaż, trafiają się normalne egzemplarze.... Zerknęłam na Antonia. Ale ten do nich definitywnie nie należał.
Wkroczyliśmy do wielkiej sali. Mnich rozpalił pochodnie na ścianach i zobaczyłam znajome płaskorzeźby. Zatrzymałam się i skłoniłam głowę przed wizerunkiem kobiety z wielkimi czarnymi skrzydłami. U nas z zasady im większe mamy skrzydła, tym większy ród. A przynajmniej kiedyś tak było. Na głowie kobiety lśniła korona.
- Moja królowo, - szepnęła.
Tyle lat, tyle zim... Boże, jak dawno tu nie byłam! Ale trzeba przyznać, że moi mnisi się nieźle napracowali – nigdzie ani ziarenka kurzu. Miłe. Trzeba będzie ich później pochwalić. Że tak powiem, wyrazić zadowolenie.
Ruszyłam dalej kamienną podłogą i zatrzymałam się przy wyrytym w podłodze pentagramie o średnicy około czterech metrów. I tu się nic nie zmieniło. Pentagram jak gdyby czekał na mnie przez te wszystkie lata. Tak, ja o on znamy się od dawna... Przykucnęłam i niezdecydowanie dotknęłam zimnego kamienia: pentagram zaczął jarzyć się jaskrawym błękitem. O, jednak mnie pamięta...
- Panie Miyuki, - obejrzałam się, - Przyniósł pan to o co prosiłam?
Miyuki skinął nerwowo i ruszył w moim kierunku. Widziałam jego strach. Cóż, trzeba przyznać, że innym ludziom niż mnisi trudno było nawet przebywać w tym pomieszczeniu. Miało się ochotę na jak najszybsze opuszczenie owego przybytku starożytności, przy akompaniamencie własnego dość głośnego darcia... A ten niezły jest, jeszcze się trzyma a nawet się zbliża do pentagramu. Postanowiłam, że nie będę badać jego wytrzymałości, i wyszłam mu na spotkanie. Podał mi chustę.
- Dziękuję. A teraz proszę się cofnąć za linię, - powiedziałam miękko.
Miyuki znowu skinął i wrócił do Thugiri i Antonia. Mnich ukłonił się i wyszedł. Gdy skończymy, wróci żeby posprzątać. Podeszłam do pentagramu i rzuciłam chustę na środek. A potem zaczęłam się rozbierać. Już dawno nie czuję się skrępowana przez męskie spojrzenia. Ubrania sobie poleciały, a ja zamknęłam oczy i zaczęłam pozbywać się poprzedniego oblicza. Powoli za moimi plecami znowu wyrastały wielkie czarne skrzydła, potem pojawiły się kły, na końcu pazury. Spojrzałam na ludzi – byli przerażeni ale milczeli. Wiedziałam, że robię na nich silne wrażenie. Moje prawdziwe oblicze w porównaniu do Antonia to to samo co czołg prawdziwy w porównaniu do malutkiej zabawki. Chociaż, u nas się nie porównuje samców i samic...
Ale, koniec myślenia o życiu. Nadszedł czas. Wkroczyłam do pentagramu i rozprostowałam skrzydła, a potem powoli opadłam na podłogę twarzą do dołu. Czy już mówiłam, że nienawidzę Zanurzeń? Mówiłam? No to powiem teraz: BARDZO nienawidzę zanurzeń! Ale innej drogi nie ma. Zamknęłam oczy. |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 19-03-2007, 19:02
|
|
|
Odrobina romantyki
http://zhurnal.lib.ru/a/aleksandra_r/romantika.shtml
Otto wdarł się do mojego pokoju, przynosząc ze sobą mroźne powietrze i grudki śniegu na podłogę.
- Zapomniałaś! – zakrzyknął z oburzeniem. – Ubieraj się natychmiast! Wszyscy już czekają.
- Nie idę.
Półkrasnolud przysiadł na brzegu łóżka i zobaczył moje łzy.
- Słoneczko, co się stało? Obraził cię kto? No co jest?
- Nic!
- Na pewno?
- Tak.
- Hm, - zamyślił się mój najlepszy przyjaciel. – Wyglądasz normalnie. Ale coś tu jest nie tak.
Energicznie skoczył na nogi, pogrzebał pod kołdrą i ze zwycięskim okrzykiem wyciągnął książkę.
- A ja myślę na czym to ja siedzę. Elfie romansidło? – Otto zapatrzył się na mnie z przerażeniem. – i ty TO czytasz?
- Tak. I nigdzie nie idę póki się nie dowiem, jak się kończy.
- E-e-ee?
- Akurat jestem na tym miejscu, gdzie ją wydają za niekochanego, i ona tak cierpi, tak cierpi!
Otto szybko przeleciał spojrzeniem po stronie
- „Z pięknych oczu leciały łzy, ‘Ukochany!” – zakrzyknęła Lalilel, opierając się o jego męską pierś”... I to niby elf ma męską pierś? – półkrasnolud przerzucił jeszcze kilka stron. – „Ach!” – Na widok jego męskiego wyposażenia biedaczka zemdlała”. Nigdy nie myślałem, że elfy je mają tak przerażające.
- Jest niewinną dziewczyną, - spróbowałam wyjaśnić postępowanie bohaterki. – No i zemdlała ze... ze... ze zdziwienia!
- Aha! To elfy je jeszcze mają zadziwiające! To teraz rozumiem czemu im rozmnażanie nie idzie!
- Oddawaj książkę! – warknęłam.
- Już-już. A tu masz koniec: „Moja drogocenna żono, - wyszeptał Usmiriel, przyciskając ją do siebie. – Mój jedyny! – była w pełni szczęśliwa”. Już, serca się połączyły, to chodź.
- Ale a początku książki go nie kochała, - oburzyłam się. – Chcę przeczytać, co zrobili z jej poprzednim ukochanym.
- Zjedli! – wyszczerzył się półkrasnolud. – Co ty niby wiesz o tajemniczych wadach zboczeniach elfów? – I rzucił we mnie futerkiem.
Póki biegliśmy wydeptanym śniegiem w kierunku zdania akademika Otto, najlepszy przyjaciel próbował wypytać, po co czytam romansidła.
- Brakuje mi romantyki, - broniłam się, - Wszechogarniającej miłości, gorących uczuć.
- Uczuć? To sobie chłopa znajdź!
- Otto, jesteś okrutnym klocem. W zwykłym życiu to nie jest takie proste ani ciekawe. A tam – pojedynki, wiązanki kwiatów, bale.
Do pokoju Otto wkroczyliśmy, kłócąc się zażarcie.
- Nie potrzebuję dziewczyny, która mdleje na widok moich klejnotów rodzinnych, - darł się Otto, nie zwracając najmniejszej uwagi na opadające szczęki znajdującego się w pokoju towarzystwa.
- A co... już się zdarzyło? – Zapytał Trochim, nasz kolega z grupy.
Otto zaczerwienił się i zwalił wszystko na mnie:
- Ola się zaczytuje romansidłami. Mówi że brak jej romantyki.
- Dobra, popijawę czas zacząć! – machnęłam na nich ręką.
Chowałam się przed wiernym przyjacielem w kąciku ukochanej knajpki „Pij więcej!”, wciągnięta przez nowy romans.
- Znowu! – jęknął on nad moim uchem, wyrywając mnie z marzeń o męskim ukochanym, który był da mnie zdecydowany na wszystko.
- Otto, - powiedziałam, obiema rękoma wczepiając się w książkę, - Jeżeli świat nie potrafi zapewnić mi wystarczającej dawki romantyczności, muszę sobie radzić sama. Nie rusz!
- Ach tak! – oburzył się Otto. – Sprzedać najlepszego przyjaciela za kupę papieru!
Nie odpowiedziałam. W tej konkretnej chwili bohater właśnie mówił bohaterce o swoich uczuciach, i stanowczo było to ważniejsze niż Otto.
Minęło kilka dni, które spędziłam w knajpce, nie odrywając się na zajęcia oraz inne sprawy, i tonami przełykałam romanse.
- Pannoczko! – przy moim stoliku ktoś usiadł.
- Zajęte!
- Pannoczko, proszę mi wybaczyć, ale tak mi się pannoczka spodobała, że nie mogę sobie odmówić przyjemności tu usiąść.
- Co? – podniosłam głowę.
- Ma pannoczka czarujący profil! Taki cudny nosek! Delikatne ręce! A blask pannoczki oczu może zaćmić światło dzienne! – póki nieproszony sąsiad nabierał oddechu po długiej tyradzie, ukradkiem strzeliłam oczami do wyjętego z torebki lustra – sprawdzić blask oczu. Na ile pamiętałam z semestru ogólnej medycyny, jaskrawe światło z oczu zdradzało albo pogryzionych przez wilkołaka albo ofiary klątwy.
Ucieszywszy się z tradycyjności swojego wyglądu zwróciłam uwagę na nieoczekiwanego adoratora. Młodzieniec z cienką połówką wąsika, długimi kruczo-czarnymi włosami spiętymi w ogon, w karmazynowej jedwabnej koszuli. Cienkie delikatne palce z dokładnym manicure.
- Don Alberto, - przedstawił się on.
- Olgerda Ljaha.
- Mogę ucałować rączkę?
- Nie! – schowałam pod stołem dłonie z dużo mniej doskonałym manicure, niż miał Alberto.
- Jest pani piękna, - wymówił on tymczasem niskim głosem.
Obejrzałam się dookoła.
- Z nikim mnie pan nie myli?
- O nie! – obraził się amant – Widzę, kto siedzi przede mną – piękna wróżka!
Do pięknej wróżki miałam dosyć daleko – figura wcale nie doskonała, włosy związane w toporny węzeł, a szeroka ciepła koszula i spódnica zimowa robiły ze mnie bezkształtną babę, - ale komplement mi się spodobał.
- Mogę odprowadzić panią do domu? Bo dosyć późno jest.
Zgodziłam się, mając wrażenie, że don Alberta się aż tak łatwo nie pozbędę.
Amant podniósł się zza stołu, ukazując mi umięśnione nogi w oblegających spodniach z czarnej skóry.
„I nie zamarza, skubany!” – zdziwiłam się.
Przytrzymał mi futerko, sam założył szeroki czarny płaszcz i otworzył przede mną drzwi.
W trakcie powolnego pochodu po wydeptanym śniegu don Alberto trzymał mnie pod ramię, a ja myślałam: „To jakiś sen. Być nie może”. Sytuacja wymagała szybkiego wyjaśnienia.
- Don Alberto! Czemu się pan do mnie przyczepił?
- Przyczepiłem? – Don Alberto przycisnął ręce do piersi. – Czy to przestępstwo, że spodobała mi się dziewczyna?
- Nie, ale...
- Żadnych ale! – miękko przerwał mi don. – Obserwuję panią już nie pierwszy dzień, i bardzo mi się pani spodobała. I tyle. Jeżeli jestem pani nieprzyjemny, to rozstaniemy się tu i teraz.
- Nie, wszystko dobrze, - wzruszyłam ramionami. Że niby kiedy miałam coś przeciw kolejnego adoratora?
Ceremonialnie pożegnaliśmy się przy klatce, chociaż, nie da się ukryć, że miałam nadzieję na pocałunek.
Ale za to z rana obudziło mnie głośne darcie Liry, mojej sąsiadki z pokoju.
- Jakie śliczne! Ola, Ola, wstawaj szybciej!
- Co? – odburknęłam.
- Kwiaty właśnie przynieśli. Dla ciebie. Od dona Alberto. Wyobrażasz sobie? Zimą! Gigantyczny bukiet! Wiesz ile to kosztuje?
Przyznam, że poczułam się mile połechtana. W związku z czym nawet udałam się do kuchni po wodę z największym słojem, który udało nam się znaleźć w pokoju. Krocząc po korytarzu w żółwim tempem postarałam się poinformować każdą mijaną osobę, że „tutaj mi przynieśli bukiecik, idę po wodę. Ale wydaje mi się, że do tego słoja się nie zmieści.”
A następnego wieczora don Alberto zaprosił mnie do teatru. I podczas przedstawienia głaskał moją rękę. Cała w skowronkach czekałam przy pożegnaniu na pocałunek bynajmniej nie w rękę.
Jeszcze po dwóch dniach cnotliwych przechadzek zaśnieżonymi ścieżkami parków don Alberto spytał:
- Czy mogę panią pocałować?
Zdusiłam w sobie chęć zakrzyknięcia „ile można było” i spokojnie odpowiedziałam:
- Oczywiście.
- Bałem się, że pani się stremuje, że może pani pomyśleć że to nie wypada...
- No to zależy gdzie pan zamierza mnie pocałować, - powiedziałam kokieteryjnie.
- W wargi, - szepnął don Alberto. – Jest pani tak niewinna, tak delikatna. Proszę, jeśli nogi się będą pod panią uginać, albo będzie pani tracić przytomność, proszę się nie krępować i oprzeć o mnie.
- Od pocałunku nogi się pode mną zaczną uginać tylko jeśli odetnie mi pan przypływ powietrza, - powiedziałam podejrzliwie. – a tak przy okazji, wcale nie jestem aż taka niewinna. Mamy w programie medycynę ogólną.
- No i co? – wieczorem Lira zażądała raportu.
- Nic szczególnego. Zwykły pocałunek. I z jakiej mańki on uznał, że będą się pode mną nogi uginać?
- Może wszystkie porządne dziewczyny powinny się tak zachowywać? – zamyśliła się Lira.
- Moja matka nic mi na ten temat nie mówiła, a co jak co, ale ona mnie próbowała wychować na porządną pod każdym względem.
Póki ja przygotowywałam się do położenia do łóżka, Lira aktywnie kombinowała. I w chwili gdy zagrzałam się pod kołdrą, zakrzyknęła:
- O, słuchaj! „Namiętnie pocałował Lalilel. Jego język dostał się do jej ust, rozchylając pełne wargi. Dziewczyna poczuła, jak uginają się pod nią nogi, i musiała chwycić się klapy jego kubraka.”
- Brzmi znajomo – mruknęłam.
- No! To to romansidło które czytałaś trzy tygodnie temu. Kartkuje sobie w wolnym czasie.
- A, pamiętam. We wszystkich romansach pod pannami uginają się nogi. Jeszcze zawsze myślałam – ale kretynki!
- Ale to oznacza, że masz na świeci również głupców, którzy uważają że tak powinno być, - podsumowała przyjaciółka.
Zasypiając myślałam: trzy tygodnie temu! To kiedy Otto mnie wyciągał na popijawę. A potem się pokłóciliśmy w knajpce. O rety, jak ja dawno nie widziałam swojego najlepszego przyjaciela. Ile można się dąsać przez głupie romansidła!
Następnego dnia don Alberto Ogłosił:
- Jako człowiek honoru musze poznać pani rodzinę.
- Po co? Chcesz się ze mną żenić?
- Jeszcze nie, ale uważam, że potrzebuję błogosławieństwa pani ojca na dalsze konkury.
- Moi rodzice mieszkają daleko, - próbowałam odmówić.
- To nic, pojedziemy razem.
Wyobraziłam sobie ten sielski obrazek: mama i tata pod rękę za stołem, złośliwe uśmiechy czterech młodszych sióstr, w trybie ekspresowym zebrane na naradę rodzinną babcie, przez okna zaglądają sąsiedzi. Po tym wszystkim naprawdę będę musiała za niego wyjść, cokolwiek bym na ten temat nie myślała. Koszmar!
- Nie. Powiedziałam zdecydowanie – Czas na poznawanie moich rodziców jeszcze nie nadszedł!
- Nalegam!
- Don Alberto! Jestem dorosłą dziewczyną i mam prawo robić co chcę bez mieszania do tego rodziców! A już na pewno mogę się na własny rachunek całować pod drzwiami akademika.
- Olgerdo! Bardzo mi się podoba pani niepokorny charakter, ale jednak nalegam! Albo będę musiał zrobić to bez pani udziału!
- Co??? Nie waż się pchać do moich rodziców, albo pożałujesz! Słowo maga! – wściekłam się.
Don Alberto ze smutkiem ucałował moją rękę i wyszedł.
Prędko potrzebowałam męskiej pomocy.
- Otto – najlepszego przyjaciela znalazłam w krasnoludzkiej knajpie. – Potrzebuję twojej pomocy.
- A co, czytadła ci się skoczyły? – szyderczo zapytał on. – Mam pomóc kupić nowe?
- Nie, - straciłam rezon. – Potrzebuję twojej pomocy w sprawach osobistych.
- No co ty nie powiesz! A pamiętam że wcale nie tak dawno wolałaś spędzać czas z jakimiś głupimi kartkami papieru.
- Przypominam, że przeszkadzałeś mi w czytaniu!
- No to się poradź swoich książek!
- Myślisz że sobie bez twojej pomocy nie poradzę? Też mi się znalazło centrum wszechświata!
- No to spadaj i nie odrywaj mnie od zajęcia!
- Też mi się zajęcie znalazło, siedzieć nad kuflem piwa.
- Przynajmniej sobie nie zaśmiecam głowy różnymi bzdurami zamiast się cieszyć życiem.
- To co robię dotyczy mnie i tylko mnie, - próbowałam odpowiedzieć dumnie, chociaż w tej chwili najbardziej pragnęłam wtulić się w miękka brodę Otto i się pogodzić. – A ty masz się od tego trzymać z dala!
- I zamierzam! – Otto odwrócił się.
Wypadłam z knajpy, prawie zwalając z nóg parę krasnoludów. Czułam się paskudnie i głupio.
- Widziałam tego twojego dona, - Lira miała dla mnie „dobrą” wiadomość. – Pytał się jak dotrzeć do ciebie do domu i czy mogę wysłać gołębia magicznego do twoich rodziców, by uprzedzić ich o jego przyjeździe.
- I co odpowiedziałaś? – spytałam nieposłusznymi wargami.
- Że oczywiście, mogę. Nie no, nie mdlej mi tu! Obiecałam że przekonam cię, żebyś z nim pojechała jak się zrobi trochę cieplej, więc list też się wstrzymał.
Z ulgi puściłam łezkę.
Następnego dnia złapałam na ulicy Trochima z mojego roku i poprosiłam go o pomoc w pozbyciu się adoratora. On tylko się uśmiechnął i powiedział, że pomoże. Póki dyskutowaliśmy plan działań, na horyzoncie zmaterializował się don Alberto.
- Wyzywam pana na pojedynek! – zakrzyknął i rzucił się w kierunku Trochima.
- Za co? – zdumiał się tamten.
- Śmiał pan dotknąć mojej damy! Szargał pan jej dobre imię i znieważył mnie!
Trochim w tempie ekspresowym zabrał rękę z mojej talii i odwrócił się do mnie:
- Odbija mu czy co?
- Chyba. Don Alberto, Trochim jest moim przyjacielem, prawie że bratem! Nie trzeba rozlewu krwi! Proszę! Pojadę z panem do rodziców!
Don Alberto się nieco uspokoił.
- Wybacz! – błagalnie dotknęłam rękawa jego płaszcza. – Musimy na chwilę odejść.
- Widzisz. – Syknęłam w ucho Trochima. – To świr! Pomóż mi.
- A czemu nie pójdziesz z tym do Otto? – zapytał kolega.
- Pokłóciliśmy się, - westchnęłam. – To jego wina i nie zamierzam pierwsza iść się godzić!
- Skoro tak mówisz, - Trochim pokręcił głową. – Dobra, zobaczę co się da zrobić.
Don Alberto odprowadził mnie do domu, po drodze wyznając, że gotów jest zabić każdego, kto ośmieli się mnie dotknąć.
Uciekając przed namolnymi zalotami don Alberta zagłębiłam się w nauce. I chociaż od czasu do czasu don majaczył pod oknami ku uciesze moich kolegów z grupy, mróz szybko zapędzał go z powrotem pod dach. Z zajęć dodatkowych i biblioteki wracałam dopiero będąc pewna, że kawalera nie ma nigdzie w pobliżu.
- O co ci chodzi? – dziwiła się Lira. – Taki facet w naszych czasach to gatunek wymierający.
- No o go sobie weź – odgryzałam się. – Niechaj jedzie do twoich rodziców, całuje twoją rękę, czeka na twoje omdlenia po pocałunkach. I niechaj to twoich kolegów z grupy wyzywa na pojedynki. A, i przy okazji musisz pamiętać, że większość tematów kawaler uznaje za niepasujące do ślicznych kobiecych główek. Na skutek czego nie ma z nim o czym rozmawiać i zostanie ci milczenie albo dyskusje o nowym gatunku cukierków. O, albo moda. Na więcej ci nie pozwoli.
- E-e-e, - Lirę przytkało.
- No właśnie. Może i byłby z niego doskonały bohater powieści, ale na bogów, nie prawdziwy facet. Przynajmniej nie taki dla mnie.
W nocy obudziła nas głośna muzyka.
- Jaki kretyn sobie balangę robi? – wyjęczałam, próbując schować się pod poduszką.
- My, - głosem bez wyrazu odpowiedziała Lira
- Co? – w samej koszuli nocnej rzuciłam się do okna, a przyjaciółka pokazała mi barwną grupę grajków, którymi dyrygował don Alberto.
Zobaczywszy w oknie nasze twarze, don Alerto zaczął śpiewać. Przyznać trzeba, że głos miał bardzo nosowy, chyba się jednak przeziębił w tym swoim stroju. Chociaż jedna dobra wiadomość.
Na drugim piętrze otworzyło się okno, z którego w kierunku orkiestry poleciała kulka ognia. Ludzie sztuki, nadal zachowując uroczysty jak na oficjalnej ceremonii albo innym pogrzebie wyraz twarzy, zrobili zwinny unik, nie przestając grać. Za pierwszą kulą ruszyła druga.
- Niezłe doświadczenie! – z szacunkiem skomentowała Lira. – Takie uniki to ci nie każdy mag bojowy zrobi.
- Do kogo ci kretyni?! – wyjęczeli sąsiedzi po prawej, którzy również zdecydowali się otworzyć okno w mroźną noc i wysłać muzykom prezent w postaci kolejnej rozgrzewającej kulki. – I to jeszcze z artefaktami, przebijają tarczę zagłuszającą!
W tym momencie moje nadzieje, że o moim udziale w całej sprawie nikt się nie dowie, zostały brutalnie zmiażdżone:
- O, Olgierdo, gwiazdeczko moja!!! – z natchnieniem zawodził wielbiciel. – Kocham ciebie tylko! O-o-o Olgierda!!!
Po krótkiej chwili usłyszałyśmy walenie w drzwi. Póki ja aktywowałam zaklęcia ochronne, Lira przy użyciu magii przesuwała szafy.
- Wynocha!!! – ryczałam przez okno w kierunku don Alberta w pełnej desperacji, rozumiejąc że drzwi długo nie wytrzymają a wtedy czeka mnie lincz przez wdzięcznych słuchaczy koncertu. – Błagam! Idź sobie! Albo zostaną ze mnie same kości!
- Myślę, że kości też nie zostanie, - ze smutkiem poinformowała mnie Lira, obserwująca próby wdarcia się do naszego pokoju.
Szczęśliwie don Alberto wysłuchał moich modłów i się wyniósł. Ci za drzwiami pokrzyczeli jeszcze trochę i też się zabrali.
A ja resztę nocy spędziłam nad gigantycznym ogłoszeniem, które wywiesiłam na drzwiach akademika. Na zajęcia poszłam wcześnie rano, póki wszyscy jeszcze spali – bałam się pokazać sąsiadom.
Dzień minął bez szczególnych problemów – zadziałała obietnica postawienia paru kielichów wszystkim, którzy się nie wyspali.
Złapawszy wieczorem na mieście dona Alberto, ubłagałam go by więcej nie robił tak efektownych przedstawień. On pokrywał moje ręce pocałunkami, kajał się i padał na kolana. Dookoła nas zebrał się tłumek gapi pragnących darmowego przedstawienia. Czułam się jak zaszczute zwierze.
- Oj, don Alberto! Zobacz jaki kapelusik! Też tak chcę! – i póki amant się odwracał, rzuciłam w niego zaklęciem paraliżującym i rzuciłam się precz – miałam ze pięć minut przewagi.
Tłumek wydał okrzyk radości.
Niestety szybko musiałam przestać biec – było to dość trudne w długiej spódnicy i futerku na śliskich uliczkach. Tak więc po prostu szłam sobie szybko, przytrzymując spódnicę rękoma.
- Olgierdo! – usłyszałam całkiem blisko.
Bardzo poniewczasie przypomniało mi się, że don Alberto uważa, że panny należy karać mocnymi klapsami w pewną miękką część ciała.
Co mam robić? Co mam robić?
- Papa, pięknisiu! – za rogiem rozległ się dźwięk gorącego pocałunku.
- Żegnaj, - znajomy do bólu głos.
- Irga! – rzuciłam się w kierunku nekromanty. – Ratuj.
Stojąca w drzwiach baba o niesamowitych gabarytach rozmyśliła się odnośnie odchodzenia i stała z rękami na biodrach, patrząc na mnie groźnie.
- To twoja kochanka? – szeptem spytałam Irgi.
- Tak, - twardo odpowiedział babsztyl.
Irga zmarszczył się i pociągnął mnie za rękę.
- Nie chcę, - szeptałam desperacko, - Lubię swoją twarz taką jaka jest. I nie chcę żeby jakieś grube baby mi ją korygowały!
- Uspokój się. – Zimno odpowiedział Irga. – Co się stało?
- Tam poszli! – rozległ się głos grubaski.
- Dziękuję pani! – Kroki don Alberta zbliżały się nieubłaganie jak sesja.
Spróbowałam wtopić się w ścianę, ale akurat to zaklęcie nigdy mi nie wychodziło.
- Schowaj mnie!!! – zawyłam.
Irga machnął ręką i moja figura utonęła w mroku.
- A gdzie Olgierda?
- Nie wiem, - spokojnie odpowiedział Irga.
- Zgodnie z moimi danymi, poszła z panem.
- A zgodnie z moimi – nie.
- Pcha się pan w nie swoje sprawy! Będę musiał wyzwać pana na pojedynek!
Siły najwyższe! Żeby się tylko nie pozabijali! Nie byłam pewna w czyim towarzystwie będę płakać nad stratą, ale nie miałam najmniejszej ochoty na wysmarowanie spódnicy krwią.
- Nie mam zamiaru z panem walczyć – wycedził Irga. – Chyba nie wie pan, z kim ma do czynienia. Jestem nekromantą. A teraz już prawie noc. Proszę ocenić swoje szanse. Czy naprawdę tak bardzo chce pan pożegnać się z życiem i – co gorsza – z duszą dla tej dziewczyny?
- Olgierda warta jest tego, by za nią umrzeć! – patetycznie zakrzyknął don.
- Ta niewyraźna istota? Dobrze, to jestem gotów.
Niewyraźna istota? Oj Irga, jak przeżyjesz, to zabiję cię sama!
- E-e, no dobra, - don Alberto gwałtownie przemyślał sprawę. – Jeśli ją pan zobaczy, to proszę przekazać, że jej szukałem.
Po paru chwilach mrok opadł.
- Poszedł sobie – poinformował mnie Irga. – A teraz czekam na wyjaśnienia.
- Niewyraźna istota! Osz draniu! To ja niby jestem niewyraźna istota? – syczałam, idąc w kierunku nekromanty. W danej konkretnej chwili guzik mnie obchodziło kim on jest i na ile jest silniejszy. Zranił to najważniejsze i najbardziej bolesne – kobieca dumę. A jeszcze mi się wydawało, że mu się podobam!
- Hej, hej, uważaj na zakrętach! – Irga się cofnął, a w jego oczach zapalił się zielony płomyk. Znaczy, gotował się do obrony.
- Ja ci pokaże niewyraźną istotę! Ja ci pokażę że nie warto za mnie walczyć!
- Słuchaj no! – Irga oparł się plecami o ścianę domu i już nie miał gdzie uciekać. – Jeżeli jesteś w takim nastroju, to może zawołamy twojego wielbiciela?
- Wielbiciela? To jakiś zwykły świr! A ty! – Rzuciłam w Irgę kulą ognia. Cholera, zawsze miałam problemy z celowaniem. – Oczywiście że jestem niewyraźna! Obok takiego babsztyla jak ta twoja kochanka! Jeszcze ze sto kilo powinnam przytyć to będę wyraźna, tak?
Irga wykonał gwałtowny rzut, na skutek którego ja upadłam na plecy, a on, siedząc na mnie, przyciskał moje ręce do śniegu.
- Sceny zazdrości możesz urządzać później! – ryknął. – Co to za fircyk i czemu sie przed nim chowasz?
- A co cię to obchodzi! Idź się Całuj ze swoim hipopotamem!
- Ola, nie jest ci trochę zimno tak leżeć?
A teraz się będzie przejmował!
- Zobaczysz, zachoruję i umrę! I będziesz się wtedy cieszył. Razem z tym twoim babsztylem!
- Ja cię podniosę, - grobowym tonem poinformował mnie Irga.
- Po co?
- Żeby... – pochylił się i pocałował mnie w nos. Miał ciepłe i delikatne wargi, a pocałunek był takim zaskoczeniem, że w jednej chwili uszła ze mnie cała para. Leżałam z wstrzymanym oddechem.
- Hej, kochani, a łóżka wam za mało? – rozległ się głos mojego byłego najlepszego przyjaciela.
Osz, potrafi wybrac moment!
- Otto, - Irga pomógł mi się podnieść. – Co tu się dzieje?
- Też bym chciał wiedzieć. Już pół miasta plotkuje o tym, jak Olgierda położyła tego swojego kawalera i zwiała.
- Niezbyt daleko, schowałem ją? Otto, nie wydaje ci się przypadkiem, że czas wkroczyć?
- On się do mnie nie odzywa, - poinformowałam przestrzeń, bardzo pilnując się, by nie patrzeć w ich kierunku.
- Czemu?
- Ponieważ... Ponieważ głupia jestem, - pociągnęłam nosem. – Obraziłam Otto, i teraz tak bardzo mi go brakuje!
- Słoneczko, uspokój się, - Otto pogłaskał mnie po plecach, - też nieco przeszarżowałem. Już? Pogodzeni?
- Pogodzeni, - poczułam straszną ulgę. Nigdy bym nie pomyślała, że przez cały ten czas dźwigałam tak niesamowity ciężar!
- Pójdziemy, ogrzejemy się trochę, pogadamy, - Irga przerwał scenę godzenia.
W najbliższej knajpce zajęliśmy stolik przy samych drzwiach. Póki ja próbowałam się odgrzać i uspokajałam nerwy przy pomocy glintwejnu, Irga krótko opisał Otto ostatnie wydarzenia.
- Hm, - w zamyśleniu potarmosił swoją brodę półkrasnolud. – Nie myślałem, że sprawy zajdą aż tak daleko.
Podniosłam głowę.
- Co masz na myśli?
- Tego, no – Otto się zaczerwienił – To ja wynająłem dona Alberto.
- Wynająłeś? – poczułam, że opada mi szczęka.
- Wynająłem. – Otto gwałtownie szarpał brodę, co było oznaką mocnego zdenerwowania.
- A gdzie wziąłeś kasę? – nie mogłam uwierzyć, że najlepszy przyjaciel zrobił mi taką niespodziankę.
- W odróżnieniu od ciebie nie wydaje zarobionych pieniędzy na różne bzdety. W związku z czym mam ich wystarczająco dużo.
- Ale ja ich nie wydaję na bzdety, - zaprotestowałam niepewnie.
- Nie? A co kupiłaś na pieniądze z ostatniej partii sprzedanego alkoholu?
- Co-co... Hm, a co właściwie? Czekoladki, hm, dwie pary nowych kolczyków, szalik, a potem pieniądze mi jakoś dziwnie rozeszły... – Dobra, porzućmy ten temat!
- A tam siedzi bohater twojego romansu, - zauważył Irga. W głębi Sali przy stoliku faktycznie majaczyła znajoma smętna figura. – Zawołać?
- Wołaj, - Poprosiłam. Chciałam jak najszybciej skończyć z tą całą sprawą.
Don Alberto usiadł w milczeniu. Ja, na wszelki wypadek, odsunęłam się dalej od iego.
- Zaczęło się od tego – powiedział Otto, - że Ola poważnie zafascynowała się romansidłami. Zdecydowałem, że trzeba ją ratować, bo ta papka działa jak narkotyk! Dlatego zapłaciłem donowi Alberto, by pozalecał się do Oli tak, jak chciała, - pięknie i romantycznie.
- Przeczytałem kilka romansów! – dumnie potwierdził don. – Żeby wiedzieć o co chodzi.
- Ale ja płaciłem tylko za kwiaty, teatr i dwa dni! – powiedział Otto. – Myślałem, że po tym Ola wróci do życia, a don cicho wyparuje.
- A mi się spodobało, - stwierdził don Alberto, - Znaczy, Olgierda bardzo mi się spodobała, i stwierdziłem, że będę kontynuował już na własną rękę.
- Chcesz powiedzieć że na własną rękę jesteś świrem? – nijak nie mogłam określić, co mam myśleć o całej tej sytuacji.
- Przecież myślałem, że chcesz takiego adorowania jak w romansach! – zaprotestował don. – Więc się odpowiednio zachowywałem! Po prostu chciałem ci się przypodobać.
Westchnęłam z ulgą.
- Alberto, wybacz! Nie podobasz mi się. Może po prostu zostaniemy przyjaciółmi. I nawet nie chodzi o zaloty, po prostu mi się nie podobasz. Nie przepadam za czarnowłosymi, - dodałam mściwie, zerkając na Irgę.
Irga nie zareagował. Otto prychnął ale zmilczał.
- Szkoda, - ze smutkiem powiedział don Alberto. Były adorator na pożegnanie pocałował mnie w rękę i się oddalił.
- Otto, on powiedział że jestem niewyraźna. A co by nie mówić, ja się przecież mogę podobać!
Otto wzruszył ramionami.
- Otto, dokładnie w tamtym momencie schowałem co poniektórych za płachtą mroku, i ci niewdzięczni niektórzy naprawdę byli w tamtej chwili niewyraźnie, - złośliwie wyrzekł Irga.
Otto skinął ze zgodą.
- Otto, a jeszcze niektórzy uważają, że nie warto się o mnie bić, - poskarżyłam się.
Otto współczująco rozłożył ręce.
- Wyobraź sobie, przyjacielu, że po tym wszystkim zamierzałem przelać swoją krew za różnych takich nie mających wdzięczności, - wrednym tonem powiedział nekromanta.
Otto potargał się za brodę.
- Otto, on ma kochankę – babę która z trudem się w drzwi mieści!
Otto ze zdziwienia otworzył usta.
- Wyobraź sobie, - powiedział mu Irga, - wpadłem do klientki, biednej wdowy która pragnie wywołać ducha swojego zmarłego męża, i już jestem oskarżany!
- Powiedziała, że jesteś jej kochankiem! – skoczyłam na nogi.
- Zapłaciła mi by sąsiedzi myśleli, że jestem jej kochankiem!
- A ty się zgodziłeś!
- Biedna kobieta potrzebuje nieco pewności siebie! – Irga również się podniósł i okazał się wyższy ode mnie.
- Twoim kosztem!
- Własnym. Ktoś kogo nie wymienię też właśnie walczył o większą pewność siebie. I absolutnie za darmo.
- Wcale nie potrzebuje jej więcej! – dumnie usiadłam z powrotem.
- Oczywiście, masz rację. Tylko zmusiłaś mnie do wyjaśnienia czemu uważam cię za niewyraźną.
- A uważasz?
- Nie! – ryknął Irga. – Uważam że jesteś całkiem sympatyczna! Nawet ładna! Wystarczy?
- Nie wystarczy!
- Ola, - Irga parę razy odetchnął, - Nie powinnaś być o mnie zazdrosna. Nie masz ku temu podstaw.
- Nie jestem zazdrosna, - oburzyłam się. – Nawet Otto ci to powie. Otto? A gdzie jest Otto? Irga, widziałeś jak wychodził?
- Nie, - Odburknął nekromanta, - Cała moja uwaga była skupiona...
- Na mnie?... – spytałam kokieteryjnie.
- Na piwie, - uciął nekromanta, robiąc duży łyk.
... Otto wkroczył do mojego pokoju, strząsnął śnieg z brody i marzycielsko powiedział:
- A tam tak ślicznie jest! Śnieżek, taki mięciutki! Ludzie grają w wojnę. A ty znowu w pokoju. No nie. ZNOWU?
- Otto, nie, to nie tak. To nie romans! A raczej nie elficki romans. Po prostu sobie czytam dla rozwoju ogólnego.
Otto wziął książkę i obrócił w rękach.
- Seria „Historie miłosne dla trolli”, nazywa się „Gorący seks”. O, nie wiedziałem że trolle czytać umieją.
- W naszej wykształconej epoce? Może i nie wszystkie, ale miejskie na pewno tak. I nawet piszą, co sam możesz sprawdzić.
- Hm, mówisz. „Chwycił ją za włosy. – A ty dokąd? Ryh rzucił Ur na łóżko. Rozdarł na niej sukienkę. Ryh wbił w Ur swój gigantyczny członek. Ona z rozkoszy walnęła go po pysku”. Ola, wiesz co. Chyba sobie tę książkę od ciebie pożyczę.
- Ale od razu uprzedzam, - już ubrana, czekałam na najlepszego przyjaciela w progu. – Sposoby zalotów opisane w tej książce zupełnie do mnie nie przemawiają! |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 20-03-2007, 17:48
|
|
|
Zaliczenie z Wyższej magii 2
Zaczęłam od tego, że bardzo głośno i publicznie oświadczyłam, że jutro nie przychodzę na zajęcia. Ponieważ ostatnio zdarzało mi się to dosyć często, nikogo to nie zdziwiło. Co prawda, starosta jęczał, że znowu na seminarium z literatury ezoterycznej będzie całe pięć osób, a to już do niczego nie podobne przy liczebności tejże grupy wynoszącej osób osiemnaście! Ale starostę bardzo szybko uspokojono propozycją pójścia na to seminarium samemu, zamiast tylko rozkazywać. To zamknęło sprawę.
Rodzinę uprzedziłam że zanocuję u przyjaciółki, co też nie wywołało żadnych podejrzeń, ponieważ dosyć często wpadałam do przyjaciółki jeszcze z czasów szkolnych, która, w odróżnieniu ode mnie, była osobą poważną i pilną. Rodzice uważali, że ma na mnie dobry wpływ, więc nie mieli nic przeciwko naszej przyjaźni. Katarzyna też nie traciła nadziei skierowania mnie na właściwą drogę, tak więc chętnie mnie nocowała (a że mieszkała sama w dwupokojowym mieszkaniu, na które jej rodzice mogli jej pozwolić...), gdy rodzicielskie pouczenia nudziły mi się do reszty. A Katarzynie opowiedziałam historyjkę o urodzinach kolegi z grupy, świętowanych w nocy w akademiku, na które to urodziny rodzice by mi w życiu nie pozwolili pójść. Przyjaciółka westchnęła ze zrozumieniem i obiecała zapewnić wsparcie. I w ten oto sposób zapewniłam sobie całkowita swobodę na następną noc.
Kolejnym krokiem była nieskomplikowana operacja, na skutek której w filiżance z kawą Lenki znalazło się pewne dosyć nieszkodliwe ziele. Lenka piła kawę ciągle i bardzo chętnie częstowała nią wszystkich, komu zdarzyło się wpaść do biblioteki, na przykład mnie. I właśnie z tej okazji teraz skorzystałam. Po pół godzinie Lenka poczuła bardzo silną chęć udania się do damskiej toalety, a po kolejnej godzinie zrozumiała, że najlepiej dla niej będzie, jak uda się do domu a nie będzie latać w tę i z powrotem po korytarzu.
- Weź idź do domu, - poradziłam, - Na pewno coś nieświeżego zjadłaś. Znowu kupiłaś sałatkę w naszej stołówce?
- Aha... – westchnęła Lenka z miną męczennicy. – Dobra, pójdę... Tylko uprzedzę Flądrę...
- Idź, - westchnęłam, - Sama jej powiem, i niech ci na jutro wypisze dzień wolny.
- Ale ja sama... – próbowała stawiać się Lenka, ale nie dałam się przekonać.
- Nie mów, bardzo chcesz posłuchać w wykonaniu Emmy tego półtoragodzinnego wykładu o tym czemu nie wolno jeść sałatki w naszej stołówce? – spytałam. Lenka pokręciła głową, a na jej twarzy pojawił się wyraz prawdziwego przerażenia. – No to zmykaj. A ja pójdę do Emmy...
Oczywiście, do Emmy Germanowny nie poszłam. I nie zamierzałam.
Mój plan opierał się na banalnej kalkulacji: Emma Germanowna była kompletnym zerem w magii, nawet jeśli i była pracownikiem PUM. A przynajmniej na pewno nie potrafiła zajrzeć pod iluzję: przekonałam się o tym, gdy pilnie potrzebowałam podręcznika, a moje konto w bibliotece akurat przepełnione było do tego stopnia, że więcej by mi nie dali. Pożyczyłam wtedy kartę od koleżanki z grupy, „założyłam” jej wygląd i najspokojniej w świecie dostałam co chciałam. Emma Germanowna nie zaczęła nic podejrzewać, chociaż wszystkich studentów znała z wyglądu – co jak co, ale pamięć miała fenomenalną.
Następnego ranka pod postacią Lenki zjawiłam się w miejscu pracy. Najpierw musiałam wysłuchać wykładu o tym, jak to nieodpowiedzialnie porzuciłam wczoraj miejsce pracy, nie czekając na koniec roboczego dnia. Musiałam prosić o wybaczenie i wysłuchiwać długiej tyrady, po której nabrałam nowego zrozumienia dla uczuć Lenki w stosunku do tej całkiem dobrej, ale jednak koszmarnie nudnej kobiety. A miałam o tyle lepiej, że przyzwyczajona byłam do rodzicielskich pouczeń, w związku z czym potrafiłam wyłączyć się i przestać słuchać, zachowując na twarzy wyraz skruchy i kiwając głową w potrzebnych miejscach. W końcu jednak Emma Germanowna powiedziała wszystko co chciała i zostawiła mnie w spokoju.
Siedziałam więc w wypożyczalni. Nie było w tym nic trudnego. Lenka kilkakrotnie opowiadała mi o systemie, zgodnie z którym rozłożone są książki i jak można było szybko odszukać tę, która była akurat potrzebna. Oczywiście, nie zapominałam raz na jakiś czas wyjść do bufetu po bułeczki i co i rusz nalewać sobie kawy. W okolicach obiadu jej poziom w moim organizmie był już w okolicach uszu i poważnie zastanawiałam się, jak można pić to paskudztwo w takich ilościach. Chyba Lenka miała jakąś inną budowę ciała, ja miałam tego rozpuszczalnego świństwa po prostu dosyć.
Po przerwie obiadowej nastąpiła cisza. Pierwsza zmiana już sobie poszła, a amatorów siedzenia w bibliotece po zajęciach nie było.
- Lenko, - Zaczęła Emma Germanowna. Po dniu, spędzonym w jej towarzystwie, zaczęłam rozumieć Lenkę jeszcze lepiej. Powinna dziewczyna dostawać przydział mleka za pracę w warunkach stresowych. – Dziecko, ale czemu ty się nie chcesz uczyć? Siedzisz, czytasz jakieś głupie pismo...
Fakt, właśnie w skupieniu przeglądałam Cosmopolitan, który wywoływał we mnie nawet większe odruchy wymiotne niż kawa. Ale przecież musiałam jakoś dbać o wizerunek!
- Weź, obejrzyj sobie... – Emma Germanowna podała mi opasłe tomiszcze. – Bardzo ciekawa rzecz!
Westchnęłam i pokornie otworzyłam książkę. Hm... „Zielnik”? O, jakie stare wydanie! W katalogu czegoś takiego nie widziałam.
- Dziś przynieśli z szóstego piętra, a ja nie zdążyłam odnieść do magazynu. – potwierdziła moje podejrzenia Emma Germanowna. – Obejrzysz sobie to odniesiesz, dobrze?
- Oczywiście, Emma Germanowna, - powiedziałam smutno, - Ale...
- Znowu zapomniałaś kod od sejfu? – kobieta załamała ręce. – Lenko, przecież tak nie można!
Westchnęłam ze skruchą i zrobiłam bardzo nieszczęśliwy wyraz twarzy.
- Zobacz, piszę kod na papierku, - powiedziała Emma Germanowna. – Tylko go nie zgub!
Podziękowałam i otworzyłam książkę. Faktycznie, był to zielnik, ale jaki! Żadnych nudnych pouczeń i od do roślinek, wszystko konkretne i dokładne, rośliny rysowane bez żadnych stylizacji, nawet dają się nieźle rozpoznać, są instrukcje stosowania tych czy innych traw, dozowanie... Zamyśliłam się: ciekawe, czy nasza profesor medycyny ludowej miała kiedykolwiek w ręku tę książkę? Sądząc z tego bełkotu który zwykle się z niej wydobywa – mało prawdopodobne.
Obejrzałam się ukradkiem, nie zauważyłam nigdzie w pobliżu Emmy Germanowny, wyjęłam z torebki mały aparat cyfrowy, urodzinowy prezent od rodziców, i zrobiłam zdjęcia paru co ciekawszych stron. Zastanowiłam się chwilę, i pstryknęłam jeszcze kilkadziesiąt. Cholera wie czy mój plan wejścia do magazynu się powiedzie.
W okolicach wieczora zaczęłam się zbierać do domu, jak to zwykle Lenka, godzinę przed końcem dnia roboczego. Emma Germanowna mnie łaskawie puściła, bardzo zadowolona z mojego nieoczekiwanego zainteresowania medycyną ludową. Nawet nie przypomniała, że kazała mi zanieść zielnik na miejsce. Oczywiście, nigdzie nie poszłam, a spróbowałam zamiast tego wtopić się w ścianę na korytarzu. Po pół godzinie obok mnie przedefilowała Emma Germanowna, obrzuciła mnie spojrzeniem, mruknęła pod nosem coś odnośnie ścian, „które dawno trzeba było pomalować”, zamknęła drzwi i wyszła.
Zostałam w bibliotece sama. Było ciemno i dosyć nieprzyjemnie.
Wyciągnęłam z torby latarkę – nieco się bałam zapalać górne światło, by nie przyciągać uwagi (kto go tam wie kto chodzi nocami po korytarzach uniwersytetu, i czy jakiś ochroniarz nie zobaczy) – znalazłam sejf, wykręciłam tak uprzejmie dostarczony mi przez Flądrę kod i wyciągnęłam klucz. A raczej całą wiązkę kluczy, w tym elektroniczny – do odłączenia alarmu.
Otwierając drzwi do magazynu, czułam się jak jedna z żon Sinobrodego. Znaczy, nie jestem jakimś specjalnym tchórzem, ale tym razem coś w głębi mnie drżało, a kolana były podejrzanie miękkie. Chociaż, może były to skutki uboczne wypicia w ciągu dnia roboczego aż takich ilości kawy.
A magazyn jako taki nie wyróżniał się niczym specjalnym. Wielkie pomieszczenie, gęsto zastawione wypchanymi książkami stelażami, straszliwie wąskie przejścia, takie że dwie osoby by chyba się nie dały rady minąć. Pokrążywszy trochę dookoła, znalazłam jeszcze kilka starych zielników. A potem trafiłam na dział... magii bojowej! A przynajmniej tak głosiła tabliczka. No to tyle jeśli chodzi o zapewniania kierownictwa, że PUM nie ma z magią bojową nic wspólnego! Zdjęłam z półki jeden tom, potem drugi, przekartkowałam... i nie zrozumiałam słowa. Niechaj by tam była napisana jakaś abrakadabra, wszystkie zaklęcia tak brzmią, ale w tych książkach nie potrafiłam odczytać nawet jednej litery!
Stłamsiwszy gorzkie rozczarowanie, omiotłam magazyn spojrzeniem i złapałam za piękną książkę o nazwie „Flora i fauna Gór Północnych: mit i rzeczywistość”. Pojęcia nie miałam, gdzie znajdowały się te całe Góry Północne, ale książka okazała się być niesamowicie ciekawa. Straciłam na nią ostatnie kadry – karta pamięci w aparacie była już przepełniona – i wyszłam ze schronu. Zamknęłam drzwi, włączyłam alarm, schowałam klucze do sejfu i zaczęłam szykować się do snu.
Sypianie na biurku do najwygodniejszych nie należy, a cała ta kawa, niech ja cholera, całkiem nieźle mnie rozbudziła, w związku z czym zaczęłam rozmyślać. No dobra, przynajmniej teraz wiem że nie wszyscy w obrębie tych ścian zajmują się twórczym nicnierobieniem. Na szóstym piętrze stanowczo robią coś poważnego, pytanie tylko kto robi i co. I jak by się tego dowiedzieć? Jeszcze przez dłuższą chwilę budowałam fantastyczne plany dostania się na szóste piętro, ale koniec końców zasnęłam...
Emma Germanowna jak zwykle przyszła bardzo wcześnie. Bardzo szczęśliwie udało mi się wyślizgnąć z biblioteki nawet nie korzystając z iluzji. Mam nadzieję, że Lenka nie zdziwi się za bardzo gdy Emma Germanowna zacznie ją chwalić za wczorajszą miłość do nauki. Chyba uzna że staruszce padło na głowę, ale na głos tego i tak nie powie ze swojej wrodzonej skromności. Chyba że tylko opowie kolegom-studentom. A to niedobrze... Kto ich tam wie kto się i czego domyśli! Szkoda że wcześniej o tym nie pomyślałam. Ale ze mną tak zawsze – najpierw robię, a potem myślę. Chociaż, tym razem było warto...
Tak czy inaczej, przez parę dni biblioteki unikałam. Tak na wszelki wypadek. A trzeciego dnia podczas jednego z seminariów do auli zajrzała laborantka Masza z nauczania i powiedziała:
- Czernowa, do rektora, ale już!
Poczułam, że serce wali mi w okolicach kostek. Dowiedzieli się o moich wyczynach? Ale co ja takiego zrobiłam że od razu do rektora?! Czemu nie do dziekana, nie do prodziekana od nauczania?
Koleżeństwo zagapiło się na mnie z niezdrową ciekawością. Na uginających się nogach wyszłam za drzwi i spytałam Maszy:
- A do jakiego gabinetu?
- 696 – odpowiedziała ona, patrząc na mnie z jakimś strachem. – Na szóstym piętrze...
- Już się domyśliłam, - prychnęłam i weszłam na schody.
Myśli w głowie nie było. Żadnych. No dobra, zamiast nich była stuprocentowa pewność: najgorsze co mi mogą zrobić, to wykopać ze studiów. Na dodatek, dopiero teraz strzeliło mnie, że skoro w magazynie był alarm, to i obserwacja wideo mogła być, a mi to nawet do łba nie przyszło. A że tyle mnie szukali – a weź sobie porównaj moją niczym się nie wyróżniającą podobiznę ze zdjęciami wszystkich studentów uniwersytetu... Z drugiej strony, mogli użyć jakichś bardziej nowoczesnych metod. Jeśli to, co mówi się o magach-poszukiwaczach jest chociażby w połowie prawdziwe, i mieliśmy w PUM chociażby jednego z nich, to złapanie mojego śladu było dla niego dziecinną igraszką. „No cóż, Czernowa, tajnym agentem to ty nie jesteś!” – pomyślałam, z zupełnie mi nieznanego powodu – radośnie. Ciekawe, co mi mogą przypiąć? Włamanie? Dobra, to akurat oczywiste. Dobrze że przynajmniej nic stamtąd nie zabrałam. Tyle co zrobiłam zdjęcia paru stron, a jeśli to tajne dane, to za to mnie tez nikt po główce głaskać nie będzie.
Weszłam na szóste piętro i ruszyłam korytarzem, patrząc na tabliczki. 696, co. Dobrze że chociaż nie 666... Stop! Do głowy nagle przyszło mi coś szokującego: jakie 696?! Przecież na piątym piętrze korytarz się kończy na 518! I to oknem, przez które doskonale widać zaśmiecone podwórko...
Poczułam mimowolne drżenie w nogach, które na pewno nie miało nic wspólnego z kawą. A i całe to szóste piętro było dosyć paskudne. Żarówki paliły się bardzo słabo, ciemno-czerwony dywanik tłumił dźwięk kroków, i na korytarzu było nieprawdopodobnie cicho. „Dobra, starczy tego zmyślania,” – rozkazałam sobie i w końcu zobaczyłam drzwi poszukiwanego pokoju.
Spojrzałam naprawo – korytarz biegł w nieskończoność, stanowczo nie licząc się z prawami architektury i konfiguracją nudnego budynku PUM. Nastroszyłam się i ostrożnie zapukałam do drzwi.
- Proszę, - zabrzmiało w odpowiedzi.
Pociągnęłam ciężkie drzwi w swoim kierunku i ostrożnie przekroczyłam próg.
W gabinecie było bardzo ciemno, ciężkie zasłony nie przepuszczały dziennego światła, i tylko na gigantycznym biurku paliła się niewielka lampka. Siedzącego przy stole nie było widać, ale w kręgu światła doskonale widoczne były jego ręce, złączone na pliku papierów.
- Czernowa? – zapytał siedzący przy stole. A ja nagle skojarzyłam, że człowiek ten nijak nie może być naszym rektorem, którego nie raz widziałam, i który był starszawy i dosyć pulchny, a do tego miał inny głos. Dobra, to kto to jest? I w co ja się wpakowałam?!
- Tak, - wyksztusiłam.
- Myślę, że wie pani po co panią wezwano, - powiedział mężczyzna.
Milczałam i patrzyłam na jego ręce. Na .... palcu lewej ręki miał pierścień z dość dużym matowo-czarnym owalnym kamieniem. Kamień przecinał pionowy złocisty pasek, przez co bardzo przypominał czyjeś oko z kocią źrenicą. Mężczyzna rozczepił ręce – kamień jak gdyby do mnie mrugnął – i zabębnił palcami po blacie.
- Za nieuwagę znane pani Sliwina i Sztolc zostaną zwolnione. – poinformował mnie. – Mimo tego, że ta pierwsza znajduje się pod protekcją dosyć wysokiej figury na tym uniwersytecie.
„A nie twoim, przypadkiem?” – pomyślałam, ale zostawiłam tę myśl dla siebie.
- Nie będzie pani prosić za nie albo brać winę na siebie? – spytał on.
- A zmieni to coś? – odburknęłam.
- Nie. – odpowiedział. – Rozkaz o zwolnieniu już został podpisany. A pani zostanie skreślona za zachowanie, nieprzystające studentce PUM.
„A weź się udław – pomyślałam – to pójdę na ekonomię.”
- Co prawda.... – mężczyzna podniósł się, lekko opierając się końcami palców o blat. – Może pani pozostać na uniwersytecie, ale ze strata roku.
„I jeszcze raz słuchać tych wszystkich bzdur które wbijano nam do głów w zeszłym roku?” – przeraziłam się.
- Będzie też pani musiała zmienić specjalizację. – dodał on.
- Na co? – zdziwiłam się
- Później się pani dowie. – odpowiedział. – Oczywiście, tylko w tym przypadku jeśli się pani zgodzi. Jak nie – to drzwi są za panią. Dokumenty do odbioru w nauczaniu.
- Ja... zgadzam się, - wyksztusiłam, na chwilę wyobraziwszy sobie, co powiedzą rodzice na wieść o tym, że wykopano mnie ze studiów. Niech bym jeszcze sama odeszła! Chociaż, mogę spróbować to obstawić tak jakobym w końcu zrozumiała ich wielką mądrość i jednak się zdecydowała na zmianę uniwerka... Ne, nie przejdzie, co jak co, ale idiotami moi rodzice nie są.
- Dobrze, - Mężczyzna znowu usiadł przy stole i przysunął do siebie jakiś formularz. Wziął tez długopis, ale natychmiast odłożył. – Ale najpierw musi pani odpowiedzieć na kilka pytań.
Skinęłam. Z jakiegoś powodu zupełnie nie chciałam się kłócić z tym typkiem. Coś takiego było w jego głosie, co zmuszało do bezwzględnego posłuszeństwa.
- Po co w ogóle zaczynała pani tę całą sprawę z dostawaniem się nocą do magazynu? – zapytał.
- Tego... – Nie wiedziałam od czego zacząć, a ostre spojrzenie z mroku kompletnie mnie rozpraszało. – Myślałam...
- To dzisiejsi studenci jeszcze coś takiego potrafią? – zdziwił się.
Westchnęłam głębiej i wyrzuciłam:
- Chciałam się dowiedzieć czegoś naprawdę wartościowego a nie tej bzdury która jest u nas na wykładach!
- No to będzie pani miała taką możliwość, - powiedział on i cos zapisał w formularzu. Oddał mi kartkę i powiedział. – Z tym zjawi się pani jutro na ósmą do auli 618. W razie spóźnienia proszę się uważać za skreśloną.
Przyciskając papierek do piersi, wyskoczyłam na korytarz. Po mroku pokoju blade światło lampek wydawało się oślepiające. Spojrzałam na kartkę, na której szybkim pismem skreślono ledwie co parę słów. Czy muszę mówić, że żadnego z nich nie zrozumiałam? |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 20-03-2007, 18:58
|
|
|
http://bormor.livejournal.com/
pozwolenie jest, autora nazwac Bormor
nie ma nazw do poszczegolnych bajeczek - oopsie?
-Tato, - powiedział Książę. – Zobacz, co znalazłem na strychu!
Położył na stole kawał płótna, rozprostował i przygładził rękoma.
- I jak, ładna?
- A, jednak znalazłeś... – Król zacisnął wargi. – I co teraz?
- Ona mi się podoba, - powiedział Książę, wskazując na podobiznę dziewczyny. – I chciałbym wiedzieć, gdzie znajduje się oryginał.
- A po co ci?
- Chcę ją mieć, - odpowiedział Książę półszeptem, i nerwowo oblizał wargi. – Od chwili, gdy zobaczyłem ten portret, nie śpię nocami, myślę, marzę...
- I o czy marzysz?
- Tato! Zachowujesz się jak dziecko że zadajesz te pytanie. Jak to o czym... jakbyś sam nie rozumiał!
- Rozumiem. Znaczy aż tak ci się spodobała...
- Jest przepiękna! – krzyknął Książę, ale natychmiast się zmitygował i podejrzliwie zerknął na ojca. – Tylko mi nie mów, że portret namalowano bardzo dano i oryginału już nie ma!
- Oczywiście że istnieje, - Król wzruszył ramionami. – A co się z nią mogło stać, przecież jest nieśmiertelna. I nadal tak samo piękna, możesz się o to nie martwić. Ale...
- Co?
- Jak zamierzasz ją zdobyć? Przecież jest chroniona przez mnóstwo strażników, a ile tam pułapek to sam wiesz! Pamiętam, jak sam próbowałem...
- Tato! Przecież cię nie pytam jak zorganizować porwanie. Jakbyś wiedział to sam byś dawno to zrobił. Ja tylko chcę wiedzieć gdzie ona się znajduje – co jak co ale to powinieneś wiedzieć!
- Ale synku, posłuchaj starego ojca! To niebezpieczne, koniec końców, po prostu nierozsądne!...
- Tato! W skrócie. Podoba mi się ten portret. Gdzie oryginał?
- W Luwrze, - niechętnie wyznał Król. Paryż. Francja. |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 20-03-2007, 19:15
|
|
|
- Rano na czterech nogach, w dzień na dwóch, wieczorem na trzech – co to jest?
Edyp w zamyśleniu poskrobał się po potylicy.
- Czekam! – przypomniał o swoim istnieniu Sfinks.
- Chwila moment, - Edyp wzniósł oczy ku niebu, poruszył wargami coś przeliczając w głowie, i się zachmurzył.
- I? – powtórzył Sfinks.
- Pierwsza odpowiedź, która przychodzi do głowy – to człowiek – powiedział Edyp. – Ale to niepełna odpowiedź. Jaki człowiek, co za człowiek? Czy każdy człowiek? A jeśli ma jedną nogę? Albo ma kule zamiast pałki? A oprócz tego, mogę ci z marszu podać jeszcze kilka poprawnych odpowiedzi, jak to: stołek, tresowany słoń, kapcie...
- Kapcie? – zdziwił się sfinks.
- Ano. Wyobraź sobie. Rano mąż i żona wstają z łóżka, zakładają kapcie – masz cztery nogi. W dzień mąż idzie do pracy, zostają dwa kapcie – na nogach żony.
- A czemu wieczorem są trzy?
- A jak?! Mąż wraca, zakłada swoją parę, a żona siedzi obok, jedna noga obuta, a na drugiej maluje paznokcie... Ile masz wariantów!
Sfinks pokręcił głową.
- Weź mi tu nie pleć. Mów poprawną odpowiedź.
- Chwila, jeszcze nie skończyłem. Wyjdźmy z założenia, że pytanie zostało zadane poprawnie, i istnienie kilku możliwych odpowiedzi nie jest błędem. W takim przypadku, niech zbiór odpowiedzi poprawnych jest niepusty. Wyprowadźmy dla nich wspólną formułę.
- Co? – Sfinksowi opadła szczęka.
- Czekaj, nie przeszkadzaj. Hm, mamy zbiór klas, spełniających szereg warunków...
- Jak łatwo dostrzec z równań 6 i 9, podzbiory x1, x2 i x3 są określone dla wszystkich przypadków, gdzie a jest równe 2, 3 lub 4. Jednak elementy klasy xy jeszcze nie są określone na osi czasowej, więc wprowadźmy nową zmienną...
- I w końcu, uprościwszy te dwie części równania, otrzymujemy wynik dla wszystkich elementów klasy x, spełniających warunki brzegowe a1, a2 i a3, gdzie z dąży do nieskończoności, a podstawa przyjmuje wartości naturalne od 2 do 4. To co, odpowiedziałem na twoje pytanie?
Sfinks zamknął usta, kilkakrotnie mrugnął i podrapał się łapą w głowę.
- Dobra, tylko przypomnij mi, jak brzmiało pytanie?... |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 20-03-2007, 19:37
|
|
|
- No dobra, dżinie, kolej na trzecie życzenie. Chcę, żeby księżniczka mnie pokochała.
- Hmmmmmm...
- Czego?
- Panie, wybacz, ale chyba z tym sobie nie poradzę. Miłość to rzecz bardzo delikatna, jedność dusz, łączność charakterów... zbyt skomplikowane. Poza tym, księżniczka cię na oczy nie widziała, jak ja mam jej wmówić kogo ma kochać? Jakbyście się chociaż poznali, pogadali.
- Bzdury. Miłość to dzikie hormony, i nic więcej.
- A, rozumiem. Mamy różną terminologię i tyle, miałeś na myśli nie miłość, a zakochanie... a to nie ma problemu, łatwiej niż odebrać dziecku cukierka.
- Księżniczka jest bardzo wybredna, jak dotychczas żaden narzeczony jej się nie spodobał.
- A ty się spodobasz. Słyszałeś o feromonach?
- Ano.
- No właśnie. Jak tylko księżniczka cię zobaczy, poczuje twój zapach – już jest twoja. Zakocha się natychmiast.
- Jesteś pewien?
- Nie no, obrażasz mnie! Jesteśmy firmą z gwarancjami!
- W takim razie możesz zaczynać.
- Moment! Ain, cwei, drei.... gotowe!
- Co? CO?! Dżinie! Co ty żeś narobił?!
- A co?
- Popatrz na mnie!
- A nie wiedziałeś...? Księżniczka jest utajoną lesbijką. |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 20-03-2007, 19:49
|
|
|
- Nie zdążyliśmy – tragicznym tonem powiedział rycerz, patrząc w niebo.
- dogonił, - drżącym głosem powiedziała Księżniczka.
Smok z hałasem i łoskotem wylądował na drodze wprost przed uciekinierami i skłonił głowę na bok, przyglądając się im tak ptak, jednym okiem.
- Sssssssssssssss......
- Ja ściągnę jego uwagę, - wyszeptał rycerz. – A ty uciekaj.
- Bez ciebie, jedna w górach, tuz przed nocą? Po moim trupie!
- Tsk! – powiedział Smok!
- Nie wracam! - krzyknęła Księżniczka w kierunku smoczej mordy. – I nie próbuj mnie zmuszać!
- Pfff! – Smok parsknął i zrzucił z pleców dość solidny worek. Potem naprężył łapy, podskoczył, zamachał skórzanymi skrzydłami – i odleciał.
- Co mu? – Rycerz bez zrozumienia popatrzył za smokiem, a potem – na pozostawiony worek.
Księżniczka rozwiązała sznurek i zajrzała do środka.
- Co tam jest? – zapytał rycerz.
- Zapasowe ubranie, smażony kurczak w torbie, szczoteczka do zębów i zapasowa korona, - wyliczyła Księżniczka. – I jeszcze jakieś drobiazgi.
Zaciągnęła sznurek i załadowała worek na rycerza.
- Dobra, to ruszajmy. W górach noc zapada wcześnie.
PS. Po kolejnym kwadransie Smok znowu dogonił uciekinierów, wręczył Księżniczce ciepły szalik i znowu odleciał, coś mamrocząc pod nosem rozdrażnionym tonem. |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 20-03-2007, 20:50
|
|
|
- Stój! – zabrzmiał rozkazujący głos i miecz w ręku Księżniczki zamarł w powietrzu.
- Wyrocznia? – ze zdziwieniem spytała Księżniczka, spojrzawszy na mówiącego. – Ale co ty tu robisz? Przecież nigdy się nie mieszasz do wydarzeń?
- Ja się bynajmniej nie mieszam – spokojnie powiedziała wyrocznia. – Chciałbym tylko wyklarować kilka spraw.
- A co w tym niejasnego? – Księżniczka zerknęła na przygarbioną postać przy swoich nogach. – Ten oto gość jest draniem i uzurpatorem, zabił mojego ojca, a teraz ja przywracam sobie tron. Przecież sam mówiłeś, że król Ludwik był moim ojcem.
- Zgadza się – skinęł Wyrocznia. – Jesteś nieślubną córką króla Ludwika. Ale król Ludwik również był nieślubnym dzieckiem.
- Ha! To się teraz udław! – zachichotał Uzurpator.
- Jak to?! – krzyknęła Księżniczka.
- Bardzo łatwo. Ojcem twojego ojca był tak naprawdę nie poprzedni król Filip, a ambasador Bombezji...
- Mój ojciec! – stęknął Barbarzyńca.
- Nie do końca, - miło uśmiechnął się Wyrocznia. – Twoja matka zaszła w ciążę z przyjezdnym minstrelem o imieniu Orest...
- Mój ojciec! – jęknął Półelf
- Nie, - pokręcił głową Wyrocznia.
- Ale matka mówiła...
- Myliła się.
- Ale jestem półelfem! Mój ojciec był...
-... nie człowiekiem, a hobbitem o nazwisku Hrumli z moczar Okrągłe Kamienie.
- Mój o.... – pisnął Halfling, ale szybko zatkał sobie usta ręką. Wyrocznia spojrzał na niego pytająco, ale Halfling tylko pokręcił głową, i Wyrocznia zmilczał.
- A ja? – spytał Krasnolud?
- Z tobą wszystko jest w porządku, - uspokoił go Wyrocznia.
- Znaczy, nie jestem potomkiem Starożytnej Dynastii? – zasmuciła się Księżniczka.
- Nie, - westchnął Wyrocznia.
- No to kto?
- Tak w zasadzie, to on – Wyrocznia wskazał Uzurpatora.
- Co? – Uzurpator tak bardzo się zdziwił, że ośmielił się podnieść głowę, - Wychodzi na to, że jestem prawowitym królem?
- Eee... – speszył się Wyrocznia, - Oczywiście, jesteś bezpośrednim praprawnukiem króla Ursusa, ale Starożytna Dynastia nie była nieprzerwana...
- I co?
- Król Ursus odziedziczył tron po tym, jak jego starszego brata Henryka uznano za zabitego. Ale tak naprawdę, Henryk (czyli prawowity spadkobierca) został schwytany przez barbarzyńców, potem się aklimatyzował, ożenił, i zostawił po sobie wielu potomków.
- Na przykład? – zaciekawił się Barbarzyńca.
- Nie – krótko odpowiedział Wyrocznia.
- A gdzie...?
- Starsza gałąź Starożytnej Dynastii zamieszkała we wsi Wielkie Pagóry. I tam mieszka do tej pory, oprócz wnuczki Henryka Heleny, która przeniosła się do Zgniłozębia i tam weszła w mieszane małżeństwo.
- Znaczy, prawowici dziedzice Międzyziemia...
- Nie, - odpowiedział Wyrocznia. – Starożytna Dynastia sama uzurpowała władzę, wygoniwszy z kraju albo wymordowawszy wszystkich potomków Królów Początku.
- A kto...?
- Wszystko zależy od tego, czy uważamy za prawowite dziedziczenie po kądzieli, czy tylko po linii męskiej. W pierwszym przypadku...
Monotonnym głosem Wyrocznia zaczął długi monolog o genealogii, związkach bliskich krewnych, incestach, mezaliansach i bękartach. Wszyscy słuchali z opadniętymi szczękami.
Koniec końców krasnoludowi się znudziło i pociągnął Wyrocznię za rękaw.
- W skrócie. Czy dobrze rozumiem, że w dowolnym rozrachunku Król zostanie ogłoszony tu i teraz?
- Tak, masz rację, - skinął Wyrocznia.
- I koronowany zostanie ten, kto będzie miał najmocniejsze argumenty?
- Dokładnie tak.
- No i od tego trzeba było zaczynać! – Prychnął Krasnolud i wygodniej chwycił swój topór. |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 20-03-2007, 20:59
|
|
|
Z jaskini dolatywał głośny ryk, od czasu do czasu przechodzący w przenikliwy pisk. Rycerz zatrzymał się przy wejściu i niepewnie zawołał:
- Te, smoku, jesteś tam? Wyłaź!
- Chwila moment, - odezwał się głos z jaskini. Cos zagrzmiało, ktoś zawył z oburzeniem, a potem pojawił się sam smok.
Koniowi rycerskiemu skończyły się nerwy i zemdlał. Rycerz się cofnął i powiedział „Ojej!”. Miastowi jednogłośnie twierdzili, że potwór, który porwał księżniczkę, miał dziesięć sążni długości. A smok okazał się być o wiele większy: wychodził, wychodził, i nijak nie chciał się skończyć.
- Czego? – dosyć nieuprzejmie spytał smok.
- Tego... ja... po księżniczkę... jest tutaj?
- A, po księżniczkę? Uhuh, czekaj tutaj.
Smok wpełzł do jaskini, a po chwili wyciągnął stamtąd księżniczkę.
- Trzymaj.
- Jest mojaaa-a-a-a! – zawył ktoś w jaskini – Znalazłem ją!
- Siedź cicho wężu jeden! – groźnie ryknął smok przez ramię. – Mówiłem ci żebyś nie znosił zwierząt do domu? Widzisz, właściciel się znalazł. A i tak masz już całe akwarium z krokodylkami, nie mamy co z nimi robić.
Odwrócił się do rycerza i przepraszająco wzruszył ramionami:
- Dziecko, no co z nim zrobię. Albo kota znajdzie i przyniesie, albo owcę. Teraz księżniczkę przyniósł. A ja mam uczulenie na księżniczki!
I smok głośno kichnął w azbestową chustkę. |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 24-03-2007, 12:51
|
|
|
Drowy. Wiadomosc zla: na koncu podana transkrypcja imion wg. autorki, w zwiazku z czym trzeba to wstecznie ukompatybilnic.
Rozdział 16
T’eor siedział w fotelu i rozmyślał nad swoją przyszłością, która rysowała się dosyć nieciekawie. A on się jeszcze cieszył z zostania dworskim alchemikiem. Chyba przewidywanie skutków nie idzie mu za dobrze! A źródło wszystkich problemów – to ta niedouczona wiedźma, którą władca zwalił na jego głowę. Rozwalone laboratorium i księżniczka-niezapominajka, a teraz jeszcze uczeń niezyjącego dworskiego Mistrza Broni, cholerny kawalarz! Patrol, ja chcę patrol!!! No dobra, przeżyje się jakoś do końca lata, a potem – żegnaj, Tiricie!
- Mistrzu, proszę mi powiedzieć, - zaczęła Lina.
- Esz? – podskoczył alchemik, który właśnie prawie zasnął. Skutki nalewki i dobrego obiadu dawały o sobie znać.
- Czy ten wasz Władca ma jakieś imię?
- A po co ci? – T’eor w jednej chwili zebrał się w sobie.
- Jak to? – dziewczynę w widoczny sposób zdziwiła jego reakcja. – Rodowe imię! Linara Ejden. T’eor del Soler’Nian...
- A, o tym mówisz, - drow uspokoił się, - ano ma. Si'errian dell Droishell'Sheinan, Czarny smok.
- Pasuje mu, - w zamyśleniu skomentowała Lina, - ale powie mi pan jeszcze, co wy macie z tymi imionami? – właśnie zauważyła kolejną dziwną rzecz. Bo z imionami wszystko było strasznie skomplikowane i poplątane. Istniało imię rodowe, tradycyjnie wymawiane w starożytnej mowie, było imię, nadane przy urodzeniu i używane w życiu codziennym, w kręgu wewnętrznym i zewnętrznym. Trzecie imię, skrócone, używane było tylko w kręgu osobistym, wyłącznie przez najbliższych i najbardziej zaufanych lu... drow. Ponieważ zaufanie w tych okolicach nie było szczególnie popularne. A prawdziwego imienia w ogóle nie wymawiano na głos! Zły znak.
Najciekawsze było to, że starożytną mowę, na której nadawano imiona, rozumiał daleko nie każdy drow. Czasami nawet nie wiedziano, co oznacza to czy inne zdanie albo imię rodowe – język został zapomniany aż do tego stopnia. Jasne elfy i orkowie dawno z niego zrezygnowali, całkowicie przerzuciwszy się na własne języki, podobne ale o wiele prostsze. I tylko mroczni trzymali się tradycji i starożytnej mowy, co prawda uprościwszy ją na potrzeby codziennego użytku.
Linia Droishell'Sheinan to Czarne smoki. T’eor po przekopaniu rodowych archiwów odkrył, że Soler’Nian to jaskiniowy sliss. Oczywiście nie tak imponujące, ale daje właściwy rysunek heraldyczny na medalion.
A ci, kto nie potrafił albo nie chciał wyjaśnić, noszą na piersi jaką abstrakcyjną figurę albo runę. Lina zdjęła pierścień, i faktycznie, po wewnętrznej stronie ciemnym cieniem przyczaił się smok, wściekle wgryzający się we własny ogon. Na krótką chwilę dziewczynie wydało się, że bestia ożyła, poruszyła ogonem i wygięła się, demonstrując wspaniałe skrzydła.
I w tym akurat momencie pojawił się nowy uczeń. Ubrany z niedbałą elegancją w purpurową tunikę i długi kubrak, wesoło i z pełnym impetem wpakował się do jadalni.
- I oto jestem, tru-tu-tu-tu, czekaliście?!
T’eor zmarszczył brwi i z niezadowoleniem zlustrował wzrokiem spóźniającego się paskudnika. Ten, nawet nie zauważając próby spopielenia wzrokiem, zasiadł na stole, a dokładniej na samym jego środku.
- No i czego mnie tu będziecie uczyć?! – impertynencko zapytało zjawisko z na wpół pogardliwym wyrazem twarzy. Bo to czego myśmy już nie widzieli!
- Na początek, dobrych manier! – prychnęła, wypuszczając Igłę. Chłopak pisnął i nieco spokorniał, patrząc na dziewczynę ze zdziwieniem.
- Ta-aak... – T’eor podniósł się powoli, obchodząc kwaterona, który zdecydował że jednak przemieści się na krzesło. Wyglądało to jak przegląd nieznanego dzikiego zwierzątka. – Będę cię nazywał Lis. Gdzie mieszkasz?
- Teraz chyba tutaj. – Lis wzruszył ramionami.
- Nie chcę cię martwić, - wyraźnie uprzejmym tonem odpowiedział drow. – Ale tutaj to nawet ja nie mieszkam! – Z niezadowoleniem potarł podbródek. – Jutro przyjdziesz do pałacowych apartamentów, z rzeczami i bronią, jeżeli takową posiadasz! A teraz – wynocha mi stąd, uczniu!
Lisa prawie że wywiało wiatrem.
Lina ze szczerym zachwytem spojrzała na alchemika – nigdy nie podejrzewała, że może on mieć aż takie zdolności wychowawcze.
- A z nimi nie można inaczej, albo wejdą ci na głowę i zaczną tupać, - wyjaśnił T’eor, - a teraz...
- Spać? – z nadzieją spytała Lina, przeciągając się aż strzelił jej kręgosłup.
- O nie! Teraz odwiedzimy jej wysokość! Przecież chcemy udać się do Ogrodu kryształów chociażby jutro! – złośliwym tonem zapytał T’eor. – Doprowadzimy ją do porządku...
Ale sadysta! Praktykantka ze zwieszoną głową podreptała za wcale zadowolonym z życia mrocznym do sali teleportacyjnej. Tirit Nagórny pilnował chociażby wrażenie zmiany dnia i nocy, podczas gdy Dolne miasto nie dbało nawet o to, na skutek czego ulice były wypełnione paskudnie aktywnymi elfami. Oni w ogóle sypiali bardzo mało, woląc medytacje rewitalizujące, czasami żyjąc bez snu nawet pół roku. Co prawda, za to, jak zresztą za wszystko, trzeba było płacić.
Ale Lina się po prostu nie wysypiała!
Si'errian Dell Droishell'Sheinan (Czarny Smok) – Władca Tiritu, Stróż Progu, Władca Pieczęci. Znak heraldyczny – niebieski smok na czarnym tle, gryzący własny ogon w srebrnym wzorze z górskiego fiołka.
Si'errian Dell Droishell'Sheinan Maaisher Tiritan Steershaan Veiwishaes
Ti'eor Dell Soiler'Neean – młodszy alchemik dworski, mistrz alchemik. Znak heraldyczny – wyszczerzona morda slissa jaskiniowego na czarnym tle, grawerowana srebrem.
Sliss jaskiniowy – ciepłokrwisty ssak, mieszkający w podziemiach drow. Zbite pokryte łuskami ciało na krótkich łapach. Morda wyciągnięta, z kościanymi kolcami, doskonały słuch ale niezbyt dobry wzrok. Mieszka samotnie. Rozmiar od łokcia (od razu po urodzeniu) do wzrostu człowieka na długość (w okresie dojrzałości). W kłębie sięga do pasa człowieka. Bardzo niebezpieczny, agresywny i szybki. |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 24-03-2007, 21:06
|
|
|
Rycerz zbliżył się do jaskini, spojrzał na kamień, zakrywający wejście, i usiadł tuz obok, opierając się o ciepłą skałę. Rozsiadł się wygodnie, zarzucił ręce za głowę i z zadowoleniem zmrużył oczy.
- Te, Smoku! – krzyknął po chwili, nadal ich nie otwierając. – Jesteś w domu?
- W domu, - odezwał się Smok zza kamienia.
- I się nie namyśliłeś co by wyjść?
- Ne.
- No dobra, twoja sprawa. Ale jakbyś się nagle zdecydował...
- To cię poinformuję zawczasu.
- Uhuh.
Rycerz powiercił się trochę, żeby pancerz nie za bardzo naciskał na ramię, i, nie podnosząc głosu, kontynuował:
- Wczoraj w mieście było święto. Z karnawałem. Bardowie przyjeżdżali.
- O? – Zaciekawił się Smok. – I kto występował?
- Jacyś tam Srebrni z Siedmiu Wysp. Chaber też był. I ta, ciągle zapominam jak się nazywa...
- Jaskółka?
- Ne, ta druga. A, już wiem, Ważka.
- No i jak oni?
- Normalnie, - wzruszył ramionami Rycerz. Smok tego nie widział, ale usłyszał dzwonienie zbroi i westchnął.
- A opowiadali coś nowego?
- Uhuh. Ale nic ciekawego.
- No to dobra, - znowu westchnął Smok. – A żarcie przynajmniej masz?
- Mam, - Rycerz kopnął worek podróżny.
- A nie zatrute?
- Ne. Żryj sobie na zdrowie.
- Uważaj, najpierw i tak dam Księżniczce spróbować.
- Wiem. Przecież ci mówię, nie zatrute.
- Ale ja jednak na wszelki wypadek. Po prostu żebyś wiedział.
- A mogę z nią pomówić?
- Z Księżniczką? Chwila...
Smok zachrobotał w głąb jaskini, rozległy się stamtąd przytłumione głosy, a po chwili Smok wrócił i przepraszająco odpowiedział:
- Nie da rady, kąpie się. Jutro porozmawiacie.
- No to po prostu ją zapytaj, czy już się dowiedziała tego o co prosiłem?
- Znaczy to o moim słabym miejscu?
- Khy... ano.
- Próbowała. Ale nie powiedziałem.
Rycerz filozoficznie wzruszył ramionami, zerwał źdźbło trawy i wpakował do ust.
- No i dobrze. Na czym poprzednio stanęliśmy?
- Koń bije królewskiego pionka na D5.
- A, fakt. Goniec na A4.
- Oddajesz mi królową?
- Możesz to rozumieć jak chcesz.
- Pomyślę...
Smok pomyślał i niepewnie ruszył wieżę do przodu. Rycerz ruszył z konia, przeciwnicy wymienili królowe i odłożyli zakończenie partii na jutro.
- Dobra, żarcie zostawiam tutaj, - powiedział Rycerz, podnosząc się na nogi. – Potrzebujesz jeszcze czegoś?
- Tak. Jak możesz, przynieś jutro trochę papieru do pisania. I jeszcze Księżniczka prosiła o flet, chce się nauczyć grać.
- Znajdę jej samouczka – obiecał Rycerz. – I kupię jakiś przyzwoity flet.
- To niezbyt drogo wyjdzie? – zmartwił się Smok. – Mam tu jakieś zapasy...
- Nie trzeba, - machnął ręką Rycerz. – Całkiem nieźle mi płacą za to, żebym cię trzymał w strachu. Bo się boisz, prawda?
- Aha! – chętnie zgodził się Smok. – Przerażony jestem. Jak chcesz wiedzieć, nawet ogon mi drży. Możesz przekazać burmistrzowi.
- Przekażę, - skinął Rycerz.
- A, i jeszcze. Jeśli Ważka sobie jeszcze nie pojechała, mógłbyś ją do mnie zaprosić? Na parę dni, nie więcej. Dawno jej nie widziałem, a i Księżniczka by się ucieszyła, pogadałyby o swoim, panieńskim. A może by nawet coś zaśpiewały...
- Zapytam.
- Dzięki.
- To w takim razie do jutra. I jakbyś się namyślił...
- Następnym razem.
- OK.
Rycerz wsiadł na konia i odjechał.
Bardzo łatwo jest być w dobrych stosunkach z tymi, do których nie możesz się dobrać. |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 26-03-2007, 15:02
|
|
|
W lochach siedzą Rycerz, Księżniczka i Smok.
- Rycerzu, za co siedzisz?
- Za obrazę majestatu. Księżniczko, a ty?
- Za nadmiar własnego zdania i okazywanie go przy pomocy ciężkich przedmiotów. A ty, Smoku?
- Co znaczy „za co”? Wiecie, tak w ogóle to moja jaskinia!
***
- Słuchaj, czy te całe księżniczki, smoki i rycerze ci się jeszcze nie znudzili? – spytali przyjaciele bajkopisarza. – Moze już wystarczy?
- Chyba macie rację – bajkopisarz w zamyśleniu podrapał się w brodę. – Posiedzą sobie chwilę pod zamkiem!
A piwnice pod zamkiem wilgotne i mroczne... |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 31-03-2007, 14:40
|
|
|
Rozdział 17
Układ pałacu był prosty. Jak decha. Wielka sala tronowa, którą Lina już miała okazję zobaczyć, znajdowała się na samym środku. Dookoła niej podkową biegł szeroki korytarz, końce którego dochodziły do schowanych za grubymi murami kwater Władcy, a środek rozszerzał się, płynnie przechodząc w Salę teleportów. Na prawym rękawie podkowy puste pomieszczenia mieszały się z pokojami mistrzów broni i kupców, po lewej mieszkali jej wysokość, magowie dworscy, doradcy i alchemik. Oczywiście, jako ostatni. Wszystkie te wspaniałe sale, laboratoria, magazyny i ciągi pokoi mieszkalnych łączyły się przy pomocy korytarzy, schodów, przejść jawny i (co prawda, dosyć umownie) tajnych. Z zasady nie istniał też żaden plan – w pałacu, jak i w Tiricie jako takim, należało pamiętać gdzie się idzie. Mroczni cechowali się pamięcią absolutną, i chęcią po raz kolejny rozerwać się kosztem przyjezdnych, którym też nie proponowano niczego, nawet z daleka przypominającego mapę... na skutek czego w korytarzach dość często trafiały się całkowicie zagubione delegacje. Na dolnych poziomach znajdowała się Zbrojownia i parę innych, równie tajnych pomieszczeń.
S’ena cierpiała i jęczała, rzucała się i żądała, by pozostawiono są w spokoju. Leżała na wznak na czarnej jedwabnej pościeli, i wyjątkowo przypominała mokrą szmatę z racji na ogólną zwiędłość i wilgotność. Lina mogła się tylko dziwić myśląc o tych wszystkich elfich kombinacjach... znaczy treningach. Ale cierpiąca można było zostawić Ti’eorowi, a ona może sobie w tym czasie obejrzeć miejsce, w którym mieszka druga w kolejności ważności osoba tego królestwa. Bo kiedy może wystąpić następna okazja, to nie wiadomo.
Jak i wszędzie, było tu minimum mebli i maksimum mroku, a raczej Mroku. Nie żeby to specjalnie rozczarowywało, ale jednak Lina spodziewała się czegoś bardziej dostojnego. A tu wzorzysta marmurowa podłoga w pustej wielkiej sali z przewagą srebrzystoszarych kolorów, wysokie okna z karmazynowymi witrażami, rzucającymi krwiste odblaski na czarne aksamitne kotary łóżka. Wanna, wycięta z całego bloku nefrytu, pokój dziecięcy... A takiego jak mieli alchemicy wyjścia na zewnątrz, do nagórnego Tiritu, Lina nie znalazła. Ciekawe – zaplanowane ograniczenie przemieszczenia dziedziczki czy po prostu tak przypadkiem wyszło? Chyba jedno i drugie, zdecydowała wiedźma. Ciekawe!
I znowu całość robiła wrażenie, że nieznani budowniczy wykorzystali już istniejące jaskinie, tylko poszerzając, polerując, uszlachetniając. A i obliczona ta cała wspaniałość była chyba na większą liczbę mieszkańców. Zamajaczyła i znikła myśl o kucharzu i kuchni, które jeszcze ani razu jej się nie trafiły. Znikła, ponieważ krocząc po zacienionych ciągach pokoi dziewczyna trafiła na garderobę. Ta porażała ilością i różnorodnością ubrań... co prawda w wyjątkowo ograniczonej gamie kolorystycznej. Czarny, ciemny granat, czerwony od karmazynu do purpury i srebrzysty. Gdzie-nigdzie widać było biały, jasny błękit i zieleń. Tyle. Ale za to kroje... od wyjątkowo oficjalnych do skrajnie frywolnych, a nawet prowokujących, na każde, nawet najbardziej wydumane gusta.
Hm, tak niewielka paleta kolorów chyba wiązała się z tym, że drow sami zajmowali się produkcją zarówno tkanin jak i barwników na łąkach wysokogórskich, a ilość kolorów, które można było uzyskać z rosnących tam traw nie była zbyt szeroka. Pomysł hurtowego przywożenia tkanin nie przyjął się z racji na wysokie koszta i niechęć mrocznych do bycia zależnymi od kogokolwiek. A na dodatek, jakość ludzkiego jedwabiu bardzo się różniła na niekorzyść... za drogo, a i wynik daje się przewidzieć nie zawsze. Magia chaosu lubi robić wredne dowcipy tym, kto próbuje nad nią zapanować.
Tak więc elfy skazane są na mroczność, stylowość i złowieszczość. Ale nie narzekają. I nie tracą ani grana dodatkowej mocy na stworzenie sobie paskudnej reputacji, którą ogólny mroczno-polowy styl podtrzymuje lepiej, niż jakiekolwiek słowa czy czyny.
Kobiety natomiast dekorują się kamieniami szlachetnymi, których mieszkańcy podziemi mają jak błota, chociaż lenią się wydobywać je własnoręcznie. Ale nie można odmówić im gustu... egzotycznego.
Ti’eor opuścił komnaty zły i zdenerwowany. Na pytające spojrzenie Liny wściekle machnął ręką:
- Jejmość delikatna i czuła, - syknął, - jutro, wszystko jutro. I to mimo faktu, że nie oberwało jej się nawet w połowie tak mocno jak nam za naszych czasów, a ona już chce umierać. Lilia polowa! Spać.
- Hur-ra! – Krzyknęła Lina, w podskokach zmykając w kierunku komnat alchemika, - gdzie, gdzie moja kochana poduszka?!!
Nie zauważony przez nią Władca odprowadził studentkę nieco zdziwionym ale dziwnie zadowolonym spojrzeniem.
Pokoje dworskie alchemików znajdowały się na samym końcu długiego mrocznego korytarza. Odrzwia i same ciężkie drzwi udekorowane były granitem z ciemno-czerwonymi i złocistymi żyłami. Po prawej ręce od wejścia półkolem zawijały się wszechobecne witraże i cienkie szklane drzwi, wiodące do mostu nad przepaścią, po lewej znajdowało się laboratorium, łazienka, i cztery długie przejścia, kończące się sypialniami. Wszystkie one z uporem godnym lepszej sprawy wcinały się w granit i bazalt gór i nie miały okien. Lina leniwie spróbowała przypomnieć sobie nazwę choroby – strachu przed zamkniętymi przestrzeniami? Klaustrofobia? Cóż, drow stanowczo na nią nie cierpiały. Lina zajęła czwarta, gościnną sypialnię, alchemik rozgościł się w trzeciej, a druga póki co stała pusta. A pierwsza pozostawała opieczętowana przez wkurzonego starszego dworskiego alchemika, tak że Ti’eor, jak by nie ostrzył sobie zębów do cudzych zbiorów, nie ryzykował tam wchodzi. Wzorzysty opal obiecywał zmienić w kupkę popiołu każdego, kto tylko spróbuje podobnego numeru. Ale z drugiej strony, nie było co się dziwić. On sam by się chyba niezbyt ucieszył, gdyby z ciepłej dochodowej posadki odesłano go do najdalszej faktorii w celu rozwiązywania niezrozumiałych problemów... A na zwolnione miejsce postawiono włóczęgę i eksperymentatora, który nawet za darmo by nie przyjął pałacowych intryg, ale za to był wyjątkowo chętny do pomajstrowania przy cudzych zielach i artefaktach. |
|
|
|
|
|
Bianca -Usunięty-
Gość
|
Wysłany: 06-04-2007, 21:20
|
|
|
Magia
Rozdzial 2
Czując na plecach ciężar nauki...
Następnego dnia wpadłam przed drzwi uniwersytetu za kwadrans ósma z przeświadczeniem, że zwlekanie się o szóstej rano naprawdę wymaga nadludzkich wysiłków.
Jak wicher wleciałam na szóste piętro, przegalopowałam korytarzem... i trafiłam na ścianę. No... dobra... Tak samo jak i na piątym korytarz kończył się po sali 618, a przez okno na jego końcu widać było podwórko. Ciekawe, czy ten korytarz się tylko w nocy wydłuża w nieskończoność czy jak? Czy iluzją jest ściana? Czy może iluzją jest sam korytarz? Można było zgadywać w nieskończoność, na czym spędziłam czas oczekiwania: sala była jeszcze zamknięta, w związku z czym przyszło mi spędzić pod drzwiami chwilę.
Jedna po drugiej pojawiło się jeszcze kilka osób – trzech chłopaków i dwie dziewczyny. Nikt z nich nie próbował zacząć rozmowy ani ze mną ani ze sobą nawzajem, a spojrzenia, które wymieniali, trudno było uznać za przyjazne.
Koniec końców pojawiła się ubrana na niebiesko sprzątaczka i otworzyła drzwi. Weszliśmy do Sali.
Na pierwszy rzut oka – nic nadzwyczajnego. Tylko kraty na oknach, pewnie żeby nikt przypadkiem nie spadł. Albo nie wyskoczył ze strachu.
Zajęłam swoje ulubione miejsce – pierwszą ławkę w najbardziej prawym rzędzie, przy ścianie. O dziwo, właśnie to miejsce zwykle otrzymuje ze strony wykładowców najmniej uwagi, która w pełni dostaje się ławką z tyłu.
Jedna z dziewczyn usiadła w drugiej ławce w środkowym rzędzie, a druga, po namyśle, zajęła miejsce tuż za nią. Chłopcy zajęli rząd przy oknie, również siadając po jednym. Wyszedł nam swoisty trójkąt.
Gdzieś daleko zagrzmiał dzwonek. Spojrzałem na zegar – równo ósma. Dokładnie w tejże sekundzie drzwi otworzyły się i do Sali wkroczył nieznany mi mężczyzna, wyglądający na trzydziestkę. Nie było w nim nic szczególnego – dość prosta twarz, niewyraziste zielone oczy i dokładnie obcięte jasne włosy. W każdym tłumie jest takich ze trzynaście na tuzin.
Zatrzymał się przed nami, omiótł salę spojrzeniem i położył na stole jakąś teczkę.
- Wszyscy obecni, - powiedział z przekonaniem, a sygnet ze środkowego palca jego lewej ręki mrugnął do mnie złocistą iskrą.
Ale nawet wcześniej niż pierścień poznałam głos – to był ten trochę przerażający typek z którym miałam wczoraj te nieprzyjemną rozmowę! Jeśli to on ma nas uczyć, to może powinnam wyjść od razu, póki jeszcze nie jest za późno.
- Pozwólcie, że się przedstawię, - powiedział. – Igor Georgiewicz Dawletiarow. Opiekun waszej grupy.
Niezłe imię! Można sobie język połamać... A przy okazji, głos ma znacznie ciekawszy niż powierzchowność, a już na pewno wyraźniejszy.
- Wasz wykładowca się nieco spóźnia, - kontynuował Dawletiarow. – Z związku z tym mamy czas na omówienie niektórych spraw organizacyjnych. Na początek sprawdzę listę...
Wyciągnął z teczki listę grupy i wywołał pierwsze nazwisko:
- Bałaszowa Margarita.
- To ja, - powiedziała wysoka brunetka, która zajęła drugą ławkę w środkowym rzędzie. Wyglądała na prawdziwą wiedźmę, a do tego była ubrana jak modelka. Chociaż w dzisiejszych czasach to nikogo nie dziwi, w uniwersytecie widuje się tak egzotycznie ubrane jednostki, że czasem człowieka nachodzi chęć by zrobić im pamiątkowe zdjęcie. Jedno było jasne – z tą ślicznotką się nie zaprzyjaźnimy. Z jakiegoś powodu, chociaż nie mam szczególnie ciekawej powierzchowności i na tle takich właśnie ślicznotek wyglądam jak szara mysz, nadal wywołuję u nich niekontrolowane rozdrażnienie. Prawdopodobnie z racji na paskudny charakter.
- Nikt pani nie uczył wstawać gdy wykładowca wywołuje pani imię? – zapytał Dawletiarow cichym wrednym tonem.
Margarita zaczerwieniła się lekko i podniosła zza ławki.
- Proszę siadać, - powiedział Dawletiarow po jakichś dwóch minutach, gdy dziewczyna już nie mogła znaleźć sobie miejsca pod jego badawczym spojrzeniem. – Gorenko Swetłana.
- Ja! – skoczyła na nogi druga dziewczyna, sympatyczna kędzierzawa blondynka. O tej nie mogłam póki co powiedzieć nic. Może okazać się całkiem niczego sobie człowiekiem, ale może i nie.
Proszę siadać. Ewdokimow Aleksander.
- Ja. – Ewdokimow okazał się chudzielcem o ciemnych włosach z wyjątkowo smętnym wyrazem twarzy.
- Kowalew Aleksej.
- Ja. – Kowalew również był szatynem, ale niewysokim, o twarzy wrednego wunderkinda.
- Fedorenko Siergiej.
- Ja! Ten był brunetem, i to całkiem niczego sobie. Swetłana natychmiast zaczęła strzelać oczami w jego kierunku, a ja wywnioskowałam że do facetów w grupie mamy pecha. A raczej ja mam, bo Margarita ich szybko sobie okręci wokół palca. A resztą, co mi tam...
- Czernowa Naina.
- Ja, - powiedziałam, wygrzebując się zza ławki. Natychmiast skrzyżowało się na mnie sześć par spojrzeń, pięcioro ciekawskich i jedno obojętne.
- Czyli, wszyscy na miejscu, - powtórzył Dawletiarow. Teraz. Proszę położyć ręce na stole.
Obecni z lekkim niezrozumieniem położyli ręce na ławkach. Swetłana się wyraźnie tremowała i miała ku temu powód – okazało się, że to sympatyczne stworzenie ma paznokcie obgryzione do mięsa. Ale Dawletiarowa ten fakt nie zainteresował. Po mnie się też ledwie co prześlizgnął spojrzeniem. Nie żebym miała powód się wstydzić swoich rąk. Nie mam zbyt długich paznokci (długie po prostu nie rosną – łamią się), i bez żadnego wymyślnego lakieru. I tak na drugi dzień obłazi, a nie chce mi się bawić z malowaniem na 2 raz.
A przy stole Margarity Dawletiarow się zatrzymał. Ta wyłożyła ręce wybitnie z siebie zadowolona. I było z czego! Tak długich paznokci – i to nie sztucznych a wyraźnie własnych, - nie widziałam w życiu! Wyglądało na to, że Margarita nigdy nie musiała zmywać naczyń... Ale Dawletiarow tej wspaniałości nie docenił. Obrzuciwszy spojrzeniem to dzieło sztuki manicure, zimnym tonem powiedział:
- Żebym jutro tych pazurów nie widział.
- Ale czemu?! – oburzyła się Margarita.
Dawletiarow ścisnął jej nadgarstek i bardzo panibrackim tonem, nieoczekiwanie przechodząc na „ty” odpowiedział:
- Ponieważ jeśli nie uda ci się rzucenie zaklęcia bojowego z takich oto paluszków, w najlepszym razie stracisz rękę. Zrozumiale tłumaczę?
Margarita skinęła z uwielbieniem i jak gdyby zrobiła się mniejsza. Ja dla odmiany najpierw się ucieszyłam, a potem zamyśliłam. Zaklęcie bojowe! Znaczy jednak się nie myliłam, i tutaj czeka nas coś poważniejszego niż poprzednio. Gdybym jeszcze wiedziała co z tego może wyniknąć...
- Teraz poproszę o wasze legitymacje, - rozkazał Dawletiarow, siadając przy stole. Po otrzymaniu żądanego, coś w nich zanotował czerwonym długopisem. – Teraz będziecie wchodzić do uniwersytetu nie głównym wejściem, a od drugiej strony budynku. Są tam stalowe drzwi, skorzystacie z legitymacji jak z karty magnetycznej w metrze.
- A jeśli ją zgubię? – spytał Kowalew, ten podobny do wunderkinda.
- Zostaniesz skreślony, - dokładnie takim samym tonem odpowiedział Dawletiarow. Wyglądało na to, że po odczytaniu listy, czyli zakończeniu rytuału poznawania się, nie zamierzał dłużej bawić się w konwenanse. Mnie osobiście to pasowało, z jakiegoś powodu bardzo źle się czuję, gdy wykładowcy tytułują mnie per „pani” i parą imion. Z jakiegoś powodu wydaje mi się to bardzo skomplikowanym znęcaniem, chociaż najczęściej takie zwroty są tylko oznaką uprzejmości.
- Dzień dobry, - powiedziała kobiecy głos i do Sali wkroczyła starsza dama. Pod lodowatym i wiele obiecującym spojrzeniem Dawletiarowa mimowolnie skoczyliśmy na nogi, by powitać ją na stojąco.
- Przepraszam za spóźnienie, - powiedziała dama, wymieniwszy z Dawletiarowem powitalne skinienia, - Nazywam się Larysa Romanowna i będę wykładać państwu podstawowy kurs magii praktycznej. |
|
|
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików Możesz ściągać załączniki
|
Dodaj temat do Ulubionych
|
|
|
|